Miasto tułaczy - Lisa Lueddecke - ebook + książka

Miasto tułaczy ebook

Lisa Lueddecke

4,1

Opis

Baba Yaga użyła swojej wszechpotężnej magii, by powiązać esencję miasta z mapą, którą następnie rozdarła na trzy części i rzuciła na wiatr. Wraz z mapą wiatr porwał samo miasto, które wędruje teraz niewidzialne i oderwane od świata. Jego klątwą jest wieczna tułaczka, nikt nie potrafi go dostrzec. Klątwę da się pokonać tylko wtedy, gdy kawałki mapy znowu staną się jednością. Nad bezpieczeństwem miasta czuwają teraz członkowie Gildii, ale to nie wystarczy, trzeba znaleźć sposób na to, by miasto mogło wrócić do Sarsovy. Czy młoda dziewczyna Siya znajdzie na to sposób?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (33 oceny)
15
9
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
matthew_reads

Z braku laku…

Ciekawy pomysł na fabułę, ale bardzo przeciętnie zrealizowany.
00
Naddia

Z braku laku…

Co za głupoty 😞
00
Pannafox

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00

Popularność




Tytuł oryginału: The City of Lost Dreamers
Przekład: Ewelina Zarembska
Redaktor prowadząca: Agata Tondera
Redakcja: Anna Pliś
Korekta: Sylwia Chojecka, Agnieszka Muzyk
Opracowanie okładki: Agata Chmielewska
Skład: Małgorzata Ćwieluch
First published in the UK by Scholastic Limited, 2021 Text © Lisa Lueddecke, 2021 Cover illustration © Amy Grimes, 2021
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2022 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I
ISBN 978-83-8240-957-4
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla moich sióstr:

Cynthii, Rebeki, Diany i Heidi

Słowa dawno, dawno temu zawsze mają w sobie jakiś dziwny urok.

Alfred, Lord Tennyso

Prolog

Fragment Historii Shard autorstwa Lyuby Genovy, 3A 96

A miasto w całej swojej chwale przysiadło,

Gdzie dwie rzeki się zbiegały,

Jego wieże ginęły wśród chmur,

A okna srebrem błyskały.

I nawet ze wzgórz sto mil dalej,

Co w obronie miasta nie opuszczały gard,

Widać było jego lśniący kształt

Głoszący: Oto i potężny Shard.

Tak napisała Nedda, jedna z Wielkich Zaklinaczy, opisując miasto Shard, klejnot Sarsovy. Miasto jaśniało niczym latarnia morska, dając nadzieję i wskazując drogę handlarzom; płonęło jasno i gorąco, aż jego światło zgasło.

Kiedy odkryto, że po mieście krążyło kilka dreyg – wampiropodobnych stworzeń znanych z tego, że żywiły się magią – najpotężniejsza zaklinaczka z nas wszystkich, Baba Yaga, użyła swojej wszechpotężnej magii, by powiązać esencję miasta z mapą, którą następnie rozdarła na trzy części i rzuciła na wiatr. Wraz z rozdartą mapą wiatr porwał samo miasto, które wędruje teraz niewidzialne i oderwane od świata. Jego klątwą jest wieczna tułaczka, nikt nie potrafi go dostrzec.

Dreygi nie powinny stanowić szczególnego wyzwania dla Gildii. Ot, problem, który można łatwo rozwiązać. Nikt nie wiedział, dlaczego Baba Yaga wolała skazać miasto na wieczną banicję, niż pozwolić Gildii rozgromić potwory. Jest to jedna z największych tajemnic Shard.

Ale magii klątwy nie da się cofnąć. Jedynie wtedy, gdy kawałki mapy znowu staną się jednością, miasto powróci do Sarsovy.

W dniach, które potem nadeszły, Ulyana, królowa Shard, ukryła się w swoim pałacu wraz z mężem i córką. Nigdy więcej ich nie widziano. Członkowie Gildii zajęli ich miejsce jako władcy miasta. Przeistaczali dawne ogrody i niezagospodarowane tereny w pola pod uprawę zboża. Kładli kres niepokojom, kiedy tylko jakieś wybuchały. Pracowali niestrudzenie, by ocalić miasto. By przełamać klątwę, która odebrała nadzieję całym pokoleniom.

By pomóc nam wszystkim wrócić do Sarsovy.

1

Zanim klątwa skazała miasto na tułaczkę, ludzie mówili, że wiatr zwykł gwizdać na jego ulicach niczym olbrzym pogwizdujący w drodze do domu. Głośno, przenikliwie, nieprzerwanie. Próbowałam wyobrazić to sobie każdego dnia, włócząc się po ruchliwych ulicach i rozmyślając o przeszłości. O dawnych czasach, zanim nasze miasto zostało oderwane od reszty królestwa. Czasach, kiedy wciąż stanowiliśmy cząstkę zewnętrznego świata – na dziesięć lat przed moim urodzeniem. Wyobrażałam sobie, że czuję wiatr wiejący od odległych gór i niosący na swoich skrzydłach śnieg, lód i mrok.

Ale te dni odeszły w niebyt. W Shard nie czuło się już wiatru. Nie było śniegu, lodu ani gwiazd, które rozproszyłyby ciemność. Było tylko miasto i nic poza nim. Gdybyście otworzyli bramy i spojrzeli na zewnątrz, powitałaby was jedynie nieskończona, brązowawa szarość, która wybitnie przypominała pomyje. Nigdzie nie dostrzeglibyście choćby jednego obiektu. Ani skrawka błękitnego nieba. Ani kawałka zieleni. Istniała jedynie pozbawiona koloru, ziejąca pustką paszcza, rozciągająca się w nieskończoność.

Otworzyłam drzwi Gildii i wślizgnęłam się do środka. Rozgardiasz ulic miasta ucichł gwałtownie w oddali.

Słyszałam, że jeśli wejdziesz do siedziby Gildii – oficjalnie Gildii Kartografów, choć nikt jej tak nie nazywał – to poczujesz iskrzącą się w powietrzu magię mapy. Że przylgnie do twoich zmysłów niczym zapach zdmuchniętej przed chwilą świecy. Za każdym razem po przyjściu poświęcałam chwilę, by poczuć tę moc, odetchnąć nią. Zamykałam oczy, by sprawdzić, czy i ja to poczuję. Żeby sprawdzić, czy to możliwe, że jakoś przeoczyłam cząstkę tej magii, przyczajoną gdzieś głęboko wewnątrz mnie. Ale nigdy nie poczułam niczego podobnego.

Wypuściłam gwałtownie powietrze i ruszyłam przez wielkie foyer. Nade mną wisiał mały skrawek mapy w ozdobnej ramce. Gildia znalazła ten fragment przeklętej mapy Baby Yagi wiele lat temu i przechowywała go bezpiecznie właśnie tu, w swojej siedzibie, pokazując go każdemu, kto przekroczył próg tego miejsca. Nieustannie polowała na pozostałe dwa kawałki, aby umożliwić miastu powrót do Sarsovy. Zwiadowcy i myśliwi po cichu przeszukiwali miasto, wypatrując ich, ale jak dotąd bezskutecznie.

Nawet nie podniosłam wzroku, by spojrzeć na fragment mapy.

Zamiast tego poszłam prosto do położonego na uboczu pokoju, gdzie moje niewielkie, zakurzone biurko witało mnie obietnicą niewyobrażalnie nudnego dnia. Już teraz leżał na nim stos dokumentów do posegregowania i listów czekających na dostarczenie, choć ja nie byłam adresatką. Mała tabliczka przymocowana krzywo na drzwiach głosiła: „Sekretarz”.

Nawet ten przekrzywiony znak nie był mój. Nie byłam nawet Sekretarzem. Jedynie stażystką, która wykonywała prace zbyt nudne dla prawdziwych Sekretarzy. Wyobraziłam sobie, jak zrywam tabliczkę i miażdżę pod butami na kawałki za to, jak na mnie patrzyła – jak ze mnie drwiła – ale nie było sensu robić sceny od samego rana. Mogło to poczekać przynajmniej do lunchu.

Zrobiłam krok do przodu. Zamarłam. Spróbowałam znowu.

Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie mogłam stawić czoła kolejnemu dniowi, jeszcze nie. Zawróciłam na pięcie i ruszyłam korytarzem długimi, powolnymi krokami. Dokumenty mogły poczekać. Jeśli przejdę wystarczająco wolno wszystkimi korytarzami na parterze Gildii, a potem zawrócę do biura, to minie przynajmniej pół godziny.

Świat poza tym małym pokojem, w którym spędzałam większość dnia, tętnił życiem. Członkowie Gildii – wszyscy rozkosznie pełni magii, której ja nigdy nie poznam – krążyli po piętrach. W salach pełnych Adeptów odbywały się lekcje; głosy nauczycieli dobiegały zza częściowo uchylonych drzwi, a jacyś spóźnieni uczniowie wbiegli przez drzwi z naręczami książek z Ateneum – potężnej biblioteki, która zajmowała połowę Gildii i skrywała przejście do tajemniczego Sanctum. Niektóre pomieszczenia były zamknięte; zza drzwi wabiły mnie przytłumione głosy, a Magistrowie w długich płaszczach wchodzili i wychodzili, pospiesznie zamykając za sobą drzwi.

Jeszcze w Bardzo Dawnych Czasach, na długo przed początkiem tułaczki miasta, istniało znacznie więcej rodzajów magii niż tylko magia map. Ale kiedy rozpętały się wojny, a magiczni i niemagiczni ludzie zaczęli się ze sobą ścierać, postanowiono w końcu, że magią trzeba zarządzać za pomocą języka i słów. Miały zostać najpierw zaprojektowane na papierze, zanim ktokolwiek wymówi je w prawdziwym życiu jako inkantację. Jeśli chciało się nowy budynek, trzeba było go naszkicować i dopasować do niego odpowiednie słowa. Jeśli chciało się usunąć jakieś wejście, trzeba było narysować ścianę bez drzwi. Pomagało to w zachowaniu precyzji magii, ale wciąż pozostawiało wiele miejsca na błędy.

Starsze rodzaje magii uznano za niebezpieczne. Sporadycznie ludzie wciąż rozmawiali szeptem na ich temat – wspominali o magii klątw, o magii leczniczej – ale z czasem cała wiedza na ich temat odeszła w zapomnienie. Wspomnienia na temat tego, jak używać tych mocy, zbladły z upływem lat. Magia map była użyteczna. Pomocna. I zasadniczo bezpieczna. Miała wiele zastosowań. Była dobra i właściwa – taka, jaka właśnie powinna być magia. A przynajmniej tak wszyscy mówili.

Na zewnątrz, poza moim małym biurem, magia map kwitła.

Mój stan ducha najlepiej ilustrowała wewnątrz tego pomieszczenia oklapnięta roślina stojąca w kącie. Czułam się uschnięta. Nijaka. Każdy dzień zostawiał mnie z uczuciem pustki i wyczerpania. Kładłam się do łóżka z iskrą nadziei, że może następnego dnia coś się zmieni. Że nazajutrz rozpocznie się moje prawdziwe życie. Życie, o którym marzyłam, było moje własne, bogate, barwne. W tym życiu odkrywałam, że miałam w sobie magię mapy. Albo przydarzała mi się jakaś przygoda w czasie załatwiania sprawunków Gildii. Bogowie, gdyby tak się stało! Potrzebowałam zmiany. Potrzebowałam jej. W skradzionych wolnych chwilach przeczytałam w Ateneum wystarczająco dużo książek, żeby wiedzieć, że wszystko było możliwe. Ale to, czy było też prawdopodobne, to zupełnie inna historia.

Mój spacer przez Gildię skończył się zbyt szybko. Znowu stanęłam przed biurem – z martwą rośliną, zagraconym biurkiem i stosem dokumentów.

Usiadłam ciężko, wzniecając chmurę kurzu. Kichnęłam.

Pewnie powinnam od razu iść do domu. Dzień zaczął się kiepsko – jeśli miałam być ze sobą szczera, to jakie były szanse, że coś się poprawi?

– Siyo.

Podniosłam głowę. Referent Fredek stał w progu z egzemplarzem książki pod tytułem Magia Map i Miasto Shard: Oficjalny Kodeks Miejski pod pachą. Wstałam pospiesznie, strącając stos dokumentów na podłogę. Poczułam, jak ogarnia mnie frustracja, która zaowocowała krzywym uśmiechem.

– Dzień dobry.

Bezskutecznie próbowałam złapać opadające kartki, zanim spoczęły na podłodze.

– Obawiam się, że dokumenty będą musiały poczekać.

O nie. Jeszcze gorzej.

– Chcę, żebyś towarzyszyła mi oraz Adeptowi na wizycie domowej. To nie może czekać.

Interwencja! Wyjdę na zewnątrz! Teraz to mnie zainteresował.

– Co się stało? – zapytałam.

– Nieautoryzowane poprawki piwnicy sprawiły, że właściciel utknął w środku. Bez drzwi. Moglibyśmy zostawić go tam na trochę, żeby miał nauczkę, ale lepiej tak nie robić. Nie chcę zirytować góry. – Podniósł wzrok na wyższe poziomy Gildii, gdzie wybitni Magistrowie czcili zasady magii, jakby to były bóstwa.

Zasady były dla nich wszystkim. To było zrozumiałe. Gdyby ludzie nie stosowali się do zasad, skutki byłyby katastrofalne. Nieautoryzowane użycia magii map, które ostatecznie się nie powiodły, zwykle wymagały interwencji i pomocy ze strony Gildii. Rzadko miałam okazję uczestniczyć w takich interwencjach, ale od czasu do czasu, gdy inni Sekretarze byli zajęci, mogłam pójść zamiast nich.

– Oczywiście.

Znikające drzwi były powszechnym problemem w mieście. Kiedy znikały, ściana była zapieczętowana magią i nie dało się wyjść, dopóki ktoś taki jak Referent Fredek albo jeden z wysoko wyspecjalizowanych Magistrów nie pospieszył z pomocą uwięzionym nieszczęśnikom. Wysoka grzywna i upomnienie były bardziej optymistycznym scenariuszem – utknięcie w pozbawionym wyjścia pomieszczeniu na zawsze było znacznie gorsze.

Ale rzadko się tak kończyło. Krążyły historie o tym, że niektórzy zaklinacze znikali i nigdy nie wracali do domu przez spartaczone zaklęcie mapujące – ale to mogły być tylko pogłoski. Mapowanie wymagało uważności, czasu i staranności. Wyrysowania planu na pergaminie i dopasowania do niego inkantacji. Jeden fałszywy krok i naprawdę wiele mogło pójść nie tak.

Referent Fredek pociągnął nosem.

– Możemy?

– Tak. Oczywiście. – Chwyciłam torbę z papierem i ołówkami, gotowa na żmudne notowanie. Ale przynajmniej miało to być żmudne notowanie w jakimś innym miejscu. – Straszna szkoda: porzucać tyle ekscytującej dokumentacji do uporządkowania.

– Mmm. No cóż, postaram się, żebyś dostawała jej więcej.

Zamarłam, przyglądając się jego twarzy. Musiał wiedzieć, że żartowałam. Ale twarz Referenta Fredeka była pozbawiona wyrazu. Trudno było coś z niej wyczytać. Mimo to ogólnie był znacznie milszy od pozostałych Referentów. Od czasu do czasu pozwalał mi wchodzić do Ateneum w czasie przerw, żebym mogła popodziwiać ściany pełne książek i drabin, niemal ginące gdzieś wysoko ponad głowami. Mówiono, że w Ateneum było tyle wiedzy, że gdyby ktoś zdołał przeczytać wszystkie te księgi, to miałby wiedzę równą bogu.

Mądrość boga, jak mawiali niektórzy. Ale inni uważali, że to absurdalne. Wiedza nie czyni mądrym.

Nie. Mądrość wymaga odpowiedniej ilości zdrowego rozsądku, którego większości Adeptów brakowało, z tego, co zdążyłam się zorientować. Magia mogła dawać moc, ale nie czyniła inteligentnym. Ani miłym. Ani nawet specjalnie interesującym.

Na Referenta Fredeka czekał już chłopak w zielonych szatach Adepta, z gładko zaczesanymi i związanymi z tyłu ciemnymi włosami.

– Siyo – zaczął Referent Fredek, stając przed chłopakiem – to jest Adept Semyon. Będzie dziś przyglądał się mojej pracy. Semyonie, to jest Siya Valdonova, nasza przyszła pani Sekretarz.

Semyon nic nie powiedział. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i pokręcił nosem. Między jego oczami pojawiła się głęboka, pionowa bruzda. Stał się uosobieniem pogardy. Zgięłam kolana w głębokim, nieco sarkastycznym dygnięciu.

Skinął głową, jakby ukłon był dokładnie tym, czego oczekiwał. Zagotowałam się w środku.

Referent Fredek przejechał dłonią po blond włosach przetykanych pasmami siwizny i odwrócił się w stronę drzwi.

Poranek był chłodny, na ulicach figlował lekki wietrzyk. Zawsze było czuć delikatny powiew – ale prawdziwego wiatru nie było nigdy. Przez to miało się wrażenie ciągłego ruchu, przypominającego, że miasto nigdy nie osiadało w jednym miejscu. To było jak jazda powozem z zamkniętymi oczami, kiedy ruch powietrza lekko i niespokojnie porusza twoimi włosami.

Niebo – jak zwykle – było trudną do opisania szarością. Kiedyś było niebieskie, oczywiście. Jeszcze zanim miasto zaczęło się tułać przez nicość, unoszone na falach niebytu.

Może byłabym mniej zgorzkniała, gdyby każdy mój dzień rozświetlał widok czystego, błękitnego nieba i blask słońca. A może i tak wtedy byłabym dokładnie taka sama. Nie da się tego sprawdzić.

Tłumy na ulicach rozstępowały się, by nas przepuścić. Lawendowe szaty Fredeka przyciągały spojrzenia, zdradzając jego tożsamość jako Referenta Gildii. Moje ubranie było szare z elementami burego brązu. Trzymałam się w stosownej odległości, cały czas o kilka kroków za Fredekiem i Semyonem.

Jedyną oznaką tego, że pracowałam dla Gildii, był niewielki sygnet z motywem globu. Trzymałam go w kieszeni i nigdy nie musiałam nikomu go pokazywać. Nawet jeśli załatwiałam coś na zewnątrz w imieniu Gildii, zawsze towarzyszyłam komuś ważniejszemu.

Nasza trasa prowadziła przez ulicę, z której przez chwilę można było dostrzec pałac na drugim końcu miasta. Gdzieś w jego wnętrzu żyła królowa, choć nie widziano jej od lat.

Nikt nawet nie wiedział, czy tak naprawdę wciąż żyje.

Szybko odwróciłam wzrok.

– Referencie Fred... – zaczęłam, zamierzając zapytać o położenie domu, do którego szliśmy, żebym mogła już zacząć notować, ale Adept Semyon syknął na mnie przez ramię tak ostro, że zamilkłam. Sam podjął rozmowę z Fredekiem, jednak na tyle cicho, że nie słyszałam słów.

Skrzywiłam się za jego plecami i kiedy tak szliśmy przez miasto, zaczęłam rysować na kartce szczura. Szczur miał ulizane włosy i bruzdę między oczami. Dorysowywałam mu akurat demoniczne rogi, gdy wpadłam na plecy Referenta Fredeka, który się zatrzymał.

– Chciałaś się czymś podzielić? – zapytał, przyglądając się mojemu szkicowi z pewnym zdziwieniem.

Stanęliśmy przed domem, który zapewne był naszym celem.

– Och, nie – powiedziałam i pozwoliłam sobie spojrzeć w oczy Semyona przypominające ponure, mroczne kałuże. – Po prostu widziałam naprawdę dużego szczura. Nigdy nie widziałam takiego wielkiego, no, naprawdę. Aż go narysowałam, kiedy szliśmy. Lubię dokumentować różne rzeczy. Dlatego tak wyróżniam się jako Sekretarz. No, prawie Sekretarz.

– Nawet szczur wyróżniałby się jako Sekretarz. Bycie Sekretarzem nie wymaga żadnych umiejętności – powiedział Semyon.

– Nie zezwalam, by tak mówić, Adepcie Semyonie – powiedział karcąco Fredek. – Bez naszych Sekretarzy nie przetrwalibyśmy jako Gildia. Powinienem przydzielić ci za karę tydzień notowania i pracy z dokumentacją.

Semyon spojrzał na mnie gniewnie, a ja uśmiechnęłam się w duchu.

– Nie chciałem nikogo urazić – wymamrotał.

– Mimo to poczułam się urażona. – Miałam ochotę uśmiechnąć się z satysfakcją, widząc, jak musiał spuścić z tonu, ale zadbałam o to, żeby zachować poważną twarz. Musiałam pokazać im obu, jak głęboko zraniły mnie jego słowa.

– Zajmiemy się tym później – powiedział Referent Fredek. – Nie możemy dłużej trzymać tego nieszczęśnika uwięzionego na dole. – Zapukał czterokrotnie w drzwi.

Niemal natychmiast otworzyła mu rozgorączkowana kobieta z rozczochranymi włosami.

– Jesteście – sapnęła. – Już myślałam, że nigdy nie przyjdziecie. Chodźcie. Tędy. Pokażę wam, gdzie powinny być drzwi. – Poprowadziła nas do gołej ściany. – Widzicie? To w tym miejscu. Ale ich nie ma! Wiem, że nie powinniśmy byli słuchać tego jęczącego zaklinacza... on nie był nawet z Gildii... ale miał rozsądne stawki, rozumiecie? Czy można nas za to winić?

– Tak. Owszem, można – odparł Referent Fredek, przyglądając się ścianie. – Na magii nie powinno się oszczędzać.

– No cóż, myślę, że już się tego nauczyliśmy. – Kobieta zakryła twarz dłońmi. – Myślicie, że nic mu nie jest? Nie słyszałam ani szmeru. Mógł się udusić? Albo... umrzeć z głodu?

– Od jak dawna tam siedzi?

– Od paru godzin.

– W takim razie nie. Nie sądzę – odparł spokojnie Fredek.

Notowałam najszybciej, jak umiałam, podczas gdy Referent Fredek obmacywał ścianę. Semyon starannie utrzymywał spory dystans między nami, jakby się bał, że zarażę go swoją sekretarskością.

Patrzyłam, jak zaczął szkicować mapę domu na pergaminie Gildii. To o to w tym wszystkim chodziło. Mapy, magia, tworzenie, naprawianie. Jakie to niesprawiedliwe, że taki pergamin nigdy nie trafi w moje ręce. Jedynie tani papier do notatek i stary ołówek.

Spuściłam głowę i notowałam jeszcze mniej czytelnie niż wcześniej.

Kiedy Referent Fredek zbadał już gruntownie ścianę, wziął pergamin od Semyona. Gdy ich dłonie przez chwilę dotykały arkusza, rozległ się odległy trzask.

Referent trzymał pergamin oburącz, jedynie co jakiś czas dotykając opuszkami palców miejsc na ścianie, gdzie chciał stworzyć drzwi. Wypowiadał zaklęcie cichym, jednostajnym głosem. Kobieta obserwowała go przez palce, jakby przerażona, że i tym razem coś może pójść nie tak.

Nie musiała się jednak obawiać. Jeśli chodziło o magię, jej mąż był w dobrych rękach. Gdybym to ja miała podobne kłopoty, chciałabym, żeby właśnie ktoś taki jak Referent Fredek je rozwiązał. Ale oczywiście ja nie znalazłabym się w takiej sytuacji. Nie byłam aż tak głupia, by sądzić, że magię można tanio kupić.

Sekundy upływały, a Fredek kontynuował swoją inkantację. Na ścianie zaczął materializować się kształt; najpierw zaledwie cień, który szybko się pogłębił i przekształcił w drzwi z niewielką, okrągłą gałką. Chwilę później z drugiej strony rozległo się walenie. Kobieta otworzyła drzwi.

– Grigory! – wrzasnęła, ujmując w dłonie twarz mężczyzny, jakby się bała, że ten znowu zniknie. – Nic ci nie jest? Wszystko w porządku? Musisz umierać z głodu!

Mężczyzna wydawał się zmęczony i udręczony, ale poza tym raczej nic mu nie dolegało.

– Tak. Najwyraźniej wszystko w porządku – oznajmił Referent Fredek tonem sugerującym, że kończy się mu cierpliwość. – I na pewno będzie musiał coś zjeść. Ale najpierw mamy sprawy do załatwienia.

Podałam mężczyźnie wypełnione przeze mnie w międzyczasie wezwanie, na którym widniał ich adres.

– Grzywna musi zostać zapłacona w ciągu miesiąca. Możecie przyjść osobiście do Gildii, ale jeśli nie przyjdziecie, przyślemy kogoś. Domyślam się, że nie pamiętacie nazwiska tego gościa, przez którego znaleźliście się w tym trudnym położeniu?

Kobieta potrząsnęła głową.

– Zupełnie nie – powiedział mężczyzna.

Referent Fredek parsknął. Wszyscy kłamali w ten sam sposób.

– Nikt nigdy tego nie pamięta. Tak czy inaczej, jeśli w jakiś cudowny sposób sobie przypomnicie, poinformujcie nas. Może obniżymy wam grzywnę. Mam nadzieję, że zapamiętacie to sobie na przyszłość. Błędy handlarzy magią mają często znacznie gorsze konsekwencje.

Zadrżałam, przypominając sobie historie o różnych tragediach. Przy odrobinie szczęścia jakaś może przydarzyć się kiedyś Semyonowi.

– Bywajcie zdrowi.

Referent Fredek odwrócił się i skierował się długimi krokami w stronę drzwi wyjściowych. Semyon ruszył w ślad za nim, trzymając głowę wysoko, a plecy prosto. Potruchtałam za nimi.

Kilku gapiów zebrało się na zewnątrz, by zobaczyć, co wyniknie z interwencji Referenta Gildii. Kiedy minęliśmy ich, nie udzielając żadnych wyjaśnień, zaczęli się rozchodzić z niezadowoleniem. Czasem, kiedy nieautoryzowane użycie magii owocowało jakimiś większymi problemami, schodził się taki tłum, że ulice były pełne. Na przykład wtedy, gdy zniknął most albo nagle nie można było znaleźć całej dzielnicy, która trafiła na jakąś niewidzialną płaszczyznę, ale wciąż można było ją odzyskać dzięki umiejętnościom kogoś z Gildii. W mieście trudno było o inne rozrywki, przynajmniej odkąd oderwaliśmy się od prawdziwego świata, całe lata przed moim urodzeniem. Ludzie potrzebowali czegoś, żeby o tym wszystkim nie myśleć.

Semyon wziął sobie za cel niepatrzenie na mnie. Gdybym zniknęła z tego świata, nawet by tego nie zauważył. Po drodze robiłam miny do jego pleców, żeby się trochę zabawić. Podnosiłam zakrzywione palce tak, że wyglądał, jakby miał diabelskie rogi. Dziecinada, ale droga była niezwykle nudna i wiodła przez okolicę, w której byłam już setki razy, i nie było tu nic nowego, co mogłabym zobaczyć lub co mogłoby przykuć moją uwagę.

Do czasu.

Zastygłam gwałtownie przy pustej uliczce, tak nagle, jakby ktoś zawołał mnie po imieniu. Prawie miałam wrażenie, że tak było. Moja dłoń wciąż wisiała w powietrzu z palcami zagiętymi na kształt rogów.

Semyon i Fredek szli dalej, zupełnie nieświadomi, a ja gapiłam się w dół uliczki. Coś tam było. Czyjaś obecność. Wrażenie, że coś się tam czai albo się mi przypatruje. Coś wisiało w powietrzu. Nigdy nie czułam niczego podobnego, ale zawsze wyobrażałam sobie, że tak właśnie wyczuwa się magię.

Jednak ulica była pusta. Raz jeszcze moje pragnienie przygód sprawiło, że umysł spłatał mi figla. Odwróciłam się więc i pobiegłam, by dogonić Semyona i Referenta Fredeka. Dochodzili już do drzwi Gildii.

– Dziękuję za twój czas, Siyo – powiedział Referent Fredek.

Wziął pergamin z rąk Semyona i skierował się w stronę wielkich schodów prowadzących do mistycznych, nieosiągalnych pięter Gildii.

Byłam kiedyś na górze, oczywiście. To tam rozgrywała się większość aktywności Gildii. Wiedziałam, że jest tam dużo więcej rzeczy do odkrycia, ale były one dostępne tylko dla osób władających magią – siedziba Gildii jest niczym łamigłówka, której nigdy nie rozwiążę do końca.

– Feodorze, jak się masz? – powiedział nagle Semyon.

Serce mi podskoczyło. Obróciłam się na pięcie.

Semyon wyciągał akurat rękę, by uścisnąć dłoń chłopaka, któremu nigdy nie zostałam oficjalnie przedstawiona, ale czułam, jakbym go dobrze znała – nosiłam w duszy każdy szczegół jego twarzy. Oszałamiająco przystojny chłopak, który nie wiedział nawet o moim nic nieznaczącym istnieniu i pewnie nigdy się o nim nie dowie.

Feodor Sevastyen, syn człowieka, który miał zostać następnym Starszym Gildii. Chłopak, który – jak słyszałam – miał w sobie więcej magii map niż cała sala pełna Adeptów razem wziętych. Nosił długą szatę w kolorze głębokiej czerwieni, sięgającą mu niemal do kolan, pozapinaną niedbale na złote guziki.

Wspomnienia zatańczyły mi w głowie, choć próbowałam je uciszyć. Wszystkie te lata, kiedy nawiedzałam Gildię w czasie, gdy mój ojciec pracował; obserwowałam Adeptów wchodzących i wychodzących ze swoich lekcji i widziałam, jak patrzyli na Feodora błyszczącymi oczami, świadomi, że oto widzą klejnot koronny Gildii. Jego imię było na ustach wszystkich, a jego twarz w każdym sercu – również w moim.

Pamiętałam wszystkie noce, w których zatapiałam się w snach na jego temat – po wielu bezsennych godzinach spędzonych na wyobrażaniu sobie, że z nim rozmawiam. Co by powiedział, co ja bym powiedziała. Szukałam nowych sposobów na to, by zabrzmieć intrygująco. Sposobów, by oczarować czarodziejskiego chłopaka.

Magia nigdy nie będzie dla nas wspólnym tematem, więc musiałam znaleźć coś innego, coś znacznie bardziej interesującego, żeby przykuć jego uwagę.

Ale tamte długie noce marzeń dobiegły końca. Ostatecznie dorosłam i zrozumiałam, że Gildia roi się od Adeptów i Referentów, takich jak Semyon. Wszyscy wycięci według tego samego nadętego szablonu. Wszyscy pretensjonalni i zadufani w sobie do tego stopnia, że nie można było z nimi wytrzymać. Feodor był prawdopodobnie najgorszy z nich wszystkich.

– Ach... – odpowiedział Feodor, ewidentnie próbując sobie przypomnieć imię Semyona.

Wszyscy lubili udawać, że znali Feodora. Nawet ja, od czasu do czasu.

– Semyon – podsunął Semyon chłodnym tonem, ale szybko się opanował i uśmiechnął. – Właśnie wracam z interwencji. Wszystko już uporządkowane. Łatwizna.

Łatwizna. Szczur. Przewróciłam oczami. Jakby Semyon zrobił cokolwiek prócz stania obok i wyglądania na lepszego od innych. To Referent Fredek przeprowadził całą operację.

Przepchnęłam się obok nich i zanim mój język zdążyłby napytać mi biedy, ruszyłam pospiesznie do pokoiku, w którym stało moje biurko.

– Chciałaś coś powiedzieć?

To był głos Feodora. Zatrzymałam się i odwróciłam powoli. Po raz pierwszy w życiu Feodor patrzył na mnie. Świadomie.

– Mówiłeś do mnie? – zapytałam, kładąc dłoń na piersi i unosząc brwi w przesadnym zdumieniu.

Mój ojciec powtarzał mi, że powinnam okazywać innym szacunek, ale jego tutaj nie było, a ja nie byłam w nastroju, by płaszczyć się przed kolejnym zaklinaczem.

– Tak. Do ciebie.

Zniżyłam się w kolejnym niedorzecznym dygnięciu.

– Wasza Wysokość, wybacz mi. Tak. Byłam nieuprzejma.

Czytałam w książkach, że ludzie często zwracali się do przedstawicieli królewskich rodów słowami „Wasza Wysokość”, choć nikt nie używał tego terminu w Gildii.

Tak ważna osoba zasługiwała na najwyższy szacunek ze strony wszystkich ludzi, a skoro i tak zapomni o moim istnieniu, jak tylko zniknę jej z oczu, to jakie miało znaczenie to, że zachowywałam się absurdalnie.

– Nie zwracaj na nią uwagi – poradził Semyon. – Spędziłem z nią ostatnią godzinę. Beznadziejny przypadek, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Postukał się znacząco w skroń.

Zaczerwieniłam się i ruszyłam w jego stronę, ale Feodor odezwał się jako pierwszy. Na jego twarzy pojawiła się złość.

– Adepci Gildii nie powinni wyrażać się w ten sposób o nikim. Czy naprawdę muszę porozmawiać o twoim zachowaniu z Referentem Fredekiem lub moim ojcem, Semyonie? Nie będę miał dla nich dobrych wieści. Wiesz, o czym mówię? – Zrobił krok w stronę Semyona, który automatycznie się cofnął i pokręcił głową.

– Nie.

– Nie?

Semyon znowu zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie powinieneś być już na lekcjach?

Semyon przełknął ślinę, obrócił się i potruchtał przez foyer jak skarcony dzieciak.

Uśmiechnęłam się, obserwując go, takiego małego, żałosnego i idiotycznego. Tak pełnego nieuzasadnionej dumy. A może nie była nieuzasadniona: nie wiedziałam dość dużo o magii, by stwierdzić, czy był utalentowany, czy nie. Miałam nadzieję, że nie. Miałam nadzieję, że był tak bezużyteczny, jak sobie to wyobrażałam.

Wtedy poczułam na sobie spojrzenie Feodora i przestałam się uśmiechać. Zwróciłam wzrok w jego stronę.

– Wolałabym, żebyś nic nie mówił – powiedziałam bardziej wyniośle, niż zamierzałam. – Potrafię się sama obronić. Poza tym jest tu już wystarczająco nudno. Szukałam okazji do bójki. – Lekko uderzyłam pięścią w drugą dłoń.

– Nie wydaje mi się, że byłaby to wyrównana walka. – W oczach Feodora zobaczyłam uśmiech.

– Wiem. Prawdopodobnie masz rację. Wyobraź sobie, co by było, gdybym go zabiła! – Przerzuciłam rozpuszczone włosy za ramię i ruszyłam w stronę schodów, by poszukać mojego ojca.

Ale pozwoliłam sobie jeszcze zerknąć za siebie i odkryłam, że Feodor się uśmiecha.

Uch. Chciałam po prostu trochę go zszokować. Poza tym nie wiedziałam, że zaklinacze mają poczucie humoru.

Mój ojciec nigdy nie lubił, kiedy przeszkadzało mu się w ciągu dnia, ale należała mi się mała przerwa po wizycie domowej. Jakaś mała część mnie miała nadzieję, że jeśli wystarczająco mocno poskarżę się na Semyona, to może ktoś coś z nim zrobi. Może ktoś mu przypomni, że mój ojciec jest Magistrem i że powinno się mnie zostawić w spokoju.

To brzmiało słabo i żałośnie, kiedy o tym myślałam, ale naprawdę ktoś powinien go trochę nauczyć pokory.

Mój ojciec i inni Magistrowie – najwyżsi rangą zaklinacze władający magią map w Gildii, ustępujący jedynie Starszemu – przebywali zwykle na drugim piętrze, ale nie znalazłam ich w ich pokojach. Ruszyłam więc z powrotem na schody, żeby wejść na kolejne piętro.

Kiedyś widywałam go częściej. Codziennie w południe przynosiłam mu lunch od matki i rozmawialiśmy o czymkolwiek, co akurat mnie tego dnia zainteresowało. Ale to wszystko się zmieniło. Teraz miałam szczęście, jeśli udało mi się go zobaczyć choćby przez moment w ciągu całego dnia.

Na czwartym piętrze usłyszałam w końcu głosy dochodzące z sali po prawej stronie korytarza. Rzadko docierałam tak daleko, chyba że miałam jakiś list do dostarczenia. Nie chodziło o to, że nie wolno mi było tu przebywać – ale raczej nie było to mile widziane.

Zwolniłam, zbliżając się do pokoju, i usłyszałam głos:

– Muszę zabrać to tam, gdzie jest tego miejsce, do Sanctum.

– Dyskretnie, mam nadzieję. Wsadź to pod szatę albo w książkę. Książka zawsze się sprawdza. Nikt nigdy nie sprawdza książek.

Stanęłam pod drzwiami i słuchałam dalej.

Wiedziałam, że powinnam poinformować o swojej obecności albo sobie pójść, ale tego nie zrobiłam, bo byłam wścibska, a to brzmiało jak coś, co chciałabym usłyszeć.

– Dziękuję za radę – odparł beznamiętnie drugi rozmówca. Może trochę sarkastycznie. – Nigdy bym na to nie wpadł. – Znałam ten głos. To był Referent Fredek.

– Kpisz, Fredeku, ale jeśli ktokolwiek się dowie, że mamy kolejny kawałek...

To był głos mojego ojca. Zmarszczyłam brwi. Kawałek czego? Co Fredek miał przeszmuglować do Sanctum?

Zanim zdążyłam się odsunąć, Referent Fredek wyszedł z pokoju, ściskając jakąś książkę. Zamknął za sobą drzwi.

Zamarł, kiedy mnie zobaczył. Dłoń wciąż trzymał na klamce.

– Siya. Jak długo tu stoisz?

Odsunęłam się od ściany.

– Właśnie przyszłam. Chciałam się zobaczyć z ojcem. Jest tutaj?

– Jest. – Coś zamigotało w jego oczach, kiedy na mnie patrzył. Otworzył znowu drzwi i zawołał: – Magistrze Davorze, ktoś do ciebie. – Następnie minął mnie i ruszył w stronę schodów.

Mój ojciec wyszedł, marszcząc brwi. Zauważyłam za jego plecami wielki stół pełen Magistrów i Referentów, zanim zdążył zamknąć za sobą drzwi.

– Tak, Siyo? – powiedział poirytowanym głosem. – O co chodzi?

Jego rozdrażnienie mnie zaskoczyło.

– Ja... ja chciałam się tylko przywitać – odparłam, nagle nie mogąc znaleźć słów. – Przepraszam. Wpadłam na Semyona, jednego z Adeptów, i...

– Jestem teraz zajęty, Siyo – poinformował. – Porozmawiamy później, dobrze? Idź już. – Poruszył dłonią, jakby chciał coś odgonić, po czym zniknął z powrotem w pokoju, starannie zamykając przede mną drzwi.

Stałam tam, gapiąc się na wejście. Miałam wrażenie, że kiedy odszedł, w korytarzu powiał chłodny wiatr.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki