Miesiecznik W drodze 12/2021 (580) - Wydanie zbiorowe - ebook

Miesiecznik W drodze 12/2021 (580) ebook

Wydanie zbiorowe

4,8

Opis

Dominikański miesięcznik z 48-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drodzy Czytelnicy,

u podstaw Bożego Narodzenia leży odwaga. Ta, która towarzyszyła Maryi i Józefowi zgadzającym się na nieznaną przyszłość. Ta, która kazała wyruszać w drogę pasterzom i magom – pierwszym świadkom narodzin Chrystusa. W końcu i ta, którą trafnie ujmuje polska kolęda, mówiąca o nieskończonym Bogu, który ma granice ludzkiego ciała. Takie też jest chrześcijaństwo – odważne odwagą, która nie jest głupim ryzykowaniem własnego życia, nonszalancją czy brakiem lęku.

Ludzie odważni się boją i cenią własne życie. Tym, co pomaga im pokonać strach, jest wiara, zaufanie Bożemu słowu, ale też zwykła przyzwoitość. Bo jak mówią ci, których stawiamy sobie za wzór i nazywamy bohaterami – nie zrobiliśmy nic nadzwyczajnego, zachowaliśmy się, jak na człowieka przystało.

Kiedy przyjrzymy się naszemu chrześcijaństwu, to zobaczymy, że można się w nim zasiedzieć, moszcząc się wygodnie w tym, co znane. Zatrzymać się w granicach kościelnego bezpieczeństwa, troszcząc tylko o swoich. Jest to konformizm, który grozi nam wszystkim. Bo łatwo jest stać po stronie tych, którzy mają większość, mówić, że coś mnie nie dotyczy, odwracać głowę, nie zabierać głosu, milczeć. A stąd już tylko krok do tchórzostwa.

W tym numerze miesięcznika piszemy o różnych aspektach odwagi – tej ewangelicznej w przyznawaniu się do swoich przekonań, tej, która się wyraża w trosce o przybyszów i ubogich, i tej codziennej. Piszemy też o tym, czy takiego sposobu życia można się nauczyć i gdzie się zaczyna szkoła męstwa.

Dziękując Państwu za kolejny wspólny rok z „W drodze”, życzymy odwagi w przełamywaniu się opłatkiem, szczególnie z tymi, z którymi nam nie po drodze, a także otwartości podczas stawiania pustego talerza dla niespodziewanego przybysza, nie tylko od święta. ¶

Młoda matka

Józef doskonale wiedział, co grozi Maryi, gdyby ją posądzono o cudzołóstwo. Zostałaby ukamienowana. Do dzisiaj takie kary się stosuje w niektórych państwach islamskich. Dlatego chciał ją oddalić i wziąć na siebie całe to odium, jakie by spadło na nią.

Z biblistką Barbarą Strzałkowską

rozmawiaDominik Jarczewski OP

Mówiąc o Maryi, najczęściej wyobrażamy ją sobie, mając przed oczami jej jasnogórski wizerunek albo ikony przedstawiające ją z Dzieciątkiem na ręku. A ja bym chciał porozmawiać o Maryi – dziewczynie z krwi i kości, która żyła dwa tysiące lat temu: w konkretnym miejscu, wśród konkretnych ludzi. Czy jesteśmy w stanie coś bliższego o niej powiedzieć?

Wbrew pozorom jesteśmy, oczywiście na tyle, na ile pozwalają nam teksty biblijne i tradycja wczesnochrześcijańska. Zobaczymy wtedy bardzo młodą dziewczynę, zapewne trzynasto-, czternastoletnią, której decyzja wpłynęła na całą historię zbawienia.

Gdy patrzę na dzisiejsze nastolatki, taka dojrzałość wydaje się aż nieprawdopodobna.

To był wiek, w którym dziewczęta wychodziły wówczas za mąż. Zresztą do dzisiaj na Bliskim Wschodzie w tradycyjnych społecznościach dziewczęta mają piętnaście, szesnaście lat, gdy biorą ślub. W naszym kręgu kulturowym wydaje się, że to za wcześnie, ale trzeba pamiętać, że dzieci wychowywane w trudnych pustynnych warunkach szybciej musiały osiągnąć dojrzałość. I nie da się ich porównać z naszymi nastolatkami zamkniętymi bezpiecznie w czterech ścianach. Mieszkając na Bliskim Wschodzie, miałam wielokrotnie okazję przypatrywać się tamtym dzieciom, nastolatkom i one naprawdę są zupełnie inne niż nasze.

W ewangeliach nie znajdziemy informacji o wieku Maryi ani innych detali z jej życia.

Owszem, bo Maryja nie jest pierwszoplanową bohaterką. Musimy więc bazować na skromnych, ale kluczowych wzmiankach. Jednak czasami ci drugoplanowi bohaterowie odgrywają ogromną rolę i bardzo wiele od nich zależy. W opisie zwiastowania, który przekazał nam Święty Łukasz, uderzające jest to, jak bardzo ta młoda dziewczyna z Nazaretu jest dojrzała. Nie mówi aniołowi: Może ja porozmawiam z rodzicami, z kuzynami, zanim podejmę decyzję. Tylko w dorosły sposób prowadzi dialog z wysłannikiem Bożym, a więc z samym Bogiem.

W tradycyjnych społeczeństwach kobieta zawsze kogoś nad sobą miała: najpierw rodziców, potem braci, następnie męża. A Maryja jest tutaj całkowicie wyzwolona!

Myślę, że po prostu była głęboko wierzącą osobą. I to pozwoliło jej wejść w dialog z Panem Bogiem. Proszę zauważyć, że Maryja zadaje bardzo sensowne pytanie: Jakże się to stanie? Ale to, co mnie najbardziej w tej scenie porusza, to moment, kiedy odpowiada: Niech mi się stanie… A Łukasz dodaje krótkie zdanie: „Wtedy odszedł od niej anioł”. Po tej niezwykłej rozmowie z wysłannikiem Bożym Maryja zostaje sama ze swoją decyzją. Nie ma już anioła, nie ma cudownego potwierdzenia, że sobie tego nie wymyśliła. Usłyszała coś, co nie do końca rozumie. Wchodzi jednak odważnie na tę drogę, na której pozostanie do końca życia: cierpliwego medytowania i rozpoznawania, co znaczą słowa i wydarzenia, których była świadkiem. Myślę, że taka odwaga płynie z wiary i z żywej relacji z Bogiem, a to nie wzięło się znikąd. Musiało być kształtowane od dziecka, w rodzinnym domu.

O tym nie przeczytamy jednak w Ewangelii. Owszem, apokryfy opisują rodziców i dzieciństwo Matki Bożej, ale czy możemy im ufać? Czy to nie były legendy, które miały uzasadnić to, kim się później stała Maryja?

Oczywiście, może to być fikcja, aczkolwiek pewne elementy dotyczące dzieciństwa Najświętszej Maryi Panny, które podaje literatura apokryficzna, są prawdziwe i osadzone w głębszej tradycji wczesnochrześcijańskiej. Chociażby imiona rodziców Maryi, których nie znamy z Biblii, ale z Protoewangelii Jakuba, czyli z tekstu pochodzącego z II wieku. To niecałe sto lat po ewangeliach kanonicznych! Dowiadujemy się z niej, że rodzice Maryi, Joachim i Anna, byli niezwykle pobożni i związani ze świątynią jerozolimską. Stąd rodzi się tradycja, że Maryja urodziła się w Jerozolimie. Nawet dzisiaj, jeśli ktoś się wybierze na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, będzie mógł zobaczyć tradycyjne miejsce narodzin Najświętszej Maryi Panny, położone dosłownie kilkadziesiąt metrów od terenu świątynnego. Ta sama tradycja wczesnochrześcijańska mówi, że rodzice Maryi zmarli dość wcześnie. Stąd też obrazy przedstawiające na przykład Pana Jezusa, który siedzi na kolanach swojej babci Anny, są zupełnie ahistoryczne, bo najprawdopodobniej nigdy nie spotkał swoich dziadków. Rodzice Maryi zmarli, kiedy miała pięć, sześć lat. Wtedy, zgodnie z apokryfami, mogła zostać oddana do świątyni, gdzie mieszkały dziewczęta wykonujące różne prace, na przykład tkackie.

Czyli to nie jest wymysł hagiografów, że Maryja wychowywała się w świątyni?

Raczej nie. Później mogła trafić do kuzynów w Nazarecie, ale zobaczmy, że po zwiastowaniu od razu wyrusza do swojej krewnej Elżbiety, która, zgodnie z tradycją wczesnochrześcijańską, mieszkała w miejscowości Ain Karim. Anioł, chcąc pokazać, że dla Boga nie ma nic niemożliwego, mówi: Nawet twoja krewna Elżbieta, która uchodzi za niepłodną, jest już w szóstym miesiącu ciąży. Maryja jest pewnie ciekawa, czy to, co mówi anioł, jest prawdą, więc postanawia odwiedzić Elżbietę, a przy okazji pomieszkać z rodziną, która również była blisko związana ze świątynią. Pamiętamy, że mąż Elżbiety, Zachariasz był kapłanem.

W czasie Wielkiego Jubileuszu, w marcu 2000 roku Jan Paweł II wygłosił niezwykle poruszającą homilię w Nazarecie, w której porównał Maryję do Abrahama. Oboje wyruszają w podróż zaproponowaną przez Boga, która jest bez precedensu i która jest wielką niewiadomą. Abraham dostał powołanie: Wstań i idź. I dopiero, kiedy już wyruszył, miał poznać cel swej podróży. Pan Bóg na początku mówi mu tylko: Pójdziesz do ziemi, którą ci wskażę. Jaką, gdzie? Tego się dowie później. Podobnie Maryja wyrusza w podróż, która nigdy wcześniej w historii się nie wydarzyła. Ma być matką Boga, ma być Bożą rodzicielką. Wiemy przecież, jak ograniczona była rola kobiet w społeczeństwie patriarchalnym, a tutaj nagle Maryja ma odegrać kluczową rolę w historii zbawienia.

Daleko jest z Nazaretu do Ain Karim?

Jakieś 150 kilometrów.

Jak ta podróż mogła wyglądać?

W ikonografii możemy czasem zobaczyć, że Maryja podróżuje sama na osiołku przez góry pustynne, ale z pewnością nie mogło to mieć miejsca. Dzisiaj w tej części świata w tradycyjnych społecznościach kobiety nie podróżują same, a co dopiero w starożytności! Kiedy jakaś kobieta musiała się dostać do innej części kraju, wówczas dołączała do jednej z bardzo licznych karawan. Ain Karim leży osiem kilometrów od współczesnej Jerozolimy, trzeba więc liczyć trochę więcej do starego miasta, ale to wciąż bardzo blisko. Maryja mogła się zabrać z karawaną do świętego miasta, a stamtąd już miała rzut kamieniem do krewnych. Z Nazaretu do Jerozolimy prowadziły dwie główne drogi. Pierwsza wiodła wzdłuż Morza Śródziemnego, po rzymskich drogach zbudowanych w latach 60. przed Chrystusem, gdy Rzymianie podbili Palestynę. Druga przebiegała wzdłuż Jordanu do okolic miasta Jerycho, by następnie z depresji 400 metrów poniżej poziomu morza wspiąć się ku górom Jerozolimy 800 metrów powyżej poziomu mórz.

Kilka miesięcy później Maryja ponownie pokona tę trasę, ale już z Józefem. Czy kobieta w zaawansowanej ciąży naprawdę musiała wyruszać w drogę? Co by się stało, gdyby nie stawiła się osobiście na spis ludności?

Kiedyś trafiłam na wyjaśnienie, że za pierwszym razem, kiedy Maryja udała się do Elżbiety, najprawdopodobniej w pośpiechu nie zdążyła Józefowi wszystkiego opowiedzieć, a po trzech miesiącach wróciła w ciąży. Dlatego Józef, który, jak wiemy od Świętego Mateusza, też miał różne wątpliwości i rozterki z tym związane, nie chciał jej zostawiać samej bez opieki. Proszę pamiętać, że spis dotyczył Józefa, nie Maryi. To on miał się udać do rodzinnego miasta, Betlejem.

Ale przecież tam, w Nazarecie, zajęłyby się nią jakieś kuzynki lub sąsiadki. Mąż nie był obecny przy porodzie, prawda?

Nigdy – mężczyźni zachowywali dystans. Do dzisiaj tak jest w społecznościach beduińskich, że kobiety rodzą albo same, albo zabierają ze sobą jedną towarzyszkę i wychodzą gdzieś w góry. Jak wiemy, Maryja została u Elżbiety przez trzy miesiące, pewnie po to, żeby jej pomóc przy porodzie. Elżbieta zaszła w ciążę w podeszłym wieku, czyli na tamte czasy po czterdziestce, może nawet po pięćdziesiątce. I była to dla niej krępująca sytuacja, więc wolała mieć przy sobie kuzynkę, która też zaszła w ciążę w dość nietypowych okolicznościach.

Skoro mężczyzn trzymano z dala od porodu, kto pomagał Maryi? Apokryfy coś nam o tym mówią?

Nie. Z Pisma Świętego wiemy tylko tyle, że poród odbył się w domu, w części gospodarczej. Starożytne domy miały dwie części: dla ludzi i dla zwierząt. Dla Maryi nie było miejsca w gospodzie, jak to odnotowuje ewangelista, to znaczy: nie było miejsca wśród ludzi, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo w prawie mojżeszowym poród i połóg wiązał się z zaciągnięciem nieczystości rytualnej. Maryja musiała się oddalić do pomieszczenia ze zwierzętami.

Paradoksalnie mogła mieć bardziej komfortowe warunki w stajni między zwierzętami niż w tłumie ludzi.

No tak, bo przecież to nie były domy wielopokojowe, tylko jedna izba, w której mieszkało czasami kilkanaście osób. Trudno w takich warunkach o intymność, której kobieta potrzebuje w czasie porodu. I stajnia była właśnie takim miejscem.

Czyli jesteśmy zbyt surowi dla mieszkańców Betlejem, wytykając im niegościnność?

Zdecydowanie. Nasza wiara jest często budowana na wyobrażeniach, emocjach, treści kolęd, a nie na znajomości ówczesnej kultury i zwyczajów żydowskich. Warto dopełnić tę naszą emocjonalną wiarę chociaż odrobiną wiedzy o dawnych tradycjach.

Jedną z takich tradycji był sposób zawierania małżeństw. I tutaj pojawia się problem, czy Józef i Maryja byli małżeństwem w chwili zwiastowania, czy nie. Skoro jeszcze nie zamieszkali razem…

Absolutnie byli małżeństwem, a nie narzeczeństwem, jak niektórzy czasem tłumaczą. Ślub żydowski miał dwa etapy. Pierwszy nie wiązał się ani z przeprowadzką do domu męża, ani z pożyciem intymnym. Stąd też w Ewangelii mowa o niewieście zaślubionej Józefowi. Bo ona już była zaślubiona swojemu mężowi, a nie tylko przyobiecana. Do dzisiaj w tradycyjnych społecznościach małżonkowie się poznają albo w dniu ślubu, albo tuż przed nim mają jedną randkę, w obecności rodziców. Nie ma romantycznego zakochania i ciągnącego się w nieskończoność narzeczeństwa. Rodziny decydują o związku, odbywają się zaślubiny w otoczeniu najbliższej rodziny, a dopiero kilka tygodni albo nawet kilka miesięcy później panna młoda przeprowadza się do domu męża. I to jest ten drugi etap. Wtedy zaczyna się już pełne życie małżeńskie. Dlatego też Maryja zadaje aniołowi pytanie: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Nie chodzi o to, że nie znała Józefa, bo już przecież go poślubiła, ale po hebrajsku termin yada, czyli „znać”, odnosi się też do relacji intymnych: chodzi o to, że się kogoś tak głęboko zna, że stajemy się jednym ciałem. Dziś Maryja powiedziałaby: Jakże się to stanie, skoro jeszcze nie współżyłam z moim mężem?

To po co ten etap pośredni?

Nazaret to była mała osada. Jeśli wierzyć danym archeologicznym z pierwszych wieków, dom Józefa i dom Maryi były oddalone od siebie o jakieś 100–150 metrów. Na pewno więc nie byli sobie obcy. Potrzebowali jednak czasu, żeby się lepiej poznać – zawsze w obecności rodzin – żeby zbudować pewną zażyłość, zanim zamieszkają pod jednym dachem.

Kiedy Józef się dowiedział, że Maryja spodziewa się dziecka, chciał się honorowo zachować i ją potajemnie oddalić. Tak pisze ewangelista. Porzucenie ciężarnej kobiety było honorowe?!

Bardzo honorowe! Józefowi pewnie się nie mieściło w głowie, że jego żona, która przez trzy miesiące była u swojej krewnej, poczęła za sprawą Ducha Świętego. Musiał więc przeżywać ogromne rozterki. A jednocześnie wiedział, co grozi Maryi, gdyby została posądzona o cudzołóstwo. Zostałaby ukamienowana. Do dzisiaj takie kary się stosuje w niektórych państwach islamskich: ostatnio talibowie ukamienowali parę cudzołożników. Józef chciał oddalić Maryję i wziąć na siebie całe to odium, jakie by spadło na nią. Maryja wróciłaby zapewne do Elżbiety, a wszyscy myśleliby, że to Józef jest ojcem jej dziecka, ale – z niewiadomych powodów – porzucił żonę.

Co by to oznaczało? Że współżyli ze sobą, kiedy formalnie nie mieli jeszcze do tego prawa?

No tak. I to Józef uchodziłby za głównego winowajcę tej sytuacji, a nie Maryja. Byłby z tego niezły skandal.

Ostatecznie jednak jej nie oddalił. I co? Nagle nie było skandalu? Wszystko rozeszło się po kościach?

Może był, ale ewangelista nic o tym nie wspomina. Może Maryja i Józef szybciej świętowali ten drugi etap ślubu i nikt nie pomyślał, że coś jest nie tak. Pamiętajmy, że Jezus narodził się nie w Nazarecie, ale w Betlejem, gdzie nikt nie dociekał, jak się to stało, zaś po narodzinach w Betlejem małżonkowie musieli uciec do Egiptu z powodu prześladowań Heroda i pozostali tam aż do śmierci władcy. Być może to wystarczyło, by okrzepło ewentualne zaskoczenie społeczności i nigdy nie doszło do skandalu.

Czym się Maryja zajmowała na co dzień?

Kobiety w tradycyjnych społecznościach troszczyły się o wychowanie dzieci, dom, przygotowanie posiłków, przynoszenie wody; dbały o ciepło domowego ogniska.

Ale tradycja mówi, że Józef wcześnie umiera. Czy to znaczy, że po jego śmierci Maryja została głową rodziny?

Matka nigdy nie była głową rodziny. Nawet jeśli zostawała wdową, to wtedy obowiązki głowy rodziny przejmował najstarszy syn. Pamiętajmy, że za dorosłego uznawano chłopca po bar micwie, czyli dwunasto-, trzynastoletniego. Kobieta była częścią domu mężczyzny, choć z pewnością Maryja – jako niezwykła osoba – mocno oddziaływała nie tylko na Jezusa, ale i na Jego otoczenie. To Jezus stanowi oparcie dla Maryi, widzimy, że do końca o nią dba: z krzyża prosi umiłowanego ucznia, by wziął ją do siebie, i tak się rzeczywiście dzieje. Stąd też najbardziej zgodna z historią jest tradycja mówiąca o tym, że Maryja spędziła resztę życia w okolicach miasta Efez, gdzie miała mieszkać razem z Janem, który działał tam jako apostoł i został pochowany w okolicach tego miasta.

Jest taki fragment Ewangelii, w którym relacja między Jezusem i Maryją nie wydaje się idealna. Ewangeliści synoptyczni wspominają o kuzynach Jezusa i matce, którzy przychodzą do Niego, ale Jezus nie chce się z nimi spotkać.

Wspomina o tym głównie ewangelista Marek, który spisywał to z relacji Piotra. Surowo potraktował rodzinę Jezusa. Zresztą obraz Maryi jest najbardziej nijaki właśnie w Ewangelii Marka, która reprezentuje bardzo semickie podejście do kobiety. Tutaj się liczy wyłącznie to, czego dokonują mężczyźni. Piotr spotkał Jezusa jako dorosłego, więc nie zastanawiał się nad Jego dzieciństwem i rodziną. Tak też pisze o Maryi Marek: pojawia się ona raz z imienia, raz jako matka i raz wśród kobiet, ale z daleka od krzyża, więc zupełnie inaczej, niż przedstawia to chociażby ewangelista Jan. Wracając do tej sceny: Jezus ma trzydzieści lat, jest dorosły i całkowicie oddany misji. Prowadzi uczniów do momentu kulminacyjnego, jaki się dokona w Jerozolimie. Nie ma więc czasu na sentymenty.

Wyobrażam sobie, że dla Maryi musiało to być bardzo trudne.

Pewnie tak. Ale matczyna miłość bywa irracjonalna, przesadna, zwłaszcza do synów. Więc być może to jest taki moment, w którym Pan Jezus musiał postawić pewną granicę. Pamiętajmy też, że czytając ewangelie, trzeba mieć na uwadze, jaka myśl przyświecała każdemu z ewangelistów, którzy spisywali te historie trzydzieści, czterdzieści lat później. W tym fragmencie chodzi przede wszystkim o podkreślenie, że są relacje ważniejsze niż więzi rodzinne.

A może w ten sposób Jezus chciał ją przygotować na to, przez co będzie musiała przejść? Abraham też miał złożyć swojego jedynego syna na ofiarę…

Ciekawe jest to ponowne zestawienie Maryi i Abrahama i ich odmiennej, choć podobnie zaskakującej podróży z Bogiem. I Maryja, i Abraham godzą się wyruszyć z Bogiem i ufają Mu bezgranicznie, także gdy przynosi to wielkie cierpienie.

Mówiliśmy o tym, że Maryja wyrasta ponad przeciętność. Nawet więc bez korony i klejnotów może się wydawać odległym ideałem. A my często słyszymy, że mamy ją naśladować. W jaki sposób?

W zawierzeniu i zaufaniu Bogu – w każdej okoliczności życia. Nawet wbrew naszym kalkulacjom i planom. Bo drogi Boże bywają inne niż nasze, ale Jego plany są zawsze dobre dla nas. ¶

BARBARA STRZAŁKOWSKA – dr hab. nauk teologicznych, prof. UKSW, biblistka. Prowadzi wykłady ze Starego Testamentu na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego oraz angażuje się w popularyzację Pisma Świętego. Ceniona przewodniczka po Ziemi Świętej i krajach biblijnych. Autorka licznych książek i artykułów naukowych i popularyzatorskich.

Ziółka na serce

Wojciech Ziółek SJ

jezuita, uratowany grzesznikTwitter: wziolek_sj

Niezwyciężona

Święty Paweł twierdzi, że nikt znas nie żyje dla siebie inikt nie umiera dla siebie. A ja myślę, że tak z natury to my wszyscy żyjemy dla siebie, myślimy o sobie, martwimy się o siebie i nawet umierać byśmy chcieli dla siebie. Są jednak wyjątki. Ona była takim cudnym wyjątkiem. Jeśli miałbym opisać Ją jednym słowem, to byłoby to słowo: Niezwyciężona. Na zewnątrz słaba, drobna, krucha i delikatna kobieta, a w środku niezwyciężona. Tak. Bo w tym, co najważniejsze, była nieugięta, niezmordowana, niezwyciężona właśnie.

Przede wszystkim była niezwyciężona w swoim niesamowitym i bezwarunkowym szacunku do ludzi. Do każdego. Wkażdym trzeba widzieć człowieka – powtarzała. Bo Ona lubiła ludzi. Lubiła z nimi rozmawiać, patrzeć na nich, współczuć im, cieszyć się z nimi. Żadnego wrażenia nie robiły na Niej pieniądze. Nigdy nie umiała ich liczyć i nigdy ich nie miała, ale umiała liczyć na Pana Boga i On – jak wdowie w Sarepcie Sydońskiej – dawał Jej tyle, ile trzeba. Nie przywiązywała wagi do tytułów naukowych ani do zaszczytnych funkcji: Cóż mi ztego, że będziecie wykształceni, jeśli nie będziecie dobrymi ludźmi? Nie zwracała uwagi na to wszystko, czym my – niewyjątkowi – zwykliśmy się chwalić. Wrażenie robili na Niej ludzie: ich życie, ich biedy, ich radości, a przede wszystkim dobro w nich. Nawet śladowe ilości tego dobra zauważała, podkreślała, na tym się koncentrowała.

Nikt nigdy nie słyszał, żeby z kimkolwiek się kłóciła. Nigdy, to znaczy ani razu! Tych różnych „nigdy” było w Jej życiu dużo: nigdy żadnego nienawistnego słowa, nigdy o nikim nie wyrażała się niegrzecznie (nawet jeśli Ją ktoś tak traktował). Nigdy nie zaznała uczucia zazdrości, zawiści. Nie była też pamiętliwa, a zadane Jej rany przebaczała z taką lekkością i naturalnością, jakby tańczyła. Nigdy też nikomu nie udało się wzniecić w Jej sercu nienawiści. Do nikogo. Nawet do zdeklarowanych wrogów Boga czy Ojczyzny, czyli do wartości, które ceniła nad życie. Bo, choć bolało Ją do żywego to, co mówili lub robili, to pozostawała wierna zasadzie, że wkażdym trzeba widzieć człowieka. Nikomu nie udało się skłonić Jej do pogardy.

W miłości była jak skała. Ona – słaba kobieta. Kochała najbardziej, jak tylko można. Na zawsze, bez względu na wszystko i do końca. Męża, z którym przeżyła 67 lat i 6 miesięcy, a także dzieci z małżonkami, wnuki i prawnuki. A wszystkich najbardziej na świecie całym, bezwarunkowo i bezgranicznie. Wiele razy płakała przez nich i wiele razy nie zgadzała się z ich decyzjami. Mówiła im o tym otwarcie, choć zawsze z największą delikatnością. Ale nigdy (znowu!), nawet w najmniejszym stopniu, nie pomniejszało to Jej miłości do nich. Co więcej, im większy ból Jej ktoś sprawiał, tym bardziej go kochała. Kiedy wszyscy już rezygnowali – bo nie ma sensu; bo trzeba go zostawić; bo już nic się nie da zrobić – Ona ruszała na taką, wydawałoby się beznadziejną i skazaną na porażkę, miłosną szarżę, mówiąc: Akto mi zabroni przebaczyć? Akogo ja się muszę pytać opozwolenie, żeby swoje dziecko lub swego wnuka przytulić? Aod kiedy to rodzonej mamie nie wolno kochać? I kochała, i przytulała, i przebaczała. Na przekór wszystkiemu. No pasarán, mówili Jej wszyscy wokół i ostrzegali, żeby się nie wystawiała na pośmiewisko. Ale to Ona miała rację. Jej szarże były zwycięskie.

Wiara to była skała, na której zbudowała całe swoje życie. Panu Bogu ufała jak dziecko. W każdej sytuacji i bez reszty. Bez reszty i do końca. Również w całkowitym ogołoceniu, przez jakie przeszła w ciągu ostatnich lat swojego życia. Powoli, ale bardzo wyraźnie postępująca demencja starcza odbierała Jej wszystko, co było radością Jej życia: rozmowy z innymi, dzielenie się z nimi swoimi uczuciami, wsłuchiwanie się w ich opowieści. Bardzo Ją to bolało, ale ufała niezmiennie i niezłomnie. Tak samo było z modlitwą. Kiedy już nie mogła ogarnąć umysłem wszystkich intencji, w których się modliła, wtedy – bez końca, jak mantrę, głośno i wyraźnie – powtarzała akty strzeliste: Wierzę wCiebie, Boże żywy…; Ufam Tobie, boś Ty wierny…; Boże, choć Cię nie pojmuję…; Ach, żałuję za me złości… A kiedy już nawet tego nie mogła, to – pełnym bólu, ale i ufności głosem – mówiła: Panie Jezu, nie wierzę, że mnie opuściłeś, słyszysz? Taka wiara. Jak skała. Do końca.

Jakie życie, taka śmierć, nie dziwi nic. Tak jak żyła, tak i umierała. Poczekała na wszystkich, którzy mieli przyjechać, a potem w obecności męża, dzieci i wnuków umierała spokojnie, bez lęku, z ufnością i z jakąś niesamowitą godnością. Jak królowa odbierająca hołd za odniesione zwycięstwo. Widząc Jej gasnące oczy i coraz słabszy puls, wszyscy, stojąc wokół Jej łóżka, gładzili Ją po twarzy, całowali po rękach i – jeden przez drugiego – przełykając łzy, dziękowali: Dziękuję Ci za wszystkie lata małżeństwa... Dziękuję za Twoją bezwarunkową miłość... Dziękuję Ci, że zawsze się za mnie modliłaś… Dziękuję, że nigdy nie przestałaś mnie kochać… A Ona, otoczona swymi najbliższymi, tak spokojnie leżała… Jak kotka karmiąca swe kocięta, która po prostu daje im siebie… Umierała tak, jak żyła. Oddawała swoje życie… Bez przerażenia, bez rozpaczy, bez skargi… Do końca. Do ostatniego tchnienia…

Jeśli jest we mnie coś naprawdę dobrego, to tylko dzięki Jej miłości, Jej sercu, Jej oczom i Jej czułości. Mamusiu kochana, bardzo Ci dziękuję. Zostań z Bogiem. ¶

Ewangelia na granicy

Europa Zachodnia za kilkadziesiąt lat będzie w dużej mierze kształtowana przez społeczność muzułmańską. Będziemy zmuszeni do spotkania. Tym bardziej potrzebujemy ocalenia i wzmocnienia swojej tożsamości chrześcijańskiej.

Z biskupem Krzysztofem Zadarką, delegatem ds. imigracji Konferencji Episkopatu Polski,

rozmawiaRoman Bielecki OP

Czy to, co się dzieje na granicy z Białorusią, to klęska chrześcijaństwa w Polsce?

Aż tak czarno tego nie widzę. Na granicy znajdują się ludzie, którzy kierują się Ewangelią, nie tylko w grupach Caritas. Jest wielu takich wolontariuszy w organizacjach pozarządowych.

Ksiądz biskup tam był?

Tak, ale nie chciałem robić z tego medialnego zamieszania. Rozmawiałem też z dziekanem dekanatu, na którego terenie leży między innymi Usnarz Górny. Mówił o zaangażowaniu i otwartości parafii wzdłuż granicy. Podkreślał, że brakuje listu pasterskiego episkopatu o uchodźcach.