Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Po śmierci dwóch królewskich córek w Briarze pozostała już tylko jedna pretendentka do tronu. Księżniczka Aurora za rok skończy dwadzieścia jeden lat. Jeśli i ona umrze, królestwo pogrąży się w zupełnym chaosie. Bo tylko kobieta – potomkini pierwszej królowej, dzielnej Leythany– może rządzić monarchią. Z sąsiedniego królestwa Etherian mieszkańcy Briaru otrzymali w darze cząstkę magiipod postacią Łask. To rodzące się w ludzkich rodzinach dziewczynki z kolorowymi włosami, złotymi oczami i magiczną krwią.
Ale magia nie pomaga Briarowi, w królestwie źle się dzieje od dłuższego czasu.Łaski nie mogą opuszczać granic państwa, by nikt nie wykradł sekretu ich magii. Są surowo karane za nieposłuszeństwo. Szlachta odurza się magicznym proszkiem i wydaje fortunę na eliksiry. A wśród tego wszystkiego jest ona – Alyce.
Znaleziona na ulicyjako niemowlę, oddana na wychowanie Łaskom, mieszka w Domu Lawendowym. Sama też jest Łaską, nie złotą jednak, lecz mroczną. Bo jej magia ściągazło. W dzieciństwie wyśmiewana i poniżana, wciąż budzi pogardę i strach, chyba że… ludzie potrzebują jej eliksiru.Alyce życzy królestwu wszystkiego najgorszego. Jest w tym samym wieku co księżniczka – ale nie tylko to je łączy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Data ważności licencji: 8/8/2026
Tytuł oryginału: Malice
Projekt okładki: Ella Laytham
Redakcja: Marta Stochmiałek
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Maria Śleszyńska, Monika Łobodzińska-Pietruś
Zdjęcie na okładce: © Aykut Aydogdu
© 2021 by Heather Walter
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Ewa Skórska
ISBN 978-83-287-2268-2
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
Lindsey, która wierzyła, kiedy ja przestawałam. Jeśli jakikolwiek pocałunek mógłby zdjąć klątwę, to właśnie twój.
Oraz Ashley, mojej pierwszej partnerce w złoczyństwie.
Do króla Briaru.
Wy, śmiertelnicy, uważacie zapewne, że jesteście ponad takie rady, lecz uznaję za konieczne ponownie zawezwać was do zlikwidowania Vili. Toczyliśmy już wojnę, w której wytępiono te bestie, choć życie ludzkie trwa zbyt krótko, byście mogli o tym pamiętać. Przyjęcie do królestwa nowej Vili, niechby nawet półkrwi, wieszczy zagładę. Jeśli nierozważnie upieracie się, by pozwolić temu stworzeniu żyć, miejcie na uwadze: zostaliście ostrzeżeni.
Endlewild,
lord ambasador dworów Fae
do Tarkina, króla Briaru. Wiek Róży, rok 976
Złoty dzwonek nad drzwiami brzdąka dwa razy.
Kulę się, żeby uśmierzyć ból, jaki pojawia się w karku za każdym razem, gdy rozlega się ten przeklęty dźwięk. Po dziesięciu latach słuchania go nienawidzę tego wrzaskliwego blaszanego brzęku tak samo mocno jak wiadomości, którą zwiastuje: przyszedł nowy patron. Na samym początku mój dzwonek lśnił równie jasno jak te, których Łaski używają w swoich salonach. Ale teraz, gdy służba celowo zapomina go czyścić, zielony nalot przylgnął do niego jak łuszcząca się skóra. Dobrze, że mam najohydniejszy dzwonek w całym Lawendowym Domu, skoro jestem najohydniejszą istotą, jaka w nim mieszka.
Alyce. Moje własne imię spoziera na mnie z terminarza, kiedy zerkam na notkę o kolejnym spotkaniu. A pod spodem dopisek: Mroczna Łaska.
Łaska, akurat. Gdybym faktycznie była Łaską, przyjmowałabym patronów w słonecznym salonie z tapicerowanymi krzesłami, herbatą i lukrowanymi ciasteczkami. Ale mnie zesłano do tej nory przy kuchni – dodatkowy powód niechęci kucharki do mnie. Nora służyła kiedyś za spiżarnię, więc przy każdej okazji kucharka wyrzeka, jak to w piwnicy brakuje na wszystko miejsca. Zrzędzi tylko wtedy, gdy myśli, że jej nie słyszę – jakby ta parszywa nora była jakąś nagrodą. Nie ma okien. Nawet w letnim upale przez ściany sączy się wilgotny chłód. Nędzne palenisko – umieszczone tutaj w pośpiechu, gdy rozpoczęłam praktykę – zatyka się bez przerwy, wypełniając pomieszczenie zapachem dymu i pokrywając wszystko tłustą sadzą.
Bardziej smocza jama niż salon w Domu Łask. Rose tak je właśnie nazwała zaraz po przybyciu do Lawendowego Domu: jama Mrocznej Łaski. Nienawidzę tego miejsca tak bardzo, że nawet się nie spierałam.
Callow wzdryga się, gdy dzwonek rozlega się ponownie, poirytowana tym najściem równie mocno jak ja. Podaję pustułce kilka skrawków mięsa, podkradzionych z kuchni.
– Jak myślisz, czego chcą? – pytam. Callow rozkłada biało-granatowe skrzydła zdegustowana i szturcha łebkiem moją rękę. Tak, nie ma sensu dłużej tego przeciągać. – Wejść!
Drzwi skrzypią, rozlegają się kroki i już wiem: nikt ze stałych bywalców. Kroki są niezdecydowane. Niepewne. O włos od zawrócenia i rejterady.
Chciałabym, żeby się wycofały.
Szepczę przeprosiny i zakładam Callow kaptur na głowę; w ten sposób łatwiej nad nią zapanować, zwłaszcza przy obcych. Znalazłam ją kilka lat temu – półżywe, wygłodzone pisklę, leżące na klifie za bramami Briaru. Choć nie jestem Łaską uzdrowienia, udało mi się przyrządzić właściwe eliksiry i uratować ptaka. Przywiązała się tylko do mnie – i nic dziwnego. Mistrzyni Lavender uznała, że bardziej miłosiernie byłoby ją zabić, jedna ze służących wzięła ją za szczura i prawie zatłukła na śmierć. Miała szczęście, że nie odwdzięczyłam się jej tym samym.
Nerwowa patronka staje w drzwiach, jej twarz mimo uciążliwego, nasyconego solą upału późnego lata jest osłonięta kapturem. Światło ognia prześlizguje się po jej rysach, wyostrza kości policzkowe, pogłębia oczodoły. Tak, z całą pewnością nie jest stałą patronką, bo chyba spodziewa się, że zaraz upiekę ją na rożnie. Gdybym tylko mogła… To żałosne palenisko jest stanowczo za małe.
– Wasza Łaskawość… – Uprzejme dygnięcie porusza brzegami brokatowej peleryny.
– Co cię tutaj sprowadza? – Jednym palcem gładzę śnieżną pierś Callow. W moim głosie jest chłód i dystans, bo tego właśnie ludzie oczekują od Mrocznej Łaski. Nie pytam dziewczyny o imię, w tych murach go nie posiada. Do mojej jamy klienci nie przychodzą z powodu piękna, wdzięku czy mądrości, tego szukają w salonach Łask. Tu przychodzą po zemstę. Okrucieństwo. Słona cena, jaką płacą za moje usługi, obejmuje również anonimowość.
– Ja… ja… mam kotkę – jąka się i oblewa rumieńcem przy tym kłamstwie.
Powstrzymuję się, żeby nie przewrócić oczami. Klienci nigdy nie wysilają się na stworzenie wiarygodnej historii. Prawa Łask zabraniają użycia magii w złej woli – co właściwie powinno skutkować zakazem mojej działalności. Ale jestem jedyną Mroczną Łaską i po prostu przyrządzam eliksiry; gdy wręczę patronowi fiolkę, on rozporządza nią wedle własnego uznania. Dopóki nie dowiem się o zakusach na innego mieszkańca miasta, dopóty nie ponoszę odpowiedzialności za działania patronów. Poza tym moje mikstury są trzykrotnie droższe niż przeciętne eliksiry Łaski; gdybym zaprzestała swojego procederu, Korona nie dostałaby swojej części.
– Kotkę – powtarzam, zmuszając rysy twarzy do zachowania neutralności. Doskonaliłam się w tym całe lata.
– Tak, kotkę. – Dziewczyna szarpie guziki przy rękawach. – I ta kotka jest zbyt… ładna. Za bardzo zwraca na siebie uwagę innych… kotów.
Smoczy ząb, ona jest jeszcze gorsza od innych! A kiedyś pewien człowiek powiedział mi, że jego ogród różany pachnie zbyt ładnie i przyciąga… pszczoły.
– I chciałabyś…
– Nie chcę skrzywdzić kotki – odpowiada szybko. – Chcę jedynie…
– Przyprawić jej kilka brodawek? – Standardowy eliksir brzydoty.
Wzrok dziewczyny rozjaśnia się; jakież to przewidywalne, nowi klienci są mi zawsze wdzięczni za sugestie. Chyba dzięki temu czują się mniej podli, jakby wcale nie przyszli tu właśnie po to, żeby wyrządzić krzywdę komuś, kto – ich zdaniem – na nią zasługuje.
Klientka przytakuje. Każę jej siąść obok paleniska, przy wysłużonym drewnianym stole i przygotowuję składniki eliksiru. Woda bagienna. Odrobina sproszkowanej belladonny. I brodawki – podnoszę niedużą klatkę, w której mieszka moja ropucha, książę Markham.
Kobieta wzdryga się, gdy stawiam Jego Wysokość na stole przed nią. Książę rechocze.
Pracuję w ciszy, słychać tylko trzask płomieni i uderzania tłuczka. Dobrze. Czasem moi klienci próbują ubarwić swoje kłamstwa, przedstawiając zbędne wyjaśnienia i przesłodzone historie. Liczą, że będę im przytakiwać, ulżę ich sumieniu. Nigdy tego nie robię. Zasługują na poczucie winy, które pali im trzewia.
Ale ta kobieta tylko przygryza wnętrze policzka i zerka na drzwi, jakby się bała, że ktoś ją tutaj nakryje. Niepotrzebnie. Każdy aspekt mojego rzemiosła jest spowity tajemnicą. Klienci umawiają się na spotkania ze mną w zasłoniętej wnęce z boku domu, zbudowanej specjalnie do tego celu. Znajduje się tam małe przepierzenie, wmurowane w ścianę, przez które klienci lub ich służący mogą szeptać swoje potrzeby naszej zarządczyni, Delphine. Przyjmuje nawet płatności przez szczelinę i zezwala na podawanie pseudonimów przy rezerwacjach – praktyka zakazana w przypadku innych Łask. Jeśli nawet Delphine domyśla się, kim są moi klienci, jest na tyle sowicie wynagradzana, żeby trzymać język za zębami.
Moja obecna patronka, przedstawiająca się jako „pani z Briaru” – jakże oryginalnie – chyba zapomniała, że Lawendowy Dom zadbał o ochronę jej tożsamości. Mimo chłodu panującego w jamie nad jej górną wargą perli się pot, kobieta ociera go koronkową chusteczką. Podrywa się za każdym razem, gdy Callow zrobi jakiś ruch; ignoruję ten niepokój, trzymam długą igłę nad płomieniem świecy, a potem znów szepczę przeprosiny i przekłuwam brodawkę księcia Markhama. Skrzeczy niezadowolony, a kilka kropel jego krwi, tak ciemnych, że prawie czarnych, wpada do podstawionej fiolki. Dodaję je do mieszanki.
Teraz część najważniejsza. Przyciskam do palca niewielki skalpel, pojawia się kreska zielonej krwi – źródła mojej mocy. Liczę do trzech, wdychając nikły zapach drzewnego dymu i gliny, mojej magii, a krew skapuje na pozostałe składniki; rozlega się głośny syk. Długą łyżką mieszam miksturę, aż z moździerza bucha obłok czarnego dymu. Klientka zasłania swój kształtny, szlachetny nos, kaszle.
– Dla twojej kotki – oznajmiam, unosząc brew. Przelewam eliksir do fiolki i przesuwam ją po stole. – Im więcej użyjesz, tym więcej pojawi się brodawek.
Kiwa pospiesznie głową i wsuwa fiolkę do kieszeni. Nie ma odwagi już nic więcej powiedzieć, nie raczy mi nawet podziękować.
Gdy zamkną się za nią drzwi, przeklinam to znajome obrzydliwe uczucie, które pali jak rozżarzone węgle. A przecież powinnam przywyknąć do takich próśb, nie umiem zliczyć, ile eliksirów brzydoty wyprodukowałam przez te wszystkie lata. Prawa Łask nakazują mi zaspokajać potrzeby moich patronów.
A jednak gwałtowne wyjście tej kobiety wciąż boli, tak jak każda zniewaga, jakiej doświadczyłam od czasu, gdy pojawiłam się w tym domu. Klienci sowicie wynagradzają moje usługi, ale żaden z nich nie chciałby spojrzeć mi w oczy, mijając mnie na ulicy. Nienawidzą mnie i gardzą mną z tych samych względów, dla których mnie potrzebują. Mnie, istoty obdarzonej mroczną, złą magią. Przedstawicielkę rasy, którą niemal zupełnie wytępiono. Vilę.
Monstrum.
Doprawdy, jeśli będę musiała znów barwić na lawendowo oczy lady Dulcet… – Siedzimy przy podwieczorku, Rose sięga po morelową tartaletkę z piętrowej patery, a jej szczurowaty pies, Calliope, skamle u boku. – To już trzecia wizyta w tym miesiącu.
– To na pewno z powodu księżniczki – odzywa się Marigold, nakładając sobie pokaźną warstwę dżemu na babeczkę. – Niedługo jej urodziny.
– Nic mnie to nie obchodzi. – Rose zlizuje z palców lepkie pomarańczowe nadzienie i podsuwa Calliope plasterek szynki. Pies zjada go i od razu żebrze o następny. – Lady Dulcet powinna pojąć, że jeden mój eliksir to za mało, by podtrzymać urodę kogoś w jej… kondycji.
– Mówisz o wieku? – Laurel nawet nie podnosi wzroku znad książki trzymanej na kolanach. – Uważaj. Wręczyłaś jej trzy eliksiry w jednym miesiącu, ludzie mogą pomyśleć, że twój dar Gaśnie.
Podobnie jak ja Łaski czerpią swoją moc z krwi. Ale moja ma zieleń Vili, krew Łaski zaś jest równie złota, jak krew Fae z Etherii, krainy za północną, górską granicą Briaru. Wieki temu Najwyższy Król Fae, Oryn, oraz władczyni Briaru zawarli sojusz. Etherianie obdarzyli Briar Łaskami w zamian za pomoc w Wojnie Fae. Zrodzone z ludzkich kobiet, Łaski posiadają ledwie ułamek mocy, którą władają Fae czystej krwi. Etherianie dysponują potężnymi siłami, podobno są w stanie kontrolować prądy morskie i zmieniać słomę w złoto, a ich długie życie ociera się o nieśmiertelność. Złocista krew Łaski tworzy uroki i błogosławieństwa jedynie dodana do eliksiru i po pewnym czasie Gaśnie, przemieniając się w matowe srebro. Początkowo proces ten przebiega powoli, zaczynając się około trzydziestego roku życia. Łaska zaczyna potrzebować coraz więcej kropli krwi do swoich eliksirów, w jej włosach pojawia się srebrna przędza, a charakterystyczne złote oczy tracą swój blask. Gdy we krwi pojawią się, o zgrozo, srebrne plamki, Zgaśnięcie pozostaje już kwestią czasu. Odtąd Łaska będzie musiała żyć bez swej magii, tak jak każda śmiertelna kobieta.
Moja zielona krew pewnego dnia również spłowieje, bo nie jestem Vilą czystej krwi. Ale ja nie przejmuję się utratą mocy tak bardzo jak Łaski. Przyłapałam Rose na oglądaniu włosów, szukaniu w nich srebrnych nitek, gdy myślała, że nikt nie widzi. Jeśli stanie się nadgorliwa, sporządzi zbyt wiele eliksirów lub zwiększy w nich dawkę krwi dla zwiększenia mocy, jej dar może Zgasnąć przed czasem.
– Nawet nie próbuj. – Złote oczy Rose zwężają się, wygladają teraz jak szparki. Odkąd Rozkwitła pięć lat temu, stała się jedną z najzdolniejszych Łask piękności, co rok konsekwentnie plasując się w pierwszej ćwiartce rankingu domów. – Mistrzyni Lavender potrąci ci z zarobków za szerzenie tych oszczerstw.
– A co zrobi tobie? – Laurel leniwie przekręca kartkę. – Za mówienie źle o patronce?
Różowe loki Rose podrygują, a ja uśmiecham się do swojej herbaty.
– I z czego się tak cieszysz, Malyce?
Właściwie po tylu latach powinnam przyzwyczaić się do tego wrednego przezwiska[1], ale moje policzki i tak płoną z upokorzenia. Rose przygląda mi się z wyniosłym uśmieszkiem, wrzuca kolejną kostkę cukru do filiżanki.
– No i co, będziesz tak siedzieć i się na mnie gapić? – Stuka paznokciami o lniany obrus. – Podaj mi śmietankę.
Krzywię się i sięgam po dzbanuszek. A przy tym błyskawicznie otwieram widelczykiem ranę na opuszku palca, pozostałość po wytwarzaniu porannych eliksirów, i do śmietanki wpada kropla zielonej krwi. Rose niczego nie zauważa, ostrożnie przyjmuje dzbanuszek, uważając, żeby przypadkiem nie dotknąć mojej dłoni, i nie przestając wymieniać się z Marigold nieistotnymi dworskimi plotkami.
Jedno uderzenie serca. Drugie. Ssę czubek palca, czuję smak swojej magii, wilgotna ziemia i skóra. Rose upija herbatę – i jej wargi stają się czarne. Krztusi się, pluje szlamem na stół.
– Ty głupia Vilo! – Uderza pięściami w stół, zastawa podskakuje. Perłowe zęby Rose mają kolor błota. Laurel śmieje się zszokowana, zasłania książką.
– Nie jestem Vilą. – W każdym razie nie do końca. Moje pochodzenie pozostaje niewyjaśnione, ale z mojego wyglądu wyraźnie wynika, że co najmniej w połowie jestem człowiekiem. Jeśli chodzi o tę drugą połowę…
– Racja – mówi cicho Rose, a Calliope piszczy i powarkuje, kładąc uszy po sobie. – Jesteś czymś znacznie gorszym. Kundlem.
W pokoju zapada cisza. Nawet ciepłe popołudniowe światło przygasa, gdy chmura przesuwa się za strzelistymi oknami. Laurel i Marigold rzucają na mnie nerwowe spojrzenia, czekają, co teraz zrobię. Obsypię skórę Rose czyrakami? Zwiążę jej język w supeł? Wzbiera we mnie złość. Niczego bardziej nie pragnę niż zrobić dokładnie to, czego oczekują. Udowodnić prawdziwość swojej reputacji. Mroczna Łaska spełniająca czarne życzenia i złe uczynki.
Lecz nic z tego.
– Moje Łaski! – Mistrzyni Lavender wsuwa się do pokoju, klaszcze w dłonie. – Ja bardzo proszę!
– To ona! Proszę spojrzeć, co mi zrobiła! – Rose szczerzy atramentowe zęby, jej język wygląda jak ślimak ogrodowy.
Mistrzyni jest zaskoczona.
– Alyce, doprawdy…
– Tego nie da się tolerować! – piekli się Rose. – Nie będę pracować w domu, w którym…
– Rose, proszę, idź i doprowadź się do porządku.
– Ale…
– Ufam, że otrzymałyście harmonogramy od Delphine? Rose, nie chcesz chyba, żeby twoi klienci zobaczyli cię w takim stanie? – Mistrzyni Lavender poprawia gorset. – Ja zajmę się waszą siostrą.
– Nie jest naszą siostrą. – Rose rzuca serwetkę na resztki ciastka na swoim talerzu, ciągnie za łokieć Marigold. Wychodzą obie, a pies drepcze za nimi. Laurel, ociągając się, rusza również do wyjścia, zerkając na mnie ze współczuciem.
– Nie rozumiem cię, Alyce. – Mistrzyni Lavender siada na krześle obok mnie, które nieodmienne jest puste. W jej oczach, srebrnych, odkąd Zgasła, czai się wyrzut. – Czemu z takim uporem wystawiasz się na cel?
– Ja? – Krew się we mnie gotuje. – Rose mnie nie cierpi. Wszystkie mnie nienawidzą. Jestem zbyt… inna.
To słowo przeszywa uszy, zaczyna pulsować w skroniach. Moje „siostry” są Łaskami, które dzięki jednej kropli krwi mogą świadczyć ludziom liczne usługi. Wpatruję się w zielone gadzie żyły na wierzchu swojej dłoni. Przy nich jestem niczym ten szlam plamiący filiżankę Rose: uciążliwością, którą trzeba się zająć.
– Powiedzmy. – Mistrzyni Lavender delikatnie kładzie mi dłoń na ramieniu. Ametystowy pierścień na pierwszym palcu oznacza status opiekunki Lawendowego Domu. – Ale zarabiasz na swoje utrzymanie w tym domu. Masz wartość, Alyce.
Prycham.
– Wartość klątwy?
– Każda magia ma swoje przeznaczenie. – Słyszałam to już setki tysięcy razy. Jakbyśmy mogły nie zauważać tego, że celem mojej magii jest wyrządzanie krzywdy. – I nie cierpisz na brak patronów. Lawendowy Dom wspiął się o trzy rangi, odkąd Zakwitłaś. To musi mieć swoją wartość, nawet dla ciebie.
Wbijam paznokcie w dłonie. Nie ma.
W Briarze jest około dwudziestu Domów Łask, a w każdym z nich od trzech do trzydziestu dziewcząt. Każdego roku Rada Łask – garstka szlachciców wybranych przez króla, których zadaniem jest regulacja systemu – określa rangę domów na podstawie kilku czynników: rocznych zysków, dokładności eliksirów Łask, wzrostu w stosunku do minionego roku, lojalności patronów i chyba ze stu innych rzeczy. Oficjalny ranking ogłasza się podczas Święta Łaski, organizowanego każdej wiosny w pałacu. Plasujące się wysoko domy zyskują królewską przychylność i większą liczbę patronów. Wyróżniające się Łaski i opiekunki Domów nagradzane są prezentami i miejscami w najbardziej prestiżowych domach. Mistrzyni Lavender, ze swoją obsesją na punkcie zdobycia pozycji w bardziej prestiżowym domu, przy każdej okazji próbuje wyrugować z nas słabości.
– Obchodzi mnie to tyle co smoczy…
– Uważaj na słowa, moja droga. – Mistrzyni ostrzegawczo ściska moje ramię. – Nie mówi się w ten sposób o swoim domu. Zarabiasz trzy razy tyle co twoje siostry, czemu nie przeznaczysz choćby części dochodów na… – Rozgląda się po pokoju, jak szukała odpowiedzi na tapetach w kwiaty. – Może chciałabyś założyć coś choć odrobinę… ładniejszego?
Świetna myśl, przecież zmiana stroju natychmiast zlikwiduje ostracyzm, który znosiłam przez ostatnie dwadzieścia lat. Przynajmniej nie sugeruje, żebym za pomocą eliksirów Rose spróbowała poprawić sobie wygląd albo żeby Marigold nauczyła mnie dobrych manier. Moje dzieciństwo pełne było nieudanych prób ukrycia mojego makabrycznego dziedzictwa, przebudowy wyglądu, ostudzenia temperamentu. Wszystkie zmiany zniknęły, zostawiając mnie dokładnie taką, jaka jestem: czarne jak smoła, niepoddające się układaniu włosy, sucha i cienka skóra, figura płaska i nijaka jak suchy tost i temperament, który z upływem lat tylko się uwydatnił.
– Nie potrzeba mi nowych ubrań. – Nie mam cierpliwości do fatałaszków i chyba moim patronom podoba się to, co widzą: wstrętną pół-Vilę w poplamionym, niedbałym stroju.
– Cóż. – Mistrzyni Lavender poprawia zbłąkany kosmyk srebrnych włosów. Nim Zgasła, jej talentem była bystrość, inteligencja. Czuję, jak bardzo próbuje resztkami tamtej mocy przekonać mnie do siebie. Bezskutecznie. Nigdy nie będę taka jak one. – Chciałabym tylko, żebyś nie nastawiała się tak negatywnie. Jestem pewna, że masz w sobie słodycz, musimy ją tylko z ciebie wydobyć. – Przygląda się rozdwojonym końcom moich włosów, w kącikach jej ust pojawiają się zmarszczki. Odsuwam się. – Tymczasem, proszę, zarzuć te prowokacje, bo jedynie ściągasz na siebie niechęć.
Chcę zaprotestować, że przecież nie drażnię wszystkich. Tylko Rose. Czasem Marigold. I tylko wtedy, gdy na to zasłużą. Ale w tym momencie dwuskrzydłowe szklane drzwi jadalni otwierają się gwałtownie i wpada Rose, wymachując pozłacanym pergaminem. Marigold wbiega za nią, jej śniada twarz płoni się pod złotym pudrem.
– To z pałacu! – Calliope prawie przewraca się o stopy Rose, gdy jej pani wiruje zachwycona; pazurki psa ślizgają się po parkiecie. – Dodali bal do urodzinowych uroczystości księżniczki Aurory!
Mistrzyni Lavender wyjmuje zaproszenie z ręki Rose.
– Och, jak wspaniale! – Marigold już tańczy z wyobrażonym partnerem. – Wieki minęły od ostatniego balu, a każde urodziny księżniczki były takie ponure…
To prawda. Pałacowe przyjęcia i bale są na porządku dziennym, zwłaszcza dla Łask, które bywają tam chyba prawie co tydzień. Ale od śmierci dwóch starszych sióstr księżniczki rodzina królewska przestała wyprawiać bale z okazji urodzin ostatniej córki. W zeszłym roku odbyła się jedynie kolacja, na którą zaproszono nielicznych. Rose była jedną z nich i słuchałyśmy o tym całymi tygodniami.
– Smocze zęby, czemu tak długo zwlekali z zaproszeniem? Nie mam czasu na przygotowania!
Tak jakby Rose nie miała całej szafy pełnej niedorzecznych strojów, kupowanych za wszystkie zarobione pieniądze. Niedawno zeszła do nas w kapeluszu z prawdziwym ptasim gniazdem, w którym lśniły trzy jaja wysadzane klejnotami – a z nich, dzięki nowatorskiej magii, co jakiś czas wykluwało się trio świergoczących piskląt z żółtych diamentów. Już miałam pozwolić Callow, żeby skorzystała z tej grzędy.
Rose wylicza na palcach.
– Będę potrzebowała nowej sukni, to oczywiste, pantofli… Myśli pani, że madame LaRoche zdąży ją uszyć?
Mistrzyni spogląda na nią zza połówkowych okularów.
– Z zaproszenia wynika, że bal odbędzie się za tydzień. Nowa suknia w tak krótkim czasie byłaby dość zuchwałą prośbą, droga Rose.
– Ale madame mnie uwielbia! I zostawiam u niej dość pieniędzy, by zdobyła się na ten wysiłek. – Rose marszczy brwi. – Może eliksir dodatkowo by ją zachęcił…
– Dobrze wiesz, że to zabronione – odzywa się Laurel z drugiego końca pokoju. Wysoka i smukła, nie ma tak krzykliwej urody jak inne Łaski. Choć zawsze jest elegancko ubrana, Łaska mądrości nie dba o kosztowne stroje czy biżuterię; szmaragdowe włosy splata w prosty warkocz, a hebanowej skóry nie obsypuje złotym pudrem, jak robią to inne. Czasem nawet widuję ją ze śladami atramentu na czole. – Łaski nie mogą używać swojej magii do świadczenia przysług osobistych.
– Nie musisz mi cytować Praw Łaski – złości się Rose. – Pierwsza leciałabyś z przysługą do madame LaRoche, gdyby tylko miała coś, czego pragniesz. Ale ty po prostu nie dbasz o modę.
– Laurel ma rację – wtrąca się mistrzyni. – Zapłata za nasze usługi jest konieczna i nie może – unosi palec, gdy Rose próbuje zaprotestować – przybierać formy przysług ani prezentów. Prawa Łask mówią o tym bardzo wyraźnie, Rose, i nie wolno ich lekceważyć. Stworzono je zarówno po to, by cię chronić, jak i dla dobra sprawiedliwości.
Tuż po Wojnie Fae, gdy Łaski dopiero pojawiały się w Briarze, bogaci szlachcice kupowali ich dzieci i trzymali w zamknięciu, żeby pracowały wyłącznie dla nich. Niektórzy próbowali nawet wydobywać etheriańską magię z krwi uwięzionej Łaski, spotęgować jej moc. Te ohydne praktyki doprowadziły do powstania Rady Łask i uchwalenia praw obowiązujących do dziś. Sprawdzałam ostatnio: istnieje ponad czterysta Praw Łaski i w razie potrzeby Rada dodaje nowe.
Niektóre z nich są jak najbardziej słuszne: Łaski mają otrzymywać zapłatę za swoje usługi, dzięki czemu Rose może kupować sobie pantofelki z morskiego szkła i szale z rzadkich strusich piór, sprowadzanych z odległych krain. Briar ma obowiązek zapewnić godne życie tym Łaskom, które Zgasły, na przykład zapewniając im stanowisko opiekunki domu, stałą pensję lub aranżując małżeństwo. Niektóre prawa są z kolei bardzo niepopularne, nawet wśród Łask. Rose nie cierpi tego, które zabrania faworyzowania jakiegokolwiek patrona czy rodziny, bo właśnie udaremnia jej plan przekupstwa madame LaRoche i zdobycia nowej sukni przed balem.
Tak rzadko zdarza się, że Rose nie dostaje tego, czego pragnie, że muszę zasłonić usta, żeby ukryć swój krzywy uśmiech.
– Z czego się śmiejesz, Malyce? – Rose rzuca mi szydercze spojrzenie. – Ty w ogóle nie możesz iść na bal. Nikt by nie pozwolił, żeby coś takiego jak ty zepsuło królewską uroczystość.
Coś. Wściekłość wdziera się do mojej klatki piersiowej. Nie powinnam dać się prowokować, ale nic nie mogę na to poradzić. Rose zna każdą moją słabość. Drżą mi palce; chcę zedrzeć z niej tę wyniosłą minę, wyszorować nią podłogę.
– Nie rozumiem, dlaczego miałaby nie pójść na bal. – Laurel czyta ponad ramieniem mistrzyni. – Zaproszenie zostało skierowane do wszystkich Łask.
– Ona nie jest Łaską – odzywa się Marigold.
– Jestem znana jako Mroczna Łaska. Nawet w pałacu. – Mam gdzieś ten bal. Ale nie chcę, żeby miały rację.
Miodowa skóra Rose płonie miedzianym ogniem, Marigold mamrocze coś niezrozumiałego, a na twarzy Laurel rozkwita powolny uśmiech. Nie jesteśmy tak do końca sprzymierzeńczyniami, ale nigdy nie gardziła mną tak jak tamte. Dziękuję jej teraz skinieniem głowy.
Mistrzyni Lavender odchrząkuje i ściąga okulary, przyglądając mi się uważnie srebrnymi oczami.
– Cieszy mnie, Alyce, że tak żywo interesujesz się działaniami Łask, to do ciebie raczej niepodobne. Jednakże nie mam absolutnej pewności, czy zaproszenie uwzględnia również ciebie…
– Nie uwzględnia. – Rose ściska oparcie krzesła tak mocno, jakby chciała je złamać. Zaczynam się zastanawiać, czy zdołałabym wymyślić taki eliksir, żeby jej połyskliwe różowe loki wypadły jeden po drugim? – Nigdy nawet nie była na obchodach Święta Łaski. Czemu nagle miałaby zostać zaproszona na urodziny księżniczki?!
– To prawda, choć jej nieobecność na uroczystościach Łask nie oznacza jeszcze, że nie zostałaby dopuszczona do udziału w jednej z nich. Zawsze usprawiedliwiałam Alyce ze względu na… cóż… – Mistrzyni chrząka znowu. – Jednak teraz… – Stuka pergaminem o blat stołu. – Jeśli tylko wykonujesz sumiennie swoje obowiązki, Alyce, to nie widzę powodu, dla którego nie mogłabyś pójść z nami na bal.
Mam wrażenie, że z nozdrzy Rose bucha para, Marigold wydaje głośny okrzyk. Obie odzywają się jednocześnie, mistrzyni unosi bladą dłoń, by je uciszyć. – Mamy trzymać się razem, moje drogie Łaski. Alyce znajduje się pod moją opieką i to ja decyduję o tym, czy pójdzie z nami, czy nie.
– No, to dopiero będzie zabawa – mruczy Rose. – Nikt nie zdoła się odprężyć, wszyscy będą się bali, że ich przeklnie. Vila zaczajona w pałacu, coś takiego…
– Dość. Jestem pewna, że wasi klienci już czekają. A może Delphine zaniedbała swoje obowiązki? – Mistrzyni chowa pergamin do kieszeni i wyprowadza Rose i Marigold z pokoju.
Ale słowa Rose już dosięgły celu z bolesną precyzją.
Nawet jeśli włożę suknię wieczorową i tak wszyscy będą wiedzieli, kim jestem i co robię. Nawet teraz, gdy idę Dzielnicą Łask, ludzie odsuwają się ode mnie, jak od trędowatej. Co będzie się działo w sali balowej?
Z zamyślenia wyrywa mnie szturchnięcie w bok.
– To bal maskowy – mówi Laurel półgłosem. – Jeśli nie będziesz chciała się ujawnić, nikt nie dowie się, kim jesteś.
Bal maskowy! Jedna noc, kiedy zdołam zrzucić tożsamość Mrocznej Łaski i zostać, kim tylko zechcę… Ta myśl rozpala się we mnie niczym słońce nad morzem i postanawiam, że Mroczna Łaska – nie, Alyce! – po raz pierwszy zjawi się na królewskiej uroczystości.
Nie pamiętam tak pracowitego tygodnia w Lawendowym Domu jak ten przed balem. Klienci ściągają do nas tłumnie, płacąc niebotyczne sumy, żeby Rose usunęła im garbek na nosie albo uwydatniła usta. Żeby Marigold ulepszyła ich umiejętności taneczne lub stonowała zbyt głośny śmiech. Nawet Laurel nie może zaznać spokoju, bo wszyscy chcą się dowiedzieć, jaki prezent najlepiej będzie wręczyć księżniczce albo co włożyć na uroczystość.
Mroczna Łaska również ma pełne ręce roboty – w moim terminarzu jest dwa razy więcej nazwisk niż u innych Łask.
Zawsze to samo: eliksiry na przerzedzenie włosów, niepowstrzymane gazy, nieestetyczne krosty. Wszystko, co tylko dany patron może wymyślić, żeby zapewnić sobie przewagę nad konkurencją, z którą przyjdzie mu rywalizować podczas balu.
– To upokarzające. – W przerwie między wizytami patronów Laurel stoi w salonie, masując sobie skronie. Jest piątek, a my w tym jednym tygodniu miałyśmy więcej patronów niż w ciągu ostatniego miesiąca. Delphine ledwie daje radę pomieścić wszystkich w naszych terminarzach; jej wielka księga leży otwarta na biurku w alkowie, pióro ocieka atramentem, tak jak je zostawiła, gdy pobiegła zjeść coś szybko w kuchni. Nie tylko Lawendowy Dom cieszy się tak ogromną popularnością, wszystkie Domy Łask przeżywają oblężenie. – Czy po to powstał mój dar? Żeby próżna patronka mogła zdecydować, co ma włożyć, róż czy niebieski?
Zgodnie z Prawem Łask Laurel nie może odmówić patronowi, który zapłacił – jeszcze jeden sposób wymyślony przez Radę, by powstrzymać Łaskę przed okazywaniem uprzedzeń wobec patronów. Każda Łaska, która odmówi użycia swojego daru – bez wyraźnego zezwolenia – ponosi karę, zwykle polegającą na tym, że lwia cześć zysków Łaski ląduje w kieszeni Korony i Rady Łask (które już i tak mają spory udział w naszych zarobkach). Zdarza się jednak, że Łaska zostaje postawiona przed sądem i konsekwencje są o wiele poważniejsze. Ostatni proces odbył się rok temu i skazaną Łaskę umieszczono karnie w innym domu, gdzie cały czas pilnuje się, czy na pewno nie łamie zasad.
– Przestaniesz zrzędzić, gdy będziesz mogła zamówić sobie więcej tych swoich bezcennych książek. – Do pokoju wchodzi Rose, wpychając sobie do ust ciastko z truskawkami i kremem. Opada na kanapę o barwie jadeitu, a Calliope, która zjawia się nie wiadomo skąd, opiera przednie łapki na kolanach swojej pani i merda puszystym ogonkiem.
– Przynajmniej nie marnuję zysków na stroje. – Laurel unosi brew.
Nawet bez „eliksiru zachęty” madame LaRoche zdołała spełnić prośbę Rose i uszyć jej nową suknię, o czym Rose nie przestaje paplać, odkąd wróciła z jej zakładu. Ach, cóż to będzie za cudo! Jedwabie i koronki w odcieniu włosów Rose, usiane perełkami i pączkami róży, wykończone cieniutką warstewką prawdziwego złota. Wolę sobie nie wyobrażać, ile musiało kosztować takie monstrum.
– Niczego nie marnuję. Może tobie nie zależy na pozycji domu, ale mnie tak. A żaden patron nie odwiedzi Łaski piękności, jeśli nie będzie ona odpowiednio wyglądać. Myślisz, że ktokolwiek fatygowałby się do mnie, gdybym ubierała się tak jak Alyce? – drwi, ale ja to ingnoruję. – Chcę, żeby wszyscy w królestwie widzieli, że opływam w dostatki. Choć tak naprawdę… – Wyszarpuje z gorsetu terminarz i rzuca nim w naszą stronę. Pod gęstą siateczką nazwisk i godzin pergamin robi się prawie niewidoczny. – Powiedziałam Delphine, żeby skróciła moje spotkania, dzięki czemu mogę przyjąć więcej patronów.
Laurel odsuwa się od terminarza, jakby ją ugryzł.
– Czemu aż tak się starasz?
– Ja bym raczej spytała: czemu ty nie postarasz się bardziej. – Rose bierze Calliope na kolana i wtula nos w burzę białego futra. – Naprawdę nie chcesz większego domu? Szerszego grona patronów? Pozycji w pałacu?
Tłumię jęk – każde z tych „osiągnięć” obchodzi mnie tyle co ropa z brodawki księcia Markhama. Kluczowym punktem dorocznego Święta Łaski jest Ceremonia Rozkwitu, podczas której nowe Łaski demonstrują swoje umiejętności, zostają przydzielone do konkretnego domu i otrzymują wstępne honorarium od Rady Łask. W ramach uczciwej konkurencji między domami Łaski rozmieszcza się równomiernie w całej dzielnicy, niezależnie od rodzaju czy potęgi ich daru. Do mniejszych domów, takich jak nasz, często trafiają bardziej utalentowane, Nowo Rozkwitłe Łaski, abyśmy mogły dotrzymać kroku tym większym. Jednak przypisanie Łaski do domu nigdy nie jest zobowiązujące; podobnie jak opiekunka domu, Łaska może zostać przeniesiona, a nawet sama poprosić o przeniesienie. Rose od lat pragnie dostać się do Wierzbowego Domu, choć mają tam już wyjątkowo utalentowaną Łaskę piękności, Pearl.
Skoro kilkadziesiąt Łask posiada ten sam dar, to wiadomo, że rywalizacja między nimi może być ostra. Pearl ma całą rzeszę zwolenników i w zeszłym roku zarobiła więcej niż jakakolwiek inna Łaska. Pojawiły się nawet plotki, że być może zastąpi jedną z Królewskich Łask – najzdolniejszych, otrzymujących apartamenty w pałacu i honoraria, na które mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi szlachcice i rodzina królewska.
– Wolę pracować mniej i dłużej cieszyć się swoim darem. – Laurel dolewa sobie herbaty.
– Mistrzyni Lavender po prostu cię tu zostawi, gdy awansuje. – Rose odchyla się i opiera głowę o pluszową krawędź szezlonga. – Ja planuję zostać pierwszą Łaską w jej nowym domu.
– Jeśli tylko do tego czasu nie Zgaśniesz…
Myślałam, że mówię to tak cicho, że nikt nie usłyszy, ale Rose podskakuje jak dźgnięta igłą, a jej oczy płoną bursztynowo. Calliope protestuje z piskiem, gdy Rose zrzuca ją na podłogę, mnie przyspiesza puls. Przez chwilę mam wrażenie, że zamiast w jedwabny szezlong Rose wbije swoje wymuskane paznokcie w moją twarz. Ale nie, chwilę później opuszcza ramiona.
– Alyce. – Od słodyczy w jej głosie bolą mnie zęby. – Czy byłabyś tak kochana…? Najwyraźniej nie masz nic do roboty, a ja potrzebuję paru składników… – Wyjmuje zwitek z kieszeni przy pasku, wyciąga go w moim kierunku. Nawet ze swojego miejsca widzę, że papier zapisany jest z obu stron. Nie uśmiecha mi się już sama wyprawa do apteki w przededniu balu, nie wspominając o tym, że musiałabym dźwigać ciężki worek przez całą Dzielnicę Łaski. Jestem już wystarczająco zmęczona po całym dniu.
– Zaraz mam spotkanie z patronem.
– Czyżby? – Rose unosi brwi. – Sprawdzimy u Delphine?
Gryzę się w język, spoglądając na księgę spotkań. Na dziś już skończyłam. Do tej pory pracowałam bez przerwy, ale po południu szlachcice przygotowują się do kolacji i przyjęć. Mogłoby się zdarzyć, że ktoś przyjdzie znienacka, jednak wtedy Delphine powie, że właśnie jestem zajęta, i umówi patrona na później. Co zupełnie nie znaczy, że mam być dla Rose dziewczynką na posyłki.
– Od takich rzeczy mamy służbę.
– Och. A nie tym właśnie jesteś? To przepraszam. – Uśmiecha się wrednie, a ja chcę wepchnąć jej tę listę do gardła. – Ale skoro masz wolne, a cała służba zajęta jest pomaganiem nam, Łaskom… – Wyciąga papier w moją stronę jak smakołyk dla psa.
Laurel spogląda na mnie pytająco, a ja zastanawiam się, czy po prostu nie wyjść z salonu… Ale wtedy Rose poskarżyłaby się mistrzyni, a ta prawdopodobnie kazałaby mi przynieść to, czego Łaska piękności tak bardzo potrzebuje, dorzucając do tego listy wszystkich innych. Wtedy Rose miałaby podwójną satysfakcję: że wygrała i że ja oberwałam. Zgrzytam zębami i wyszarpuję jej papier z ręki z taką siłą, że odrywam róg.
Przynajmniej uwolnię się od jej towarzystwa.
Lista Rose to typowe składniki ulepszacze. Jałowiec, kalmia szerokolistna oraz inne rośliny, których nie uprawiamy w swoim ogrodzie. Są też jaja rudzika, wronie pióra i brzozowe drewno. W przeciwieństwie do Etherian, którzy władają swoją magią za pomocą laski, my do tworzenia eliksirów potrzebujemy „dodatków”. Jeśli ktoś chce mieć oczy w określonym kolorze – na przykład lawendowe jak lady Dulcet – Łaska może pozyskać pożądany odcień z kwiatu i zmieszać go z własną złotą krwią. Z kolei Laurel w eliksirach używa szałwii, cisu i mięty, aby pobudzić różne ośrodki umysłu swoich patronów.
Ja też potrzebuję ulepszaczy, choć nie mam takiej wiedzy o swoich umiejętnościach, jaką dysponują inne Łaski. Ich magię badano od czasu pojawienia się w Briarze pierwszego obdarzonego przez Fae niemowlęcia. Nigdy nie wiadomo, ile w danym roku Łask przyjdzie na świat, czasami jest ich dwanaście, czasem nie rodzi się ani jedna, ale zawsze są to dziewczynki i zawsze mają włosy w żywych kolorach, złociste oczy i takąż krew. Dzieci, w których rozpoznano Łaskę, przekazuje się pod opiekę Koronie i wychowuje w szkołach, gdzie spędzają pierwsze piętnaście lat, ucząc się swojego rzemiosła i określając naturę swojego daru. W końcu każda dziewczynka zostaje przedstawiona w czasie Ceremonii Rozkwitu i może rozpocząć pracę.
Moja historia była zupełnie inna. Żadnego słodko-gorzkiego pożegnania, gdy rodzice oddawali mnie Radzie Łask i przyjmowali wynagrodzenie. Żadnego bezpiecznego dzieciństwa, gdy starsze Łaski pielęgnowały i chroniły mój budzący się dar.
Mnie podrzucono. Kwilące niemowlę przyniósł do Rady Łask handlarz ryb z Dzielnicy Wspólnej. Mistrzyni Lavender wie tylko tyle, że ów człowiek zaklinał się, że nie jest moim ojcem, i twierdził, że znalazł mnie w opuszczonej alejce przy porcie. Małe zawiniątko w koszyku. Nikt nie wie, jak się tam znalazłam, dlaczego mnie zostawiono, kim byli moi biologiczni rodzice. I choć w mojej krwi płynęła iskra magii, nie wolno mi było wychowywać się z innymi obdarzonymi dziećmi. Mistrzyni Lavender zgłosiła się, by mnie przyjąć – bez wątpienia zachęcona znaczną podwyżką pensji – i trzymała na poddaszu Lawendowego Domu.
Dwadzieścia lat później wciąż tu jestem.
Proporczyki Łask– różowe, żółte i zielone – trzepoczą nade mną, gdy wychodzę z naszego domu. Mój wzrok odruchowo wędruje ku czerwonej krawędzi pasma górskiego Etherian na północy, granicy między ziemią śmiertelników i królestwem Fae.
Jedyną magią istniejącą w Briarze jest ta, którą Łaski i ja dostarczamy wraz ze swoją krwią, jednak wszyscy znają opowieści o magii Etherian. Mówi się, że na dworach Fae ziemia potrafi urodzić wszystko – od drzew, na których rosną drogocenności, po kwiaty o płatkach z melasy, wyhodowane z nasion szeptanego życzenia. Że ptaki w swoich melodiach wyśpiewują przyszłość. Że ryba może spełnić największe pragnienie serca, jeśli połknie się ją w całości zaraz po złowieniu…
Blisko tysiąc lat temu Briar był zaledwie jałowym pustkowiem, co nie powstrzymało licznych śmiałków od przepłynięcia Morza Kartageńskiego, przemarszu przez nasze przyszłe królestwo, próby sforsowania gór i zdobycia magii Fae.
Etheriani dość szybko znużyło odpieranie kolejnych ataków, a kiedy powstał Briar – jedyne śmiertelne królestwo po tej stronie Morza Kartageńskiego – pierwsza królowa poprzysięgła chronić górskiej granicy przed inwazją innych ludzi. W ramach tego sojuszu Fae udzieliło Briarowi pozwolenia na wydobycie etherium – bogatego w magię minerału występującego w sercu Gór Etheriańskich. Używa się go, w postaci proszku, do leczenia dolegliwości i korekty urody; wystarczająco duża dawka może podobno powodować euforię. Z uwagi na Łaski uzdrowienia i piękności w Briarze nie ma dużego zapotrzebowania na lecznicze właściwości etherium. Szlachta z Dzielnicy Łask, co prawda, lubi mieć pod ręką kilka fiolek, remedium po wieczorze mocno podlanym winem, w salonach Łask podaje się je zaś przyprawione magią słodkości. Dlatego etherium stało się dla nas źródłem lukratywnego handlu zagranicznego – kraje po drugiej stronie Morza Kartageńskiego nie mają dostępu do tego minerału i nasze – zdawałoby się niewyczerpane – ekskluzywne dostawy czynią Briar najbogatszym królestwem na świecie.
Jednak nawet bezdenne skarbce Briaru nie dają nam prawa do postawienia stopy poza górami. Etheria należy tylko i wyłącznie do Fae – i na to ograniczenie narzeka wielu szlachciców. Czasem, zwykle porządnie już wstawieni, twierdzą nawet, że wyruszyliby do Malterre, krainy, którą niegdyś zamieszkiwały Vile.
Kiedy wytężam wzrok, wydaje mi się, że widzę cienie tańczące w oddali. Że słyszę krakanie samotnego kruka i czuję ostry zapach siarki.
Ziemie moich przodków.
Teraz opuszczone i pokryte trucizną, która zniszczyła niemal całą tę przeklętą rasę, gdy ludzie i Etherianie zjednoczyli się, żeby zakończyć Wojnę Fae. Choć Vile właściwie już nie istnieją, makabryczne opowieści o nich nie milkną. Wyciągały ludzkie niemowlęta z kołysek, zastępując je podrzutkami. Zwabiały ludzi do swych legowisk, żeby wykorzystywać ich jako niewolników. Samym tylko spojrzeniem potrafiły zmrozić krew w żyłach albo zatrzymać serce.
Te historie zajmują mój umysł, wbijają swoje buntownicze szpony w moje sny. Widzę je wyryte na twarzy każdego człowieka, który miał nieszczęście mnie spotkać.
Każde wyszeptane za moimi plecami przekleństwo przypomina mi:
jestem pół-Vilą. I wszyscy mieszkańcy Briaru życzą mi śmierci.
Nawet w tym wilgotnym upale nie wychodzę z domu bez peleryny. Laurel twierdzi, że przez to jeszcze bardziej rzucam się w oczy, bo wszystkie panie są w jedwabiach i lekkich koronkowych szalach i machają przy tym wachlarzami dla ochłody. No ale Laurel nigdy nie musiała poruszać się po ulicach jako Mroczna Łaska.
Zanim wyruszę do Dzielnicy Łask, przechodzę na tyły domu i biorę Callow. Wiem, że będzie mi wdzięczna za odrobinę tego świeżego powietrza. Mistrzyni Lavender nie pochwala zabierania ze sobą ptaka, ale nie obchodzi mnie to. Dotyk szponów na ramieniu jest jak krzepiący uścisk, poza tym dzięki Callow mogę trzymać ludzi na dystans…
Przemierzamy razem dzielnicę – domy wyższej szlachty i Domy Łask wznoszą się pełne kolumn, stalowych konstrukcji i wielkich okien, odbijających blask oślepiającego słońca. Wzdłuż ulic rosną topole, hortensje i krzewy azalii wydzielające mocny słodko-mdlący aromat. W całym tym przepychu ciężko uwierzyć w ubóstwo Dzielnicy Wspólnej, labiryntu szarych budynków za grubymi murami na wschodzie. Mieszkają tam ci, których nie stać na eleganckie rezydencje w Dzielnicy Łask: kupcy, służba, zubożała szlachta, wszyscy upchnięci w Dzielnicy Wspólnej, z dala od pełnego blichtru świata bogaczy, dokąd mogą się udać tylko z wizytą. Jedyne sklepy dozwolone w Dzielnicy Łask to te należące do ekskluzywnych sukienników w rodzaju madame LaRoche, sprzedawców towarów luksusowych czy aptekarzy, takich jak Hilde.
Nie próbuję nawet zatrzymywać powozu. I tak nie zabraliby mnie z Callow na ramieniu, a tuż przed urodzinami księżniczki powozy są przeciążone pasażerami przejętymi długimi listami swoich sprawunków. Poza tym woźnice niemożliwie mnie irytują. Albo nie chcą się dla mnie zatrzymywać, albo przez całą drogę trzęsą się ze strachu, że użyję przeciwko nim swojej krwi. Ostatnio omal nie wylądowałam w rowie, gdy wychyliłam się przez okno, żeby zmienić cel podróży, czym śmiertelnie wystraszyłam woźnicę.
Służący w liberii przemykają między stukającymi końskimi kopytami, a woźnice nie szczędzą im przekleństw. W całym tym zgiełku wszyscy są albo zbyt zajęci, żeby mnie zauważyć, albo krzywią się, gdy podchodzę za blisko i Callow kłapie na nich dziobem. Szkoda, że nie może odgryźć im nosów.
Tłum doprowadza mnie bliżej królewskiej rezydencji. Pałac, monstrum z wieżyczkami, blankami i iglicami, góruje ponad Dzielnicą Łask. Zbudowany został z różowego kamienia z Etheriańskich Gór, widocznych z tyłu. Podobno wejście do kopalni etherium znajduje się pod pałacem. Stamtąd skrzynie ze sproszkowanym minerałem podążają do Dzielnicy Wspólnej i portu, skąd wyruszają za morze. Tam się go sprzedaje za granicę albo umieszcza w butelkach i zaopatruje aptekarzy w Dzielnicy Łask.
Przed misternie wykonaną pałacową bramą z białego złota wznosi się potężny brązowy posąg. To Leythana, pierwsza królowa Briaru. Słońce lśni na jej szerokich ramionach, korona Briaru – wieniec z kolczastych krzewów, róż i cierni – lśni na jej głowie. Krople złota, spływające po jej czole jak topniejący wosk, stanowią symbol etheryjskiej krwi, która pobłogosławiła jej rządy.
Znam historię Leythany jak mało kto. W czasach przed Briarem, gdy śmiertelnicy wysyłali swe daremne kampanie przez Morze Kartageńskie, pewna Vila zakradła się na dwór Najwyższego Króla Fae i skradła mu laskę.
Król Oryn był wściekły. Laska stanowiła narzędzie jego władzy, wszystkie dwory Fae drżały na myśl o tym, co Vila mogłaby z nią zrobić. Ale nawet najwyrywniejsi etheriańscy wojownicy nie ważyli się wkroczyć do Malterre i odzyskać laski swojego króla – ziemia Vili, przesiąknięta mroczną magią, zatrułaby każdego Etherianina, który postawiłby na niej stopę. Dlatego król Oryn rzucił wyzwanie: śmiertelnik, któremu uda się odzyskać jego laskę, otrzyma prawo do władania pustym pograniczem.
Król wiedział, co robi: zwycięzca stałby się niejako strażnikiem granicy Fae, kładąc tym samym kres ciągłym napaściom obcych armii, próbujących przedostać się przez góry.
Wydawało się to dość proste. Rycerze, książęta, a nawet królowie na tyle zuchwali, by podjąć się tego zadania, zaczęli działać. Ale żaden z nich nie wyszedł poza groźby, miecz i brutalną siłę, zabijając Vilę i oblegając Malterre. Wszyscy polegli w walce.
Aż zjawiła się Leythana.
Jej klingą stał się jej umysł: Leythana wynegocjowała drogę do Malterre pod sztandarem dyplomatycznym. Krążyły plotki, że nabija głowy wrogów na maszty swoich statków, a jednak w tej wyprawie nie przelano nawet kropli krwi – ani ludzkiej, ani zielonej. Leythana przekonała Vilę, by zwrócił laskę Najwyższemu Królowi, i zawarła rozejm z mrocznymi istotami, obiecując, że Malterre pozostanie niezagrożone, dopóki ona będzie panować w Briarze. Gdy Leythana wróciła do Etherii z laską Fae, Oryn był jej tak wdzięczny, że stworzył wieniec z róży i cierni, pozłocił go i pobłogosławił własną krwią. Błogosławieństwo miało symbolizować sojusz z Fae, zapewniało ich ochronę i gwarantowało, że od tego dnia Briarem mogą rządzić tylko spadkobierczynie nowej królowej – korona uśmierciłaby każdego uzurpatora.
Gdy byłam mała i gdy poddawano mnie wszelkiego rodzaju eksperymentom, by ustalić, jak niemowlę pół-Vila pojawiło się w Briarze, rozmyślałam o tym, czego musiała dokonać Leythana, żeby zdobyć koronę. Nasza pierwsza królowa była wojowniczką, legenda mówi, że przypłynęła do swego przyszłego królestwa na statkach zbudowanych ze szkieletów smoków, z ich wielkimi skrzydłami przerobionymi na żagle i ogromnymi szczękami umieszczonymi na dziobach.
Zaczytywałam się w historii Leythany, dopóki nie wyryła się w moim sercu. Powtarzałam ją sobie, gdy przychodziły do mnie Łaski uzdrowienia, a ich brutalne, zimne ręce trzymały mnie przy ziemi, gdy pobierano kolejne fiolki mojej krwi. Wyobrażałam sobie, że noszę tę pobłogosławioną koronę, gdy pochylali mi głowę nad kadziami z wodą i etherium, aż wypełniło mi płuca. Gdy wlewano mi do gardła niezliczone kwaśne mikstury i serum, udawałam, że tylko muszę wytrzymać. Że pewnego dnia to się opłaci. Że w końcu stanę się tak jak ta pierwsza królowa – nietykalna.
Jakiś człowiek trąca mnie w pośpiechu, upuszcza swoje pakunki. Jazgot Callow sprowadza mnie na ziemię, mężczyzna wyrzeka i złorzeczy. Ale potem widzę siebie w jego spojrzeniu – mężczyzna czym prędzej przeprasza mnie, wystraszony.
Po raz kolejny uświadamiając mi, że moje niegdysiejsze wyobrażenia to jedynie dziecięca mrzonka.
Nigdy nie stanę się taką bohaterką jak Leythana. W Briarze mogę być co najwyżej czarnym charakterem.
Hilde to jedyna kobieta w tym królestwie, która nie traktuje mnie jak sterty końskich odchodów. Może dlatego, że w swojej pracy widziała już wiele dziwactw? A może w pewnym sensie jest taka sama jak ja? I ją, i mnie okoliczności przykuły do miejsca, do którego nie należymy. Zawsze przychodzę do niej osobiście po swoje ulepszenia, nie wysyłam służącego, jak robią to inne Łaski.
Gdy wchodzę, dzwonek na drzwiach wesoło pobrzękuje i Hilde macha do mnie zza lady. Spogląda na mnie kilku patronów; opuszczam kaptur na ramiona i patrzę na nich z pogardą. Apteka pustoszeje w przeciągu kilku sekund.
– To się nazywa mieć dobre wejście. – Hilde kręci głową. Pot lśni na jej brwiach, wyciera go umięśnionym przedramieniem. W królestwie, gdzie prawie każdy został obdarzony przez jakąś Łaskę, Hilde jest odświeżająco zwyczajna. Czarne włosy przyprószone siwizną ma zwinięte w niechlujny kok, drobne blizny – symbole jej zawodu – wyryte są na wierzchu dłoni i palcach.
– Przepraszam. – Sadzam Callow na ladzie, rozpinam płaszcz. Zapach ulepszeń jest tutaj bardzo wyrazisty, czuję szałwię i aromat cytrusów z domieszką miedzianego odoru krwi. – Nie zamierzałam…
– Wrócą – zbywa moje przeprosiny Hilde, po czym wyławia ze słoika kilka martwych chrząszczy i daje Callow, która pochłania je tak, jakby wcale nie napchała się dziś podrobami z dziczyzny. – Przy tym obłędzie z powodu balu pieniędzy na pewno mi nie zabraknie. Czym mogę ci dzisiaj służyć, Alyce?
Wręczam jej listę, Hilde nie wzdryga się, gdy nasze palce się spotykają.
– Nie to zazwyczaj zamawiasz.
– Bo to nie dla mnie. – Nie próbuję nawet usunąć cierpkości ze swojego tonu. – To dla Rose.
Hilde prycha.
– Rozumiem. Wielka, potężna Łaska jest zbyt zajęta, żeby sama się pofatygować?
– Oczywiście nie w przypadku madame LaRoche.
– Niemożliwe. – Hilde kładzie pergamin na blacie i zaczyna kompletować zamówienie, a ja rozglądam się po wnętrzu.
Pęki suszonych roślin zwisają z okapu – barwinek, pożółkłe bukiety kalii, skórzaste paski kory brzozowej. Na półkach tłoczą się różnobarwne buteleczki, każda w innym kształcie i rozmiarze. Wypchane dzikie zwierzęta ze szklanymi oczami łypią na mnie z wysoka. „Pupilki Hilde”, jak je sama nazywa.
– Nie rozumiem, czemu dajesz się tak wykorzystywać. – Dobiega do mnie stłumiony głos aptekarki, gdy ta grzebie na tyłach sklepu. – Niczym się od ciebie nie różnią.
– Wiesz, że to nieprawda.
– Dlaczego? – Hilde wraca, z połową zamówienia Rose w objęciach. – Bo twoja krew jest zielona, a ich złota? – Marszczy nos. – Nigdy nie lubiłam złota. Zbyt krzykliwe.
– Nie sądzę, żeby reszta mieszkańców Briaru podzielała twoją opinię. – Pomagam jej wkładać przedmioty do worka. – Kiedyś rozpętali o to wojnę.
– Jak dla mnie reszta Briaru może się rzucić z Karmazynowych Klifów.
Śmieję się cicho.
– No co? Taka jest prawda. Ta ich obsesja na punkcie uroku, piękna i wszystkiego, co tylko Łaski mogą im podarować. Wspomnisz moje słowa, Alyce: Etherianie stworzyli Łaski nie po to, żeby wyświadczyć nam przysługę.
Tłumię jęk. Hilde i te jej spiskowe teorie… Nawdychała się za dużo swoich eliksirów. Dzieci Łask są najbardziej pożądanymi potomkami w całym królestwie. Kobiety przy nadziei, zwłaszcza te ze Dzielnicy Wspólnej, modlą się o błogosławieństwo Etherian dla swoich nienarodzonych dzieci.
– Masz więcej takich przypowieści, Hilde? – Callow dziobie w szklaną gablotę wypełnioną suszonymi wężami, więc ją odsuwam.
– Nie rozśmieszaj mnie, dziewczyno. – Aptekarka mruży miodowobrązowe oczy. – Gdybyś tylko użyła mózgu, wiedziałabyś, że mam rację. Całe królestwo oszalało na punkcie eliksirów, szlachcice wypruwają sobie żyły, żeby tylko uzyskać szczególny kolor włosów czy obrotny język. To sztuczka Fae, które teraz śmieją się z nas w swoich dworach. Tak jak wtedy, gdy rzucały tamto wyzwanie.
Zdezorientowana, marszczę brwi.
– Masz na myśli zdobycie korony Briaru?
– A było jakieś inne wyzwanie Fae?
– Nie. – Chwytam garść fiolek i wpycham je do worka. – Ale nie rozumiem, czemu by to miała być sztuczka.
– Czy Fae kiedykolwiek zrobiły coś, co nie odpowiadało ich własnym interesom? Śmiertelnicy dla nich nic nie znaczą. I słusznie. My znikamy w mgnieniu oka, oni żyją niemalże wiecznie. – Hilde rzuca jeszcze jednego żuka, Callow łapie go w locie i gaworzy z zachwytu. – A teraz jeszcze tę nieszczęsną księżniczkę traktują jak klacz hodowlaną: ma urodzić następców, żeby można było utrzymać tron. Ostatnia spadkobierczyni, myślałby kto. Sama widzisz, jak bardzo Etherianie przejmują się jej losem.
Nie współczuję jakoś specjalnie rodzinie króla, jednak nie mówię tego na głos, nawet przy Hilde.
– Może. Ale i tak uważam, że Leythana zasłużyła na to, by rządzić Briarem. Czytałam o jej wcześniejszych wyprawach i kampaniach. Wiesz, że obaliła króla Cardonu, bo źle traktował swoich poddanych? To dlatego wyspa nie jest już monarchią. A jej załogę stanowiły głównie kobiety. Wspólnie decydowały o tym, jakich misji się podejmują. Briar wyglądałby lepiej, gdyby następne królowe poszły w ślady Leythany.
Hilde przykłada dłoń do piersi.
– Nie wiedziałam, że goszczę w swoim sklepie tak oddaną wyznawczynię.
Coś płonie w mojej piersi, próbuję to uspokoić wzruszeniem ramion.
– Po prostu znam swoją historię, to wszystko.
– Oczywiście. – Hilde stuka poplamionym palcem w pokrywkę słoja. – I zapewne wiesz znacznie więcej niż ja. Zadam ci tylko jedno pytanie, Alyce: gdy na głowę Leythany wkładano koronę Briaru, to było jej zwycięstwo czy przekleństwo?
Przekleństwo. Słowo wślizguje się między żebra; blizna po prawej stronie pępka mocno pulsuje. Zaciskam pięść, żeby jej nie dotknąć.
– Jestem jedyną przeklętą osobą w tym królestwie.
– Doprawdy? Nie zauważyłam. – Otwiera słoik i marszczy brwi. – Do licha, skończyły mi się jaja rudzika. Twoja bezcenna Łaska będzie musiała się obejść bez nich.
Przygryzam wargę. Jeśli wrócę bez jakiejś rzeczy z listy, Rose wpadnie w szał.
– Sama je zdobędę. – W gęstwinie za głównymi bramami Briaru znalazłam już kiedyś jaja rudzików. To nie powinno długo potrwać.
Hilde chrząka, składa listę na pół i oddaje mi.
– Niezbyt mądry pomysł.
– Lepszy niż dodawanie mistrzyni Lavender kolejnych powodów do pretensji. – Sięgam po worek i wtedy Hilde łapie mnie za nadgarstek, patrząc mi w oczy z niezwyczajną powagą.
– Nie bez powodu ciągnie cię do pierwszej królowej. Ja też znam trochę historię. Dość, by się domyślać, że masz w sobie moc, dziewczyno. Większą niż ci się zdaje. I nie mogę się doczekać dnia, gdy się ockniesz i zrobisz z niej użytek.
Słowa aptekarki towarzyszą mi w drodze do kamiennych murów, które rozdzielają Briar na Dzielnice Łask i Wspólną. Kupcy i służący stoją w kolejce do bramy, ich wozy są sprawdzane przez strażników z Dzielnicy Łaski, żeby nie wdarli się jacyś przemytnicy albo złodzieje. Raz jeden mój wygląd działa na moją korzyść. Często odwiedzam tę Dzielnicę w drodze do głównej bramy i bez koniecznych dokumentów udaje mi się ominąć punkt kontrolny, prześlizguję się bocznymi drzwiami obok niereagującego strażnika.
W Dzielnicy Wspólnej brzydkie domy i sklepy upchano niczym marynowane ryby. Moja reputacja dotarła nawet tutaj, więc trzymam się zaułków, unikając poszarzałych prześcieradeł na sznurach i stadek kur, które uciekają na widok wąskiego cienia Callow. Nieraz goniły mnie tu bandy dzieciaków, rzucających we mnie zgniłymi owocami czy wylewających na mnie pomyje. Kaptur mam cały czas naciągnięty na głowę.
Idę szybkim krokiem, ale nawet tu dogania mnie niedorzeczne proroctwo Hilde. Brzmiało to tak, jakby moja moc była jakimś błogosławieństwem. A przecież skutecznie wbijano mi do głowy, jak tylko zrobiłam się wystarczająco duża, żeby to pojąć: jestem w połowie Vilą. Moja rasa była bezwzględna i nieczuła, wytrzebiono ją nie bez powodu. Zasługuję na karę za jej zbrodnie.
A jednak za sprawą dotyku aptekarki pojawiła się w mojej głowie zuchwała myśl: a jeśli Hilde ma rację? Jeśli potrafię więcej niż wszystkie Łaski? Kiedy po raz pierwszy uczyłam się korzystać ze swojego daru, okazało się, że moja moc potrafi być nieprzewidywalna. Bez dodatków krew Łaski może co najwyżej połyskiwać – moja umie działać sama. Łaski uzdrowienia bały się mnie leczyć, bo moja krew mogła powodować oparzenia lub rany, kapiąc na ich skórę. Naczynia, których używały do jej upuszczania, przeżerała rdza. I jeszcze to, co zrobiłam Rose przy herbacie kilka dni temu. Przerażająca część mojej duszy podpowiada, że potrafię zrobić o wiele więcej niż zepsuć dzbanuszek jakiejś śmietanki. I że chcę to zrobić.
Kiedy strażnicy przy głównej bramie machają, żebym przechodziła, próbuję utopić tamto wrażenie w morskiej bryzie. Nadmorski krajobraz – zielona trwa i ostre skały – zawsze przynosił mi ukojenie. Żadnych Łask, patronów, rankingu domów. Tylko Morze Kartageńskie aż po horyzont, bezkresny, bezdenny lazur, ciągnący się aż do krain, o których jedynie czytałam.
Czasami Laurel żartuje, że gdyby moja krew była złota, niechybnie byłabym Łaską mądrości, bo pożeram każdy atlas i podręcznik geografii, jaki wpadnie mi w ręce. Z ksiąg wynika, że Briar jest najmniejszym królestwem na świecie: mamy tylko Dzielnicę Łask, Wspólną i kilkanaście zagród poza głównymi murami. Inne królestwa mogą się poszczycić nieskończoną liczbą wiosek, miast i zabytków; pamiętam, jak sunęłam palcami po niebieskich wstęgach, oznaczających rzeki, jak mierzyłam jeziora opuszkiem kciuka, łączyłam kropki miast, tworząc konstelacje, wymawiałam ich nazwy, wyobrażając sobie, jak mieszkańcy tych miejsc mogą wyglądać, mówić lub w co wierzyć. W Tyrnie, śródlądowym królestwie wielokrotnie większym od naszego, czci się dziesiątki bogiń, po jednej na każdą porę roku, emocję czy aspirację. Na Cardonie, małej wyspie rządzonej obecnie przez kilka wpływowych rodzin, decyzje podejmowane są na drodze debat i głosowania. I jeszcze te pociągające, tajemnicze miejsca, które dopiero czekają na odkrycie…
Z odległego portu niesie się dźwięk dzwonu. Cumują tam wielkie statki Briaru, kołysząc się na falach. Wysoko na masztach trzepoczą złote flagi z różą, z dziobów wyrastają smocze łby z szeroko rozwartymi paszczami; hołd dla Leythany. Sprawiają wrażenie żywych stworzeń, jakby nie mogły się już doczekać, kiedy zostaną uwolnione i wypłyną na morze.
Nie pierwszy raz zastanawiam się, jak by to było znaleźć się na pokładzie takiego statku. Czuć na policzkach słony wiatr, mieć przed sobą tylko ocean. Widzieć, jak lśniący pałac znika na zawsze. Nigdy więcej nie słyszeć słów „mroczna Łaska”.
Ale Prawo zabrania jakiejkolwiek Łasce opuszczać Briar, nawet kiedy już Zgaśnie. Korona nie chce, aby inne królestwa miały dostęp do krwi, nieważne, złotej czy srebrnej, żeby magia Etherian nie została użyta przeciw nam. Rada Łask posunęła się nawet do wytresowania sfory psów myśliwskich, żeby wyczuwały krew Łaski. Każdy statek jest przeszukiwany przed wypłynięciem z portu, każda odkryta pod pokładem Łaska zostaje potem surowo ukarana.
Ja nie jestem Łaską… Myśl płonie jasnym płomieniem. Gaszę ją.
Dalej za portem gorące powietrze faluje na tle Karmazynowych Klifów ze skałami w kolorze świeżej krwi śmiertelników. Klify nazwano tak na pamiątkę czasów, gdy Briar jeszcze nie istniał, jasne Fae używały swej mocy, by przywoływać sztormy oraz fale pływowe i odepchnąć ludzkie statki, które ośmieliły się tutaj wtargnąć, roztrzaskać je o skały jak drewniane zabawki. Mówi się, że dno morskie wokół klifów usłane jest pradawnymi kośćmi, zardzewiałymi mieczami i upiornymi wrakami.
Po plecach przebiega mi dreszcz.
Gdy Leythana została królową, kraje po drugiej stronie Morza Kartageńskiego nie odważyły się zaatakować władczyni, która wygrała wyzwanie Etherian i związała sojusz z Fae. Teraz, wieki później, nikt nie chciałby utracić dostaw etherium i zrywać stosunków z Briarem.
Bogactwo stało się jedynym dziedzictwem, jakie pozostawiła po sobie pierwsza królowa.
Ponieważ sama reputacja władczyni odstraszała potencjalnych wrogów, Leythana nie prowadziła wojen z najeźdźcami. Ale mimo to i ona, i pierwsze potomkinie stworzyły potężną flotę i armię; jeśli wierzyć opowieściom, zazdrościł nam cały świat. Z czasem jednak wojownicze królowe złagodniały, nie widziały potrzeby silnej obrony, skoro etherium stanowiło wystarczającą ochronę przed obcym zagrożeniem, i fundusze militarne przeznaczano na upiększanie Dzielnicy Łask i budowę nowego pałacu. Co gorsza, królowe zaczęły oddawać władzę, jaką przekazała im Leythana. Kawałek po kawałku władza królewska przechodziła w ręce ich chciwych mężów, którzy przymykali oko na rosnący głód w Dzielnicy Wspólnej i postępującą deprawację szlachty. Obecna królowa niemal całą władzę przekazała swemu mężowi, Tarkinowi – spadkobierczyni najpotężniejszej kobiety świata, Mariel, jest ledwie figurantką. Smokiem na bukszprycie – pustym w środku.
Co zrobiłaby Leythana, gdyby mogła przewidzieć przyszłość?
Pewnie spaliłaby to wszystko na popiół.
Nietrudno znaleźć jaja rudzika, choć poszukiwania odciągają mnie daleko od murów Briaru. Dawno się tutaj nie zapuszczałam. Ale nie mam nic przeciwko dodatkowym minutom spędzonym z dala od Dzielnicy Łask. Callow zgadza się ze mną, prostuje skrzydła i wydaje okrzyk zadowolenia. Nienawidzi jamy tak mocno jak ja. Kiedy po raz pierwszy znalazłam swoją pustułkę na tych klifach, serce pękało mi na myśl, że pewnego dnia będę musiała ją uwolnić – Lawendowy Dom nie jest odpowiednio wyposażony, a ja nie znam się na sokolnictwie. W miarę zdrowienia stało się jasne, że Callow nie wróci już na niebo; jedno skrzydło zostało poważnie uszkodzone. I tak już została ze mną, w niewoli… Mewa krzyczy nad głową mojej pustułki, jakby z niej drwiła, Callow wbija mi szpony w ramię.
– Nie słuchaj jej – mówię. – Mamy siebie.
Chociaż lubię odwiedzać Hilde, wolę sama pozyskiwać swoje dodatki niż je kupować. Kiedy zaczęłam praktykować swój dar, wymyślałam sobie fizyczne wyzwania, które miały odwrócić moją uwagę od samotności w ścianach Lawendowego Domu. Zaczynałam od prostych zadań, wspinałam się po drzewach, balansowałam na głazach, a potem zaczęłam stawiać poprzeczkę wyżej, docierać do najwyższego gniazda w najbardziej nieprzyjaznych gałęziach, gdzie czekały niedostępne, ciemno cętkowane jaja wrony padlinożernej. Albo gramolić się do najciaśniejszej nory, żeby wyrwać wąs łasicy, zdobyć pazur borsuka. Prawie nigdy nie przegrywałam w tej grze, chociaż czasem zadanie wydawało się niewykonalne.
Sezon lęgowy rudzików już się skończył; Rose musi się zadowolić dwiema jasnoniebieskimi skorupkami. Pakuję je ostrożnie i podnoszę ręce wysoko nad głową. Oddycham głęboko, pozwalając, żeby błękitne, wilgotne powietrze ogrzało mnie od wewnątrz i na zewnątrz. Chciałabym słyszeć morze z mojego pokoju na poddaszu, ale dobiegają tam jedynie pokrzykiwania z ulicy i turkot kół na bruku. Rozmowy służby i wysoki śmiech Rose.
W oddali dostrzegam znajomy kształt górujący na morskim klifie. Wygląda trochę jak sterta gruzu w kształcie zamkowej wieży. Znam tę historię, to relikt wczesnego Briaru. Nie pierwotnego pałacu – tamte ruiny wciąż stoją obok nowego monstrum. Tę budowlę wzniesiono, jeszcze zanim powstały obie dzielnice. Może nawet przed powstaniem głównych murów, gdy Leythana i jej pierwsze spadkobierczynie pozwalały swoim poddanym osiedlać się tam, gdzie chcieli. To musiała być bogata posiadłość, skoro ocalała wieża stanowiła zaledwie jej część. Postawiono ją jednak zbyt blisko krawędzi klifu i przez wieki potężne sztormy zaczęły go niszczyć, kawałek po kawałku. Nikt nie mieszka tu od pokoleń, może z wyjątkiem duchów, które podobno nawiedzają puste korytarze.
Duchów. Też pomysł.
Zawsze czułam dziwny pociąg do tego miejsca. Zrujnowana zamkowa wieża, idealne miejsce dla Mrocznej Łaski. Wprawdzie nie mogę opuścić Lawendowego Domu, dopóki mój dar się nie wyczerpie, ale kiedy już się to stanie, Rada Łask musi mi przydzielić jakieś lokum. Już zawsze byłabym sama… Ta myśl jest tak słodka, że szybko sprawdzam kąt padania słońca, obliczam, ile czasu zajmie mi dotarcie do wieży i z powrotem, i ruszam w stronę ruin.
Rosną tu kępy drzew, ich korony są jedyną ochroną przed żarem słońca, korzenie, którymi trzymają się klifu, wyglądają zaś jak gigantyczne pajęcze odnóża. Mewy przelatują wte i wewte, unosząc się na lepkiej, niemrawej bryzie, która wcale nie porusza ciężkiego powietrza. W połowie drogi do wieży suknia przykleja mi się do skóry, a pot spływa po karku i plecach. Worek wypełniony zamówieniami Rose z każdym krokiem staje się coraz cięższy.
Ale wyprawa do ruin jest tego warta. Nim teren się obniży, czarna wieża ukazuje się na tle nieba na swoich chwiejnych nogach. Dach miejscami się pozapadał, miejscami w ogóle go nie ma. Czarne pnącza wyłaniają się z rozbitych okien niczym żyły olbrzymiego potwora. Podoba mi się.
Dębowe drzwi to jedyny w miarę nienaruszony element wieży; na śliskiej powierzchni widać nieznane herby i wzory. Odkładam worek i przenoszę Callow – która ma mi wiele do powiedzenia na temat zostawiania jej tutaj – na pień zwalonego drzewa i przywiązuję jej rzemień do gałęzi. Trzy mocne uderzenia ramieniem i drzwi uchylają się z przeraźliwym zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Zyskałam tylko niewielką przestrzeń między drzwiami i framugą; biorę wdech i przeciskam się bokiem.
Komnata w środku wygląda jak grobowiec, pokruszone kamienne schody wspinają się po boku przekrzywionej ściany. Sądząc po półpiętrach, budowla ma trzy kondygnacje. Poręcze porasta mech, pokrywają je pajęczyny; z belek zwisają zniszczone sztandary, powiewają postrzępionymi brzegami. Słychać nieustanny szum morza, widocznego przez spory wyłom w odległej ścianie, pewnie musiał się tu znajdować korytarz łączący wieżę z resztą budowli.
Spostrzegam nagły ruch po prawej stronie i słyszę odgłos zbyt donośny, żeby mógł to być szczur czy wąż. Chyba nie tylko ja uznałam, że czarna wieża wygląda zachęcająco.
