Miesiecznik W drodze 9/2023 (601) - Wydanie zbiorowe - ebook

Miesiecznik W drodze 9/2023 (601) ebook

Wydanie zbiorowe

4,8

Opis

Wrześniowy miesięcznik „W drodze” już czeka, a w nim o miłości, za którą wszyscy tęsknimy, o naszej wierze, która czasami kuleje, i o beatyfikacji 7 dziecka Ulmów, które się nie urodziło.

 

Rozważni, romantyczni, ostrożni

„Miłość ci wszystko wybaczy” – śpiewała przed laty Hanka Ordonówna. Czy miała rację?
„Miłość ci wszystko wyznaczy” – mówi prof. Katarzyna Popiołek. Choć za miłością tęsknimy i bardzo pragniemy, żeby ktoś nas kochał, to czasem ta miłość kuleje. Co zrobić, żeby iść razem przez całe życie, nawet trochę kulejąc?

O miłości pisze też Jerzy Sosnowski w tekście „Jak pięknie pani wygląda”. Dziś taki komplement może być różnie odczytany i niekoniecznie mile widziany. „Obyczajowość, w której sam byłem wychowany, przechodzi do historii”. Jak wygląda teraz miłość i czy na pewno właśnie za taką miłością tęsknimy?

„Gdzie się podziały nasze słynne pary amantów? Gdzie Bogumiłowie i Barbary, Kmicice i Oleńki III RP?” – zastanawia się Wiesław Kot i rzuca okiem na polską kinematografię. Czy jest tam miejsce na miłość?

 

Siódme dziecko Ulmów

10 września w Markowej odbędzie się beatyfikacja Wiktorii i Józefa Ulmów i ich 7 dzieci. Zostali rozstrzelani przez hitlerowców za pomoc Żydom. Kiedy ginęli, Wiktoria Ulm była w ciąży. Jej nienarodzone dziecko też zostanie zaliczone w poczet błogosławionych. Niektórzy mają z tym problem, pytają, czym sobie na to zasłużyło. Ks. Andrzej Draguła pokazuje, co jest najważniejsze: „świętość jest z Boga, nie z nas”.

 

Dorośli w kościele

Temu jak się modlimy przyjrzał się socjolog Rafał Cekiera i wybrał dla nas statystyczne smaczki i ciekawostki, np. jak w czasie pandemii wzrosła nasza gorliwość religijna. Pisze też o aplikacjach i internetowych wspólnotach, które zawiązują się w celach modlitewnych. Czy to znak czasów?

Jak wierzymy i jak wielu z nas utknęło w dziecięcych wyobrażeniach o Bozi i aniołkach pisze Dariusz Duma, szukając w Kościele miejsca na wiarę dojrzałą, która pozwala dorosłemu człowiekowi odnaleźć się w świecie.

 

Rozmowa w drodze

Błyskotliwa wymiana myśli, wątpliwości i spostrzeżeń o Biblii, czytaniu jej i odkrywaniu na nowo – Roman Bielecki OP pyta, prof. Ryszard Koziołek odpowiada.

Tomasz Maćkowiak i Ludwika Włodek rozmawiają o zamieszkach we Francji i o życiu pod jednym dachem z emigrantami. Czy zawsze musi się kończyć konfliktem?

 

Co więcej?

Krzysztof Popławski OP o śmiertelnej chorobie św. Teresy z Lisieux, wyśmienite felietony, recenzje i rozważania dominikanie na niedziele.


Kup i czytaj „W drodze”!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drodzy Czytelnicy,

niedawna katastrofa z udziałem pasażerów łodzi podwodnej, którzy zapragnęli zobaczyć wrak Titanica, przypomniała siłą rzeczy wielką filmową parę z filmu Jamesa Camerona sprzed przeszło dwudziestu pięciu lat. Rose i Jack w interpretacji Kate Winslet i Leonarda DiCaprio pozostają ikonicznymi postaciami współczesnej popkultury i mimo upływu czasu nie znajdują godnych siebie następców, którzy zawładnęliby naszą wyobraźnią. Nie udało się to ani bohaterom trylogii Władca Pierścieni, ani sagi o Harrym Potterze. Zdaje się, że największe szanse mieli Shrek i Fiona, ale animowane ogry to jednak nie to samo, co ludzie z krwi i kości. O innych słynnych filmowych parach przeczytają Państwo w tekście Wiesława Kota, zamieszczonym w tym numerze.

Przyglądając się współczesnej kinematografii i kulturze w ogóle, można wysnuć wniosek, że miłość – najważniejsza siła naszego życia – nie ma dziś dobrego czasu. Choć pociąga wielu, bo przecież chcemy kochać i być kochani, o czym przypomina prof. Katarzyna Popiołek w rozmowie z Dorotą Ronge-Juszczyk, to instagramowy świat różowej Barbie karmi się narcyzem, który nie ma czasu na związki. Pewnie rację mają ci, którzy mówią, że dzisiejsi zakochani gwałownie szukają autentyczności, bo choć z zachwytem słuchają Nic dwa razy się nie zdarza w interpretacji Sanah, to potem zderzają się z reality show spod znaku Love Island i Hotelu Paradise, w których uczucia to tylko zabawa i gra pozorów.

Dlatego, jeśli chcemy szukać nowej nadziei dla miłości, musimy głośno mówić o odpowiedzialności, zobowiązaniu, wierności, uczciwości, trosce, cierpliwości i poświęceniu, czyli tych elementach, które pomagają miłości, bo kreują realne życie.

Brzmi to mało romantycznie, ale prawdziwie. Nie ma nic wspólnego z oglądaniem przefiltrowanych profili na Facebooku, naraża na możliwość bycia zranionym i niezrozumianym, ale paradoksalnie daje też przestrzeń do bliskości, czułości, intymności i zaufania, czyli tego, czego pragną wszyscy zakochani. ¶

Uwolnić Biblię z więzienia

Tradycja i egzegeza umieściły Biblię w innym miejscu, niż ona jest w istocie. Zrobiono z niej dowód zamiast inspiracji, odwrócono porządek. Kościół używa jej jako argumentu na swoją naukę, podczas gdy jest dokładnie odwrotnie. Ona jest źródłem tej nauki. To z niej wyrasta całe bogactwo wyznań chrześcijańskich.

Z literaturoznawcą prof. Ryszardem Koziołkiem

rozmawiaRoman Bielecki OP

Mówi się, że gdyby jakiś ksiądz trafił na bezludną wyspę, to w zestawie obowiązkowym powinien mieć ze sobą Biblię. A gdyby na takiej wyspie wylądował pan profesor, to co zabrałby pan ze sobą?

Jak rozumiem, w takim miejscu ląduje się, uciekając przed jakimś kataklizmem i w związku z tym trzeba dokonać szybkiego wyboru. Miałbym problem, żeby się na coś zdecydować i paradoksalnie też wybrałbym Biblię, choć pewnie z innych względów niż ksiądz.

To znaczy?

Zrobiłbym to ze względów ekonomicznych. I nie dlatego, że jest to najtańsza książka, tylko dlatego, że jest najbardziej skondensowana, jeśli chodzi o bogactwo literackie.

Bo jeśli nie ona, to w przeciwnym razie stanąłbym przed swoją biblioteką i się zastanawiał, czy wziąć na przykład Herberta czy Hrabala, pisarzy niezwykle mi bliskich i ważnych. Albo Szymborską czy Sebalda? Nie wiem, z każdym miałbym problem.

Natomiast Biblia niesie za sobą ogromny pożytek dla miłośnika literatury. Po pierwsze dlatego, że wykorzystuje dwie podstawowe formy organizacji języka literackiego, czyli metaforę i narrację. Po drugie dlatego, że w literaturze interesuje mnie szczególnie wyobraźnia jako wehikuł i jej rola odgrywana w stosunku do naszego umysłu; to ona pozwala nam myśleć o rzeczach, które nie istnieją, albo o tych, o których nie wiemy, czy istnieją. Biblia ze względu na swój przedmiot, jakim są relacje człowieka z Bogiem, czyli coś, co z natury rzeczy jest niepoznawalne lub niemal niepoznawalne, jest fenomenalnym ćwiczeniem umysłu w wyobrażaniu sobie spraw, których nie sposób bezpośrednio odnieść do rzeczywistości.

A po trzecie rozrywka. Ja wiem, że myślenie o Biblii jako o rozrywce jest dość ekscentryczne, ale nie ukrywam, że dla mnie jako luteranina, który od dziecka był namawiany do jej samodzielnej lektury, spora jej część była niesłychanie intrygująca jako typ literatury przygodowej. No bo weźmy Księgi Królewskie, historie Saula, Samuela i Dawida. To są opowieści tętniące akcją i konfliktami. Podobnie wędrówka Żydów po ucieczce z Egiptu czy opisy regularnych kampanii wojennych w Księgach Machabejskich. Tak więc z mojego punktu widzenia nieprzypadkowo Biblia jest nazywana księgą ksiąg.

Tylko kto myśli o Biblii jako o literaturze? Przecież to jest „ta gruba książka”, po którą sięgamy rzadko, może przy okazji świąt, czytając o narodzeniu Jezusa. Powiem więcej, mówimy o niej „Pismo Święte” i stąd jej lektura kojarzy się co najmniej z nabożeństwem odprawianym przy świecach.

Obecność Biblii w kulturze świata trwa od dwóch tysięcy lat i, czy chcemy, czy nie, jesteśmy przesiąknięci tekstami, obrazami, postaciami i epizodami biblijnymi. To, w jaki sposób myślimy i mówimy, wykracza daleko poza prostą lekturę. Gdyby na przykład wyobrazić sobie świeckiego odbiorcę kina katastroficznego, które eksploruje motyw potopu, zagłady świata, plag spadających na ludzi, to widać, że wszystkie te motywy bazują na biblijnych prototypach. To jest oczywiste i my tego nie czujemy. A to, że czytanie Biblii napotyka w nas opór, wynika z naszej edukacji religijnej.

Która między innymi nauczyła nas, że Biblia jest tak wspaniała, niezwykła i fenomenalna, że w zupełności wystarczy na całe życie i nic już więcej nie trzeba, bo Biblia wszystko ci powie.

Nie od razu, rzecz jasna. To jest pytanie o to, kiedy jesteśmy gotowi czytać Biblię, nie traktując jej jako elementu powinności religijnej. W uproszczeniu powiedziałbym tak: Czytelnik rodzi się wtedy, kiedy czyta drugą książkę albo kiedy czyta drugi raz tę samą książkę, albo lepiej, kiedy czyta książkę drugą, zasadniczo różną od pierwszej.

No to są rasowe bon moty!

Język rodzimy jest najlepiej widoczny w lustrze innego języka. Zdajemy sobie sprawę, że mówimy po polsku, kiedy słyszymy inną mowę albo kiedy próbujemy mówić w innym języku. Wtedy zaczynamy widzieć także swój język. Podobnie jest z czytaniem. Kiedy człowiek jest zanurzony w tekście, to w gruncie rzeczy nie jest czytelnikiem, tylko maszyną intelektualno-sensoryczną, zwłaszcza kiedy lektura go wciąga. Natomiast świadomy odbiorca rodzi się wtedy, kiedy zaczyna widzieć, że „coś” jest napisane, a zwłaszcza kiedy już umie zobaczyć, „jak” to jest napisane. W tym procesie rozumienia może nam pomóc szkoła, ale równie dobrze czytanie innych książek, które uświadamiają, że coś może być napisane tak lub inaczej. Wtedy zaczyna się widzieć literaturę jako pewną odmianę języka.

Do Biblii dobrze jest wrócić w dorosłości, z bagażem doświadczeń i innych lektur. Może być oczywiście taki przypadek, który jest moim udziałem, że mnie Biblia frapowała od zawsze jako zbiór fascynujących opowieści. Ich echa odnajdowałem później w powieściach Juliusza Verne’a, baśniach czy literaturze psychologicznej. Ta literatura, większa i mniejsza, nauczyła mnie widzieć w Biblii nie tylko świętą księgę chrześcijaństwa, ale także syntezę form opowiadania i ekspresji lirycznej.

Żeby myśleć w taki sposób, trzeba mieć w sobie dużo odwagi.

No ale co stoi temu na przeszkodzie?

Na przykład strach przed utratą albo zachwianiem wiary. No bo, dajmy na to, lektura Houellebecqa, Sartre’a, Eco czy Rushdiego może rodzić pytania o świętość i jej istotę, Boga i Jego obecność w świecie. Więc może lepiej tego nie robić?

Wydaje mi się, że akurat Biblia uczy odwagi i stawiania pytań. Dlatego że z niezwykłą uczciwością, realizmem psychologicznym, obyczajowym i historycznym pokazuje proces zmagania się z kryzysami wiary.

Zobaczmy choćby klasyczną scenę: Mojżesz przynosi pierwsze przykazania i przedstawia je ludowi, który tak naprawdę wciąż jest politeistyczny. Wyznaje innych bogów, stwarza sobie cielca, uruchamia pogańskie rytuały. I widać wściekłość Mojżesza roztrzaskującego te tablice. Fenomenalna scena, niesłychany konglomerat zarówno żarliwości religijnej, jak i rozczarowania swoją społecznością, która wcale nie jest tak jednolita, jak by się wydawało.

Tylko to wszystko – przeżycia bohaterów, ich refleksje – trzeba sobie dopowiedzieć. To nie jest podane wprost. Sceny takie jak ta z Mojżeszem są opisane bardzo oględnie i często z pominięciem szczegółów. Mamy jedynie jakieś niepowiązane ze sobą sekwencje wydarzeń, strzępy dialogów, pomiędzy którymi są luki.

A może problem nie leży w tekście, ale w tym, że jesteśmy kiepskimi nauczycielami? Być może problemem jest to, że stworzyliśmy arkusze odpowiedzi i gotowe interpretacje. Mordujemy przyjemność i ciekawość czytania, dlatego że zanim ktoś zacznie to robić, już wie, jaka jest odpowiedź i co poeta miał na myśli.

Kiedy się zastanawiamy, o czym jest historia kota w pustym mieszkaniu u Szymborskiej, to natychmiast przychodzi nauczyciel i mówi: To jest o miłości Wisławy Szymborskiej i Kornela Filipowicza. A jeśli tak nie jest? A jeśli czytelnik widzi w tym zapis psychologii zwierzęcia, które jeszcze nie wie, że straciło swojego pana? I tak zinterpretowany wiersz mówi komuś o wiele więcej niż wykładnia nauczyciela. Czy księża i Kościół nie zrobili tego samego z Biblią, mówiąc, że dany fragment jest o tym i o niczym więcej?

Przykład Pieśni nad Pieśniami, wspaniałej, lirycznej i erotycznej opowieści o zachwycie człowieka nad stworzeniem, nad kobietą i mężczyzną, nad zniewalającym pięknem. Na pierwszym planie są adoracja, afirmacja i zachwyt, a dopiero potem zastanowienie, skąd się to wzięło.

No tak, a poprawna odpowiedź jest taka, że to metafora relacji Boga do narodu wybranego.

Dlatego trzeba uwolnić Biblię z więzienia ograniczonej lektury.

To pomogłoby wyjść z pułapek interpretacji?

Jeśli uznać, że głównym tematem Biblii jest opowieść o relacji człowieka z Bogiem, to jej różnorodność jest bezkresna. Każdy, kto ma większe czy mniejsze kłopoty religijne, a nawet ateista czy agnostyk znajdzie tam swój odpowiednik. Zarówno ktoś, kto rzuca wyzwanie Bogu, kto Go nie słucha, kwestionuje zmartwychwstanie, kto reprezentuje religie pogańskie, pychę czy pokorę. Właściwie każda postawa religijna ma tam swoją reprezentację.

Brzmi to zachęcająco, ale prawda jest taka, że szybko rozbijemy się o język. Przecież wszystko, o czym pan profesor mówi, jest napisane jakimś stylistycznym łamańcem, operuje obrazami rolniczymi, które nijak nie przystają do rzeczywistości miejskiej. Niczym Kochanowski, Rej i Mickiewicz razem wzięci. Nie uważa pan, że należałoby to trochę uwspółcześnić?

Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem że w dalszym ciągu będą istnieć oryginały. Bo każdemu człowiekowi jest potrzebna świadomość, że nie wziął się znikąd i że świat nie powstał wraz z jego urodzeniem, że byli ludzie przed nim i będą po nim. Ta świadomość historyczna jest fundamentalna dla rozumienia tego, że wszystko podlega zmianie. I tak jak my patrzymy na przeszłe pokolenia, które mówią dziwnym językiem, tak i na nas za jakiś czas będą patrzeć jako na tych, którzy mieli dziwne obyczaje, dziwnie się ubierali i mówili inaczej niż nasi następcy. To jest lekcja pokory właściwa myślącemu i dojrzewającemu człowiekowi. Anglosasi zazdroszczą nam, że mamy współczesne przekłady Szekspira, a oni muszą go czytać w szesnastowiecznym oryginale i to jest dla nich mordęga, wcale nie mniejsza niż czytanie Reja czy Kochanowskiego dla uczniów szkoły podstawowej czy średniej w Polsce.

Ale ten język – przybliżmy się z ufnością do tronu łaski, zaczerpnijmy ze źródła zbawienia – przecież nikt tak dzisiaj nie mówi.

Nie sprowadzałbym Biblii wyłącznie do narzędzia komunikacji o sprawach świętych. Jestem literaturoznawcą, więc interesuje mnie język jako konstrukt estetyczny, który poza tym, że niesie pewne treści, inscenizuje sytuacje, zdarzenia, dylematy, całą przygodę wewnętrznego świata człowieka i jako taki sam w sobie jest przedmiotem podziwu. Biblia ze względu na frazowanie, rytm, a nawet chwilami archaiczność, ma w sobie znamienną powagę. Ona jest inna od mowy codziennej. Jeśli biorę ją do ręki, to sięgam po pewną zagadkowość, odświętność i dziwność.

Chyba nie jesteśmy nauczeni tego, że zagadkowość może być intrygująca. Zwłaszcza w sprawach świętych, gdzie z jednej strony niewiele wiemy i poruszamy się wokół tajemnic, ale z drugiej strony chcielibyśmy, żeby jak najwięcej było dopowiedziane.

Niedopowiedzenie to sens i istota literatury. To wyzwanie dla naszego umysłu, bo przecież co do zasady każdy powinien wypowiadać się o tym, co wie lub czego doświadczył. Ale jak już kiedyś zauważył Michel Montaigne, człowiek tak naprawdę zna się na wąskim fragmencie rzeczywistości, bo nie jest w stanie poznać nie tylko wszystkiego, ale nawet w pełni części, a jednocześnie musi zabierać głos w sprawach, na których zna się słabo albo nie zna się w ogóle.

Po to jest literatura, która od najmłodszych lat ćwiczy nas w wyobrażaniu sobie rzeczy nieistniejących i rozważaniu spraw związanych z przyszłością, o której przecież niemal nikt nic nie wie.

Wyobraźmy sobie genialną scenę z Księgi Rodzaju. Abraham z Izaakiem wracają do domu, czeka na nich Sara, podaje obiad i mówi: „Hej, chłopaki, jak tam było? Opowiedzcie, jak się udała wyprawa?”. My wiemy, co się wydarzyło na górze Moria, gdzie Bóg poddał Abrahama próbie, która o mało nie skończyła się zamordowaniem dziecka. I teraz pytanie jest takie: Okłamali ją czy nie?

Nie wiem.

Oczywiście, że nie wiemy. Natomiast mamy cały szereg pytań możliwych do postawienia. I to, że nie ma na nie jednoznacznych odpowiedzi, czyni świat biblijny fascynującym. Bo z psychologicznego punktu widzenia ja bym Sarę okłamał, nie przyznałbym się do tego, że chciałem zabić naszego jedynaka. Zwłaszcza że, jak wspaniale objaśnił to Søren Kierkegaard w Bojaźni idrżeniu, wcale nie wiadomo, czego Bóg chciał. Być może chodziło o to, żeby Abraham Mu powiedział: „Kusisz mnie, bo Żydzi wyznający Boga Jedynego nie składają dzieci w ofierze. Tak robią poganie, a Ty wystawiłeś mnie na próbę”. I ta niepewność co do reakcji przesuwa interpretację i ocenę moralną konkretnych zachowań na nas. To może być dobra droga do zastanawiania się nad tym, czym jest wolność, jak ona się uobecnia i materializuje.

Albo refleksji nad tym, jak to możliwe, że ten przeszło stuletni Abraham związał będącego w pełni sił Izaaka, bo może go nie związał, tylko ten się sam poddał.

Oczywiście. Wybitny krytyk literacki Erich Auerbach w swojej Bliźnie Odyseusza zwraca uwagę na sposób narracji w tekście. Odwołuje się do metody opowiadania Homera i mówi, że u niego wszystko jest na pierwszym planie i wszystko jest dopowiedziane. Tak jak w filmie – mamy kadr, gdzie wszystko widać, a jeśli czegoś nie widać, to znaczy, że to jest nieistotne. W Biblii tak nie jest. Jej sposób opowiadania daje nam do myślenia. Mamy wydarzenia, które pociągają za sobą rozmaite interpretacje.

I pewnie z tego powodu dla niektórych jest to trudne.

Jednak to stwierdzenie niczego nie załatwia. No bo jeśli coś jest trudne, to jedni powiedzą: „O Jezu, jakie trudne”. A inni przeciwnie: „Świetnie, to może być początek jakiejś przygody”. Wierzę, że zmysł kombinowania jest jedną z istotnych dyspozycji naszego umysłu. W chwili, gdy coś nam stawia opór, chcemy to przezwyciężyć. Problem niestety widzę w tym, że mamy jakiś zabobon pedagogiczny, który polega na tym, że odbiorcy trzeba cały czas ułatwiać, tak jakby pedagogika polegała na skrótach.

Na streszczeniach lektur, to jasne.

Dobrze jest umieć tłumaczyć w sposób przystępny rzeczy skomplikowane. Ale trzeba też sobie uczciwie powiedzieć, że pewne rzeczy są i pozostaną trudne. One są zadaniem, które stymuluje nasz rozwój. To nas chroni przed zastygnięciem w oczywistości i dogmacie.

Powiedział rektor uniwersytetu do przedstawiciela instytucji Kościoła.

To prawda, że to jest także nasz problem, bo z jednej strony reprezentujemy urzędy, prowadzimy egzegezy, szukamy nowych form wypowiedzi, zachęcamy do tego innych, a z drugiej strony mamy skłonność do zastygania i usztywnienia w raz przyjętych rozwiązaniach.

Kto się pokusi o konfrontację na przykład z obrazem Świętej Rodziny, która już z samej nazwy jest właściwie bez skazy i wad, a która, o czym skądinąd mówi Ewangelia, na trzy dni straciła z oczu swoje dziecko podczas powrotu z Jerozolimy? Czytamy to tak normalnie, bez mrugnięcia okiem, ale wyobraźmy sobie, że spotyka to któregoś rodzica. Zawał murowany. A w dodatku ten odnaleziony dwunastolatek mówi: „Czemuście Mnie szukali?”.

Jeszcze pyskuje.

Normalnie usłyszałby: „Ty smarkaczu, jak się odzywasz do matki”.

Uwielbiam tę scenę, zwłaszcza że ona świetnie koresponduje z klasyczną literaturą młodzieńczego buntu. Bo naturalne jest, że przecież kiedyś musiał nastąpić moment, w którym Jezus zadał Maryi i Józefowi pytanie: „Kto jest moim ojcem?”. Wyobrażam sobie, że to, co się wydarzyło w Jerozolimie, jest konsekwencją odpowiedzi, która Mu się nie spodobała. Bo skoro Jego ojcem jest Bóg, no to pryska z domu, zostawia ich. Zresztą On właściwie takiej odpowiedzi udziela: O co wam chodzi? Jestem w domu Ojca.

Ale proszę zwrócić uwagę, że idziemy tym tropem i od razu myślimy: Jak to możliwe, żeby Maryja zgubiła dziecko?

Stało się coś niedobrego. Tradycja i egzegeza umieściły Biblię w innym miejscu, niż ona jest w istocie. Zrobiono z niej dowód zamiast inspiracji, odwrócono porządek. Kościół używa jej jako argumentu na swoją naukę, podczas gdy jest odwrotnie. Ona jest źródłem tej nauki. To z niej wyrasta całe bogactwo wyznań chrześcijańskich. Są one tak pomnożone, zwłaszcza w denominacjach poreformacyjnych, ponieważ – w moim nieco dyletanckim rozumieniu – tekst biblijny jest tak różnorodny. On nie jest spójny, dlatego że opowiada o całym bogactwie relacji między tym, co ludzkie, i tym, co pozaludzkie.

On nie jest spójny nawet w samych słowach Jezusa, który raz mówi tak, a raz inaczej. Tu delikatny, tu gwałtowny, tu miłosierny, tu zagniewany. Przypomina mi to mój pierwszy kontakt z Dziadami Mickiewicza, brakiem kolejności i mierzeniem się z przesłaniem sprowadzonym do tego, że to wszystko jest o cierpieniu na emigracji. Dziś mogę powiedzieć, że to gigantyczny skrót myślowy.

Mickiewicz znakomicie zdawał sobie sprawę z fikcji poznawczej, której sprzyja literatura zamknięta, to znaczy taka, która ma swój początek, punkt kulminacyjny i koniec. Jako przedstawiciel epistemologii romantycznej będącej w sporze z oświeceniem mówił: Świat można poznać jedynie we fragmencie. Żadnej spójnej wiedzy o świecie zgromadzić nie możemy. Reszta to są protezy, patchwork, który sobie tworzymy. To, co naprawdę wiemy i co poznaliśmy, układa się jedynie we fragmenty. Wystarczy spojrzeć na naszych bliskich. Ile my o nich wiemy? Widzimy ich rano, przy śniadaniu, a potem znikają. Jedno idzie do szkoły, drugie do pracy, nie wiemy, co tam się dzieje. Oczywiście oni nam to później relacjonują, ale to są ogromne puste przestrzenie świata, który niby jest nasz, znany i codzienny, ale jednocześnie nieznany i nigdy poznany nie będzie.

Mickiewicz stawia nam to przed oczy. Dlatego w Dziadach nie ma początku, tylko najpierw jest część druga, potem czwarta, a potem trzecia. To jest oczywiste, bo świata też nie poznajemy chronologicznie.

W takim razie może za wcześnie jesteśmy konfrontowani z takimi tekstami? Zostańmy przy Mickiewiczu i wspomnijmy Pana Tadeusza sprowadzonego w liceum do szukania charakterystyki szlachty polskiej i zaścianka zamiast historii uwiedzenia, romansu i tragicznej pomyłki sercowej. Podobnie jest z Ewangelią. Tylko w takim razie, od czego zaczynać czytanie?

Ta refleksja co jakiś czas się przewija wśród dydaktyków literatury. Bo czy młodzież i dzieci nie są zbyt wcześnie zaznajamiani z arcydziełami, których wymagania, zarówno jeśli chodzi o język, jak i o problematykę, przekraczają ich możliwości refleksji? Trzeba się z tym pogodzić, że istnieje wielopoziomowy sposób kontaktowania się z dziełami i odkładanie tego na później też nie rozwiązuje sprawy, bo jest wysokie prawdopodobieństwo, że większość z nas nigdy by do tych tekstów nie wróciła. Jerzy Pilch mówił, że spisy lektur szkolnych to są książki, których nikt nie czyta dobrowolnie. Bardzo mi się podoba ta definicja. Edukacja jest oparta na pewnym przymusie i inaczej być nie może. Nie ma się co kokietować, że wszystko będzie się dziać dobrowolnie, za zgodą obu stron.

Ja mówię o pewnym rozczarowaniu w związku z lekturą, o której – gdy mamy naście lat – opowiada nam ktoś, kto ma ją gruntownie przemyślaną i sprowadza ją do haseł typu: Biesy Dostojewskiego to opowieść o terrorystach. Oczywiście dzisiaj jestem skłonny przyznać temu rację, ale podczas czytania zastanawiałem się, gdzie te bomby i porwania.

Jak mówił Gombrowicz: „Jak zachwyca, skoro nie zachwyca?”. Wydaje się, że rolą szkoły, a także egzegezy kościelnej świętych tekstów nie jest koniecznie przekonanie odbiorcy, że coś jest arcydziełem i powinien się nim zachwycać, tylko odsłonięcie potencjału problemowego, jaki się w danym tekście kryje. Teksty święte, zarówno te religijne, jak i te należące do kanonu klasyki literatury, pozwalają nam nazwać coś, co w naszym języku codziennym nie może być nazwane, ponieważ nie mamy takich zdolności. Coś się w nas kotłuje, domaga wyrażenia, zwłaszcza gdy chodzi o nasze emocje i świat wewnętrzny. Wielka literatura podłączona do tej energii szukającej formy wypowiedzi nagle odblokowuje w nas czucie, rozumienie i sens.

Bo ktoś nazwał moje myśli.

To bardzo częste podczas lektury, prawda? W taki sposób definiuję swoją rolę jako nauczyciel akademicki, próbuję wygenerować sytuację, w której teksty uznawane za wielkie wywołują w odbiorcach pewien stan łaski: coś niewypowiedzianego i stawiającego opór nagle znajduje sensowną artykulację.

Tworzenie takich sytuacji to próba wyjścia poza kontekst powstania danego dzieła, by ocalić tekst dla współczesności. Zgadzam się, że tego potrzebujemy także, a może zwłaszcza, gdy zastanawiamy się nad Jezusem jako bohaterem Ewangelii, by nie zamknąć Go w religijnym muzeum.

Albo w dość ograniczonym kręgu literatury dewocyjnej, która narzuca interpretacje, oddzielając nas od osobistego doświadczenia, rzadko mieszczącego się w takiej retoryce. Ikonografia zamyka Chrystusa w krzyżu, ewentualnie w scenie zmartwychwstania. To Go unieruchamia w naszej wyobraźni i powoduje, że bardzo rzadko ponownie inscenizujemy te wydarzenia, zastanawiając się, jak mogły wyglądać. Nie mówiąc o tych momentach, w których widzimy Jezusa w ruchu: jedzącego, siedzącego, stojącego, płynącego łodzią, czyli w różnych sytuacjach życiowych, które sprawiają, że staje się dla nas kimś bliskim i bardziej pojmowalnym.

Tylko czy uruchomienie wyobraźni nie prowadzi do powstania kolejnych kanonicznych ikon typu Ostania wieczerza Leonarda da Vinci, która na wieki utrwala skojarzenie siedzenia przy stole, co przecież nie jest prawdą, bo wiemy, że nie siedzieli, tylko leżeli?

Przykład Leonarda i wielkiej sztuki to dowód na umiejętność wciągnięcia Chrystusa w klimat swojej epoki. Da Vinci i jemu podobni byli pod tym względem o wiele odważniejsi niż my. Nas charakteryzuje potworny lęk i zachowawczość. Jesteśmy konserwatywni w traktowaniu tekstów biblijnych. Nasi poprzednicy nie wahali się ubierać postaci biblijne w stroje z XVI czy XVII wieku. Gdybyśmy dzisiaj chcieli zrobić to samo, to powinniśmy Chrystusa pokazać w dżinsach lub w dresie. Tak swoje obrazy komponowali Michał Anioł czy Vermeer. Zachowując sygnatury biblijne, umieszczali bohaterów w pejzażach włoskich czy niderlandzkich z atrybutami pasującymi do życia im współczesnych.

Nie bałby się pan zarzutu odzierania ze świętości?

Przeciwnie, uważam, że powinniśmy podążać tą ścieżką, zwłaszcza jeśli chcemy, żeby teksty biblijne były dla nas pożyteczne. Kościół w jakiś sposób przejął lekturę Biblii, łącząc ją ściśle z przestrzenią, rytuałem, nabożnością, ale też z pewną lękliwością. Trochę tak, jakbyśmy w dalszym ciągu byli w średniowieczu i mieli tę Biblię przykutą łańcuchem do pulpitu w bibliotece, przy którym, owszem, można ją czytać, ale broń Boże, nie wolno jej zabrać do domu. Dlatego wracając do pytania, od którego zaczęliśmy naszą rozmowę, skoro wzięlibyśmy Biblię na bezludną wyspę, to znaczy, że mamy ją wszędzie i inscenizujemy z jej pomocą rozmaite sytuacje duchowe, nasze dylematy, osobiste dramaty i poszukiwania. To trochę tak, jakbyśmy grali w popularne Simsy albo w inną grę strategiczną, podczas której Biblia jest czymś na kształt instrukcji zachowań, a nie gotowym przepisem. ¶

Ryszard Koziołek – ur. 1966, polonista, profesor nauk humanistycznych, od 2020 roku rektor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ostatnio wydał zbiór esejów Czytać, dużo czytać. Mieszka w Katowicach.