Miasto Kości - Cassandra Clare - ebook

Miasto Kości ebook

Cassandra Clare

4,4

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Tysiące lat temu, Anioł Razjel zmieszał swoją krew z krwią mężczyzn i stworzył rasę Nephilim, pół ludzi, pół aniołów. Mieszańcy człowieka i anioła przebywają wśród nas, ukryci, ale wciąż obecni, są naszą niewidzialną ochroną.

Nazywają ich Shadowhunters.

Shadowhunters przestrzegają praw ustanowionych w Szarej Księdze, nadanych im przez Razjela. Ich zadaniem jest chronić nasz świat przed pasożytami, zwanymi demonami, które podróżują między światami, niszcząc wszystko na swej drodze.

Ich zadaniem jest również utrzymanie pokoju między walczącymi mieszkańcami podziemnego świata, krzyżówkami człowieka i demona, znanymi jako wilkołaki, wampiry, czarodzieje i wróżki.

W swoich obowiązkach są wspomagani przez tajemniczych Cichych Braci. Cisi Bracia mają zaszyte oczy i usta i rządzą Miastem Kości, nekropolią znajdującą się pod ulicami Manhattanu, w której leżą martwe ciała zabitych Shadowhunters.

Cisi Bracia prowadzą archiwa wszystkich Shadowhunters, jacy kiedykolwiek żyli. Strzegą również Mortal Instruments, trzech boskich przedmiotów, które anioł Razjel powierzył swoim dzieciom.

Jednym z nich jest Miecz. Drugim Lustro. Trzecim Kielich.

Od tysięcy lat Cisi Bracia strzegli Mortal Instruments.

I było tak aż do Powstania, wojny domowej, która niemal na zawsze zniszczyła tajemny świat Shadowhunters. I mimo że od śmierci Valentine'a, Shadowhuntera, który rozpoczął wojnę, minęło wiele lat, rany, jakie zostawił, nigdy się nie zabliźniły.

Od Powstania minęło piętnaście lat. Jest upalny sierpień w tętniącym życiem Nowym Jorku. W podziemnym świecie szerzy się wieść, że Valentine powrócił na czele armii wyklętych.

A Kielich zaginął...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 549

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (1076 ocen)
619
283
137
36
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czytajacygracz

Nie oderwiesz się od lektury

Po głowie od jakiegoś czasu chodziła mi myśl, żeby spróbować czegoś innego, odpocząć trochę od tych kryminałów i thrillerów i zagłębić się w gatunek fantastyczny. Przeczytałem książkę Cassandry Clare ‘’Miasto kości’’ i powiem Wam, że nie żałuję ani sekundy spędzonej z tym tytułem. Świat przedstawiony w tej książce jest pełen tajemnic, magii i demonów. Opowiada o losach Clary Fray, która dowiaduję się, że nie jest do końca zwykłym człowiekiem. Autorka w bardzo ciekawy sposób opowiada o przygodach dziewczyny. Historia zawiera wiele tajemnic, różnorodne walki przy użyciu magii oraz niesamowite zwroty akcji. Każdy bohater się w pewien sposób od siebie różni, widać, że Cassandra Clare przemyślała sposób w jaki będzie tworzyć, każdego bohatera i dzięki temu mamy w książce bardzo dużo różnorodności. Sprawia to, że ‘’Miasto kości’’ czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Opisy i dialogi się między sobą przeplatają, co pozytywnie wpływ...
51
alicjafavksiazkara

Dobrze spędzony czas

zdażylo się tam więcej niż w całym moim życiu
20
91amelia1991

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny książka, wprowadza nas w świat magiczny, w którym wszystkie legendy są prawdziwe :)
10
oskarskoora

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa słowem, nie oderwiesz się od lektury
10
Zkkiirr

Nie oderwiesz się od lektury

.
00

Popularność




Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Dedykacja

Podziękowania

Motto

Część pierwsza: Zejście w mrok

1: Pandemonium

2: Sekrety i kłamstwa

3: Nocny Łowca

4: Pożeracz

5: Clave i Przymierze

6: Wyklęty

7: Drzwi do piątego wymiaru

8: Wybrana broń

9: Krąg i Bractwo

Część druga: Łatwe jest zejście do piekieł

10: Miasto Kości

11: Magnus Bane

12: Przyjęcie

13: Wspomnienie bieli

14: Hotel Dumort

15: W opałach

16: Spadające anioły

17: Kwiat północy

18: Kielich Anioła

19: Abbadon

20: Szczurzy zaułek

Część trzecia: Upadek kusi

21: Opowieść wilkołaka

22: Ruiny Renwick

23: Valentine

Epilog: Szczyt kusi

Cassandra Clare

Miasto Kości

Tom I cyklu „Dary Anioła”

Przełożyła Anna Reszka

Wydawnictwo MAG

Tytuł oryginału:City of Bones. The Mortal Instruments – Book One

Copyright © 2007 by Cassandra Clare

Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska

Korekta: Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce: Damian Bajowski

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Konwersja do formatu epub: [email protected]

ISBN 978-83-7480-304-5

Wydanie II

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

Podziękowania

Chciałabym podziękować mojej grupie pisarskiej, Massachusetts All-Stars: Ellen Kushner, Delii Sherman, Kelly Link, Gavinowi Grantowi, Holly Black i Sarah Smith. A także Tomowi Holtowi i Peg Kerr za dodawanie otuchy, zanim jeszcze powstała książka, i Justinowi Larbalestierowi i Eve Sinaiko za dzielenie się przemyśleniami, kiedy już powstała. Mojej matce i ojcu za oddanie, uczucie i niezachwianą wiarę, że w końcu stworzę coś nadającego się do publikacji. Jimowi Hillowi i Kate Connor za zachętę i wsparcie. Ericowi za motocykle wampirów jeżdżące na demonicznej energii i Elce za to, że w czerni wygląda lepiej niż wdowy jej wrogów. Theo i Valowi za stworzenie pięknych obrazów do mojej prozy. Mojemu wytwornemu agentowi Barry’emu Goldblattowi i utalentowanemu wydawcy Karen Wojtyle. Holly za to, że przeżyła razem ze mną tę książkę, i Joshowi, dzięki któremu było warto.

„Nie zmrużyłem oka.

Pomiędzy zmysłem strasznego

Czynu a jego spełnieniem istnieje

Faza przejściowa, jakby senny koszmar:

W tej przerwie dusza i śmiertelne ciało

Wchodzą w spór; człowiek, ofiara ich waśni,

Jest jak państewko w dniach wojny domowej”.

– William Szekspir, „Juliusz Cezar” (tłum. Stanisław Barańczak)

Część pierwsza

Zejście w mrok

„Nie zaśpiewałem o Chaosie ani

O wiekuistej Nocy; nauczyła

Muza niebiańska mnie, jak się zapuścić

W głąb i wspiąć w górę...”.

– John Milton, „Raj utracony” (tłum. Maciej Słomczyński)

1

Pandemonium

– Chyba jaja sobie ze mnie robisz – rzucił bramkarz, zaplatając ręce na potężnej piersi. Spojrzał z góry na chłopca w czerwonej kurtce zapinanej na suwak i pokręcił ogoloną głową. – Nie możesz tego wnieść.

Mniej więcej pięćdziesiątka nastolatków stojących przed Pandemonium pochyliła się i nadstawiła uszu. Na wejście do klubu, zwłaszcza w niedzielę, długo się czekało, a w kolejce zwykle działo się niewiele. Bramkarze byli ostrzy i od razu wyłapywali każdego, kto wyglądał tak, jakby miał spowodować kłopoty.

Piętnastoletnia Clary Fray czekająca w kolejce ze swoim najlepszym przyjacielem Simonem przesunęła się odrobinę do przodu razem ze wszystkimi, w nadziei na rozrywkę.

– Daj spokój, człowieku. – Chłopak podniósł nad głowę jakiś przedmiot. Było to coś w rodzaju drewnianej pałki zaostrzonej na jednym końcu. – To część mojego kostiumu.

Wykidajło uniósł brew.

– Co to jest?

Chłopak uśmiechnął się szeroko. Zdaniem Clary wyglądał całkiem normalnie jak na bywalca Pandemonium. Włosy ufarbowane na odblaskowy niebieski kolor sterczały mu wokół głowy jak macki wystraszonej ośmiornicy, ale nie miał żadnych wymyślnych tatuaży, wielkich metalowych sztabek w uszach ani ćwieków w wargach.

– Jestem pogromcą wampirów. – Zgiął pałkę z taką łatwością, jakby to było źdźbło trawy. – Widzisz? To atrapa. Z gumy piankowej.

Jego duże oczy wydawały się trochę za bardzo zielone, były koloru płynu przeciw zamarzaniu albo wiosennej trawy. Bramkarz wzruszył ramionami, nagle znudzony.

– Dobra, wchodź.

Chłopak prześliznął się obok niego szybko i zwinnie jak węgorz. Clary podobał się jego sposób chodzenia, lekkie kołysanie ramion, potrząsanie włosami. Na takich jak on jej matka miała określenie: niefrasobliwy.

– Pomyślałaś, że jest niezły? – zapytał z rezygnacją w głosie Simon. – Tak?

Clary dźgnęła go łokciem w żebra, ale nic nie odpowiedziała.

***

W środku było pełno dymu z suchego lodu. Kolorowe światła tańczyły po parkiecie, zmieniając klub w wielobarwną bajkową krainę błękitów, jadowitych zieleni, gorących różów i złota.

Chłopak w czerwonej kurtce, z leniwym uśmiechem błąkającym się po wargach, pogłaskał długi miecz o klindze ostrej jak brzytwa. To było takie łatwe – trochę czaru rzuconego na ostrze, żeby wyglądało nieszkodliwie. Kolejny czar na oczy i w chwili, kiedy bramkarz na niego spojrzał, wejście miał pewne. Oczywiście poradziłby sobie bez tych sztuczek, ale one też były elementem zabawy: zwodzenie Przyziemnych, robienie wszystkiego otwarcie na ich oczach, rajcowanie się pustym wyrazem ich twarzy.

Chłopak przesunął wzrokiem po parkiecie, na którym w wirujących słupach dymu to znikały, to pojawiły się szczupłe nogi odziane w jedwabie albo czarne skóry. Dziewczyny potrząsały w tańcu długimi włosami, chłopcy kręcili biodrami, naga skóra lśniła od potu. Aż biła od nich witalność, fale energii przyprawiające go o zawrót głowy. Pogardliwie skrzywił usta. Oni nawet nie wiedzieli, jakimi są szczęściarzami. Nie mieli pojęcia, jak to jest wegetować w martwym świecie, gdzie słońce wisi na niebie jak wypalony węgielek. Ich życie płonęło jasno jak płomień świecy... i równie łatwo było je zgasić.

Zacisnął dłoń na rękojeści miecza i wszedł na parkiet. W tym momencie od tłumu tańczących odłączyła się dziewczyna i ruszyła w jego stronę. Zmierzył ją wzrokiem. Była piękna jak na człowieka – miała długie włosy koloru czarnego atramentu i oczy jak dwa węgle. Była ubrana w sięgającą do ziemi białą suknię z koronkowymi rękawami, z rodzaju tych, które kobiety nosiły, kiedy świat był młodszy. Na szyi miała cienki srebrny łańcuszek, a na nim ciemnoczerwony wisiorek wielkości dziecięcej pięści. Wystarczyło, że zmrużył oczy, by stwierdzić, że jest cenny. Kiedy dziewczyna się do niego zbliżyła, napłynęła mu do ust ślinka. Energia życiowa pulsowała w niej jak krew tryskająca z otwartej rany. Mijając go, uśmiechnęła się i rzuciła mu prowokujące spojrzenie. Odwrócił się i ruszył za nią, czując na wargach przedsmak jej śmierci.

To zawsze było łatwe. Już czuł moc jej życia krążącą mu w żyłach. Ludzie to głupcy. Mieli coś tak cennego, a w ogóle tego nie strzegli. Oddawali swój skarb za pieniądze, za paczuszki z proszkiem, za czarujący uśmiech obcego. Dziewczyna wyglądała jak blady duch sunący przez kolorowy dym. Gdy dotarła do ściany, odwróciła się do niego z uśmiechem i uniosła suknię. Miała pod nią botki sięgające do połowy ud.

Podszedł do niej powoli. Bliskość dziewczyny wywołała mrowienie na jego skórze. Z odległości kilku kroków już nie była taka doskonała. Zobaczył rozmazany tusz pod oczami, pot sklejający włoski na karku. Poczuł jej śmiertelność, słodki odór zgnilizny. Mam cię, pomyślał.

Jej usta wykrzywił chłodny uśmiech. Przesunęła się w bok, a on zobaczył za nią zamknięte drzwi z napisem wykonanym czerwoną farbą: „Wstęp wzbroniony – Magazyn”. Dziewczyna sięgnęła za siebie, przekręciła gałkę i wśliznęła się do środka. Chłopak dostrzegł stosy pudeł, splątane kable. Rzeczywiście składzik. Obejrzał się za siebie; nikt na niego nie patrzył. Tym lepiej, skoro zależało jej na prywatności.

Wsunął się za nią do pomieszczenia, nieświadomy tego, że jest obserwowany.

***

– Niezła muzyka, co? – rzucił Simon.

Clary nie odpowiedziała. Tańczyli czy też raczej robili coś, co mogło uchodzić za taniec – dużo kiwania się w przód i w tył, od czasu do czasu gwałtowny skłon, jakby któreś z nich zgubiło szkła kontaktowe – na niewielkiej przestrzeni między grupą nastolatków w metalicznych gorsetach a młodą azjatycką parą, która obściskiwała się tak zapamiętale, że końcówki kolorowych włosów obojga splatały się ze sobą jak winorośl. Chłopak z przekłutą wargą i plecakiem w kształcie misia rozdawał darmowe tabletki ziołowej ekstazy, a jego workowate spodnie łopotały na wietrze wytwarzanym przez wiatrownicę. Clary nie zwracała uwagi na najbliższe otoczenie; obserwowała niebieskowłosego chłopaka, który przebojem wcisnął się do klubu. Teraz krążył w tłumie, jakby czegoś szukał. Coś w sposobie jego poruszania się przywodziło jej na myśl...

– Jeśli chodzi o mnie, świetnie się bawię – ciągnął Simon.

Wydawało się to mało prawdopodobne. W dżinsach i starej bawełnianej koszulce z napisem „Wyprodukowane w Brooklynie” Simon pasował do Pandemonium jak pięść do nosa. Jego świeżo umyte włosy były ciemnobrązowe zamiast zielone albo różowe, przekrzywione okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Nie wyglądał na ponurego osobnika, kontemplującego moce ciemności, tylko na grzecznego chłopca, który wybiera się do klubu szachowego.

– Uhm – mruknęła Clary.

Doskonale wiedziała, że przyszedł do Pandemonium tylko dlatego, że ona lubiła ten klub. On sam uważał go za nudny. Właściwie ona też nie miała pewności, dlaczego to miejsce jej się podoba. Może dlatego że wszystko tutaj – ubrania, muzyka – było jak ze snu, jak z innego życia, nie tak zwyczajnego i nudnego jak prawdziwe. Poza tym, z powodu nieśmiałości najlepiej czuła się w towarzystwie Simona.

Niebieskowłosy chłopak właśnie schodził z parkietu. Wyglądał na trochę zagubionego, jakby nie znalazł osoby, której szukał. Clary przemknęła przez głowę myśl, co by się stało, gdyby do niego podeszła, przedstawiła się i zaproponowała, że oprowadzi go po klubie. Może tylko wytrzeszczyłby oczy, jeśli też był nieśmiały. A może byłby wdzięczny i zadowolony, lecz starałby się tego nie okazać, jak to chłopcy... Ona jednak wiedziałaby swoje. Może...

Niebieskowłosy nagle się wyprostował i wyraźnie ożywił, niczym pies myśliwski, który złapał trop. Clary podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła dziewczynę w białej sukni.

No tak, pomyślała, zdaje się, że o to chodziło. Powietrze zeszło z Claire, jak z przekłutego balonu. Tamta dziewczyna była wspaniała, z rodzaju tych, które Clary lubiła rysować – wysoka i smukła, z długimi czarnymi włosami opadającymi kaskadą na plecy. Na szyi miała czerwony wisiorek, widoczny nawet z tej odległości; pulsował w światłach parkietu jak serce oddzielone od ciała.

– Uważam, że dzisiaj wieczorem DJ Nietoperz wykonuje świetną robotę. Zgadasz się ze mną?

Clary przewróciła oczami. Simon nienawidził transowej muzyki. Nic nie odpowiedziała, ponieważ całą uwagę skupiła na dziewczynie w białej sukni. W półmroku, w kłębach dymu i sztucznej mgły jej jasna suknia świeciła jak latarnia morska. Nic dziwnego, że niebieskowłosy szedł za nią jak zaczarowany i niczego więcej nie dostrzegał... nawet dwóch ciemnych postaci depczących mu po piętach, kiedy lawirował przez tłum.

Clary przestała tańczyć. Zauważyła, że tamci dwaj to wysocy chłopcy w czarnych ubraniach. Nie umiałaby powiedzieć, skąd wie, że śledzą niebieskowłosego, ale była tego pewna. Widziała, jak za nim idą, ostrożnie, czujnie, z gracją. W jej piersi zaczął pączkować nieokreślony lęk.

– I chciałbym jeszcze dodać, że ostatnio bawię się w transwestytyzm i sypiam z twoją matką. Uznałem, że powinnaś o tym wiedzieć.

Dziewczyna dotarła do drzwi z napisem „Wstęp wzbroniony” i skinęła na niebieskowłosego. Oboje wśliznęli się do środka. Clary już to widywała, pary wymykające się w ciemne zakamarki klubu, żeby się obściskiwać, ale teraz sytuacja była o tyle dziwna, że tę dwójkę śledzono.

Stanęła na palcach, próbując coś dojrzeć ponad tłumem. Dwaj ubrani na czarno chłopcy stali przed zamkniętymi drzwiami i najwyraźniej się ze sobą naradzali. Jeden z nich miał jasne włosy, drugi ciemne. Blondyn sięgnął pod kurtkę i wyjął coś długiego i ostrego. Przedmiot zalśnił w stroboskopowych światłach. Nóż.

– Simon! – krzyknęła Clary, chwytając przyjaciela za ramię.

– Co? – Simon zrobił przestraszoną minę. – Wcale nie sypiam z twoją mamą. Ja tylko próbowałem zwrócić twoją uwagę. Co prawda, Jocelyn jest atrakcyjną kobietą, jak na swoje lata...

– Widzisz tamtych typków? – Pokazując ręką, Clary omal nie uderzyła niechcący czarnej dziewczyny, która tańczyła obok nich. Widząc jej wściekłe spojrzenie, rzuciła pospiesznie: – Przepraszam! Przepraszam! – Odwróciła się z powrotem do Simona. – Widzisz tamtych dwóch facetów przy drzwiach?

Simon zmrużył oczy i wzruszył ramionami.

– Nic nie widzę.

– Jest ich dwóch. Śledzą chłopaka z niebieskimi włosami...

– Tego, który wpadł ci w oko?

– Tak, ale nie o to chodzi. Blondyn wyjął nóż.

– Jesteś pewna? – Simon wytężył wzrok, ale po chwili pokręcił głową. – Nadal nikogo nie widzę.

– Jestem pewna.

Simon wyprostował się i rzucił zdecydowanym tonem:

– Sprowadzę kogoś z ochrony. Ty tutaj zostań.

I ruszył do wyjścia, przepychając się przez tłum.

Clary odwróciła się w samą porę, by zobaczyć, że blondyn wchodzi do pomieszczenia z drzwiami opatrzonymi napisem „Wstęp wzbroniony”, a jego towarzysz idzie za nim. Rozejrzała się. Simon nadal torował sobie drogę przez parkiet, ale nie posunął się zbyt daleko do przodu. Nawet gdyby teraz krzyknęła, nikt by jej nie usłyszał, a zanim przybędzie ochrona, może stać się coś strasznego. Clary przygryzła wargę i zaczęła przeciskać się przez mrowie tańczących.

***

– Jak masz na imię?

Dziewczyna odwróciła się i uśmiechnęła. Słabe światło przesączało się do magazynu przez szare od brudu zakratowane okienka. Na podłodze walały się zwoje kabli elektrycznych, części dyskotekowych lustrzanych kul i pojemniki po farbie.

– Isabelle.

– Ładnie. – Podszedł do niej, stąpając ostrożnie wśród drutów, w obawie, że któryś z nich ożyje. W nikłym oświetleniu dziewczyna, odziana w biel niczym anioł, wyglądała na półprzezroczystą, jakby wyblakłą. Przyjemnie byłoby ją zniewolić. – Nie widziałem cię tu wcześniej.

– Pytasz, czy często tu przychodzę? – Zachichotała, zasłaniając usta ręką.

Na nadgarstku, tuż pod mankietem sukni, nosiła bransoletkę. Ale kiedy się do niej zbliżył, zobaczył, że to nie bransoletka, tylko wytatuowany na skórze wzór z zawijasów.

Zamarł w pół kroku.

– Ty...

Dziewczyna poruszała się z szybkością błyskawicy. Zaatakowała go otwartą dłonią. Cios w pierś pozbawił go tchu, jakby był ludzką istotą. Zatoczył się do tyłu. Raptem w jej ręce pojawił się bat; zalśnił złoto, kiedy nim strzeliła, i owinął się wokół jego kostek. Gdy poderwała go w górę gwałtownym szarpnięciem, z impetem runął na ziemię. Zaczął się wić, kiedy znienawidzony metal wgryzł się mu głęboko w skórę. Dziewczyna się zaśmiała, stojąc nad nim, a on pomyślał oszołomiony, że powinien był to przewidzieć. Żadna śmiertelniczka nie włożyłaby takiej sukni. Isabelle ubierała się w ten sposób, żeby zasłonić ciało... całe ciało.

Mocno szarpnęła bicz, zaciskając pętlę. Uśmiechnęła się jadowicie.

– Jest wasz, chłopcy.

Z tyłu rozbrzmiał cichy śmiech. Ktoś dźwignął go z podłogi i cisnął na jeden z betonowych słupów. Wykręcono mu ręce do tyłu i związano je drutem. Za plecami czuł wilgotny kamień. Podczas gdy próbował się uwolnić, ktoś obszedł kolumnę i stanął przed nim: chłopak, młody jak Isabelle i równie ładny. Jego oczy jarzyły się jak kawałki bursztynu.

– Jest was więcej? – zapytał.

Niebieskowłosy poczuł, że pod mocno zaciśniętymi pętami zbiera się krew. Jego nadgarstki były od niej śliskie.

– Więcej?

– Daj spokój. – Kiedy jasnooki chłopak uniósł ręce, czarne rękawy zsunęły się, ukazując runy namalowane atramentem na nadgarstkach, na grzbietach dłoni i w ich wnętrzu. – Wiesz, kim jestem.

– Nocnym Łowcą! – wysyczał.

Twarz jego prześladowcy rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.

– Mamy cię.

***

Clary pchnęła drzwi prowadzące do magazynu i weszła do środka. Przez chwilę myślała, że pomieszczenie jest puste. Jedyne okna znajdowały się wysoko i były zakratowane; sączył się przez nie stłumiony uliczny hałas, klaksony samochodów, pisk hamulców. Wewnątrz cuchnęło starą farbą, na grubej warstwie kurzu pokrywającej podłogę odznaczały się rozmazane ślady butów.

Nikogo tu nie ma, stwierdziła, rozglądając się ze zdziwieniem. W składziku było zimno, mimo sierpniowego upału panującego na zewnątrz. Clary poczuła, że pot na jej plecach zamienia się w lód. Zrobiła krok do przodu i zaplątała się w kable elektryczne. Schyliła się, żeby uwolnić tenisówkę z wnyków... i nagle usłyszała głosy: dziewczęcy śmiech, ostrą odpowiedź chłopaka.

Kiedy się wyprostowała, zobaczyła ich, jakby raptem zmaterializowali się między jednym a drugim mrugnięciem powieki. Była tam dziewczyna w długiej białej sukni, z czarnymi włosami opadającymi na plecy, niczym wilgotne wodorosty, i dwaj chłopcy: wysoki i ciemnowłosy jak ona oraz drugi, niższy od niego, którego włosy lśniły jak złoto w nikłym świetle wpadającym przez zakratowane okna. Blondyn stał z rękami w kieszeniach naprzeciwko niebieskowłosego punka przywiązanego do betonowej kolumny czymś, co wyglądało na strunę od fortepianu. Uwięziony chłopak miał twarz ściągniętą bólem i strachem.

Z sercem dudniącym w piersi Clary schowała się za najbliższy słup i wyjrzała zza niego ostrożnie. Jasnowłosy chodził w tę i z powrotem przed jeńcem, z rękami skrzyżowanymi na piersi.

– No więc? Nadal mi nie powiedziałeś, czy są tu jacyś inni z twojego rodzaju.

Twojego rodzaju? O czym on mówi, zdziwiła się Clary. Może trafiłam w sam środek wojny gangów.

– Nie wiem, o co ci chodzi. – Głos jeńca był zbolały, ale ton opryskliwy.

– On ma na myśli inne demony – po raz pierwszy odezwał się czarnowłosy. – Wiesz, co to są demony, prawda?

Chłopak przywiązany do kolumny poruszył ustami i odwrócił głowę.

– Demony – powiedział blondyn, przeciągając samogłoski i kreśląc to słowo palcem w powietrzu. – Według religijnej definicji są to mieszkańcy piekła, słudzy szatana, ale w rozumieniu Clave to każdy zły duch, który pochodzi spoza naszego wymiaru...

– Wystarczy, Jace – przerwała mu dziewczyna.

– Isabelle ma rację – poparł ją wyższy chłopak. – Nikt tutaj nie potrzebuje lekcji semantyki... czy demonologii.

To wariaci, pomyślała Clary.

Blondyn uniósł z uśmiechem głowę. W tym geście było coś gwałtownego i dzikiego, co przypomniało Clary filmy dokumentalne o lwach, które oglądała na Discovery Channel. Te wielkie koty w taki sam sposób unosiły łby i węszyły w powietrzu, szukając zdobyczy.

– Isabelle i Alec twierdzą, że za dużo mówię – stwierdził chłopak o imieniu Jace. – Ty też tak uważasz?

Niebieskowłosy nie odpowiedział, ale nadal poruszał ustami.

– Mógłbym podzielić się z wami pewną informacją – przemówił w końcu. – Wiem, gdzie jest Valentine.

Jasnowłosy spojrzał na kolegę. Alec wzruszył ramionami.

– Valentine gryzie ziemię, a ty próbujesz z nami pogrywać – stwierdził Jace.

– Zabij go, Jace – powiedziała Isabelle, potrząsając włosami. – On nic nam nie powie.

Blondyn uniósł rękę, a Clary zobaczyła błysk noża. Broń była niezwykła – miała klingę przezroczystą jak kryształ i ostrą jak odłamek szkła, a rękojeść wysadzaną czerwonymi kamieniami.

Jeniec gwałtownie zaczerpnął tchu.

– Valentine wrócił! – krzyknął, szarpiąc się w więzach. – Wiedzą o tym wszystkie Piekielne Światy, ja to wiem i mogę wam powiedzieć, gdzie on jest...

W lodowatych oczach Jace’a nagle zabłysła wściekłość.

– Na Anioła, kiedy tylko łapiemy któregoś z was, dranie, każdy twierdzi, że wie, gdzie jest Valentine. My również wiemy, gdzie on jest. W piekle. A ty... – gdy Jace obrócił nóż w ręce, jego brzeg zamigotał jak płomień – zaraz do niego dołączysz.

Tego było już za wiele dla Clary. Wyszła zza kolumny i krzyknęła:

– Przestań! Nie możesz tego zrobić.

Chłopak odwrócił się gwałtownie, tak zaskoczony, że nóż wypadł mu z ręki i z brzękiem uderzył o betonową posadzkę. Isabelle i Alec też się obejrzeli, z identycznym wyrazem osłupienia na twarzach. Niebieskowłosy zawisł w pętach, kompletnie zdezorientowany.

Pierwszy doszedł do siebie Alec.

– Co to jest? – zapytał, patrząc na swoich towarzyszy, jakby oni mogli wiedzieć, skąd się wziął intruz.

– Dziewczyna – odparł Jace, który już zdążył odzyskać panowanie nad sobą. – Na pewno widywałeś je wcześniej. Twoja siostra też nią jest. – Zrobił krok w stronę Clary, marszcząc brwi, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. – Ziemska dziewczyna – stwierdził tonem odkrywcy. – I widzi nas.

– Oczywiście, że was widzę – obruszyła się Clary. – Nie jestem ślepa.

– Owszem, jesteś, tylko o tym nie wiesz. – Blondyn schylił się po nóż, a potem rzucił szorstko: – Lepiej się stąd wynoś, jeśli masz dość oleju w głowie.

– Nigdzie nie idę – oświadczyła Clary. – Jeśli to zrobię, zabijecie go. – Wskazała na jeńca.

– To prawda – przyznał Jace, obracając nóż między palcami. – A co cię obchodzi, czy go zabijemy, czy nie?

– Bo... bo... – zaczęła się jąkać Clary. – Nie można sobie tak po prostu chodzić i zabijać ludzi.

– Masz rację. Nie można zabijać ludzi. – Spojrzał na jeńca, który miał zamknięte oczy, jakby zemdlał. – Ale to nie jest ludzka istota, dziewczyno. Może wygląda i mówi jak człowiek, może nawet krwawi jak człowiek, ale jest potworem.

– Jace, wystarczy – rzuciła ostrzegawczo Isabelle.

– Zwariowaliście – stwierdziła Clary. – Już wezwałam policję. Będzie tu lada chwila.

– Ona kłamie – odezwał się Alec, ale na jego twarzy malowało się powątpiewanie. – Jace...

Nie dokończył, bo w tym momencie jeniec wydał z siebie przenikliwy, zawodzący okrzyk, zerwał pęta, którymi był przywiązany do kolumny, i rzucił się na blondyna.

Upadli razem i potoczyli się po podłodze. Niebieskowłosy zaczął szarpać swojego prześladowcę rękami, które lśniły, jakby były zakończone metalem. Clary rzuciła się do ucieczki, ale jej stopy zaplątały się w zwoje kabli. Runęła na ziemię z takim impetem, że zaparło jej dech. Usłyszała krzyk dziewczyny, a kiedy się podniosła, zobaczyła, że jeniec siedzi na piersi Jace’a. Krew lśniła na jego ostrych jak brzytwy pazurach.

Isabelle z batem w ręce i Alec już biegli w ich stronę. Niebieskowłosy ciął przeciwnika szponami, a kiedy ten uniósł rękę, żeby się zasłonić, pazury rozorały ją do krwi. Punk zaatakował ponownie... i wtedy jego plecy smagnął bicz. Chłopak krzyknął i upadł na bok.

Jace, szybki jak bat Isabelle, wykonał obrót i wbił nóż w pierś jeńca. Spod rękojeści trysnęła ciemna ciecz. Chłopak wygiął się w łuk, zaczął się prężyć i charczeć. Jace wstał z podłogi; jego czarna koszula była teraz miejscami jeszcze czarniejsza, mokra od krwi. Spojrzał z odrazą na drgające ciało, schylił się i wyrwał nóż z rany, śliski od czarnej posoki.

Ranny otworzył oczy, wbił płonący wzrok w swojego pogromcę i wysyczał:

– Niech więc tak będzie. Wyklęci dopadną was wszystkich.

Wydawało się, że Jace zawarczał w odpowiedzi. Demon przewrócił oczami i wpadł w konwulsje. Jego ciało zaczęło się kurczyć, zapadać w sobie, stawało się coraz mniejsze, aż w końcu zniknęło.

Clary uwolniła się od kabli, wstała z podłogi i ruszyła tyłem do wyjścia. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Alec podszedł do Jace’a, wziął go za ramię i podciągnął mu rękaw, żeby przyjrzeć się ranie. Clary odwróciła się powoli... i zobaczyła, że na jej drodze stoi Isabelle ze złotym batem w ręce; widniały na nim ciemne plamy. Dziewczyna wykonała szeroki zamach i szarpnęła mocno, kiedy koniec bicza owinął się wokół nadgarstka uciekinierki. Clary syknęła z bólu.

– Głupia mała Przyziemna – wycedziła Isabelle. – Przez ciebie Jace mógł zginąć.

– On jest wariatem – odparowała Clary, próbując się uwolnić. Bat głębiej wpił się w jej skórę. – Wszyscy jesteście szaleni. Za kogo się uważacie? Za samozwańczych zabójców? Policja...

– Policja zwykle nie wykazuje zainteresowania, jeśli nie ma ciała – zauważył Jace. Trzymając się za rękę, szedł w ich stronę, lawirując między kablami. Alec podążał za nim z posępną miną.

Clary spojrzała tam, gdzie niedawno leżał niebieskowłosy. Na podłodze nie było nawet plamki krwi, żadnego śladu, że chłopak w ogóle istniał.

– Jeśli cię to ciekawi, po śmierci wracają do swojego wymiaru – wyjaśnił zabójca.

– Uważaj, Jace! – syknął jego towarzysz.

Blondyn rozłożył ręce. Jego twarz znaczył upiorny wzór z plamek krwi. Z szeroko rozstawionymi jasnymi oczami i płowymi włosami nadal przypominał Clary lwa.

– Ona nas widzi, Alec – powiedział. – Już i tak za dużo wie.

– Co mam z nią zrobić? – zapytała Isabelle.

– Puść ją – odparł cicho Jace.

Dziewczyna posłała mu zaskoczone, niemal gniewne spojrzenie, ale nawet nie próbowała się spierać. Bez słowa zwinęła bat. Clary rozmasowała obolały nadgarstek, zastanawiając się, jak, do licha, ma się stąd wydostać.

– Może powinniśmy zabrać ją ze sobą? – zaproponował Alec. – Założę się, że Hodge chętnie by z nią porozmawiał.

– Nie ma mowy, żebyśmy zabrali ją do Instytutu – oświadczyła Isabelle. – To Przyziemna.

– Naprawdę? – Cichy, spokojny głos Jace’a był jeszcze gorszy niż warczenie Isabelle czy gniewny ton Aleca. – Miałaś kiedyś do czynienia z demonami, mała? Spotykałaś się z czarownikami, rozmawiałaś z Nocnymi Dziećmi? Czy...

– Nie nazywam się „mała” – przerwała mu Clary. – I nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Naprawdę? – odezwał się głos w jej głowie. Widziałaś, jak tamten chłopak rozpływa się w powietrzu. Jace nie jest szalony... Tylko chciałabyś, żeby był.

– Nie wierzę w... demony czy kimkolwiek jesteście...

– Clary? – W drzwiach magazynu stał Simon, a obok niego potężny bramkarz, który przy wejściu stemplował gościom ręce. – Wszystko w porządku? Dlaczego jesteś sama? Co się stało z tamtymi facetami. No wiesz, tymi z nożami?

Clary obejrzała się przez ramię na trójkę zabójców. Jace miał na sobie zakrwawioną koszulę i nadal ściskał sztylet w ręce. Uśmiechnął się do niej szeroko i wzruszył ramionami w na pół drwiącym, pół przepraszającym geście. Najwyraźniej nie był zaskoczony, że nowo przybyli ich nie widzą.

Clary również. Powoli odwróciła się do Simona. Wiedziała, jak musi wyglądać w jego oczach, kiedy tak stoi sama w magazynku, ze stopami zaplątanymi w plastikowe kable.

– Wydawało mi się, że weszli tutaj, ale chyba jednak nie – powiedziała nieprzekonująco. – Przepraszam. – Zobaczyła, że mina Simona nagle zmienia się ze zmartwionej w zakłopotaną, i przeniosła wzrok na bramkarza, który wyglądał na zirytowanego. – To była pomyłka.

Stojąca za nią Isabelle zachichotała.

***

– Nie wierzę – oświadczył Simon z uporem, podczas gdy Clary, stojąc na chodniku przed Pandemonium, rozpaczliwie próbowała złapać taksówkę.

Zamiatacze już przeszli ulicą, kiedy oni byli w klubie, i teraz cała Orchard lśniła od oleistej wody.

– Właśnie. Można by przypuszczać, że powinny tu być jakieś taksówki. Dokąd wszyscy jeżdżą w niedzielę o północy? – Clary wzruszyła ramionami i odwróciła się do przyjaciela. – Myślisz, że będziemy mieli więcej szczęścia na Houston?

– Nie mówię o taksówkach. Tobie nie wierzę. Nie wierzę, że ci goście z nożami tak po prostu zniknęli.

Clary westchnęła.

– Może nie było żadnych facetów z nożami? Może wszystko sobie tylko wyobraziłam?

– Wykluczone. – Simon uniósł rękę wysoko nad głowę, ale taksówki tylko śmigały obok nich, rozbryzgując brudną wodę. – Widziałem twoją minę, kiedy wszedłem do tego magazynku. Wyglądałaś na poważnie wystraszoną, jakbyś zobaczyła ducha.

Clary pomyślała o chłopcu o kocich oczach. Spojrzała na nadgarstek i zobaczyła cienką czerwoną pręgę w miejscu, gdzie owinął się bat Isabelle.

Nie, nie zobaczyłam ducha, pomyślała. To było coś dziwniejszego.

– To była po prostu pomyłka – powiedziała ze znużeniem.

Sama nie bardzo wiedziała, dlaczego nie mówi mu prawdy. Oczywiście, nie licząc tego, że uznałby ją za wariatkę. To, co się wydarzyło, czarna krew pieniąca się na nożu Jace’a, ton jego głosu, kiedy zapytał: „Rozmawiałaś z Nocnymi Dziećmi?”... Cóż, wolała zatrzymać to dla siebie.

– Bardzo kłopotliwa pomyłka – zgodził się Simon. Obejrzał się na klub, pod którym nadal stała kolejka ciągnąca się przez pół kwartału. – Wątpię, czy jeszcze kiedyś wpuszczą nas do Pandemonium.

– A co się przejmujesz? Przecież nienawidzisz Pandemonium.

Clary znowu pomachała ręką, kiedy z mgły wyłonił się żółty samochód. Tym razem taksówka zatrzymała się z piskiem na rogu, a kierowca zatrąbił.

– Nareszcie! Mieliśmy szczęście. – Simon otworzył drzwi samochodu i wśliznął się na tylne siedzenie pokryte skajem.

Clary usiadła obok niego i wciągnęła znajomy zapach nowojorskiej taksówki cuchnącej starym dymem papierosowym, skórą i lakierem do włosów.

– Jedziemy do Brooklynu – rzucił Simon do taksówkarza, a potem odwrócił się do niej. – Wiesz, że możesz wszystko mi powiedzieć, tak?

Clary zawahała się, a potem skinęła głową.

– Jasne, Simon. Wiem, że mogę.

Zatrzasnęła za sobą drzwi. Taksówka ruszyła w noc.

2

Sekrety i kłamstwa

Ciemny książę siedział na czarnym rumaku, za nim powiewała sobolowa peleryna. Złoty diadem spinał jego złote loki, przystojna twarz była ogarnięta szałem bitwy, a...

– A jego ręka wyglądała jak bakłażan – mruknęła ze złością Clary.

Rysunek po prostu jej nie wychodził. Z westchnieniem wydarła następną kartkę ze szkicownika, zmięła ją i cisnęła w pomarańczową ścianę sypialni. Podłoga już była zasłana kulkami papieru – wyraźny znak, że twórcze soki nie płyną w niej tak, jak by sobie życzyła. Po raz tysięczny żałowała, że nie jest taka jak matka. Wszystko, co Jocelyn rysowała, malowała albo szkicowała, zawsze było piękne i najwyraźniej osiągnięte bez wysiłku.

Clary zdjęła słuchawki, przerywając w połowie piosenkę Stepping Razor, i pomasowała bolące skronie. Dopiero wtedy usłyszała głośny, przenikliwy dźwięk telefonu rozbrzmiewający w całym mieszkaniu. Rzuciła szkicownik na łóżko i pobiegła do salonu, gdzie na stoliku przy drzwiach stał czerwony aparat w stylu retro.

– Czy to Clarissa Fray? – Głos po drugiej stronie linii brzmiał znajomo, ale nie od razu go rozpoznała.

Clary nerwowo zaczęła nawijać kabel na palec.

– Taaak?

– Cześć, jestem jednym tych z chuliganów z nożami, których spotkałaś zeszłej nocy w Pandemonium. Obawiam się, że zrobiłem na tobie złe wrażenie, i mam nadzieję, że dasz mi szansę, żeby to naprawić...

– Simon! – Clary odsunęła słuchawkę od ucha, kiedy przyjaciel wybuchnął śmiechem. – To wcale nie jest zabawne!

– Oczywiście, że jest. Po prostu tego nie dostrzegasz.

– Głupek. – Clary z westchnieniem oparła się o ścianę. – Nie śmiałbyś się, gdybyś tu był, kiedy wczoraj wróciłam.

– Dlaczego?

– Moja mama. Nie była zadowolona, że wróciliśmy tak późno. Wkurzyła się. Było nieprzyjemnie.

– A czy to nasza wina, że był taki ruch! – zaprotestował Simon. Jako najmłodszy z trójki dzieci czujnie reagował na wszelką rodzinną niesprawiedliwość.

– Tak, jasne, ale ona nie widzi tego w ten sposób. Rozczarowałam ją, zawiodłam, sprawiłam, że się niepokoiła, bla, bla, bla. Jestem zmorą jej życia. – Z lekkimi wyrzutami sumienia Clary naśladowała sposób mówienia matki.

– Więc masz szlaban? – domyślił się Simon.

Mówił dość głośno. Clary słyszała w tle gwar głosów, kilka przekrzykujących się osób. Skrzywiła się, słysząc donośny brzęk talerzy.

– Jeszcze nie wiem. Mama i Luke wyszli rano. Jeszcze nie wróciła. A tak przy okazji, gdzie jesteś? U Erica?

– Tak. Właśnie skończyliśmy ćwiczyć. Eric czyta dzisiaj swoją poezję w Java Jones. – Simon mówił o kawiarni niedaleko mieszkania Clary, w której nieraz wieczorami grano żywą muzykę. – Cały zespół idzie, żeby dać mu wsparcie. Przyjdziesz?

– Jasne. – Clary się zawahała, szarpiąc nerwowo kabel telefonu. – Zaczekaj. Jednak nie.

– Zamknijcie się, chłopaki, dobra?! – wrzasnął Simon. Sądząc po tym, jak słabo go słyszała, Clary domyśliła się, że trzyma słuchawkę z dala od ust. Chwilę później spytał zaniepokojonym tonem: – To miało znaczyć: tak czy nie?

– Nie wiem. – Clary przygryzła wargę. – Mama nadal jest na mnie zła za wczorajszą noc. Wolałabym nie wkurzyć jej jeszcze bardziej, nawet prosząc o coś. Jeśli mam wpakować się w kłopoty, nie chcę, żeby to się stało z powodu gównianych wierszy Erica.

– Daj spokój, nie są takie złe. – Eric był najbliższym sąsiadem Simona, znali się od dziecka. Nie przyjaźnili się ze sobą tak jak Simon i Clary, ale w pierwszej klasie liceum stworzyli zespół rockowy z jeszcze dwoma kolegami, Mattem i Kirkiem, i co tydzień ćwiczyli w garażu rodziców Erica. – Poza tym, to nie jest znów taka wielka prośba. Chodzi o wieczór poetycki w kawiarni tuż za rogiem. Nie zapraszam cię przecież na żadną orgię w Hoboken. Twoja mama też może przyjść, jeśli chce.

– Orgia w Hoboken!

Po tym okrzyku, prawdopodobnie Erica, ogłuszająco zadźwięczały talerze. Clary wyobraziła sobie matkę słuchającą jego poezji i zadrżała w duchu.

– Nie wiem. Jeśli wszyscy się tu zjawicie, nie będzie zachwycona.

– Więc przyjdę po ciebie sam i z resztą spotkamy się już na miejscu. Twoja mama nie będzie miała nic przeciwko temu. Ona mnie kocha.

Clary musiała się roześmiać.

– To świadectwo jej wątpliwego gustu, jeśli pytasz mnie o zdanie.

– Nikt cię nie pytał. – Simon rozłączył się pośród wrzasków swoich kumpli.

Clary odwiesiła słuchawkę i rozejrzała się po salonie. Było w nim pełno dowodów artystycznych ciągot matki: od ręcznie robionych aksamitnych poduszek rozrzuconych po ciemnoczerwonej sofie po ściany obwieszone obrazami w ramach, głównie pejzażami, które przedstawiały kręte ulice śródmieścia Manhattanu oświetlone złotym światłem, zimowe sceny z Prospect Park, szare sadzawki pokryte koronkową warstewką białego lodu.

Na półce nad kominkiem stało zdjęcie ojca Clary oprawione w ramki. Zamyślonego jasnowłosego mężczyzny w wojskowym mundurze, z widocznymi śladami zmarszczek mimicznych w kącikach oczu. Był żołnierzem służącym za granicą. Jocelyn trzymała kilka jego medali w małej szkatułce stojącej przy łóżku. Po tym, jak Jonathan Clark wpadł samochodem na drzewo niedaleko Albany i zmarł jeszcze przed narodzinami córki, były dla Clary jedyną pamiątką po ojcu.

Po jego śmierci Jocelyn wróciła do panieńskiego nazwiska. Nigdy nie mówiła o mężu, ale na nocnej szafce trzymała szkatułkę z jego wygrawerowanymi inicjałami J.C. Oprócz medali było w niej parę fotografii, obrączka ślubna i pojedynczy pukiel jasnych włosów. Czasami Jocelyn otwierała pudełko, bardzo delikatnie brała w ręce lok, trzymała go przez chwilę i chowała z powrotem.

Chrobot klucza obracającego się w zamku drzwi wejściowych wyrwał Clary z zamyślenia. Pospiesznie rzuciła się na sofę i udawała, że jest pogrążona w lekturze jednej z książek w miękkich okładkach, których stos matka zostawiła na stole.

Jocelyn uważała czytanie za uświęcony sposób spędzania czasu i zwykle nie przerywała córce nawet po to, żeby na nią nakrzyczeć.

Drzwi otworzyły się z impetem i do mieszkania wszedł tyczkowaty mężczyzna obładowany wielkimi prostokątami tektury. Kiedy je rzucił na podłogę, Clary zobaczyła, że są to kartonowe pudła złożone na płasko. Luke wyprostował się i odwrócił do niej z uśmiechem.

– Cześć, wuj... cześć, Luke – powiedziała Clary.

Jakiś rok temu poprosił ją, żeby przestała mówić do niego wujku, bo czuł się przez to staro albo jak bohater Chaty wuja Toma. Poza tym przypomniał jej delikatnie, że nie jest jej krewnym, tylko bliskim przyjacielem matki, który zna ją od chwili narodzin.

– Gdzie mama?

– Parkuje samochód – odparł Luke, przeciągając się z westchnieniem. Był w swoim zwykłym stroju: starych dżinsach i flanelowej koszuli. Na nosie miał przekrzywione okulary w złotych oprawkach. – Przypomnij mi jeszcze raz, dlaczego w tym budynku nie ma windy?

– Bo jest stary, ale ma duszę – odparła natychmiast Clary, na co Luke zareagował szerokim uśmiechem. – Po co te pudła?

Uśmiech zniknął z twarzy Luke’a.

– Twoja matka chce zapakować parę rzeczy – wyjaśnił, unikając jej wzroku.

– Jakich rzeczy? – zainteresowała się Clary.

Luke machnął ręką.

– Tych, które walają się po całym domu. Zawadzają. Wiesz, że ona nigdy niczego nie wyrzuca. Co robisz? Uczysz się? – Wyjął książkę z jej ręki i przeczytał na głos: – „Świat nadal zaludniają owe pstre istoty, z których zrezygnowała bardziej trzeźwa filozofia. We śnie i na jawie nadal okrążają go wróżki i chochliki, duchy i demony...”*. – Opuścił książkę i spojrzał na Clary znad okularów. – To do szkoły?

*Złota gałąź James George Frazer (tłum. Henryk Krzeczkowski), PIW 1971.

– Złota gałąź? Nie. Przecież jeszcze są wakacje. – Clary odebrała mu książkę. – To mojej mamy.

– Tak czułem.

Clary odłożyła książkę na stół.

– Luke?

– Hm? – Już zapomniał o książce i teraz grzebał w torbie z narzędziami stojącej przy kominku. – A, jest. – Wyjął rolkę pomarańczowej plastikowej taśmy i spojrzał na nią z wielką satysfakcją.

– Co byś zrobił, gdybyś zobaczył coś, czego nikt inny nie widział?

Taśma wypadła mu z ręki i uderzyła o kaflowy kominek. Luke ukląkł, żeby ją podnieść. Nie patrzył na Clary.

– Chodzi ci o to, że gdybym był jedynym świadkiem zbrodni czy coś takiego?

– Nie. Mam na myśli sytuację, kiedy wokół było pełno ludzi, a tylko ty coś zobaczyłeś. Jakby to było niewidzialne dla wszystkich oprócz ciebie.

Luke się zawahał, nadal klęcząc z rolką taśmy w ręce.

– Wiem, że to brzmi wariacko, ale... – ciągnęła Clary nerwowym tonem.

Luke spojrzał na nią. Jego oczy były bardzo niebieskie za szkłami okularów.

– Clary, jesteś artystką jak twoja matka, co oznacza, że widzisz świat inaczej niż przeciętni ludzie. To twój dar, dostrzegać piękno i grozę w zwyczajnych rzeczach. On nie czyni cię wariatką... Po prostu jesteś inna i nie ma w tym nic złego.

Clary podciągnęła nogi i oparła brodę na kolanach. Oczami wyobraźni ujrzała magazyn, złoty bat Isabelle, niebieskowłosego chłopca miotającego się w śmiertelnych drgawkach i płowe oczy Jace’a. Piękno i groza.

– Myślisz, że gdyby żył mój tata, też byłby artystą?

Luke wyglądał na zaskoczonego, ale zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do pokoju weszła matka Clary, stukając obcasami na wypolerowanej drewnianej podłodze. Wręczyła przyjacielowi kluczyki od samochodu i spojrzała na córkę.

Jocelyn Fray była szczupłą, drobną kobietą o rudych włosach, ciemniejszych o kilka odcieni niż włosy Clary i dwa razy dłuższych. Teraz miała je zebrane w kok, przebity grafitową szpilką. Na lawendową bawełnianą koszulkę włożyła kombinezon poplamiony farbą, a do tego brązowe buty turystyczne o podeszwach umazanych farbą olejną.

Ludzie zawsze mówili Clary, że wygląda zupełnie jak matka, ale ona nie dostrzegała podobieństwa. Tylko figury miały identyczne: obie szczupłe, o małych piersiach i wąskich biodrach. Clary wiedziała, że nie jest taka piękna jak Jocelyn. Żeby uchodzić za piękność, trzeba być smukłą i wysoką. Dziewczyna niska, mierząca niewiele ponad pięć stóp wzrostu, może co najwyżej liczyć na określenie „ładna”. Nie śliczna czy piękna, tylko ładna. A jeśli dorzucić do tego marchewkowe włosy i piegowatą twarz, jest jak Raggedy Ann przy lalce Barbie.

Jocelyn miała wdzięczny nawet sposób chodzenia i na ulicy większość ludzi odwracała się, żeby na nią popatrzeć. Clary natomiast potykała się o własne stopy. Ludzie odwrócili się za nią tylko raz, kiedy przeleciała obok nich, spadając ze schodów.

– Dzięki, że wniosłeś pudła – powiedziała Jocelyn, uśmiechając się do przyjaciela. Kiedy Luke nie odwzajemnił uśmiechu, żołądek Clary wykonał lekki podskok; najwyraźniej coś się działo. – Przepraszam, że tyle czasu zabrało mi znalezienie miejsca. W parku jest dzisiaj chyba z milion ludzi...

– Mamo? – przerwała jej córka. – Po co są te pudła?

Jocelyn przygryzła wargę. Luke ponaglił ją, wskazując wzrokiem na Clary. Matka nerwowym ruchem odgarnęła pasmo włosów za ucho i usiadła obok niej na sofie.

Z bliska Clary zobaczyła, jak bardzo matka jest zmęczona. Pod oczami miała wielkie sińce, wargi blade z niewyspania.

– Chodzi o zeszłą noc? – zapytała Clary.

– Nie – rzuciła Jocelyn pospiesznie, ale po chwili wahania przyznała: – Może trochę. Nie powinnaś postępować tak jak wczoraj, sama wiesz.

– Już przeprosiłam. O co chodzi? Mam szlaban?

– Nie masz szlabanu. – W głosie matki brzmiało wyraźne napięcie. Spojrzała na Luke’a, ale on pokręcił głową.

– Powiedz jej, Jocelyn.

– Możecie nie rozmawiać ze sobą tak, jakby mnie tu nie było? – rozgniewała się Clary. – Dowiem się wreszcie, o co chodzi? Co masz mi powiedzieć?

Jocelyn westchnęła ciężko.

– Jedziemy na wakacje.

Twarz Luke’a była bez wyrazu, jak odbarwione płótno.

– Więc w czym rzecz? – Clary pokręciła głową i oparła się o poduszki. – Jedziecie na wakacje? Nie rozumiem, o co tyle zamieszania?

– Rzeczywiście nie rozumiesz. Miałam na myśli, że jedziemy na wakacje wszyscy troje: ty, ja i Luke. Na farmę.

– Aha. – Clary spojrzała na Luke’a, ale on wyglądał przez okno, z zaciśniętymi ustami i rękoma skrzyżowanymi na piersi. Ciekawe, co go tak zdenerwowało. Przecież uwielbiał starą farmę w północnej części stanu Nowy Jork. Sam ją kupił, odremontował przed dziesięciu laty i jeździł tam, kiedy tylko mógł. – Na jak długo?

– Do końca lata – odparła Jocelyn. – Przyniosłam pudła na wypadek, gdybyś chciała spakować jakieś książki, przybory do malowania...

– Do końca lata? – Wzburzona Clary usiadła prosto. – Nie mogę, mamo. Mam swoje plany. Simon i ja zamierzaliśmy wydać przyjęcie na powitanie szkoły, umówiłam się na spotkania z moją grupą artystyczną i zostało mi jeszcze dziesięć lekcji u Tisch...

– Przykro mi z powodu Tisch. A pozostałe rzeczy można odwołać. Simon zrozumie, twoja grupa też.

Clary usłyszała ton nieustępliwości w głosie matki i zrozumiała, że mówi poważnie.

– Ale ja zapłaciłam za te lekcje. Oszczędzałam przez cały rok! Sama obiecałaś. – Odwróciła się do Luke’a. – Powiedz jej! Powiedz jej, że to niesprawiedliwe!

Luke nie odwrócił się od okna, ale mięsień na jego policzku drgnął.

– Ona jest twoją matką. To jej decyzja.

– Nie przyjmuję takiego tłumaczenia. – Clary zwróciła się do matki: – Dlaczego?

– Muszę się stąd wyrwać. – Kąciki ust Jocelyn drżały. – Potrzebuję spokoju i ciszy, żeby malować. I z pieniędzmi ostatnio jest krucho...

– Więc sprzedajmy trochę akcji taty – podsunęła gniewnym głosem Clary. – Zwykle tak robisz, prawda?

– To nie fair – żachnęła się matka.

– Posłuchaj, jeśli chcesz jechać, jedź. Ja tu zostanę. Mogę pracować, w Starbucksie albo gdzie indziej. Simon mówi, że tam zawsze przyjmują. Jestem wystarczająco dorosła, żeby zadbać o siebie...

– Nie! – Ostry ton Jocelyn sprawił, że Clary aż podskoczyła. – Oddam ci pieniądze za lekcje rysunku, ale jedziesz z nami. Nie masz wyboru. Jesteś za młoda, żeby zostać sama. Mogłoby ci się coś stać.

– Na przykład co? Co mogłoby mi się stać?

W tym momencie rozległ się trzask. Clary odwróciła się zaskoczona i zobaczyła, że Luke przewrócił jedno ze zdjęć oprawionych w ramki i opartych o ścianę. Wyraźnie zdenerwowany, odstawił je z powrotem na miejsce. Kiedy się wyprostował, usta miał zaciśnięte w wąską kreskę.

– Wychodzę – rzucił krótko.

Jocelyn przygryzła wargę.

– Zaczekaj. – Dogoniła go w przedpokoju, kiedy sięgał do klamki.

Clary obróciła się na sofie i zaczęła podsłuchiwać:

– ...Bane. Dzwoniłam do niego wiele razy przez ostatnie trzy tygodnie. Wciąż odzywała się automatyczna sekretarka. Podobno jest w Tanzanii. Co mam zrobić?

Luke pokręcił głową.

– Jocelyn, nie możesz wiecznie się do niego zwracać.

– Ale Clary...

– To nie Jonathan – syknął Luke. – Nie jesteś sobą, odkąd to się stało, ale Clary to nie Jonathan.

Co ma z tym wspólnego mój ojciec? – pomyślała ze zdziwieniem Clary.

– Przecież nie mogę trzymać jej w domu i nigdzie nie wypuszczać. Ona nigdy się z tym nie pogodzi.

– Oczywiście, że nie! – Luke był naprawdę rozgniewany. – Nie jest domowym zwierzątkiem, tylko nastolatką. Prawie dorosłą.

– Gdybyśmy wyjechały z miasta...

– Powiedz jej, Jocelyn. – Ton Luke’a był twardy. – Mówię poważnie. – Sięgnął do klamki.

W tym momencie drzwi się otworzyły, a Jocelyn wydała cichy okrzyk.

– Jezu! – krzyknął Luke.

– To tylko ja – odezwał się Simon. – Choć już mi mówiono, że podobieństwo jest uderzające. – Pomachał Clary od progu. – Jesteś gotowa?

Jocelyn odjęła rękę od ust i rzuciła oskarżycielsko:

– Simon, podsłuchiwałeś?

Chłopak zamrugał.

– Nie, po prostu akurat przyszedłem. – Przeniósł wzrok z pobladłej twarzy pani Fray na ponurą jej przyjaciela. – Coś się stało? Mam sobie iść?

– Nie przejmuj się – uspokoił go Luke. – Już skończyliśmy. – Przepchnął się obok gościa i z łoskotem zbiegł po schodach. Na dole zamknął z trzaskiem drzwi.

Simon stał w progu z niepewną miną.

– Mogę przyjść później – zaproponował. – Naprawdę. Nie ma sprawy.

– To mogłoby... – zaczęła Jocelyn, ale Clary już zerwała się z kanapy.

– Daj spokój, Simon. Wychodzimy. – Zdjęła torbę z wieszaka przy drzwiach, przewiesiła ją przez ramię i rzuciła matce gniewne spojrzenie. – Do zobaczenia, mamo.

Jocelyn przygryzła wargę.

– Clary, nie sądzisz, że powinnyśmy porozmawiać?

– Będziemy miały mnóstwo czasu na rozmowę „na wakacjach” – rzuciła Clary zgryźliwie i zauważyła z satysfakcją, że matka się wzdryga. – Nie czekaj na mnie. Wzięła Simona za ramię i pociągnęła go za drzwi.

Przyjaciel zatrzymał się i obejrzał z przepraszającą miną na matkę Clary, która stała w przedpokoju z ciasno splecionymi dłońmi, drobna i osamotniona.

– Do widzenia, pani Fray! – zawołał przez ramię. – Miłego wieczoru.

– Och, zamknij się, Simon – warknęła Clary i trzasnęła drzwiami, zagłuszając odpowiedź Jocelyn.

***

– Jezu, kobieto, nie wyrywaj mi ręki – zaprotestował Simon, kiedy Clary pociągnęła go w dół po schodach.

Przy każdym gniewnym kroku tupała zielonymi tenisówkami na drewnianych stopniach; torba obijała się jej o biodro. Spojrzała w górę, żeby sprawdzić, czy matka nie patrzy na nią groźnie z podestu, ale drzwi mieszkania były zamknięte.

– Przepraszam – bąknęła, puszczając nadgarstek przyjaciela.

Zatrzymała się u stóp schodów.

Kamienica z elewacją z piaskowca, jak większość na Park Slope, była kiedyś rezydencją bogatej rodziny. O dawnej świetności świadczyły spiralne schody, wyszczerbiona marmurowa posadzka w holu i duży świetlik w dachu. Teraz trzypiętrowy budynek Clary i jej matka dzieliły z lokatorką z dołu, starszą kobietą, która w swoim mieszkaniu świadczyła usługi parapsychologiczne. Prawie w ogóle nie wychodziła z domu, klienci też rzadko się pojawiali. Złota tabliczka na jej drzwiach głosiła: „Madame Dorothea, jasnowidz i prorokini”.

Zza uchylonych drzwi mieszkania sąsiadki napływał do holu intensywny zapach kadzidła. Ze środka dobiegał cichy szmer głosów.

– Miło widzieć, że interes kwitnie – rzucił Simon. – Trudno w dzisiejszych czasach o dobrego proroka.

– Musisz zawsze być sarkastyczny? – ofuknęła go Clary.

Przyjaciel zamrugał, wyraźnie zaskoczony.

– Myślałem, że lubisz, kiedy jestem dowcipny i ironiczny.

Clary już miała coś odpowiedzieć, kiedy drzwi Madame Dorothei otworzyły się szerzej i wyszedł przez nie wysoki mężczyzna o skórze barwy syropu klonowego, złotych oczach jak u kota i kręconych ciemnych włosach. Kiedy się uśmiechnął, błysnęły oślepiająco białe ostre zęby.

Clary zakręciło się w głowie. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz zemdleje.

Simon zmierzył ją zaniepokojonym wzrokiem.

– Dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakbyś miała zasłabnąć.

– Co? – Clary popatrzyła na niego oszołomiona. – Nie, nic mi nie jest.

Ale przyjaciel nie pozwolił się zbyć.

– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

Clary pokręciła głową. Nie dawało jej spokoju jakieś niejasne wspomnienie, jednak kiedy próbowała się skupić, rozpłynęło się jak pasmo mgły.

– Nic. Wydawało mi się, że widziałam kota Dorothei, ale to chyba było tylko złudzenie. – Dostrzegłszy zdziwione spojrzenie Simona, dodała obronnym tonem: – Od wczoraj nic nie jadłam. Trochę kręci mi się w głowie.

Simon objął ją.

– Chodź, zjemy coś.

***

– Po prostu nie mogę uwierzyć, że ona jest taka – powiedziała Clary po raz czwarty, końcem nacho zgarniając z talerza resztkę guacamole. Siedzieli w meksykańskiej knajpce, właściwie dziurze w ścianie zwanej Nacho Mama. – Jakby szlaban co drugi tydzień nie wystarczał, to teraz jeszcze resztę lata spędzę na wygnaniu.

– Wiesz, że twoja mama czasami taka się staje – pocieszył ją Simon. – Zależy, czy robi wdech, czy wydech. – Uśmiechnął się nad wegańskim burrito.

– Jasne, możesz sobie żartować, bo to nie ciebie ciągną Bóg wie gdzie na Bóg wie jak długo...

– Clary! – Simon przerwał jej tyradę. – To nie na mnie jesteś wściekła. A zresztą nie wyjeżdżasz na wieki.

– Skąd wiesz?

– Bo znam twoją mamę. Jesteśmy przyjaciółmi od... ilu?... od dziesięciu lat? Wiem, że ona czasami dziwnie się zachowuje, ale na pewno jej przejdzie.

Clary wzięła ostrą papryczkę z talerza i w zamyśleniu ugryzła kawałek.

– Naprawdę? To znaczy, myślisz, że naprawdę ją znasz? Czasami się zastanawiam, czy ktokolwiek ją zna.

– Nie bardzo rozumiem.

Clary wciągnęła z sykiem powietrze, żeby ostudzić żar w ustach.

– Ona nigdy nie mówi o sobie. Nic nie wiem o jej wcześniejszym życiu, o rodzinie ani o tym, jak poznała mojego tatę. Nie ma nawet zdjęć ślubnych. Zupełnie, jakby jej życie zaczęło się, kiedy mnie urodziła. I zawsze tak odpowiada, kiedy ją pytam.

– Och, jakie to słodkie. – Simon się skrzywił.

– Wcale nie. Raczej dziwne. Dziwne jest, że nic nie wiem o moich dziadkach. To znaczy, wiem, że rodzice mojego taty nie byli dla niej zbyt mili, ale czy rzeczywiście mogli być aż tacy źli? Co to za ludzie, którzy nie chcą nawet poznać własnej wnuczki?

– Może ona ich nienawidzi? – podsunął Simon. – Może byli agresywni albo coś w tym rodzaju? Skądś ma te blizny.

Clary wytrzeszczyła oczy.

– Co ma?

Simon przełknął wielki kęs burrito.

– Takie małe cienkie blizny. Na plecach i ramionach. Jak wiesz, widziałem twoją matkę w kostiumie kąpielowym.

– Nigdy nie zauważyłam żadnych blizn – oświadczyła Clary stanowczym tonem. – Chyba coś ci się przywidziało.

Simon popatrzył na nią i już miał coś powiedzieć, ale zabrzęczała jej komórka. Clary wyłowiła ją z torby, spojrzała na numer wyświetlony na ekranie i spochmurniała.

– To mama.

– Widzę po twojej minie. Porozmawiasz z nią?

– Nie teraz – odparła Clary. Kiedy telefon przestał dzwonić i włączyła się poczta głosowa, poczuła znajome wyrzuty sumienia. – Nie chcę się z nią kłócić.

– Zawsze możesz zostać u mnie – zaproponował Simon. – Jak długo zechcesz.

– Najpierw zobaczymy, czy już się trochę uspokoiła.

Choć Jocelyn siliła się na lekki ton, w jej głosie było słychać napięcie: „Kochanie, przepraszam, że tak nagle wyskoczyłam z planami wakacyjnymi. Przyjdź do domu, to porozmawiamy”.

Clary nie odsłuchała wiadomości do końca, tylko wyłączyła telefon. Czuła się jeszcze bardziej winna, ale jednocześnie nadal była zła na matkę.

– Chce pogadać.

– A ty chcesz z nią rozmawiać?

– Sama nie wiem. – Clary przesunęła dłonią po powiekach. – Naprawdę wybierasz się na ten wieczór poetycki?

– Obiecałem, że przyjdę.

Clary wstała od stolika.

– Więc pójdę z tobą. Zadzwonię do niej, jak się skończy.

Pasek torby zsunął się jej z ramienia. Simon poprawił go z roztargnieniem, przypadkiem muskając palcami jej nagą skórę.

Powietrze na dworze było tak przesiąknięte wilgocią, że Clary od razu skręciły się włosy, a Simonowi bawełniana koszulka przykleiła się do pleców.

– Coś nowego z zespołem? – spytała Clary. – Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, w tle słyszałam spory gwar.

Twarz przyjaciela pojaśniała.

– Wszystko idzie świetnie. Matt mówi, że zna kogoś, kto załatwi nam występ w Scarp Bar. Cały czas wybieramy nazwę.

– Tak? – Clary ukryła uśmiech. Zespół nie tworzył żadnej muzyki. Jego członkowie głównie siedzieli w salonie Simona i kłócili się o nazwę oraz logo kapeli. Clary czasami się zastanawiała, czy któryś z nich w ogóle gra na jakimś instrumencie. – Jakie są propozycje?

– Wahamy się między Spiskiem Morskich Warzyw a Pandą Twardą Jak Skała.

Clary potrząsnęła głową.

– Obie są okropne.

– Eric zaproponował Kryzys Krzesła Ogrodowego.

– Może Eric powinien zostać przy grach komputerowych.

– Ale wtedy musielibyśmy poszukać nowego perkusisty.

– Ach, więc Eric jest perkusistą? Myślałam, że po prostu wyciągał od ciebie pieniądze, a potem opowiadał dziewczynom w szkole, że jest w zespole, żeby zrobić na nich wrażenie.

– Wcale nie. Właśnie rozpoczął nowy rozdział w życiu. Ma dziewczynę. Chodzą ze sobą od trzech miesięcy.

– Czyli praktycznie są małżeństwem – skwitowała Clary, obchodząc parę z wózkiem, w którym siedziała mała dziewczynka z żółtymi plastikowymi spinkami we włosach i tuliła do siebie lalkę ze złoto-szafirowymi skrzydłami wróżki. Clary kątem oka zauważyła lekki ruch, jakby te skrzydła trzepotały. Pospiesznie odwróciła głowę.

– Co oznacza, że jestem ostatnim członkiem zespołu, który nie ma dziewczyny – ciągnął Simon. – A przecież o to w tym wszystkim chodzi. O zdobywanie dziewczyn.

– Myślałam, że chodzi o muzykę. – Na Berkeley Street jakiś mężczyzna z laską stanął jej na drodze. Clary czym prędzej uciekła od niego wzrokiem. Bała się, że jeśli będzie na kogoś zbyt długo patrzeć, nagle wyrosną mu skrzydła, dodatkowe ręce albo długie rozdwojone języki jak u węży. – Poza tym, kogo interesuje, czy masz dziewczynę?

– Mnie – odparł Simon ponuro. – Wkrótce w całej szkole zostaną tylko dwaj samotni mężczyźni: ja i nasz woźny Wendell. A on cuchnie środkiem do mycia szyb.

– Przynajmniej wiesz, że nadal jest wolny.

Simon spiorunował ją wzrokiem.

– To nie jest zabawne, Fray.

– Zawsze zostaje ci Sheila Barbarino – podsunęła mu przyjaciółka.

Siedziała za Sheilą na lekcjach matematyki w dziewiątej klasie. Za każdym razem, kiedy koleżanka upuszczała ołówek, co zdarzało się często, Clary miała okazję oglądać jej bieliznę wysuwającą się zza paska wyjątkowo nisko skrojonych dżinsów.

– To właśnie z nią Eric chodzi od trzech miesięcy – oznajmił Simon. – Poradził mi, żebym po prostu ocenił, która dziewczyna w szkole ma najbardziej rozkołysane ciało, i umówił się z nią od razu w pierwszy dzień szkoły.

– Eric jest seksistowską świnią – oświadczyła Clary. Nagle stwierdziła, że wcale nie chce wiedzieć, która dziewczyna w szkole ma, zdaniem Simona, najbardziej rozkołysane ciało. – Może powinniście nazwać zespół Seksistowskie Świnie?

– Brzmi nieźle – przyznał Simon.

Clary pokazała mu język i sięgnęła do torby, bo znowu zabrzęczała jej komórka. Wyjęła ją z kieszonki zamykanej na zamek błyskawiczny.

– Twoja mama?

Clary kiwnęła głową. Ujrzała matkę w myślach, kruchą i samotną w przedpokoju ich mieszkania, i ogarnęły ją wyrzuty sumienia.

Spojrzała na Simona i zobaczyła troskę w jego oczach. Twarz przyjaciela była jej tak dobrze znana, że mogłaby narysować ją we śnie. Pomyślała o pustych tygodniach, które ją bez niego czekają, i schowała telefon z powrotem do torby.

– Chodźmy, bo spóźnimy się na występ – powiedziała.

3

Nocny Łowca

Kiedy dotarli do Java Jones, Eric już stał na scenie. Z mocno zaciśniętymi powiekami kołysał się w przód i w tył przed mikrofonem. Na tę okazję ufarbował końcówki włosów na różowo. Siedzący za nim Matt nierytmicznie bębnił na djembe i wyglądał na naćpanego.

– To będzie koszmar – szepnęła Clary, chwyciła Simona za rękaw i pociągnęła do drzwi. – Jeszcze możemy uciec.

Simon zdecydowanie pokręcił głową.

– Jestem człowiekiem honoru i dotrzymuję słowa. – Wyprostował się. – Przyniosę ci kawy, jeśli znajdziesz dla nas miejsce. Jeszcze coś chcesz?

– Tylko kawę. Czarną... jak moja dusza.

Simon ruszył w stronę baru, mamrocząc pod nosem, że jest dużo, dużo lepiej, niż się spodziewał. Clary poszła szukać wolnych miejsc.

Jak na poniedziałek, w barze kawowym panował tłok. Większość sfatygowanych kanap i foteli była zajęta przez nastolatków cieszących się wolnym wieczorem. W końcu Clary znalazła niezajętą dwuosobową kanapkę w ciemnym kącie w głębi sali. Obok siedziała tylko jasnowłosa dziewczyna w pomarańczowym topie, zajęta swoim iPodem.

Dobrze, pomyślała Clary. Eric nas tutaj nie znajdzie, żeby zapytać, jak nam się podobała jego poezja.

Blondynka pochyliła się i dotknęła jej ramienia.

– Przepraszam.

Clary spojrzała na nią zaskoczona.

– To twój chłopak? – zapytała dziewczyna.

Clary podążyła za jej spojrzeniem, gotowa odpowiedzieć: „Nie, nie znam go”, ale zorientowała się, że nieznajoma pyta o Simona, który właśnie szedł w ich stronę. Miał bardzo skupioną minę, bo starał się nie rozlać ani kropli z dwóch styropianowych kubków.

– Eee, nie, to mój przyjaciel.

Dziewczyna się rozpromieniła.

– Milutki. Ma dziewczynę?

Clary wahała się o sekundę za długo.

– Nie.

Blondynka spojrzała na nią podejrzliwie.

– Jest gejem?

Przed odpowiedzią uratowało ją przybycie Simona. Dziewczyna usiadła prosto, kiedy postawił kawę na stoliku i opadł na kanapę obok Clary.

– Nienawidzę, kiedy brakuje im normalnych kubków. Te parzą.

Nachmurzony, podmuchał na palce. Obserwując go, Clary starała się ukryć uśmiech. Normalnie nie zastanawiała się nad tym, czy Simon jest przystojny, czy nie. Miał ładne ciemne oczy i przez ostatni rok nabrał ciała. Gdyby zadbał o właściwą fryzurę...

– Gapisz się na mnie – stwierdził Simon. – Dlaczego? Mam coś na twarzy?

Powinnam mu powiedzieć. O dziwo, jakoś nie miała na to ochoty. Byłabym złą przyjaciółką, gdybym tego nie zrobiła.

– Nie patrz teraz, ale tamta blondynka uważa, że jesteś milutki – wyszeptała.

Wzrok Simona pomknął ku dziewczynie, która z wielkim zainteresowaniem przeglądała egzemplarz „Shonen Jump”.

– Ta w pomarańczowym topie? – Kiedy Clary skinęła głową, Simon zrobił powątpiewającą minę. – Dlaczego tak sądzisz?

Powiedz mu. No dalej, powiedz.

Clary otworzyła usta, ale przerwał jej przeraźliwy wizg sprzężenia. Skrzywiła się i zasłoniła uszy, podczas gdy Eric mocował się na scenie z mikrofonem.

– Przepraszam was! – krzyknął. – Cześć, jestem Eric, a przy bębnach siedzi mój przyjaciel Matt. Pierwszy wiersz nosi tytuł „Bez tytułu”. – Wykrzywił twarz w wielkiej boleści i zaryczał do mikrofonu:. – „Chodźcie, moja niszczycielska siło, moje nikczemne lędźwie! Obłóż każdą wypukłość suchym żarem!”.

Simon zsunął się niżej na kanapce.

– Proszę, nie mów nikomu, że go znam.

Clary zachichotała.

– Kto używa słowa „lędźwie”?

– Eric – powiedział ponuro Simon. – We wszystkich jego wierszach występują lędźwie.

– „Nabrzmiała jest moja udręka!” – wył Eric. – „Agonia narasta w środku”.

– Założę się – mruknęła Clary i zsunęła się na siedzeniu obok Simona. – No więc, ta dziewczyna, która uważa, że jesteś milutki...

– Mniejsza o to – przerwał jej Simon. – Chciałem o czymś z tobą porozmawiać.

Clary zamrugała zaskoczona i rzuciła pospiesznie:

– Wściekły Kret to nie jest dobra nazwa dla zespołu.

– Nie chodzi o zespół, tylko o to, o czym mówiliśmy wcześniej. Że nie mam dziewczyny.

– Aha. – Clary wzruszyła ramieniem. – Sama nie wiem. Zaproś Jaidę Jones. – Wymieniła jedną z dziewczyn z St. Xavier, którą naprawdę lubiła. – Jest miła i cię lubi.

– Nie chcę zapraszać Jaidy Jones.

– Dlaczego? – Clary nagle poczuła złość. – Nie lubisz bystrych dziewczyn? Nadal szukasz „rozkołysanego ciała”?

– Nie – odparł Simon, wyraźnie ożywiony. – Nie chcę jej zapraszać na randkę, bo to byłoby nieuczciwe...

Urwał w pół zdania. Clary nachyliła się do niego i kątem oka dostrzegła, że blondynka też się pochyla. Najwyraźniej podsłuchiwała.

– Dlaczego?

– Bo lubię kogoś innego – odparł jej przyjaciel.

– W porządku.

Simon miał zielonkawą twarz, jak wtedy, gdy złamał kostkę, grając w piłkę nożną w parku, a potem musiał sam dokuśtykać do domu. Clary zastanawiała się, jakim cudem sympatia do jakiejś dziewczyny mogła teraz doprowadzić go do takiego stanu.

– Chyba nie jesteś gejem, co?

Simon jeszcze bardziej zzieleniał.

– Gdybym nim był, to lepiej bym się ubierał.

– Więc kto to jest? – zapytała Clary.

Już miała dodać, że jeśli jest zakochany w Sheili Barbario, Eric skopie mu tyłek, ale nagle usłyszała, że ktoś za nią głośno kaszle. Czy też raczej krztusi się, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

Odwróciła głowę. Kilka stóp od niej na wyblakłej zielonej kanapie siedział Jace. Był w tym samym ciemnym ubraniu, które nosił poprzedniej nocy w klubie. Jego gołe ręce były pokryte słabymi białymi kreskami przypominającymi stare blizny, na nadgarstkach miał grube metalowe bransolety; spod lewej wystawała rękojeść noża. Patrzył prosto na nią, kącik jego wąskich ust wykrzywiał grymas rozbawienia. Gorsze niż wrażenie, że się z niej naśmiewa, okazało się dla Clary przekonanie, że nie było go tutaj jeszcze pięć minut temu.

– Co się stało? – Simon podążył za jej wzrokiem, ale sądząc po pustym wyrazie twarzy, nikogo nie zobaczył.

On nie, ale ja cię widzę, pomyślała Clary. Jace pomachał jej ręką, a potem wstał i bez pośpiechu ruszył w stronę drzwi. Clary rozchyliła usta ze zdumienia. Tak po prostu sobie odchodził.

Poczuła dłoń Simona na ramieniu. Pytał, czy coś się stało, ale ona ledwo go słyszała.

– Zaraz wracam – rzuciła i zerwała się z kanapy, omal nie zapominając odstawić kubka z kawą. Popędziła do wyjścia.

Simon odprowadził ją zdziwionym wzrokiem.

***

Clary wypadła na ulicę, przerażona, że Jace zniknie w mroku jak duch. Ale on stał oparty niedbale o ścianę. Właśnie wyjął coś z kieszeni i teraz przy tym majstrował. Gdy trzasnęła drzwiami baru, spojrzał na nią zaskoczony.

W szybko zapadającym zmierzchu jego włosy wyglądały na miedzianozłote.

– Poezja twojego przyjaciela jest okropna – stwierdził.

Clary wytrzeszczyła oczy, zaskoczona.

– Co?

– Powiedziałem, że jego poezja jest okropna. Zupełnie, jakby połknął słownik i zaczął wymiotować słowami jak leci.

– Nie obchodzi mnie poezja Erica. – Clary była wściekła. – Chcę wiedzieć, dlaczego mnie śledzisz.

– A kto powiedział, że cię śledzę?

– Ja. I w dodatku podsłuchiwałeś. Wyjaśnisz mi, o co chodzi, czy mam zadzwonić na policję?

– I co im powiesz? – rzucił Jace ze zjadliwą ironią. – Że prześladują cię niewidzialni ludzie? Uwierz mi, mała, że policja nie zaaresztuje kogoś, kogo nie widzi.

– Już ci mówiłam, że nie nazywam się „mała”. Mam na imię Clary.

– Wiem. Ładne imię. Clary, Clarissa, jak to zioło, clary sage, czyli szałwia. W dawnych czasach ludzie sądzili, że jedzenie jej nasion pozwala zobaczyć baśniowy ludek. Wiedziałaś o tym?

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Niewiele wiesz, co? – W złotych oczach Jace’a malowała się pogarda. – Wydaje się, że jesteś Przyziemną, ale jednak mnie widzisz. To zagadka.

– Co to jest Przyziemna?

– To osoba ze świata ludzi. Ktoś taki jak ty.

– Ale przecież ty jesteś człowiekiem – powiedziała Clary.

– Owszem, ale nie takim jak ty. – Mówił niedbałym tonem, jakby go nie obchodziło, czy ona mu uwierzy, czy nie.

– Uważasz się za lepszego. To dlatego się z nas śmiałeś.

– Śmiałem się, bo bawią mnie wasze deklaracje miłości, zwłaszcza nieodwzajemnionej. I dlatego że Simon jest najbardziej przyziemnym z Przyziemnych, jakiego w życiu spotkałem. W dodatku Hodge uznał, że możesz być niebezpieczna, ale jeśli nawet tak jest, z pewnością o tym nie wiesz.

– Ja jestem niebezpieczna? – powiedziała Clary ze zdumieniem. – Wczoraj widziałam, jak zabijasz. Widziałam, jak wsadzasz tamtemu chłopakowi nóż pod żebra i...

Widziałam, jak on ciebie tnie pazurami ostrymi jak brzytwy. Widziałam, jak krwawisz, a teraz wyglądasz, jakby nic ci się nie stało, dokończyła w myślach.

– Może i jestem zabójcą, ale przynajmniej o tym wiem – odparł Jace. – Czy ty możesz powiedzieć to samo o sobie?

– Jestem zwykłą ludzką istotą, jak sam stwierdziłeś. Kto to jest Hodge?

– Mój nauczyciel. Na twoim miejscu nie nazywałbym tak pochopnie siebie kimś zwyczajnym. – Nachylił się do niej. – Pokaż mi prawą dłoń.

– Prawą dłoń?

Jace skinął głową.

– Jeśli to zrobię, zostawisz mnie w spokoju?

– Oczywiście. – W jego głosie brzmiało rozbawienie.

Clary niechętnie wyciągnęła rękę.

W nikłym świetle sączącym się przez okna jej ręka była wyjątkowo blada i w dodatku piegowata. Clary poczuła się naga, jakby zdjęła koszulę i pokazała mu piersi. Jace ujął jej dłoń i obejrzał uważnie.

– Nic. – W jego głosie niemal było słychać rozczarowanie. – Jesteś leworęczna?

– Nie. Dlaczego?

Puścił jej rękę i wzruszył ramionami.

– Większość dzieci Nocnych Łowców dostaje w bardzo młodym wieku Znak na prawej dłoni. Albo na lewej, jeśli są leworęczne jak ja. To trwały Znak, który zapewnia im szczególny talent do posługiwania się bronią.

Pokazał jej grzbiet swojej lewej dłoni. Zdaniem Clary, wyglądała zupełnie normalnie.

– Nic nie widzę.

– Odpręż umysł – powiedział Jace. – Zaczekaj, aż obraz do ciebie dotrze. To tak, jakbyś czekała, aż coś wyłoni się na powierzchnię wody.

– Jesteś stuknięty – stwierdziła Clary, ale odprężyła się i zaczęła wpatrywać w rękę Jace’a.

Widziała cienkie kreski na kostkach, długie paliczki palców... I nagle, jak słowa na sygnalizacji ulicznej „Nie przechodzić”, na wierzchu dłoni pojawił się czarny wzór podobny do oka. Clary mrugnęła i rysunek zniknął.

– Tatuaż?

Jace uśmiechnął się z zadowoleniem i cofnął rękę.

– Czułem, że dasz radę. To nie jest tatuaż, tylko Znak. Runy wypalone na skórze.