Dziewczyna z warkoczami - Anna H. Niemczynow - ebook

Dziewczyna z warkoczami ebook

Anna H Niemczynow

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

W życiu nie ma przypadków, wszystko jest przeznaczeniem.

Paulina, studentka medycyny, ma dobry, ciepły dom, wspaniałych rodziców i cudownie zapowiadającą się przyszłość. Nie podejrzewa, że najbliżsi skrywają przed nią tajemnicę. Kiedy poznaje starszego od siebie Mikołaja, jej życie zmienia się diametralnie. To, co miało być tylko przygodą, staje się dla niej wszystkim. Dziewczyna nie ma pojęcia, że siłą jej uczucia kieruje ktoś, kogo już dawno nie ma na świecie.

Kim jest Dziewczyna z warkoczami, którą wspominają Mikołaj, rodzice Pauliny i ona sama? Jak mocno wspomnienia wpływają na teraźniejszość i czy kocha się tylko raz?

Wciągająca opowieść o ludzkiej drodze, która chociaż zależy od nas, została już raz zapisana w gwiazdach. My musimy tylko właściwie odczytywać znaki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 503

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Har­łu­ko­wicz-Niem­czy­now 2017, 2024 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Ko­rekta: Ze­spół
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: Per­pe­tuum
W książce wy­ko­rzy­stano tekst pio­senki „Lu­bię wra­cać tam gdzie by­łem” W. Mły­nar­ski, s. 458
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68121-83-4
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Tę po­wieść de­dy­kuję mo­jemu mę­żowi Prze­mkowi.

Wciąż nie mogę uwie­rzyć, jak bar­dzo od­mie­ni­li­śmy na­sze ży­cie.

Roz­dział 1

Obu­dziła się wcze­śnie, lecz po­sta­no­wiła jesz­cze nie wsta­wać. Le­żała i ro­biła „nic”. Słod­kie bło­gie „nic”, na które nie­wielu miało od­wagę so­bie po­zwo­lić. Ce­le­bro­wała chwilę, czu­jąc w niej swoją obec­ność. Każdy dzień za­czy­nała tak samo. Ska­no­wała ciało, sku­pia­jąc całą uwagę na po­szcze­gól­nych jego czę­ściach.

Dziś za­częła od stóp, po­tem łydki, ko­lana, uda, dłoń po­ło­żona na brzu­chu, drugą dłoń luźno uło­żyła wzdłuż ciała, ra­miona, barki, szyja, twarz. Trwało to za­le­d­wie kilka chwil, a zna­cząco pod­no­siło jej po­ziom ży­cio­wej ener­gii. Z za­mknię­tymi po­wie­kami wzięła głę­boki wdech, de­lek­tu­jąc się za­pa­chem bzu kwit­ną­cego w ogro­dzie jej ro­dzin­nego domu. Ktoś mu­siał otwo­rzyć okno w cza­sie, kiedy jesz­cze spała.

Wstała, wzięła orzeź­wia­jący prysz­nic i jak zwy­kle ubrała się z wy­szu­kaną fan­ta­zją. Splo­tła swoje gę­ste ja­sne włosy w dwa war­ko­cze, zro­biła de­li­katny ma­ki­jaż i zbie­gła szybko na dół.

W kuchni cze­kał na nią przy­go­to­wany przez matkę kok­tajl z ba­na­nów i mro­żo­nych tru­ska­wek. Upiła kilka ły­ków, za­krę­ciła bu­telkę i resztę wrzu­ciła do torby. We­szła do sa­lonu, aby tak jak zwy­kle uca­ło­wać tatę. Sie­dział w bu­ja­nym wi­kli­no­wym fo­telu i z nie­zmien­nym od lat za­cie­ka­wie­niem czy­tał co­dzienną prasę.

– Ład­nie wy­glą­dam? – za­py­tała.

– Wy­glą­dasz pięk­nie, có­reczko. Kwie­ci­sta spód­niczka ide­al­nie kom­po­nuje się z zie­lo­nymi pa­skami na two­jej bluzce. – Uśmiech­nął się.

– Trzeba mieć wła­sny styl, prawda?

– Na­tu­ral­nie, ni­gdy z niego nie re­zy­gnuj. Całe ży­cie ci po­wta­rza­łem...

– Wiem, wiem, trzeba po­zo­stać sobą, bez względu na to, co mó­wią inni – do­koń­czyła.

– No wła­śnie!

– Już bar­dziej nie można być osa­dzo­nym w so­bie, tatku.

– Osa­dzo­nym w so­bie? Coś ty znowu czy­tała?

– Sama to wy­my­śli­łam, do­bre, co? – Okrę­ciła się przed oj­cem, wi­ru­jąc mu przed oczami spód­nicą.

– O któ­rej wró­cisz?

– Tato, nie mam pięt­na­stu lat. Pro­szę cię, wy­lu­zuj tro­chę. Lada chwila skoń­czę stu­dia i ru­szę na pod­bój szcze­ciń­skich przed­szkoli. Będę miała pod sobą dzie­siątki dzieci, za które to JA będę od­po­wie­dzialna. JA we wła­snej oso­bie! Sły­szysz to? – Wska­zała pal­cami na sie­bie. – Chyba już pora, że­byś prze­stał mnie co­dzien­nie py­tać, o któ­rej wrócę, co? Może po­win­nam po­my­śleć o tym, aby się wresz­cie wy­pro­wa­dzić? Tylko że mi tak z wami cu­dow­nie. – Uśmiech­nęła się pod no­sem.

– Dla mnie za­wsze bę­dziesz małą dziew­czynką i obyś miesz­kała tu jak naj­dłu­żej. Mama przy­go­to­wała dla cie­bie ryż z wa­rzy­wami. Jest w ter­mo­sie. Weź, bę­dziesz miała na obiad. Po co masz jeść ja­kieś śmieci na mie­ście.

– Przy ma­mie nie da się jeść śmieci na mie­ście. Prze­cież wiesz. – Mru­gnęła. – Ko­chana ma­mu­nia wie, co jej có­reczka lubi naj­bar­dziej. No wła­śnie, a o któ­rej dziś wróci?

– Mó­wiła, że do­piero na ko­la­cję. Obie­cała upiec mi in­dyka.

– Jak obie­cała upiec in­dyka, to i ja się wpra­szam na ucztę.

– Na pewno się ucie­szy.

– Lecę, tatku, ko­cham cię, pa.

– Pa, cór­ciu. Uwa­żaj na sie­bie.

Edward Le­oń­ski był po­czci­wym męż­czy­zną w doj­rza­łym wieku. Do­cze­kał się przej­ścia na za­słu­żoną eme­ry­turę. Całe ży­cie po­świę­cił edu­ka­cji mło­dych le­ka­rzy. Wy­kła­dał ana­to­mię, był za­fa­scy­no­wany tą dzie­dziną. Przy każ­dej oka­zji po­wta­rzał, że ana­to­mia jest na­uką nie­zmienną. Nie ma moż­li­wo­ści, aby czło­wie­kowi na­gle ni stąd, ni zo­wąd uro­sło trze­cie ucho czy po­ja­wiły się dru­gie usta. Nie od­zy­wał się nie­py­tany, wo­lał słu­chać tego, co mó­wią inni, i ob­ser­wo­wać, w jaki spo­sób się za­cho­wują.

Je­dyną osobą, która z in­tro­wer­tycz­nego milczka zmie­niała go w de­mona dia­logu, była jego żona Laura. Po­znał ją w cza­sach, gdy sam był mło­dym dok­to­ran­tem. Stu­dio­wała sto­ma­to­lo­gię i pech chciał, że przez pe­wien czas była jego stu­dentką. Na po­czątku więc, z wia­do­mych przy­czyn, zmu­szeni byli ukry­wać swoje uczu­cie. Kiedy tylko świat udzie­lił im nie­pi­sa­nego przy­zwo­le­nia na za­le­ga­li­zo­wa­nie związku, bar­dzo szybko się po­brali. Nie za­le­żało im na ślu­bie z pompą. Nie było ważne, aby jedna czy druga ciotka zja­dła na ich we­selu ro­sół i ko­tleta scha­bo­wego tylko po to, aby po opusz­cze­niu im­prezy móc wszem wo­bec gło­sić, że da­nia były za słone. Lau­rze nie za­le­żało na bia­łej sukni z we­lo­nem i bu­kie­cie kwia­tów, który mia­łaby rzu­cić w roz­wrzesz­czany tłum po­ten­cjal­nych pa­nien mło­dych.

W so­bot­nie let­nie po­po­łu­dnie, w obec­no­ści ro­dzi­ców, dziad­ków oraz świad­ków w oso­bach dwójki ich naj­bliż­szych przy­ja­ciół przy­się­gli so­bie mi­łość aż po grób. Matka Laury po­go­dzona z tym, że córka nie chce hucz­nego we­sela, przy­go­to­wała w domu skromny po­czę­stu­nek. Gdy uro­czy­stość do­bie­gła końca i wresz­cie zo­stali sami, przy­tu­leni do sie­bie, roz­pra­wiali o wy­pra­wie do Włoch. Laura chciała sta­nąć bosą stopą na ziemi, która ca­łemu światu znana jest z mi­ło­ści. Nie gdzie in­dziej, jak wła­śnie w We­ne­cji, miał się po­cząć po­to­mek mło­dej pary.

Kiedy kurz opadł i za­częło się zwy­kłe co­dzienne ży­cie, oboje imali się róż­nych prac, które po­zwa­lały na za­osz­czę­dze­nie pie­nię­dzy nie­zbęd­nych do po­kry­cia wy­dat­ków po­dróży. Edward udzie­lał ko­re­pe­ty­cji z an­giel­skiego, a Laura opie­ko­wała się dziećmi są­sia­dów. Miesz­kali wów­czas w ma­łej ka­wa­lerce, którą Edward odzie­dzi­czył po zmar­łej babci. Po do­ko­na­niu opłat byli w sta­nie odło­żyć cał­kiem nie­złą sumę, aby wkrótce speł­nić swoje ma­rze­nie.

Wresz­cie się udało – po­je­chali do Włoch. Laura wie­rzyła w sym­bole, po­zo­stała ich fanką po dziś dzień. Wtedy no­siła na swo­jej szyi fi­gurkę Rei, bo­gini płod­no­ści, która miała jej po­móc w speł­nie­niu naj­więk­szego ży­cio­wego ma­rze­nia.

Z łajby We­ne­cja wy­glą­dała osza­ła­mia­jąco – Ca­nal Grande wcale nie śmier­dział, tak jak to opi­sy­wały prze­wod­niki, a może Laura, prze­siąk­nięta za­pa­chem Edwarda, nie czuła nic, co mo­głoby wpły­nąć ne­ga­tyw­nie na funk­cjo­nal­ność jej noz­drzy. Dzie­siątki róż­nych mo­stów, most­ków i kła­dek łą­czyły la­bi­rynty kli­ma­tycz­nych wą­skich uli­czek, a pod­świe­tlone nocą bu­dynki prze­ka­zy­wały oczom fa­scy­nu­jące ob­razy.

Kiedy wró­cili do ro­dzin­nego Szcze­cina, Laura była prze­ko­nana o tym, że lada chwila oznajmi mę­żowi ra­do­sną no­winę. Cze­kała, aż ich co­dzien­ność wy­pełni ktoś trzeci. Każda młoda matka na po­czątku z prze­ra­że­niem wy­glą­dała tego, jak zmieni się jej upo­rząd­ko­wane ży­cie, jed­nak jej to wcale nie prze­ra­żało. Nie mo­gła się wręcz do­cze­kać dni wy­peł­nio­nych po brzegi obo­wiąz­kami. Ten czas jed­nak nie nad­szedł.

W myśl za­sady, że do trzech razy sztuka, po­je­chali do Włoch jesz­cze dwa razy. Nie­stety ani We­ne­cja, ani Reja no­szona na szyi nie przy­nio­sły ocze­ki­wa­nego skutku. Laura nie mo­gła zajść w ciążę.

Nie chciała się le­czyć. Pod­dała się temu, co ofia­ro­wał jej los. Świa­do­mie do­ko­nała wy­boru o tym, aby wszystko działo się na­tu­ral­nie. Bez przy­mu­sza­nia i wy­mu­sza­nia, bez cią­głego ocze­ki­wa­nia i wy­cze­ki­wa­nia. Po­go­dziła się z fak­tem, że to nie jej czas i nie jej miej­sce na to, aby być matką. Edward za­ak­cep­to­wał de­cy­zję żony.

Wiele lat byli sami, aż wresz­cie w ich ży­ciu po­ja­wiła się Pau­linka. Spa­dła na nich tak nie­spo­dzie­wa­nie, jak bu­rza w cie­pły letni dzień. Nie mieli zbyt wiele czasu na za­sta­na­wia­nie się, czy spro­stają za­da­niu, ja­kie po­sta­wiło przed nimi ży­cie. Trud wy­cho­wa­nia za­wsze jest wy­zwa­niem dla każ­dego bez wy­jątku ro­dzica. Gdy zo­ba­czyli ją pierw­szy raz, za­ko­chali się w niej bez pa­mięci. Przy­się­gli wy­cho­wać ją w mi­ło­ści i spo­koju.

Wsia­dła do au­to­busu nu­mer sześć, który miał ją za­wieźć na uczel­nię. Dziś ostat­nie za­li­cze­nie i wresz­cie bę­dzie mo­gła bez reszty po­świę­cić się przy­go­to­wa­niom do obrony pracy ma­gi­ster­skiej. Stu­dia pe­da­go­giczne nie wy­ma­gały ogrom­nych na­kła­dów pracy, a ona ni­gdy nie na­le­żała do osób, któ­rym na­uka przy­cho­dzi­łaby z wiel­kim tru­dem.

– Dag­mara? Co ty tu ro­bisz? – Paulę za­sko­czył wi­dok przy­ja­ciółki pa­lą­cej pa­pie­rosa przed In­sty­tu­tem Pe­da­go­giki.

– Też się cie­szę, że cię wi­dzę.

– Rzuć wresz­cie to świń­stwo, za­pisz się na jogę, po­od­dy­chaj świe­żym po­wie­trzem. Nie można się truć całe ży­cie – po­uczała ją ni­czym matka. – Słu­chaj, a ty nie po­win­naś być te­raz na uczelni?

– Wy­lu­zuj, Paula. – Dziew­czyna zga­siła pa­pie­rosa stopą odzianą w dro­gie mar­kowe san­dały.

– W tej chwili to pod­nieś i wy­rzuć do śmiet­nika!

– Do­bra, już do­bra. Za ile koń­czysz?

– Do­piero przy­szłam. Mam ostat­nie za­li­cze­nie przed obroną. Nie po­trwa to długo, po­cze­kasz? Je­śli za go­dzinę wyjdę z piątką, to sta­wiam lody. Dziś sza­le­jemy na maksa, nie li­czymy ka­lo­rii. Zmó­wimy tylko wcze­śniej mo­dli­twę, oby nam po­szły w cycki.

– Ty to się chyba przed każ­dymi lo­dami mo­dlisz, co?

– Od przy­bytku głowa nie boli. – Wy­buch­nęły śmie­chem.

– Do­bra, po­cze­kam. Tyle że z lo­dów nici, chyba że ku­pimy je gdzieś po dro­dze. Mu­szę wra­cać do domu. Dziś przy­jeż­dża ja­kiś ko­lega ojca. Roz­wiódł się z żoną i po­trze­buje po­mocy. Bę­dziemy go po­cie­szać. Po­tań­czymy tro­chę na stole i ta­kie tam. – Mru­gnęła do przy­ja­ciółki.

– Niby że my mamy mu po­móc? Do­ro­słemu fa­ce­towi i to jesz­cze po roz­wo­dzie? Jak na­wa­rzył so­bie piwa, to niech te­raz je pije.

– Ty i te twoje ide­ały, Paula. Ży­cie nie za­wsze przy­nosi nam to, czego ocze­ku­jemy. Nie znasz go­ścia i już go oce­niasz. Mó­wiąc cał­kiem po­waż­nie, wpu­ścimy go tylko do domu, zro­bimy kawkę i zo­sta­wimy w spo­koju. Ma u nas po­miesz­kać przez chwilę, do­póki nie ułoży so­bie swo­ich spraw. Oj­ciec po­dobno jest mu wi­nien przy­sługę. Pro­sił, abym była dla niego miła. Gość jest biedny i po­trze­buje po­mocy.

– Dług wdzięcz­no­ści? Ech... ta­kie są naj­gor­sze. No do­bra, to po­cze­kaj tu na mnie. – Paula wy­pięła ty­łek w kie­runku przy­ja­ciółki, a ta kop­nęła ją tak mocno, że kwie­ci­sty ma­te­riał spód­nicy uro­czy­ście za­wi­ro­wał.

– Aua, to bo­lało!

– Nie ma­rudź, po­wo­dze­nia.

Sil­nik jego dro­giego sa­mo­chodu pra­co­wał w rów­no­mier­nym tem­pie. Szkoda było włą­czać ra­dio, któ­rego dźwięk za­kłó­ciłby moż­li­wość od­czu­wa­nia dźwię­ko­wych bodź­ców, pod­nie­ca­ją­cych zwłasz­cza męż­czyzn.

Wiele lat pra­co­wał na ten luk­sus i wresz­cie mógł so­bie na niego po­zwo­lić. Lata spę­dzone na uczelni przy­nio­sły mu upra­gnioną wła­dzę, która jest moż­liwa tylko w wy­padku dys­po­no­wa­nia od­po­wied­nią wie­dzą. „Cze­muś biedny? Boś głupi. Cze­muś głupi? Boś biedny”. To przy­sło­wie to­wa­rzy­szyło mu przez całe ży­cie. Nie chciał być ani biedny, ani głupi. Chciał być kimś! Kimś może zo­stać tylko ktoś mą­dry i pra­co­wity. To, że udało mu się skoń­czyć stu­dia praw­ni­cze z wy­róż­nie­niem, nie było za­sługą jego lot­no­ści w przy­swa­ja­niu pa­ra­gra­fów. Był pra­co­wity do bólu. Pod­po­rząd­ko­wał swoje ży­cie temu, aby zy­skać sza­cu­nek i po­wa­ża­nie in­nych lu­dzi.

Po dziś dzień pa­mięta wstyd, jaki od­czu­wał, gdy tasz­czył pi­ja­nego tatę do domu. Rety, jak on wtedy śmier­dział! Fe­tor ojca prze­cho­dził na małe wy­chu­dzone ciało chłopca. Co z tego, że każ­dego wie­czora szo­ro­wał się gąbką za­mo­czoną w zim­nej wo­dzie. Tego odoru nie dało się zmyć sza­rym my­dłem, a na inne w domu nie było pie­nię­dzy. Matka pra­co­wała bar­dzo ciężko, a mimo to le­dwo wią­zali ko­niec z koń­cem. Po opła­ce­niu ra­chun­ków i dłu­gów za­cią­gnię­tych przez ojca nie­wiele zo­sta­wało im na ży­cie. Wresz­cie los się do nich uśmiech­nął i stary za­chlał się na śmierć. Gdy pod­czas po­grzebu otwo­rzono trumnę, a jego oczom uka­zał się trup ko­goś, kto po­wi­nien być dla niego wspar­ciem, nie czuł smutku, lecz ulgę. Miał czter­na­ście lat, a ży­cie roz­po­częło się dla niego wła­śnie wtedy. Od­tąd on był głową ro­dziny i nie za­mie­rzał wy­wią­zy­wać się z tej roli tak, jak jego po­przed­nik.

Dziś był do­ro­słym fa­ce­tem, jeź­dził wo­zem, na który nie­wielu było stać. Jego kan­ce­la­ria pro­spe­ro­wała do­sko­nale.

Wi­dok zza okna dro­giego auta był im­po­nu­jący. Warto prze­je­chać setki ki­lo­me­trów, aby cie­szyć oczy ob­ra­zami do­stęp­nymi z Mo­stu Dłu­giego. Ostatni raz był w Szcze­ci­nie wieki temu. Mimo że uro­dził się w tym mie­ście, zbyt­nio za nim nie tę­sk­nił. War­szawa speł­niła jego sen o wiel­ko­ści, po­chła­nia­jąc go przy tym bez reszty. Na płasz­czyź­nie za­wo­do­wej czuł się i fak­tycz­nie był wielki. Na grun­cie oso­bi­stym zo­stał z niego wrak czło­wieka. Ostatni raz uli­cami Szcze­cina po­ru­szał się tram­wa­jem. Wtedy nikt na niego nie zwra­cał uwagi. Dziś jego żółte lam­bor­ghini aven­ta­dor nie mo­gło prze­mknąć przez mia­sto nie­zau­wa­żone. Kiedy stał na czer­wo­nym świe­tle, stu­denci wy­cią­gali te­le­fony, aby zro­bić zdję­cie ma­szy­nie, któ­rej wła­ści­cie­lem był Mi­ko­łaj.

Pa­tryk to jego przy­ja­ciel z cza­sów szkol­nych i stu­denc­kich. Za­wsze so­bie po­ma­gali. Kiedy dziew­czyna Pa­tryka, Ha­nia, za­szła w ciążę, jego kum­pel był prze­ra­żony. Wszystko jed­nak po­zy­tyw­nie się uło­żyło i do dzi­siaj po­zo­stali w miarę zgod­nym mał­żeń­stwem. Ostatni raz wi­dział Dag­marę jako małą dziew­czynkę. Był nie­mal pe­wien, że jej nie po­zna. Gdyby wcze­śniej się po­sta­rał, dziś mógłby mieć córkę w jej wieku. Może na­wet star­szą?

Bez pro­blemu tra­fił pod wska­zany ad­res. Dom Pa­tryka roz­po­znał z da­leka. Tylko on wy­ło­żony był w ca­ło­ści klin­kie­rem, w któ­rego gład­kiej po­wierzchni od­bi­jały się pro­mie­nie wio­sen­nego słońca. Dach po­kry­wała ce­ra­miczna, po­dwój­nie an­go­bo­wana kar­piówka, a da­chowe okna uło­żone były w kształt wo­lego oka. Za­par­ko­wał przed bramą, wy­siadł z sa­mo­chodu i wci­snął gu­zik do­mo­fonu. Ka­mera w mig zlo­ka­li­zo­wała jego po­ło­że­nie. Uśmiech­nął się pod no­sem. Cały Pa­tryk.

Dag­mara, w ocze­ki­wa­niu na Paulę, uczyła się do ko­lo­kwium z prawa rzym­skiego. Stu­dio­wa­nie prawa przy­po­mi­nało mszę nie­dzielną pro­wa­dzoną przez nie­mego księ­dza. Jed­nak sta­ru­szek uwa­żał, że córka musi mieć do­brze płatny za­wód, który przy­nie­sie jej wol­ność fi­nan­sową i moż­li­wość de­cy­do­wa­nia o so­bie sa­mej.

– Zda­łam! – wrzesz­czała Paula, bie­gnąc do przy­ja­ciółki. Rzu­ciły się so­bie w ra­miona i za­częły pod­ska­ki­wać, pisz­cząc przy tym, jak małe dziew­czynki w pia­skow­nicy.

Wy­cho­dzący z bu­dynku eg­za­mi­na­tor, wi­dząc ra­dość dziew­czyny, zdjął na chwilę ma­skę ka­mien­nej twa­rzy i rzekł:

– Wi­dzimy się na obro­nie, pani Le­oń­ska.

– Oczy­wi­ście, pa­nie dok­to­rze, nie ina­czej. – Paula wy­pro­sto­wała się przed wy­kła­dowcą i za­sa­lu­to­wała.

– Na­wet nie wiesz, jak ci za­zdrosz­czę tego, że koń­czysz stu­dia. Ja jesz­cze cztery lata będę gniła w tych mu­rach na Na­ru­to­wi­cza.

– Nie ma­rudź, świet­nie ci idzie. Jak tam rzym­skie?

– Cał­kiem nie­źle. Mam szansę na zwol­nie­nie z eg­za­minu.

– No wi­dzisz? Bomba!

– Bomba to za­raz wy­buch­nie, jak za­dzwoni do mnie oj­ciec. Już od pół go­dziny po­win­ny­śmy być w domu. Ten bie­da­czek, który po­trze­buje schro­nie­nia, pew­nie sie­dzi pod na­szymi drzwiami i czeka, aż mu otwo­rzymy. Trzeba mieć li­tość dla bez­dom­nego. – Dag­mara otwo­rzyła swoje auto i po­cze­kała, aż Paula wsią­dzie.

Ja­dąc do domu, słu­chały gło­śno mu­zyki. W ra­diu le­ciała aku­rat pio­senka ze­społu Łzy. Wraz z wo­ka­listką śpie­wały na cały głos:

Szczę­ścia złap, ile mo­żesz, wy­peł­nij swoje serce,

wy­peł­nij swoje serce, wy­peł­nij swoje serce.

Po­tem zmie­szaj je z mi­ło­ścią i weź je w swoje ręce.

Daj in­nym jak naj­wię­cej, daj in­nym jak naj­wię­cej.

– Daga? Czym jest dla cie­bie szczę­ście?

– Co to za py­ta­nie? Bra­łaś coś dzi­siaj?

– Co to za py­ta­nie? – po­wtó­rzyła po­iry­to­wana Paula. – No, nor­malne. Py­tam się jak czło­wieka, czym jest dla cie­bie szczę­ście?

– To ja ci, czło­wieku, od­po­wiem, że ni­gdy się nad tym nie za­sta­na­wia­łam.

– Ja wręcz prze­ciw­nie. Bar­dzo czę­sto o tym my­ślę. Szcze­gól­nie wtedy, kiedy pa­trzę na swo­ich ro­dzi­ców. Wiesz, że oni chyba ni­gdy się nie po­kłó­cili? Nie­źle, co? Zo­bacz, ile roz­wo­dów do­okoła, a oni już tyle lat ra­zem. Nie wiem, jak to ro­bią. Może za­py­tam matkę, niech mi zdra­dzi kilka pa­ten­tów na udane mał­żeń­stwo. Wiem. – Unio­sła pa­lec wska­zu­jący. – Na­pi­szę ja­kiś po­rad­nik!

– Jak bę­dziesz miała szczę­ście, to ktoś go wyda i sta­niesz się obrzy­dli­wie bo­gata.

– Ty jak zwy­kle o jed­nym.

– No co? Przy­naj­mniej nie bę­dziesz miała ta­kiego pro­blemu, jak moja matka. Oj­ciec kie­dyś scho­wał jej kartę kre­dy­tową.

– Pie­nią­dze nie są naj­waż­niej­sze.

– Może i nie są, ale zo­bacz na tego bie­daka, przez któ­rego nie mo­żemy iść dzi­siaj na lody. Sie­dzi pew­nie przed do­mem, spa­ko­wany w nie­bie­ski wo­rek na śmieci i czeka, aż ja­kieś stu­dentki mu otwo­rzą. To jest do­piero że­nada. Tylko mi nie mów, że nie chcia­ła­byś być sławną au­torką be­st­sel­le­rów, mó­wią­cych lu­dziom, co ro­bić, aby ich ży­cie oso­bi­ste było udane. Gdyby taki fa­cet wziął twój po­rad­nik do ręki i prze­czy­tał w nim, że o żonę trzeba dbać, ku­po­wać jej kwiaty, pra­wić kom­ple­menty i pod żad­nym po­zo­rem nie za­bie­rać karty kre­dy­to­wej, to wszy­scy mie­liby lżej­sze ży­cie. Na­wet ty i ja.

– Mó­wisz o tym bie­daku? – Paula wska­zała wzro­kiem na męż­czy­znę, który wła­śnie wy­sia­dał z cze­goś, co praw­do­po­dob­nie słu­żyło mu za śro­dek trans­portu. Przy­glą­dał się psom są­sia­dów, ner­wowo bie­ga­ją­cym za me­ta­lo­wym ogro­dze­niem. Ich sierść ja­sno do­wo­dziła, że by­naj­mniej nie są kar­mione od­pa­dami z pań­skiego stołu.

Męż­czy­zna ubrany był w białą, nie­ska­zi­tel­nie wy­pra­so­waną ko­szulę, któ­rej górne gu­ziki po­zo­sta­wił roz­pięte. Je­ansy pod­kre­ślały umię­śnione po­śladki, zdra­dza­jąc, że jego ulu­bioną formą spę­dza­nia wol­nego czasu nie jest le­że­nie na ka­na­pie. Na no­sie miał ciemne oku­lary za­sła­nia­jące szczel­nie to, co dziew­czyna naj­bar­dziej chciała zo­ba­czyć. Cie­pły wiatr wplą­tał się w jego ciemne włosy, które gdzie­nie­gdzie świe­ciły srebr­nymi nit­kami.

– O, w mordę! Jaka ma­szyna.

– Uspo­kój się, bo po­my­śli, że sa­mo­chodu nie wi­dzia­ły­śmy.

– Nie mów, że wi­dzia­łaś kie­dyś taki sprzęt.

– Ochłoń, pro­szę cię. Nie za­uwa­ży­łam wcze­śniej, abyś była fanką mo­to­ry­za­cji.

– Od te­raz je­stem. – Wy­sia­dły z auta, aby przy­wi­tać się z go­ściem.

– Cześć, długo na nas cze­kasz? Prze­pra­szamy za spóź­nie­nie, ale ko­le­żanka zda­wała eg­za­min i tro­chę się to prze­cią­gnęło. Gdy­bym wie­działa, że przy­je­dziesz taką furą, po­cze­ka­ła­bym na cie­bie i ra­zem by­śmy ode­brali Pau­linkę z uczelni. To by do­piero było coś, pod­je­chać czymś ta­kim. Ca­łemu przy­szłemu „ciału pe­da­go­gicz­nemu” ga­cie spa­dłyby do ko­stek na wi­dok ta­kiej ma­szyny. Tak w ogóle, to Dag­mara je­stem. Jak dasz mi się prze­je­chać tym cu­dem, to po­zwolę ci mó­wić do sie­bie Daga. Wiem, że po­dobno kie­dyś już się po­zna­li­śmy, ale ja cię nie pa­mię­tam.

– Mi­ko­łaj. – Wy­cią­gnął rękę w jej stronę. – Ja rów­nież bym cię nie po­znał, Dag­maro. Zdaje się, że kiedy ostatni raz się wi­dzie­li­śmy, Hanka zmie­niała ci pie­lu­chy.

– No, no. Mamy nie ma w domu. Wy­je­chała na te­ra­pię. Ale po­znaj moją przy­ja­ciółkę, to jest Pau­linka.

– Przy­szłe „ciało pe­da­go­giczne”? – za­py­tał.

– Tak, za mie­siąc bro­nię dy­plom. Za­pew­niam pana, że moim ga­ciom trzeba znacz­nie wię­cej, aby opa­dły do ko­stek.

– Mów mi Mi­ko­łaj albo Miki. Jak chcesz i... nie śmiał­bym wąt­pić, że jest ina­czej.

– To co, za­pra­szam do środka. Otwo­rzę ci bramę i wje­dziesz na pod­jazd. Chyba le­piej, abyś nie zo­sta­wiał tu tej ma­szyny.

– Oko­lica wy­gląda na bez­pieczną.

– Strze­żo­nego pan Bóg strzeże, tata tak za­wsze mówi. Pa­kuj się do środka i za­par­kuj za mną. – Gu­zi­kiem pi­lota otwo­rzyła bramę.

Za­par­ko­wał do­kład­nie w tym miej­scu, gdzie mu ka­zała.

– Za­pra­szam do domu. Na­pi­jesz się z nami kawy?

– Chęt­nie. Po­zwo­lisz, że wy­cią­gnę od razu wa­lizkę? Chciał­bym tro­chę po­pra­co­wać, za­nim wróci twój oj­ciec.

– Ja­sne, po­kój dla cie­bie jest przy­go­to­wany. Za­bierz swoje rze­czy i roz­gość się. Czuj się jak u sie­bie w domu.

– Na wi­dok wa­lizki dziew­czyny wy­mie­niły po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Per­fek­cyj­nie wy­ko­nany lo­uis vu­it­ton w ni­czym nie przy­po­mi­nał nie­bie­skiego worka na od­pady. Na­stała chwila mil­cze­nia.

– Czy coś nie tak? – za­py­tał.

– Nie, nie. Po pro­stu spo­dzie­wa­ły­śmy się ko­goś in­nego – rzu­ciła Dag­mara.

– Księ­ciem z bajki ra­czej nie je­stem. Je­śli was roz­cza­ro­wa­łem, to bar­dzo prze­pra­szam.

– Za­leży, kogo uznamy za księ­cia – po­wie­działa Pau­lina i chwilę póź­niej po­ża­ło­wała tych słów. Na szczę­ście udał, że ich nie sły­szy, lecz ona była nie­mal pewna, że sły­szał je wy­raź­nie.

Za­pach świeżo za­pa­rzo­nej kawy roz­no­sił się po domu. Mi­ko­łaj po­dzię­ko­wał za przy­ję­cie, po czym za­brał swój ku­bek i znik­nął za drzwiami po­koju, zo­sta­wia­jąc dziew­czyny same.

– Ja­kiś dzi­wak. Przy­je­chał i na­wet z nami nie po­roz­ma­wiał. My­śla­łam, że jak zro­bię tej kawy, to sią­dzie i po­wie o so­bie co­kol­wiek. A on nic! Wi­dzia­łaś to? Wi­dzia­łaś, jaką ma wa­lizkę?

– Wi­dzia­łam, drogą – rze­kła Pau­lina obo­jęt­nie. – Daga, jesz­cze przed chwilą by­łaś zła, że przez niego mu­simy wra­cać, a te­raz je­steś zła, że nie chce z tobą ga­dać. Chyba po­win­naś się cie­szyć, że nie zaj­muje ci cen­nego czasu. Mo­żemy je­chać na lody.

– Tylko krowa zda­nia nie zmie­nia. Te­raz je­stem cie­kawa, kim on jest. Oj­ciec ni­gdy o nim nie opo­wia­dał. Wiem tylko tyle, że ra­zem stu­dio­wali i że te­raz on ma kło­poty, więc po­trze­buje się od nich ode­rwać. Ty, ale przy­stojny co?

– Nie wiem. Nie zdjął na­wet oku­la­rów.

– Ja tam nie pa­trzy­łam na oku­lary. Dupkę ma za­wo­dową. Na pewno ćwi­czy albo biega. Kur­czę, ja też po­win­nam za­cząć się ru­szać. Jesz­cze chwila i moje po­śladki do­pad­nie gra­wi­ta­cja. Le­piej za­po­bie­gać niż le­czyć. Mu­szę się za sie­bie wziąć.

– Wpadł ci w oko?

– No, coś ty! Mógłby być moim oj­cem. Wolę mo­jego Miśka. Nie in­te­re­sują mnie bo­gaci nu­dzia­rze z pro­ble­mami.

– Prze­pra­szam, czy mógł­bym pro­sić o ręcz­nik? Chciał­bym się od­świe­żyć po po­dróży. Nie­stety nie mam wła­snego.

– Długo tu sto­isz? – za­py­tała Dag­mara.

– Nie wiem. – Skie­ro­wał wzrok na nad­gar­stek w po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi. – Ja­kieś trzy­dzie­ści se­kund?

– O trzy­dzie­ści za długo. Pro­szę, oto twój ręcz­nik. Rada na przy­szłość. Nie pod­słu­chuj mo­ich roz­mów.

– Prze­pra­szam. – Chwy­cił ręcz­nik prze­wią­zany czer­woną ta­siemką i znik­nął.

– Chyba nie by­łaś dla niego zbyt uprzejma. Nie są­dzę, aby sły­szał na­szą roz­mowę. Wiesz, jak by nie było, jest twoim go­ściem.

– Masz ra­cję. Może tro­chę prze­sa­dzi­łam. Po­sta­ram się być dla niego miła. Okay, skoro mój sza­nowny gość nie ma za­miaru z nami roz­ma­wiać, to może po­je­dziemy po Miśka i sko­czymy jed­nak na te lody?

– Chyba mu­szę już wra­cać. Tro­chę roz­bo­lała mnie głowa. To przez te emo­cje zwią­zane z eg­za­mi­nem. Przy­jadę ju­tro, do­brze? Nie gnie­wasz się na mnie?

– Chcesz mnie zo­sta­wić sam na sam z tym kimś, kto wła­śnie bie­rze prysz­nic? Je­śli okaże się za­wo­do­wym mor­dercą albo ja­kimś świ­rem psy­cho­patą, to bę­dziesz mnie miała na su­mie­niu.

– Je­śli byłby tym, za kogo go bie­rzesz, za­pewne te­raz sie­dzia­ły­by­śmy pod tym prysz­ni­cem ob­wią­zane grubą liną. Zmy­kam, ko­chana. – Przy­ja­ciółki na po­że­gna­nie wy­mie­niły ser­deczny uścisk, obie­cu­jąc so­bie wie­czorną roz­mowę te­le­fo­niczną.

Mi­ko­łaj, który wy­szedł spod prysz­nica, z da­leka przy­glą­dał się tej sce­nie z za­cie­ka­wie­niem. Dziew­czyna z dłu­gimi blond war­ko­czami do złu­dze­nia przy­po­mi­nała ko­goś, kogo kie­dyś znał. Ko­goś, przed czyim bal­ko­nem peł­nym pną­cych róż spę­dził wiele go­dzin swo­jego ży­cia. Nie­czę­sto wra­cał do tych wspo­mnień. Prze­glą­da­nie się w nich spra­wiało, że serce za­le­wała mu krew, a od­dech przy­spie­szał nie­na­tu­ral­nie. Zdą­żył już za­ko­pać w ciem­nym gro­bie uśpione de­mony prze­szło­ści. Przy­naj­mniej tak mu się wy­da­wało. Jed­nak jedno spoj­rze­nie na tę dziew­czynę zmie­niło wszystko. Ję­zyk uwiązł mu w gar­dle, od­ma­wia­jąc po­słu­szeń­stwa. Był wdzięczny Dag­ma­rze, że jej pa­pla­nina wy­peł­niała nie­zręczną ci­szę.

„Moim ga­ciom trzeba znacz­nie wię­cej, aby opa­dły do ko­stek”. „Za­leży, kogo uznamy za księ­cia”. Dźwię­czało mu w uszach, nie da­jąc spo­koju. Od dawna nie ana­li­zo­wał słów wy­po­wia­da­nych przez ko­biety. Te­raz za­czął się za­sta­na­wiać. Umie­jęt­ność do­bie­ra­nia traf­nych sko­ja­rzeń była ce­chą, którą ostatni raz za­ob­ser­wo­wał w kimś, kogo ko­chał mi­ło­ścią pierw­szą, bez­gra­niczną i ufną do gra­nic.

Sternę Krze­mia­now­ską po­znał jesz­cze w pod­sta­wówce. Na­prawdę miała na imię Sta­ni­sława, lecz nie bar­dzo je lu­biła. Odzie­dzi­czyła je po swo­jej babci. Dzieci na­śmie­wały się z niej z tego po­wodu. „Sta­sia sra­sia”, „Sta­sia kupa pta­sia” – to były naj­de­li­kat­niej­sze z okre­śleń, z któ­rymi spo­ty­kała się na co dzień. Jako dziew­czynka przej­mo­wała się tym ogrom­nie. Pró­bo­wała na­wet ku­pić ak­cep­ta­cję in­nych, przy­no­sząc do szkoły po­ma­rań­cze czy man­da­rynki przy­wie­zione przez jej ojca z da­le­kich po­dróży po świe­cie. Wtedy były ta­kie czasy, że nie można było ot tak, po pro­stu na­być tych owo­ców w skle­pie. Przez chwilę było do­brze, lecz kiedy tylko sma­ko­łyki się koń­czyły, znowu była „Sra­sią”.

Ro­zu­miał ją do­sko­nale. Jemu ró­wie­śnicy rów­nież nie szczę­dzili wy­zwisk. Co prawda nie na­śmie­wali się z jego imie­nia, lecz z po­ce­ro­wa­nych ubrań, po­skle­ja­nych kil­ka­na­ście razy te­ni­só­wek, przy­krót­kich spodni i ka­na­pek z dże­mem. Za­ci­skał wtedy mocno pię­ści i przy­się­gał so­bie, że jesz­cze kie­dyś im po­każe, że jesz­cze kie­dyś to on bę­dzie górą.

Wspólna nie­dola po­łą­czyła ich pew­nego po­nie­dział­ko­wego wio­sen­nego po­ranka, kiedy to za­stał Sternę sie­dzącą na szkol­nych scho­dach, za­laną łzami. Pod­szedł i za­py­tał, co się stało. Dum­nie od­po­wie­działa, że nic ta­kiego i że dzię­kuje za tro­skę, ale sama so­bie po­ra­dzi. Już miał odejść, gdy za­uwa­żył, że w jej roz­pusz­czo­nych wło­sach jest coś, co przy­po­mi­nało kłę­bek wełny. Na­chy­lił się i do­strzegł ło­pian, skrzęt­nie wplą­tany w jej blond czu­prynę. „Kto ci to zro­bił”? – za­py­tał. „Ko­le­żanki” – od­po­wie­działa. – „Skoń­czyły mi się po­ma­rań­cze, na­stępne tata przy­wie­zie do­piero za kilka mie­sięcy, jak wróci z mo­rza. Nie mam już nic, czym mo­gła­bym prze­ku­pić dziew­czyny, aby wresz­cie prze­stały mi do­ku­czać” – Roz­pła­kała się jesz­cze bar­dziej. Przy­po­mi­nała małe, bez­bronne zwie­rzątko po­trze­bu­jące opieki. Mi­ko­łaj wy­jął z torby grze­bień, który za­pa­ko­wała mu matka, i po­woli wy­sku­bał dziew­czy­nie dziady z jej pięk­nych wło­sów.

Od tam­tego dnia byli nie­roz­łączni, a Sterna już za­wsze no­siła za­ple­cione war­ko­cze, aby nie ku­sić losu. Te­raz już śmiano się z ich obojga. „Za­ko­chana para Ja­cek i Bar­bara” – sły­szeli za sobą, gdy kro­czyli szkol­nym ko­ry­ta­rzem, trzy­ma­jąc się za ręce.

Mi­ko­ła­jowi po­do­bało się jej imię. Lu­bił zwra­cać się do niej „Sta­siu”, lecz ona wo­lała, gdy na­zy­wał ją Sterną. Za­wsze chciała być wol­nym od ludz­kich uprze­dzeń pta­kiem. Od­kąd zo­stali parą, Mi­ko­łaj nie jadł już ka­na­pek z dże­mem. Sterna za­wsze przy­no­siła ja­kieś sma­ko­łyki przy­go­to­wane przez matkę. Suto wy­po­sa­żona śnia­da­niówka wy­star­czała, aby z po­wo­dze­niem naja­dło się z niej dwoje dzieci. Za­ko­chali się w so­bie i po­mimo skraj­nie mło­dego wieku byli prze­ko­nani, że spę­dzą ra­zem całe ży­cie.

Oj­ciec Sterny, do­wie­dziaw­szy się o uczu­ciu, któ­rym jego córka da­rzy ja­kie­goś „przy­błędę”, prze­niósł ją do in­nej szkoły. Spo­ty­kali się więc po­ta­jem­nie jesz­cze przez kilka lat. Aż do dnia, gdy wszystko się wy­dało.

Mi­ko­łaj zdo­był się na od­wagę i po­sta­no­wił od­wie­dzić ojca dziew­czyny. Miał na­dzieję, że urlop, na któ­rym prze­by­wał wła­śnie męż­czy­zna, bę­dzie do­sko­na­łym mo­men­tem do roz­mowy. Jakże się my­lił... Trzy­ma­jąc dłoń na sercu, za­pew­niał, że ko­cha jego córkę mi­ło­ścią naj­praw­dziw­szą. Przy­się­gał opie­ko­wać się nią naj­le­piej, jak po­trafi. Obie­cał za­pew­nić jej godne ży­cie, pełne wy­gód i wszyst­kiego, czego tylko Sterna so­bie za­ży­czy. Nie­stety nie wy­padł zbyt prze­ko­nu­jąco. Nie­do­szły teść wy­rzu­cił go z domu, że­gna­jąc sło­wami: „Cóż syn pi­jaka i de­ge­ne­rata mógłby za­ofe­ro­wać mo­jej je­dy­nej córce? Wy­no­cha! I że­bym cię wię­cej tu nie wi­dział!”.

Mimo że ich uczu­cie nie zo­stało po­bło­go­sła­wione, Mi­ko­łaj nie prze­sta­wał przy­cho­dzić pod bal­kon dziew­czyny. Ob­raz wy­ma­lo­wany z pną­cych róż i jej cia­sno za­ple­cio­nych war­ko­czy utkwił w jego pod­świa­do­mo­ści na za­wsze. Śnił o nim na ja­wie i za­sy­piał, ma­jąc go przed oczami. Sterna ucie­kała do niego ukrad­kiem, ofia­ru­jąc mu wy­rwane z rze­czy­wi­sto­ści mo­menty. Dzię­ko­wali Bogu, że miesz­kała na par­te­rze.

Pierw­szy raz ko­chali się w jej osiem­na­ste uro­dziny. Li­piec tego lata był wy­jąt­kowo cie­pły. Zro­bili to w domku na działce na­le­żą­cej do ro­dzi­ców Pa­tryka. Gdyby ktoś ka­zał mu wy­mie­nić naj­szczę­śliw­szy dzień z jego ży­cia, to wska­załby wła­śnie ten, w któ­rym po­czuł ją wszyst­kimi moż­li­wymi zmy­słami. Po­tem bu­jali się na ogro­do­wej ławce, je­dli ma­liny i roz­ma­wiali o przy­szło­ści. Świę­to­wali jej wej­ście w peł­no­let­niość oraz to, że Mi­ko­łaj wła­śnie do­stał się na prawo. Chciał zo­stać bar­dzo do­brym praw­ni­kiem. Wy­ko­ny­wa­nie tego za­wodu miało za­pew­nić im do­stat­nie ży­cie. Całe lato spę­dzili na tej działce, od­da­jąc się piesz­czo­tom wła­snych ciał. Uwiel­biał spra­wiać jej przy­jem­ność cie­le­sną i po­mimo braku do­świad­cze­nia sta­rał się być moż­li­wie jak naj­lep­szym ko­chan­kiem.

Cóż mógł jej wtedy ofia­ro­wać oprócz mi­ło­ści i na­pi­sa­nych od­ręcz­nie wier­szy? Je­den z nich cią­gle trzy­mał w ka­len­da­rzu. Nie zdą­żył jej go dać. Wtedy te słowa zna­czyły wszystko. Dziś były je­dy­nie skraw­kiem pa­pieru wy­per­fu­mo­wa­nego do­mieszką wspo­mnień, szczel­nie scho­wa­nych na dnie du­szy. Trzy­mał go w rę­kach i pa­trzył na niego wzro­kiem nie­wy­ra­ża­ją­cym zgody na de­cy­zję, którą pod­jęło za niego ży­cie.

Je­steś piękna!

Jak bar­dzo wio­senny, uśmiech Twój,

My­śli już nie moje – wszyst­kie bie­gną

do Cie­bie

Jak bar­dzo iskierki Twoje ku­szące

Emo­cje w du­szy grają ni­czym or­kie­stra cała,

dla Cie­bie

Jak bar­dzo ko­bie­cość Twoja roz­pala

W gło­wie szumi, serce rytm przy­spie­sza,

dla Cie­bie

Jak bar­dzo pra­gnę od­szu­kać Cię w ma­lin­kach.

By skraść choć jed­nego po­ca­łunku mio­dową sło­dycz

dla sie­bie

Ko­cham Cię, na za­wsze i do końca

Twój Mi­ko­łaj

Gdy skoń­czył czy­tać, wró­cił my­ślami do nowo po­zna­nej dziew­czyny. Ko­lor jej wło­sów sple­cio­nych w war­ko­cze, spo­sób po­ru­sza­nia się i mó­wie­nia do złu­dze­nia przy­po­mi­nał mu jego pierw­szą mi­łość. Tylko te oczy były inne. In­no­ści tej nie po­tra­fił na­zwać sło­wem. Co prawda, było mu dane pa­trzeć w nie tylko przez uła­mek se­kundy, a wy­star­czyło, by do­strzegł ta­jem­nicę, któ­rej po­zna­nie miało stać się ce­lem jego przy­szłego ży­cia.

Ile mógł mieć lat? Wy­glą­dał na za­dba­nego. Nie­prawda! On był za­dbany. Pie­kiel­nie za­dbany. Pau­lina od­na­wiała w my­ślach ob­raz nowo po­zna­nego męż­czy­zny. Jej wy­obraź­nia dzia­łała na naj­wyż­szych ob­ro­tach. Spę­dziła w jego to­wa­rzy­stwie za­le­d­wie pół go­dziny i to wy­star­czyło, aby jej wie­czór stał się nie­spo­koj­nym. Nie miała na­wet ape­tytu na in­dyka, któ­rego upie­kła mama, a prze­cież było to jedno z jej ulu­bio­nych dań. Ro­dzice wy­py­ty­wali, jak mi­nął dzień, co ro­biła i jak po­szło ostat­nie za­li­cze­nie. Ot, zdaw­kowa roz­mowa o wszyst­kim i o ni­czym.

Szczę­śli­wie do­trwała do końca po­siłku i wró­ciła do sie­bie na górę. Chciała za­dzwo­nić do Dag­mary, chciała na­wet do niej po­je­chać, aby jesz­cze przez chwilę móc na niego po­pa­trzeć. Zga­niła sie­bie samą za te my­śli. Pró­bo­wała prze­nieść swoją uwagę na pracę ma­gi­ster­ską, lecz... cią­gle wra­cała do punktu wyj­ścia.

Nie mo­gła so­bie da­ro­wać, że zro­biła z sie­bie taką idiotkę. Ten tekst o ga­ciach, a za­raz po nim ko­lejny, o księ­ciu, były to­tal­nie nie na miej­scu. To wszystko przez Dag­marę. Ona pierw­sza o tych ga­ciach za­częła ga­dać. Mo­gła cho­ciaż po­wie­dzieć, że majtki by dziew­czy­nom spa­dły, a nie ga­cie. Cho­ciaż co to za róż­nica, ga­cie czy majtki, skoro i tak na wy­war­cie pierw­szego wra­że­nia mamy po­dobno tylko je­de­na­ście se­kund. Do­brze, że przy­naj­mniej w ich trak­cie mil­czała jak grób. Może cho­ciaż to ją ura­to­wało?

Nie wie­działa dla­czego, ale za­le­żało jej, aby my­ślał o niej po­zy­tyw­nie.

Szkoda, że był roz­wie­dziony. Cie­kawe dla­czego? Może zdra­dzał żonę? Wcale by to jej nie zdzi­wiło. Wy­glą­dał jak mo­del z okła­dek „Men’s He­alth”. Nie są­dziła, aby ko­muś ta­kiemu ła­two było się oprzeć.

Kiedy Daga pa­plała trzy po trzy, za­chwy­ca­jąc się sa­mo­cho­dem, Pau­lina ska­no­wała cen­ty­metr po cen­ty­me­trze syl­wetkę nie­zna­jo­mego. Za­le­żało jej, aby za­pa­mię­tać jak naj­wię­cej szcze­gó­łów, cho­ciaż wie­działa, że roz­wie­dziony męż­czy­zna nie jest szczy­tem jej ma­rzeń. Chciała nor­mal­no­ści, a nie te­le­fo­nów od by­łej żony ani wi­zyt dzieci z po­przed­niego mał­żeń­stwa.

Za­wsze po­do­bali jej się starsi męż­czyźni. Ró­wie­śnicy ni­gdy nie byli zbyt in­te­re­su­jący. Bo o czym tu roz­ma­wiać z kimś, kto fa­scy­nuje się naj­now­szą kon­solą do gier? Ich in­fan­tyl­ność spra­wiała, że po dwóch, góra czte­rech rand­kach re­zy­gno­wała z po­głę­bia­nia zna­jo­mo­ści.

W su­mie to miała tylko je­den po­waż­niej­szy zwią­zek – z Wojt­kiem. Było im na­prawdę do­brze do mo­mentu, kiedy żona Wojtka po­sta­no­wiła od­wie­dzić ga­bi­net jej matki. Mama pło­nęła na sto­sie wy­mow­nych spoj­rzeń swo­ich pa­cjen­tów, kiedy ta z dziec­kiem na ręku bła­gała ją, aby prze­mó­wiła do ro­zumu wła­snej córce. Matka z god­no­ścią wy­trzy­mała pu­bliczne po­ni­że­nie, jed­nak kiedy wró­ciła do domu, od­biła so­bie wszystko z na­wiązką. Wrzesz­czała, jakby ktoś ob­le­wał ją go­rą­cym wo­skiem. Pra­wie tak gło­śno, jak wtedy, gdy mała Pau­linka we­szła na nie­za­bez­pie­czony ba­rier­kami ta­ras są­sia­dów, z tą tylko róż­nicą, że tym ra­zem nie prze­bie­rała w sło­wach. Pra­cow­nicy bu­dow­lani z kil­ku­na­sto­let­nim sta­żem mo­gliby się od niej uczyć.

Póź­niej na­stą­piły ci­che dni. Dziew­czyna prze­ko­ny­wała matkę, że o ist­nie­niu żony nie miała po­ję­cia.

Woj­tek na­uczył ją wiele. Udzie­lona przez niego lek­cja ży­cia za­pa­dła jej w pa­mięć już na wieki. Nie chciała męż­czy­zny z prze­szło­ścią. Jed­nak zna­le­zie­nie ko­goś, kto speł­niałby jej wy­ma­ga­nia, było tak samo praw­do­po­dobne, jak kupno trzy­dzie­stego pierw­szego grud­nia sza­ło­wej su­kienki na za­bawę syl­we­strową.

Od dwóch lat była sama. Nie na­rze­kała na brak za­jęć, ale gdzieś tam na dnie serca od­zy­wały się skry­wane pra­gnie­nia o mi­ło­ści. Gdy pa­trzyła na Dagę i Miśka, za­zdro­ściła im ich re­la­cji. Byli jak Fiona i Shrek z ani­mo­wa­nego filmu dla dzieci. Zresztą by­wało, że tak też się do sie­bie zwra­cali.

Włą­czyła kom­pu­ter, aby na­nieść po­prawki do pracy ma­gi­ster­skiej. Ju­tro miała ostat­nie kon­sul­ta­cje ze swoją pa­nią pro­mo­tor. Lada chwila się obroni, prze­żyje ostat­nie bez­tro­skie wa­ka­cje i trzeba bę­dzie po­szu­kać ja­kiejś pracy. Ro­dzice cały czas na­ma­wiali ją, aby roz­po­częła ko­lejne stu­dia, tym ra­zem sto­ma­to­lo­gię. Uwa­żali, że zbyt szybko zre­zy­gno­wała z ma­rzeń o by­ciu le­ka­rzem. Za­bra­kło jej tylko dwóch punk­tów, aby stać się po­sia­daczką in­deksu Po­mor­skiego Uni­wer­sy­tetu Me­dycz­nego w Szcze­ci­nie. Może warto było te ma­rze­nia od­świe­żyć? Może ro­dzice mieli ra­cję?

Stała pod prysz­ni­cem i usi­ło­wała zmyć z sie­bie wra­że­nia prze­ży­tego dnia. Mię­dzy jedną a drugą my­ślą po­ja­wiały się te o do­piero co po­zna­nym męż­czyź­nie.

Roz­dział 2

Na­za­jutrz, kiedy stała przed do­mem przy­ja­ciółki, mi­mo­cho­dem jej wzrok po­wę­dro­wał do miej­sca, w któ­rym po­wi­nien znaj­do­wać się jego sa­mo­chód. Nie było go tam. Po­czuła roz­cza­ro­wa­nie. Miała na­dzieję, że zo­ba­czy Mi­ko­łaja, może za­mieni z nim kilka zdań. Sama nie wie­działa, dla­czego czuła taką po­trzebę. Gdyby się tak uprzeć, mógłby być jej oj­cem. Wy­obraź­nia pod­po­wie­działa jej, że matka nie by­łaby z tego za­do­wo­lona.

Na­ci­snęła gu­zik do­mo­fonu. Przy­jemna mu­zyka dzwonka mie­szała się z szu­mem wia­tru, da­jąc wra­że­nie opty­mi­stycz­nie wy­peł­nio­nej prze­strzeni. Ką­ciki ust dziew­czyny unio­sły się de­li­kat­nie.

– Pau­lina? Wejdź. Nie sły­sza­łaś, że otwo­rzy­łem do­mo­fon? – Oj­ciec Dag­mary stał na progu domu, pró­bu­jąc na­wią­zać z nią kon­takt. – Wo­łam i wo­łam, a ty sto­isz i uśmie­chasz się do sie­bie.

– Prze­pra­szam, Pa­tryku. – Od­kąd pa­mięta, mó­wiła do niego po imie­niu. W domu Dag­mary nie ist­niały gra­nice ani te­maty tabu. Byli naj­bar­dziej wy­zwo­loną ro­dziną, jaką kie­dy­kol­wiek znała. – Za­my­śli­łam się. Czy za­sta­łam Dag­marę? By­ły­śmy umó­wione. – Spoj­rzała na pi­żamę ojca przy­ja­ciółki i do­tarło do niej, że naj­wy­raź­niej przed­wcze­śnie wy­cią­gnęła go z łóżka. Ni­czym nie­skrę­po­wany męż­czy­zna, przy­zwy­cza­jony do jej czę­stych po­ran­nych wi­zyt, ujął w ręce ku­bek świeżo za­pa­rzo­nej kawy i skie­ro­wał swoje kroki na ta­ras.

– Daga jesz­cze śpi. Dziś nie ma za­jęć. Wiesz, że po niej to można by było czoł­giem jeź­dzić, a ona na­dal spa­łaby w naj­lep­sze. Obudź ją, bo całe ży­cie prze­śpi – po­wie­dział, prze­glą­da­jąc wia­do­mo­ści na swoim zło­tym iPa­dzie.

– Zro­bię kawę i pójdę do niej.

– Ja­sne, wiesz, jak się ob­słu­żyć – od­po­wie­dział, nie prze­ry­wa­jąc lek­tury.

Pau­lina ce­lowo prze­cią­gała mo­ment przy­go­to­wy­wa­nia kawy. Wy­cią­gnęła kubki ze zmy­warki, wy­po­le­ro­wała ły­żeczki i z ap­te­kar­ską do­kład­no­ścią spie­niła mleko. Na po­wierzchni na­poju po­wstały pre­cy­zyjne wzorki, godne naj­lep­szego ba­ri­sty w kraju. Za­sta­na­wiała się, gdzie po­dział się gość, przez któ­rego po­przed­niego dnia nie zja­dły lo­dów o smaku bez­owym. Czyżby w eks­pre­so­wym tem­pie po­ra­dził so­bie z wła­snym ży­ciem?

Oj­ciec Dagi jak zwy­kle nie przej­mo­wał się zbyt­nio jej obec­no­ścią. Przy­cho­dziła do ich domu tak czę­sto, że nikt już tu na nią nie zwra­cał uwagi. Na­wet Stinki (dla Pa­tryka – Śmier­dziel) nie ra­czył otwo­rzyć oczu, kiedy nio­sąc tacę z kawą, mi­jała jego pu­stą mi­skę. Przy niej za­wa­hała się, ale od­sta­wiła na­poje na stół i na­chy­liła się nad bia­łym la­bra­do­rem. Jego ła­god­ność wzbu­dziła w niej opie­kuń­cze in­stynkty.

– Stin­kuś, Stin­ku­niu, ja­dłeś śnia­danko? Pew­nie nie. Twoja pań­cia śpi w naj­lep­sze, a ty tu gło­dem przy­mie­rasz. Bie­daczku mój ko­chany, po­cze­kaj, za­raz ci przy­go­tuję śnia­da­nie mi­strzów. – Otwo­rzyła puszkę psiej karmy i wy­ło­żyła jej za­war­tość do mi­seczki. Zwie­rzę na­tych­miast się oży­wiło, za­nu­rza­jąc swój pysk w po­siłku.

– Lu­bisz opie­ko­wać się in­nymi? – za­py­tał, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił, aby jego głos brzmiał na­tu­ral­nie. Zer­k­nął przy tym nie­chcący na palce swo­jej pra­wej dłoni. Jesz­cze kilka mie­sięcy temu można było tam do­strzec po­ły­sku­jący, złoty krą­żek.

– Praw­do­po­dob­nie wy­ssa­łam tę ce­chę z mle­kiem matki. Jako przed­sta­wi­cielka przy­szłego „ciała pe­da­go­gicz­nego” je­stem z niej ra­czej dumna. – Głosu, który usły­szała, nie mo­gła jesz­cze na­zwać zna­jo­mym. Za­nim od­wró­ciła twarz w kie­runku jego brzmie­nia, za­sta­no­wiła się przez chwilę, jak długo jego wła­ści­ciel ją ob­ser­wo­wał.

Oj­ciec Dag­mary znu­dzo­nym kro­kiem wszedł z po­wro­tem do kuchni, trzy­ma­jąc w ręce dla od­miany pu­sty ku­bek po ka­wie. Prze­glą­da­jąc się w lu­strze pie­kar­nika, prze­je­chał wolną dło­nią po gę­stych ciem­nych wło­sach.

– Cześć, stary, po­zna­łeś już Pau­linę?

– Tak, mie­li­śmy przy­jem­ność po­znać się wczo­raj – od­parł, nie od­ry­wa­jąc od niej wzroku. Wy­glą­dała zna­jomo, a za­ra­zem za­ska­ku­jąco. Tak jak wczo­raj jej włosy sple­cione były w war­ko­cze. Mógłby pa­trzeć go­dzi­nami na jej po­stać, trzy­ma­jącą w dło­niach tacę z pa­ru­ją­cymi na­po­jami.

– Pójdę już, obu­dzę Dagę.

– Po­cze­kaj – ock­nął się Pa­tryk. – Ja­dłaś śnia­da­nie? Mi­ko­łaj był w pie­karni, ku­pił świeże bułki. Jak chcesz, to zrób ka­napki.

– Za chwilę wrócę. Za­niosę kawę, za­nim wy­sty­gnie. – Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem po­szła w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych do sy­pialni przy­ja­ciółki. Czuła, że gdy po­zwoli so­bie na jesz­cze jedną chwilę w jego obec­no­ści, od­czu­wana przez nią eks­cy­ta­cja zo­sta­nie od­kryta.

– Paula, mamy jesz­cze ciastka fran­cu­skie, przyjdź za­raz, za­nim wszyst­kie znikną! – krzy­czał Pa­tryk, prze­żu­wa­jąc jedno z nich.

Mo­dliła się pod no­sem, aby się tylko z tą kawą nie prze­wró­cić. Serce wa­liło jej tak, jak gdyby miała za chwilę wejść na eg­za­min, od któ­rego za­li­cze­nia za­leży jej przy­szłe ży­cie. Gdy zna­la­zła się w sy­pialni przy­ja­ciółki, ode­tchnęła z ulgą. Po­sta­wiła kawę na noc­nym sto­liku, a sama ciężko opa­dła na krze­sło, usy­tu­owane tuż przy to­a­letce. Chciała ochło­nąć, nim obu­dzi się Daga.

– Ka­wu­sia? Cu­dow­nie. – Prze­cią­gnęła się Daga, świeżo wy­cią­gnięta z ob­jęć Mor­fe­usza. Miała świa­do­mość, że jej re­la­cja z Pau­liną na­leży do wy­jąt­ko­wych. Tylko ona po­tra­fiła bu­dzić ją w tak pięk­nym stylu.

– Wsta­waj, szkoda dnia. Zjemy śnia­da­nie i idziemy na za­kupy. Mu­szę ku­pić ja­kąś białą bluzkę. Na obro­nie wy­pa­da­łoby wy­glą­dać jak czło­wiek. Przej­rza­łam wczo­raj całą swoją szafę i wszystko albo w ciapki, albo w kwiatki, albo w pa­ski. Nie mam ni­czego, co nada­łoby się na ten dzień. No, może z wy­jąt­kiem czar­nej su­kienki, którą mia­łam na po­grze­bie dziadka, ale jej ra­czej wo­la­ła­bym nie wkła­dać. W dniu, kiedy zo­stanę pa­nią ma­gi­ster, nie chcia­ła­bym wy­glą­dać jak w ża­ło­bie. Jesz­cze buty mu­szę ku­pić. I spód­nicę. Albo może w ogóle ku­pię ja­sną su­kienkę? Mo­gła­bym ją wy­ko­rzy­stać na inne uro­czy­sto­ści. Biała bluzka ko­ja­rzy mi się ze zdję­ciem matki z jej stud­niówki. Rety, jak to do­brze, że czasy się zmie­niają. Tak na­rze­kamy na tę na­szą no­wo­cze­sność, ale szcze­rze, Daga, to ja so­bie nie wy­obra­żam, że mia­ła­bym cho­dzić przy­odziana w gra­na­tową spód­nicę i ob­ci­ska­jące moje łydki pod­ko­la­nówki.

– Za­raz, za­raz, po­woli. Co ty tak strze­lasz, jak z ka­ra­binu? Do­piero się obu­dzi­łam. – Daga upiła łyk kawy. – Let­nia. Znowu kar­mi­łaś Stin­ku­sia, za­nim do­tar­łaś na górę?

– Gdy­byś dała jeść wła­snemu psu, nie mu­sia­ła­bym go kar­mić. Jak ty masz za­miar być od­po­wie­dzial­nym praw­ni­kiem, jak o wła­snego psa nie chce ci się za­dbać. Le­żał biedny i nie miał na­wet siły oczu otwo­rzyć. Zli­to­wa­łam się nad nim i da­łam mu śnia­danko. Twój oj­ciec też jesz­cze w pi­ża­mie. W lo­dówce u was tylko świa­tło. Wstydu nie ma­cie oboje, żeby go­ścia do pie­karni wy­sy­łać. Ten cały Mi­ko­łaj z buł­kami wła­śnie przy­szedł.

– Świeże bu­łeczki u nas w domu? O, w mordę. Wi­gi­lia w maju? Cu­downa wia­do­mość. Już dawno nie ja­dłam tak po­rząd­nego śnia­danka. Je­śli ten cały Mi­ko­łaj bę­dzie nam przy­no­sił co­dzien­nie świeże bu­łeczki, to jak dla mnie może tu zo­stać na za­wsze. Tak w ogóle, co ty taka w pą­sach je­steś? Wpa­dłaś tu i ga­dasz jak na­jęta. Nie­po­dobne to do cie­bie. Stało się coś?

– Nic się nie stało. Po pro­stu. Uwa­żam, że mo­gła­byś tro­chę prze­jąć obo­wiązki matki, za­nim wy­zdro­wieje.

– Ona ni­gdy nie wy­zdro­wieje. Al­ko­ho­li­kiem się jest przez całe ży­cie. Na szczę­ście u niej co­raz le­piej. Może od­wie­dzimy ją z oj­cem w week­end, je­śli jej opie­kun na to po­zwoli.

– To fan­ta­styczna wia­do­mość. Upie­kła­bym jej ulu­bioną szar­lotkę, ale wiem, że nie można.

– Ab­so­lut­nie, żad­nych ja­błek, po­rze­czek ani wi­śni. Spo­tę­gują tylko od­czu­cie al­ko­ho­lo­wego ssa­nia.

– Wiem. W ta­kim ra­zie zro­bię ser­nik.

– Zrób, na pewno się ucie­szy. Dam ci jesz­cze znać, czy po­je­dziemy. Przy­szła­byś do psa?

– Nie, że­bym się wy­krę­cała, bo wiesz, ja­kim uczu­ciem da­rzę two­jego psiaka, ale prze­cież ma­cie go­ścia. Może on mógłby się nim za­jąć? Tro­chę dziw­nie by to wy­glą­dało, gdy­bym go tu na­cho­dziła, co nie? Jesz­cze coś so­bie o mnie po­my­śli. Że ja­kaś chętna je­stem albo co in­nego.

– Chętna? – Daga się ro­ze­śmiała. – A je­steś chętna? – pro­wo­ko­wała przy­ja­ciółkę.

– Bu­jaj się. – Paula rzu­ciła w nią po­duszką. O mały włos tra­fi­łaby w kawę, na szczę­ście Dag­mara zdą­żyła unieść ku­bek po­nad głowę.

– Okay, bez żar­tów. Masz ra­cję. Za­py­tam go. No wła­śnie, à pro­pos go­ścia, to dzi­siaj rano tłukł się nie­mi­ło­sier­nie. Chyba był bie­gać czy coś? Mył się o świ­cie. Nie wiem, po co się myć przed bie­ga­niem, jak za chwilę, tak czy siak, się spoci.

– Skąd pew­ność, że bie­gał?

– Bo po­tem znowu się mył. Na wła­sne uszy sły­sza­łam, jak ktoś co chwilę od­kręca wodę. Na pewno nie był to oj­ciec. Za żadne skarby nikt by go w czwar­tek nie ścią­gnął z łóżka przed dzie­wiątą. Nie po to w ten dzień ma home of­fice, aby się tak wcze­śnie zry­wać. – Traj­ko­tała jak na­jęta, do­strze­ga­jąc po chwili, że Paula, za­miast sku­pić uwagę na jej sło­wach, za­my­śliła się głę­boko. – Ej, słu­chasz mnie?

– Tak, tak. Za­sta­na­wiam się, czy wy­star­czy mi pie­nię­dzy na za­kupy.

– Jak chcesz, to ci po­ży­czę, ale... – Prze­rwała na chwilę i po­dra­pała się po gło­wie. – Czy ty przy­pad­kiem nie my­ślisz o ja­kimś fa­ce­cie?

– O ja­kim fa­ce­cie? Wiesz prze­cież, że na pe­da­go­gice ja­ki­kol­wiek przed­sta­wi­ciel płci mę­skiej jest to­wa­rem de­fi­cy­to­wym.

– To może ja­kiś przy­stojny są­siad się wpro­wa­dził? Nie samą uczel­nią żyje czło­wiek. Albo może wpa­dłaś na ko­goś w hi­per­mar­ke­cie? Musi być ja­kiś po­wód two­jego roz­tar­gnie­nia, niech no tylko po­my­ślę. – Zmru­żyła oczy, za­ci­ska­jąc jed­no­cze­śnie usta w wą­ską kre­skę.

– Ty już le­piej nie myśl. Przez to twoje my­śle­nie za­wsze po­tem mamy kło­poty.

– Wiem! – wy­krzyk­nęła Daga, nie da­jąc się uci­szyć.

Paula za­drżała. Spo­dzie­wała się, że kto jak kto, ale przy­ja­ciółka w mig ją roz­szy­fruje. Sta­rała się nie do­pu­ścić do wy­po­wie­dze­nia słów, któ­rych brzmie­nia za żadne skarby świata nie da­łoby się cof­nąć. Nie­udol­nie wró­ciła do te­matu bluzki, su­kienki i bu­tów. Na­wet coś o to­rebce wspo­mniała, lecz nic nie było w sta­nie po­wstrzy­mać Dagi.

– Mi­ko­łaj wpadł ci w oko!

– Ci­cho bądź, bo usły­szą. Mu­sisz się wy­dzie­rać, jak ja­kaś roz­hi­ste­ry­zo­wana matka na placu za­baw?

– Ale jajca, toś mnie za­sko­czyła. No, no, nie po­wiem. Nie­złe z niego cia­steczko. I ta dupka. Mio­dzio. Za­zdrosz­czę ci. Cho­ciaż mój Mi­siek też ma dupkę ni­czego so­bie.

– Ucisz się wresz­cie, bo za­raz ci coś zro­bię.

– Do­bra już, do­bra. Nic nie mó­wię. Ale, za­raz, za­raz, Paula, ty prze­cież mo­gła­byś być jego córką. On stu­dio­wał z moim sta­rym.

– Prze­cież wiem. Dla­tego le­piej się sta­nie, jak nie za­czniesz roz­dmu­chi­wać tej wia­do­mo­ści, a ja nie będę się tu po­ja­wiać zbyt czę­sto. Po co ku­sić los?

Dziew­czyny ze­szły na dół, wie­dzione wi­zją śnia­da­nia w po­staci świe­żych bu­łek. Oj­ciec Dag­mary wraz z Mi­kim sie­dzieli wła­śnie na ta­ra­sie. Za­cię­cie o czymś dys­ku­to­wali.

Paula nie mo­gła się po­wstrzy­mać, aby co chwilę nie zer­kać w tamtą stronę. Obie­cała so­bie, że ogra­ni­czy wi­zyty w domu Dag­mary, przy­naj­mniej do mo­mentu prze­by­wa­nia tam go­ścia. Te­raz po­winna się sku­pić przede wszyst­kim na obro­nie, to jej prio­ry­tet. Nie mo­gła po­zwo­lić so­bie na mi­ło­sne unie­sie­nia w chwili, gdy wa­żyła się jej przy­szłość. Pe­da­go­gika może nie była trud­nym kie­run­kiem stu­diów, lecz Paula za­wsze pod­cho­dziła do wszyst­kiego bar­dzo po­waż­nie. Je­śli się już w coś an­ga­żo­wała, to na sto pro­cent.

Tym ra­zem, dla od­miany, to Dag­mara przy­go­to­wała późne dru­gie śnia­da­nie. Oka­zało się, że Mi­ko­łaj ku­pił nie tylko pie­czywo. Uczta w po­staci ka­na­pek z żół­tym se­rem, po­mi­do­rem i szczy­pior­kiem sma­ko­wała tak, że po kilku mi­nu­tach na ta­ler­zach dziew­czyn nie można było do­pa­trzyć się na­wet ma­łego okruszka.

Całe po­po­łu­dnie spę­dziły, na­bi­ja­jąc ki­lo­me­try przed­rep­tane na wę­drów­kach od jed­nego do dru­giego sklepu. No­sząca roz­miar trzy­dzie­ści osiem dziew­czyna mo­gła prze­bie­rać w stro­jach tak długo, jak tylko chciała. Daga przy­glą­dała się wszyst­kiemu z nie­ukry­waną za­zdro­ścią. Za­wsze ma­rzyła o zwiew­nych su­kien­kach, pod­kre­śla­ją­cych ko­biece kształty. Uwy­dat­nia­ją­cych biust i bio­dra, jed­nak przy jej po­stu­rze przy­po­mi­na­ją­cej szczy­pio­rek zmu­szona była, przy­naj­mniej na ra­zie, po­zo­stać w tej kwe­stii je­dy­nie przy ma­rze­niach.

Po kilku owoc­nie spę­dzo­nych go­dzi­nach miały ser­decz­nie dość. Wy­piły kawę, zja­dły za­le­głe bez­owe lody i roz­stały się, obie­cu­jąc so­bie wie­czorną roz­mowę te­le­fo­niczną.

Roz­dział 3

Trwo­niła czas, pa­trząc śle­pym wzro­kiem w ekran swo­jego lap­topa. Po­winna się uczyć, a jed­nak jej my­śli wra­cały do męż­czy­zny, który, jak to słusz­nie okre­śliła Daga, mógłby być jej oj­cem. Co prawda, w te­le­wi­zji czę­sto sły­szy się o związ­kach młod­szych ko­biet ze star­szymi męż­czy­znami. Ko­lo­rowe ga­zety na każ­dym kroku uka­zują zdję­cia in­fan­tyl­nych ce­le­bry­tek po­zu­ją­cych przy co­raz to star­szych part­ne­rach. Nie­stety, do ce­le­brytki było jej da­leko, a blask fle­szy nie był tym, o czy ma­rzyła Paula.

Za­mknęła lap­top i po­sta­no­wiła chwilę po­czy­tać. Przez hi­sto­rie za­pi­sane na kar­tach ksią­żek prze­no­siła się w świat wi­dziany oczami ich au­to­rów. Bez­względ­nie zga­dzała się z opi­nią no­blistki, że czy­ta­nie jest naj­fan­ta­stycz­niej­szą roz­rywką, jaką ludz­kość mo­gła so­bie wy­my­ślić.

Już dawno nie po­zwa­lał so­bie na luk­sus wy­łą­cze­nia służ­bo­wego te­le­fonu. Na­wet pod­czas po­ran­nego bie­ga­nia za­ła­twiał sprawy za­wo­dowe, za­miast sku­pić się na rów­no­mier­nym tem­pie. Cię­gle do­kądś się spie­szył, cią­gle mu­siał z czymś zdą­żyć i cią­gle miał plany. Przy­sła­niały mu te­raź­niej­szość, w któ­rej obec­nie nie mógł się od­na­leźć.

Kiedy pa­trzył na Paulę kar­miącą psa, po­czuł spo­kój, ja­kiego w jego co­dzien­no­ści nie było od dawna. Mimo dzie­lą­cej ich bez wąt­pie­nia spo­rej róż­nicy wieku miał wra­że­nie, że ob­co­wa­nie z tą dziew­czyną wiele by go na­uczyło. Nie­stety nie było to moż­liwe. Cóż mógł jej ofia­ro­wać? Marne chwile wy­rwane z co­dzien­no­ści? Nie była ty­pem ko­biety, z któ­rymi ostat­nimi czasy miał stycz­ność. Wy­da­wała się obo­jętna na wszystko, co ją ota­cza, lecz sku­piona na so­bie i swoim ży­ciu. Za­zdro­ścił jej tego.

Ci­sza dźwię­cząca w uszach wy­da­wała się nie do znie­sie­nia. Jesz­cze kilka dni temu sie­dział w sa­mym sercu im­prezy, któ­rej był głów­nym bo­ha­te­rem. Ko­lejna wy­grana sprawa, ko­lejny za­wo­dowy suk­ces i ko­lejny gwóźdź do trumny jego oso­bi­stego ży­cia. Z Mał­go­rzatą nie wi­dział się od mie­siąca. Nie chciała go znać i wcale się jej nie dzi­wił. Całe szczę­ście re­gu­lar­nie spo­ty­kał się z ma­łym Ta­dziem. Każdy pierw­szy i trzeci week­end mie­siąca na­le­żał do nich. Za­bie­rał wtedy syna do wy­na­ję­tego luk­su­so­wego apar­ta­mentu na Mo­ko­to­wie i sta­rał się mu po­świę­cić tyle uwagi, ile tylko było moż­liwe. Tyle, ile może dać dziecku week­en­dowy oj­ciec.

Te­raz sie­dział na ta­ra­sie domu Pa­tryka, przy­pa­tru­jąc się Stin­kiemu, który wy­le­gi­wał się w pro­mie­niach wio­sen­nego słońca. Zwie­rzak z pew­no­ścią żył w te­raź­niej­szo­ści. Nie mar­twił się tym, czy ktoś da mu jeść, czy nie. Jego brzuch uno­sił się i opa­dał w rów­no­mier­nym tem­pie, po­zwa­la­jąc na swo­bodny prze­pływ ży­cia.

Mi­ko­łaj po­pa­trzył na swój pry­watny te­le­fon. Jego nu­mer znali je­dy­nie przy­ja­ciele. Zu­peł­nie nie mógł so­bie przy­po­mnieć, jak brzmiał dzwo­nek tego urzą­dze­nia. Owo spo­strze­że­nie nie na­le­żało to tych, któ­rymi można by się po­chwa­lić. Co z tego, że pro­fil jego kan­ce­la­rii za­laj­ko­wało kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy lu­dzi? Co z tego, że jego ka­len­darz pę­kał w szwach? Po­czu­cie prze­cie­ka­ją­cej przez palce co­dzien­no­ści, która pro­wa­dzi do­ni­kąd, za­częło mu prze­szka­dzać.

Do­cho­dziła dwu­na­sta. Ze­brał się więc, wziął prysz­nic i po­je­chał do cen­trum, aby zjeść obiad z przy­ja­cie­lem.

– Cześć, stary. Sorry za spóź­nie­nie. Długo cze­kasz? – Pa­tryk wszedł szybko, wy­rów­nu­jąc od­dech.

– Nie dłu­żej niż kwa­drans. Nic się nie stało. Już dawno na ni­kogo nie cze­ka­łem. Dzięki to­bie zo­ba­czy­łem, co czują inni, kiedy ja cią­gle się spóź­niam. Dzięki za to do­świad­cze­nie, przy­ja­cielu.

– Sprawa się prze­cią­gnęła, sę­dzia znowu ma­ru­dził. Cza­sami mam dość tej ro­boty. Gdyby nie to, że dzięki niej mogę za­pew­nić do­stat­nie ży­cie moim dziew­czy­nom, już dawno rzu­cił­bym to w cho­lerę i za­jął się agro­tu­ry­styką. Co­dzien­nie rano do­ił­bym krowę i wy­ra­biał świeży twa­róg dla swo­ich go­ści.

– Już le­piej rób to, co ro­bisz. Na tym przy­naj­mniej się znasz – rzekł Miki z lekką nutą sar­ka­zmu, na który, bio­rąc pod uwagę staż ich zna­jo­mo­ści, mógł so­bie spo­koj­nie po­zwo­lić.

Sto­jący przy ja­skrawo oświe­tlo­nym ba­rze kel­ner, spod któ­rego pod­wi­nię­tych rę­ka­wów bia­łej ko­szuli wy­sta­wały owło­sione ręce, przy­glą­dał się roz­mo­wie męż­czyzn, pró­bu­jąc wy­czuć mo­ment, w któ­rym bę­dzie mógł przy­jąć za­mó­wie­nie. Le­dwo Miki uniósł wzrok znad karty, kiedy ten sta­nął przy ich sto­liku go­towy do wy­ko­ny­wa­nia swo­jej pracy. Mi­nęło nie­spełna pół go­dziny, jak sta­nęły przed nimi dwa gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów steki, po­dane na go­rą­cym ka­mie­niu.

– Fajna knajpa. Dawno nie ja­dłem cze­goś tak zna­ko­mi­tego. – Miki po­chwa­lił wy­bór Pa­tryka.

– Ja­dam tu bar­dzo czę­sto. Ku­charz zna się na rze­czy, a ta­kich ce­nię naj­bar­dziej. Zresztą po­dob­nie jak i ty. Ale okay, nie za­ga­duj. Po­wiedz le­piej, jak u cie­bie? Jak się czu­jesz? Wy­my­śli­łeś już coś?

– Nic oprócz tego, że po­trze­buję od­po­cząć. Ode­rwać się od wszyst­kiego i po raz pierw­szy w ży­ciu nie ana­li­zo­wać i nie mieć pla­nów.

– No, to bę­dzie trudne w twoim wy­ko­na­niu – za­kpił Pa­tryk.

– Nie chciał­bym się spie­szyć. Cią­gle gdzieś się spie­szę i do­tarło do mnie, że nie mam czasu na ży­cie.

– Kry­zys wieku śred­niego?

– Może? Nie wiem. Dzięki, że mogę się u was za­trzy­mać. Co prawda, bez Hanki ten twój pa­łac wy­gląda na nieco opu­sto­szały, ale chyba nie­długo to się zmieni, co? Są po­stępy w le­cze­niu?

– Słu­chaj, tak na­prawdę Ha­nia nie wy­zdro­wieje ni­gdy. Wiesz, jak to jest z al­ko­ho­li­kami.

– Tak, oj­ciec mnie nieco do­świad­czył.

– No wła­śnie. – Pa­tryk wy­tarł usta śnież­no­białą, sta­ran­nie wy­kroch­ma­loną ser­wetką. – Ale ro­ko­wa­nia są bar­dzo do­bre. Naj­waż­niej­sze, że chce zmiany. Nie wiem, który to już raz, ale mam na­dzieję, że w końcu te­ra­pia przy­nie­sie ocze­ki­wany re­zul­tat. Daga tę­skni za matką. Dla­tego ku­pi­łem jej tego psa. Śmier­dzi nie­mi­ło­sier­nie, ale co zro­bić. Niech już go ma.

– Masz na my­śli Stin­kiego?

– Tak. Te­raz tylko pro­blem z nim. Każde z nas ma swoje ży­cie. Ja kan­ce­la­rię, Daga stu­dia i tego swo­jego Miśka. W związku z tym zwie­rzak sie­dzi ca­łymi go­dzi­nami sam. Cud, że nie oszczał jesz­cze ca­łej chaty i nie ogryzł me­bli. Po­czciwe stwo­rze­nie. Nie był to chyba zbyt do­bry po­mysł, aby z nami za­miesz­kał. Są­dzi­łem, że zre­kom­pen­suję córce brak ro­dzeń­stwa, o któ­rym za­wsze ma­rzyła. Ech... – wes­tchnął, chcąc za­koń­czyć swój wy­wód, po chwili jed­nak do­dał: – Do­brze, że Pau­lina przy­cho­dzi, bo re­gu­lar­nie go karmi. My cza­sami za­po­mi­namy i Stinki jada to, co aku­rat spad­nie z na­szego stołu, a jak zdą­ży­łeś pew­nie za­uwa­żyć, ja śred­nio so­bie ra­dzę z rolą do­mo­wej go­spo­dyni.

– Nie prze­sa­dzaj. Ra­dzisz so­bie świet­nie. Nie­je­den by się za­ła­mał, rzu­ciłby to wszystko w pio­runy i za­jął się agro­tu­ry­styką, o któ­rej nie ma zie­lo­nego po­ję­cia.

– Po­wiedz, stary, jak to jest, że z tego, co za­pla­no­wa­li­śmy jako dzie­ciaki, udało nam się zre­ali­zo­wać tylko cele za­wo­dowe?

– Na nie mie­li­śmy wpływ. Na dru­giego czło­wieka nie. Ni­gdy nie wiesz, co zrobi ani jak się za­chowa. Wy­daje ci się, że ko­goś znasz, a chwilę póź­niej znowu czu­jesz się, jak­byś dry­fo­wał sa­mot­nie po oce­anie.

– Nie­zły z cie­bie po­eta, ale masz ra­cję. Coś jest w tym, co mó­wisz – przy­tak­nął Pa­tryk.

Kel­ner bez­sze­lest­nie do­pro­wa­dził do po­rządku stół, przy któ­rym roz­ma­wiali. Mi­nęło wiele lat od czasu, kiedy mo­gli so­bie na to po­zwo­lić w tak zwa­nym re­alu. Ich żo­łądki, wy­ka­zu­jące nie­hu­ma­ni­tarną ra­dość po spo­ży­ciu ka­wału mię­cha, do­ma­gały się jesz­cze de­seru. Zło­żyli za­mó­wie­nie na kawę i ser­nik, po czym wró­cili do roz­mowy.

– Dziś rano ode­bra­łem te­le­fon z ośrodka. Mo­żemy od­wie­dzić Ha­nię. Nie mogę się do­cze­kać, aż po­wiem o tym Dag­ma­rze. Co­dzien­nie wy­py­tuje o matkę. Ju­tro z rana wy­ru­szamy. Wzią­łem kilka dni wol­nego, zro­bimy so­bie ma­jówkę. Oczy­wi­ście czuj się jak u sie­bie, chata wolna, mo­żesz sza­leć. Jest tylko je­den wa­ru­nek.

– Boję się za­py­tać jaki.

– Zaj­miesz się Stin­kim?

– Rzu­casz mi wy­zwa­nie. Na Mo­ko­to­wie w kilka mie­sięcy zdą­ży­łem uka­tru­pić wszyst­kie kak­tusy.

– Nie stre­suj się. Daga po­prosi Pau­linę, żeby ci po­mo­gła. Spoko dziew­czyna, pie­cze o niebo lep­szy ser­nik niż ten. – Kel­ner sta­wia­jący przed nimi kawę i de­ser tak­tow­nie udał, że nic nie sły­szy. W tym miej­scu ob­słu­gi­wali wy­łącz­nie męż­czyźni, któ­rzy zda­wali się nie­wi­dzialni. Mó­wili tylko tyle, ile od nich wy­ma­gano.

– Są jesz­cze na tym świe­cie ko­biety pie­kące cia­sta? – za­py­tał, sta­ra­jąc się dys­kret­nie po­cią­gnąć te­mat ja­sno­wło­sej pięk­no­ści.

– Też się zdzi­wi­łem, ja­kie cuda po­trafi zro­bić. Nie wiem, kto ją tego na­uczył, ale za­wsze, kiedy ta dziew­czyna po­ja­wia się w na­szym domu, na­sze brzu­chy pę­kają w szwach. Cie­szę się, że Daga ma ko­goś ta­kiego jak ona. Przy­po­mina mi Hankę w naj­lep­szych cza­sach. Oby tylko nie tra­fiła na ja­kie­goś gnoja, który znisz­czy jej ży­cie. – Pa­tryk po­smut­niał, wy­po­wia­da­jąc te słowa.

– Wciąż masz wy­rzuty su­mie­nia? – za­py­tał Miki nie­pew­nym gło­sem. – Mi­nęło już tro­chę czasu. Po­wi­nie­neś so­bie wy­ba­czyć.

– Ni­gdy so­bie nie wy­ba­czę tego, co zro­bi­łem – od­parł smutno, po­grą­ża­jąc się w my­ślach.

Mi­ko­łaj, po tym, co usły­szał, nie miał już od­wagi wró­cić do te­matu Pauli. Czuł, że nie po­wi­nien się an­ga­żo­wać w my­śli o niej, cho­ciaż był nie­mal pe­wien, że nie miałby serca znisz­czyć jej ży­cia. Nie po tym, czego do­świad­czył. Sie­dząc przed Pa­try­kiem, nie wi­dział już tego bez­tro­skiego stu­denta, który kie­dyś po­ży­czał mu klu­cze do domku na działce. Nie­wiele było w nim z chło­paka, który prze­ciął rurę szkol­nej ka­na­li­za­cji. Pły­nące po ko­ry­ta­rzach gówno ura­to­wało ich przed kla­sówką z matmy. Przed ma­turą z pol­skiego wrzu­cił do auli gaz pie­przowy. Nie­stety tym ra­zem się nie po­wio­dło, po­nie­waż w eks­pre­so­wym tem­pie do eg­za­minu przy­go­to­wano salę gim­na­styczną. Wtedy nie my­ślał o na­stęp­stwach swo­ich po­czy­nań. Za­wsze wszystko ucho­dziło mu na su­cho. Gdyby mógł prze­wi­dzieć kon­se­kwen­cje swo­jego ro­mansu, mi­lion razy za­sta­no­wiłby się, czy warto.

Dla niego to był tylko seks. Od­skocz­nia od obo­wiąz­ków w pracy. Nie chciał wra­cać do domu, w któ­rym wrzesz­czało małe dziecko, a żona przy­odziana w szare dresy z po­wy­py­cha­nymi ko­la­nami była wiecz­nie zmę­czona.

Przez trzy lata pro­wa­dził po­dwójne ży­cie, o któ­rym Ha­nia do­wie­działa się w trak­cie spa­ceru z córką. Przez okno dro­giej re­stau­ra­cji do­strze­gła męża, trzy­ma­ją­cego za rękę biu­ścia­stą bru­netkę, któ­rej równe zęby lśniły w sze­ro­kim uśmie­chu. Wtedy pierw­szy raz we­szła do mo­no­po­lo­wego. Ku­piła bu­telkę żu­brówki i sok jabł­kowy.

Kiedy wie­czo­rem wró­cił do domu, nie po­znał matki swo­jego dziecka. Sie­działa w fo­telu ubrana w sek­sowną ko­szulkę. Pa­znok­cie miała po­ma­lo­wane na czer­wono, a w dłoni trzy­mała szklankę z pły­nem ko­loru her­baty. Jej za­war­tość bez wąt­pie­nia wpro­wa­dzała ją w stan eu­fo­rii. Na no­gach Hanki, uło­żo­nych jedna na dru­giej, le­żała otwarta książka. Był szczę­śliwy, że w końcu się wy­lu­zo­wała, za­dbała o sie­bie, się­gnęła po książkę o te­ma­tyce od­mien­nej od tych zwią­za­nych ze zmianą pie­luch. Na­chy­lił się nad nią, chcąc ją po­ca­ło­wać. W jed­nej chwili czar prysł. Ze­rwała się z fo­tela ni­czym koń wy­ści­gowy, który przed chwilą usły­szał strzał ze­zwa­la­jący do startu. Spoj­rzał zdzi­wio­nym wzro­kiem, po­lu­zo­wał cia­sno za­wią­zany kra­wat i opadł na ka­napę, nie py­ta­jąc o przy­czynę tak na­głej re­ak­cji. Póź­niej już nie li­czył, ile razy był świad­kiem po­dob­nych scen. Cie­szył się na­wet, że prze­stała ma­ru­dzić i za­jęła się swoim ży­ciem.

Czas pły­nął, biu­ścia­stą bru­netkę za­stą­piła chuda blon­dyna, a on zu­peł­nie nie za­uwa­żył, kiedy jego żona prze­stała przy­po­mi­nać ko­bietę, w któ­rej się za­ko­chał. Żył jakby obok tego, co po­winno być w jego ży­ciu prio­ry­te­tem. Ni­gdy nie za­po­mni dnia, kiedy za­dzwo­niono do niego z przed­szkola z in­for­ma­cją, że nikt nie ode­brał ma­łej Dag­mary. Nie przy­szło mu na­wet do głowy, że mo­gło wy­da­rzyć się coś złego. Wście­kły wra­cał do domu z dziew­czynką, któ­rej nie umiał na­wet za­piąć w sa­mo­cho­do­wym fo­te­liku.

Wszedł do miesz­ka­nia i uj­rzał po­stać żony sie­dzą­cej w fo­telu ty­łem od­wró­co­nym do drzwi fron­to­wych. Ką­tem oka do­strzegł le­żącą na jej ko­la­nach książkę. W ręce trzy­mała szklankę, któ­rej nie­do­pita za­war­tość roz­lała się po czar­nej jak zie­mia spód­nicy ko­biety. Spała upita do nie­przy­tom­no­ści.

Roz­dział 4

Kuch­nia domu ro­dzin­nego Pauli przy­po­mi­nała ar­ma­ge­don. Wszystko le­ciało dziew­czy­nie z rąk. Uwiel­biała piec, go­to­wać i ta­plać się w róż­nych moż­li­wych ma­ziach, by przy­go­to­wać ucztę dla pod­nie­bie­nia. Dziś jed­nak ewi­dent­nie jej nie szło. Sta­rała się sama przed sobą ukryć, że za­leży jej na tym, aby ser­nik zro­bił wra­że­nie na Mi­ko­łaju. Nie po­winna się tak stre­so­wać tym ser­ni­kiem. Prze­cież pie­kła go dla Hani i praw­do­po­dob­nie Mi­ko­łaj na­wet go nie spró­buje, lecz mimo to za­le­żało jej, aby efekt był po­wa­la­jący, cho­ciażby wi­zu­al­nie.

Wzięła głę­boki wdech i wy­dech, pró­bu­jąc uspo­koić roz­bie­gane my­śli. Nie była zwo­len­niczką no­wo­cze­snych roz­wią­zań. Trend pa­nu­jący w te­le­wi­zji na to, aby prze­pisy od­czy­ty­wać z prze­no­śnych urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, nie­spe­cjal­nie jej się po­do­bał. Otwo­rzyła więc swój ze­szyt i za­częła przy­go­to­wy­wać pro­dukty.

* ki­lo­gram do­brej ja­ko­ści mie­lo­nego sera

* 3/4 kostki mar­ga­ryny

* szklanka cu­kru

* 30 g cu­kru wa­ni­lio­wego

* 8 jaj

* 400 ml śmie­tanki kre­mówki (do­brze schło­dzo­nej)

* ta­bliczka cze­ko­lady

* cztery łyżki mleka

* płatki mig­da­łowe, do po­sy­pa­nia ca­ło­ści

Od­dzie­liła żółtka od bia­łek. Ma­sło utarła z cu­krem. Na­stęp­nie po­woli do­da­wała do masy po jed­nym żółtku, cały czas mie­sza­jąc. Kiedy już masa z ma­sła, żół­tek i cu­kru była jed­no­lita, za­częła stop­niowo do­da­wać do niej ser, aż do wy­ko­rzy­sta­nia ca­łego ki­lo­grama. W osob­nym na­czy­niu ubiła sztywną pianę z bia­łek, którą prze­ło­żyła do mi­ski z se­rem i de­li­kat­nie mie­sza­jąc, po­łą­czyła wszyst­kie skład­niki. Tor­tow­nicę wy­sma­ro­wała ma­słem i ob­sy­pała bułką tartą. Stary bab­ciny spo­sób za­wsze się spraw­dzał. Po wy­ko­na­niu tego za­biegu jej cia­sto ni­gdy nie przy­wie­rało do brze­gów blaszki. Prze­lała go­tową masę ser­ni­kową do przy­go­to­wa­nej tor­tow­nicy i wsta­wiła do pie­kar­nika na­grza­nego do stu osiem­dzie­się­ciu stopni. Na­sta­wiła ze­gar na pięć­dzie­siąt mi­nut i po­zo­stało jej tylko cze­kać.

Zro­biła wszystko do­kład­nie tak, jak to ro­biła bab­cia. Nie ro­zu­miała swo­ich ner­wów. Pie­kła prze­cież to cia­sto wie­lo­krot­nie i jesz­cze ni­gdy się nie zda­rzyło, aby coś jej po­szło nie tak, no może z wy­jąt­kiem tego mo­mentu, kiedy to w trak­cie pie­cze­nia wy­łą­czyli prąd w ich dziel­nicy. Ale to już było dzia­ła­nie siły wyż­szej. Nie miała na to wpływu.

Ob­ser­wo­wała, jak cia­sto prze­pięk­nie wy­ro­sło, zu­peł­nie jakby chciało się uwol­nić od me­ta­lo­wej fo­remki. Wy­sta­wało po­nad jej kra­wędź. Nie przej­mo­wała się tym, wie­dząc, że póź­niej nieco opad­nie. Siła do­świad­cze­nia prze­ma­wiała za spo­ko­jem, jed­nak nie było to ta­kie pro­ste. Nie za­uwa­żyła na­wet, kiedy upły­nął czas pie­cze­nia i trzeba było wy­jąć cia­sto z pie­kar­nika. Po­prze­dziła tę czyn­ność na­ło­że­niem na ręce czer­wo­nych gru­bych rę­ka­wi­czek z wi­ze­run­kiem Świę­tego Mi­ko­łaja.

– Oho, có­reczka pie­cze cia­sto. – Usły­szała głos matki do­bie­ga­jący z sy­pialni. – Czy to jest ser­ni­czek babci Wła­dzi, ko­cha­nie?

– Tak, ma­mu­siu, ale nie licz, że za­ła­piesz się na ka­wa­łek. Piekę go dla Hani. Wiesz, jak bar­dzo za nim prze­pada. Dag­marka z Pa­try­kiem dzi­siaj jadą ją od­wie­dzić.

– Chyba ni­gdy się nie przy­zwy­czaję, że mó­wisz do nich po imie­niu. Za mo­ich cza­sów było nie do po­my­śle­nia, aby w ten spo­sób zwra­cać się do ro­dzi­ców przy­ja­ciół.

– Czasy się zmie­niają, ma­mu­siu.

– Wiem, i lu­dzie też.

Kiedy cia­sto sty­gło, ko­biety zja­dły ra­zem śnia­da­nie, roz­ma­wia­jąc nie tylko o tym, jak nie­ubła­ga­nie mija czas. Laura wy­py­tała córkę o strój na obronę, o plany na przy­szłość i o ma­rze­nia, które od kilku lat le­żały w szu­fla­dzie z na­pi­sem „kie­dyś”. Po ci­chu wie­rzyła, że jej je­dyna có­reczka po­now­nie za­wal­czy o swoje miej­sce na Po­mor­skim Uni­wer­sy­te­cie Me­dycz­nym. Nie chciała jej jed­nak po­na­glać ani wpły­wać na jej de­cy­zję.

Paula po­zbyła się przy­pie­czo­nej sko­rupki cia­sta, od­ci­na­jąc ją równo no­żem. Na po­wierzchni ser­nika uło­żyła sztywno ubitą śmie­tanę kre­mówkę. Roz­pusz­cza­jąc w ron­delku cze­ko­ladę z do­dat­kiem mleka, za­my­śliła się na te­mat tego, co mó­wiła matka. Może warto by było wró­cić do ma­rzeń? Tylko, czy były to jej ma­rze­nia? Cho­ciaż... mo­głaby spró­bo­wać. Miała ku temu wszel­kie wa­runki. Ro­dzice tylko cze­kali, aż po­dej­mie de­cy­zję. Obie­cała so­bie, że gdy już upora się z obroną, wróci do te­matu me­dy­cyny.

Tym­cza­sem roz­sma­ro­wała wcze­śniej roz­pusz­czoną cze­ko­ladę po po­wierzchni śmie­tany. Zwień­czyła swoje dzieło, ob­sy­pu­jąc ser­nik rów­no­mierną war­stwą płat­ków mig­da­ło­wych. Ni­czym pu­chowy śnieg ozdo­biły przy­smak, który miał osło­dzić po­po­łu­dnie ro­dzi­nie Dag­mary. Była z sie­bie dumna. Po­zo­stało jej tylko do­star­czyć wy­piek przy­ja­ciółce.

W domu Słup­skich od rana wrzało. Dag­mara bie­gała z góry na dół, pa­ku­jąc to­bołki. Cie­szyła się na spo­tka­nie z matką. Nie wi­działy się od po­nad mie­siąca. Nie mo­gła się do­cze­kać mo­mentu, gdy po­chwali się in­dek­sem. Nie­mal wszyst­kie przed­mioty za­li­czyła w ter­mi­nach ze­ro­wych. Wie­działa, że mama bę­dzie z niej dumna. Były bar­dzo zwią­zane. Zda­rzało się, że roz­ma­wiały ze sobą do póź­nej nocy. Miały do sie­bie za­ufa­nie i mó­wiły so­bie o wszyst­kim. No, pra­wie wszyst­kim.

Zgod­nie z umową punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej do drzwi za­dzwo­niła Paula.

– Czy ktoś może otwo­rzyć? Ja je­stem jesz­cze na go­lasa i nie dam rady – za­ko­mu­ni­ko­wał Pa­tryk.

– To Paula, pew­nie nie za­brała swo­jego klu­cza i stoi pod furtką. Mi­ko­łaj, otwórz jej, bo ja usi­łuję wła­śnie za­piąć wa­lizkę – do­dała Dag­mara.

– Je­dziemy tylko na pięć dni, coś tam na­pa­ko­wała, że nie mo­żesz za­piąć? Mi­ko­łaj, otwórz tej bied­nej dziew­czy­nie. Ser­nik upie­kła, a my zmu­szamy ją, by stała pod furtką.

Mi­ko­łaj cze­kał, aż go o to po­pro­szą. Nie chciał się wy­ry­wać przed sze­reg. Jesz­cze ktoś zdo­łałby od­czy­tać my­śli, któ­rych sam usi­ło­wał się po­zbyć ze swo­jej głowy. Wci­snął gu­zik otwie­ra­jący furtkę i przed jego oczami znowu uka­zała się ona. Serce za­ło­mo­tało mu mocno. Otwo­rzył jej drzwi i za­pro­sił do środka. Uśmiech­nęła się sze­roko, lecz nie był pe­wien, czy ten uśmiech skie­ro­wany był do niego, czy do krę­cą­cego się pod jej no­gami Stin­kiego. Pies w mig wy­czuł, że zbliża się pora kar­mie­nia.

– Dzień do­bry, pa­nie Mi­ko­łaju – przy­wi­tała się kur­tu­azyj­nie.

– Wy­star­czy Mi­ko­łaj – rzekł su­cho.

– Do­brze, za­pa­mię­tam.

Udała, że nie sły­szy obo­jęt­no­ści w jego gło­sie. Wo­la­łaby, aby o coś ją za­py­tał. O co­kol­wiek, na­wet o głu­pią po­godę. Nie ocze­ki­wała roz­mowy o gwiaz­dach, lecz zwy­kłego życz­li­wego za­cho­wa­nia. Po­sta­no­wiła zi­gno­ro­wać nie­go­ścin­ność, tłu­ma­cząc ją fak­tem, że nie jest to jego dom. Może gdyby przy­szła do niego, za­cho­wy­wałby się ina­czej?

Pew­nie ni­gdy nie przyj­dzie mi tego spraw­dzić, szkoda – po­my­ślała, prze­kie­ro­wu­jąc całą swoją uwagę na czwo­ro­noga ra­do­śnie mer­da­ją­cego ogo­nem.

– Stin­kuś, pie­sku ko­chany. Pew­nie je­steś głodny. Przy­nio­słam ser­nik dla two­jej pańci, ale nie martw się, dla cie­bie też coś mam. – Wy­cią­gnęła z torby puszkę psiej karmy. – Wo­ło­winka, taka, jak lu­bisz. No jedz, jedz, sło­neczko moje – mó­wiła spo­koj­nym gło­sem, schy­la­jąc się nad zwie­rzę­ciem. Czuła na so­bie wzrok Mi­ko­łaja i aby spraw­dzić, czy jej prze­czu­cie po­krywa się z rze­czy­wi­sto­ścią, gwał­tow­nie od­wró­ciła głowę w jego stronę.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łem się. Nie po­wi­nie­nem się tak na cie­bie ga­pić.

– Taki duży, a taki wsty­dliwy?

– Masz na my­śli, że stary?

– Mam na my­śli do­kład­nie to, co po­wie­dzia­łam. Nic po­nadto. – Po­now­nie ob­da­rzyła go szcze­rym uśmie­chem.

Miała ra­cję. Śmiało mógłby być jej oj­cem, a tym­cza­sem za­cho­wy­wał się jak szcze­niak. Wy­da­wało mu się, że się za­czer­wie­nił. Nie pa­mię­tał już, jak to jest czuć skrę­po­wa­nie w to­wa­rzy­stwie ko­biety. Zwłasz­cza tak mło­dej ko­biety. Przez jego łóżko w trak­cie kilku ostat­nich mie­sięcy prze­wi­nęły się ta­buny przed­sta­wi­cie­lek płci żeń­skiej i żadna z nich nie wpra­wiła go w stan za­wsty­dze­nia, na­wet gdy wy­ma­chi­wała przed jego oczami na­gim biu­stem, pro­sto od naj­lep­szego chi­rurga.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam.

– Nie prze­pra­szaj. Na­pi­jesz się kawy? – za­py­tała.

– Chęt­nie, po­pro­szę.

– Pa­tryk, Daga, chce­cie kawę? – za­wo­łała gło­śno do do­mow­ni­ków, któ­rzy po­chło­nięci przy­go­to­wa­niami do wy­jazdu nie ura­czyli jej żadną od­po­wie­dzią. – Wy­gląda na to, że je­steś ska­zany na moje to­wa­rzy­stwo, bo ani twój przy­ja­ciel, ani moja przy­ja­ciółka nie za­mie­rzają na­wet spraw­dzić, kto wszedł do ich domu.

– Z tego, co zdą­ży­łem za­uwa­żyć, trak­tują cię jak ro­dzinę. Po­dobno masz na­wet klu­cze?

– Tak, ale za­wsze ich za­po­mi­nam. W za­sa­dzie ko­rzy­stam z nich tylko wtedy, kiedy go­spo­da­rze gdzieś wy­jeż­dżają. Przy­cho­dzę od­wie­dzić Stin­kiego i pod­lać kwiaty. Ha­nia je ko­cha i nie prze­ży­łaby, gdyby któ­ryś z nich uschnął pod­czas jej nie­obec­no­ści.

– Ja nie mam kwia­tów.

– Nie lu­bisz?