Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
W życiu nie ma przypadków, wszystko jest przeznaczeniem.
Paulina, studentka medycyny, ma dobry, ciepły dom, wspaniałych rodziców i cudownie zapowiadającą się przyszłość. Nie podejrzewa, że najbliżsi skrywają przed nią tajemnicę. Kiedy poznaje starszego od siebie Mikołaja, jej życie zmienia się diametralnie. To, co miało być tylko przygodą, staje się dla niej wszystkim. Dziewczyna nie ma pojęcia, że siłą jej uczucia kieruje ktoś, kogo już dawno nie ma na świecie.
Kim jest Dziewczyna z warkoczami, którą wspominają Mikołaj, rodzice Pauliny i ona sama? Jak mocno wspomnienia wpływają na teraźniejszość i czy kocha się tylko raz?
Wciągająca opowieść o ludzkiej drodze, która chociaż zależy od nas, została już raz zapisana w gwiazdach. My musimy tylko właściwie odczytywać znaki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tę powieść dedykuję mojemu mężowi Przemkowi.
Wciąż nie mogę uwierzyć, jak bardzo odmieniliśmy nasze życie.
Rozdział 1
Obudziła się wcześnie, lecz postanowiła jeszcze nie wstawać. Leżała i robiła „nic”. Słodkie błogie „nic”, na które niewielu miało odwagę sobie pozwolić. Celebrowała chwilę, czując w niej swoją obecność. Każdy dzień zaczynała tak samo. Skanowała ciało, skupiając całą uwagę na poszczególnych jego częściach.
Dziś zaczęła od stóp, potem łydki, kolana, uda, dłoń położona na brzuchu, drugą dłoń luźno ułożyła wzdłuż ciała, ramiona, barki, szyja, twarz. Trwało to zaledwie kilka chwil, a znacząco podnosiło jej poziom życiowej energii. Z zamkniętymi powiekami wzięła głęboki wdech, delektując się zapachem bzu kwitnącego w ogrodzie jej rodzinnego domu. Ktoś musiał otworzyć okno w czasie, kiedy jeszcze spała.
Wstała, wzięła orzeźwiający prysznic i jak zwykle ubrała się z wyszukaną fantazją. Splotła swoje gęste jasne włosy w dwa warkocze, zrobiła delikatny makijaż i zbiegła szybko na dół.
W kuchni czekał na nią przygotowany przez matkę koktajl z bananów i mrożonych truskawek. Upiła kilka łyków, zakręciła butelkę i resztę wrzuciła do torby. Weszła do salonu, aby tak jak zwykle ucałować tatę. Siedział w bujanym wiklinowym fotelu i z niezmiennym od lat zaciekawieniem czytał codzienną prasę.
– Ładnie wyglądam? – zapytała.
– Wyglądasz pięknie, córeczko. Kwiecista spódniczka idealnie komponuje się z zielonymi paskami na twojej bluzce. – Uśmiechnął się.
– Trzeba mieć własny styl, prawda?
– Naturalnie, nigdy z niego nie rezygnuj. Całe życie ci powtarzałem...
– Wiem, wiem, trzeba pozostać sobą, bez względu na to, co mówią inni – dokończyła.
– No właśnie!
– Już bardziej nie można być osadzonym w sobie, tatku.
– Osadzonym w sobie? Coś ty znowu czytała?
– Sama to wymyśliłam, dobre, co? – Okręciła się przed ojcem, wirując mu przed oczami spódnicą.
– O której wrócisz?
– Tato, nie mam piętnastu lat. Proszę cię, wyluzuj trochę. Lada chwila skończę studia i ruszę na podbój szczecińskich przedszkoli. Będę miała pod sobą dziesiątki dzieci, za które to JA będę odpowiedzialna. JA we własnej osobie! Słyszysz to? – Wskazała palcami na siebie. – Chyba już pora, żebyś przestał mnie codziennie pytać, o której wrócę, co? Może powinnam pomyśleć o tym, aby się wreszcie wyprowadzić? Tylko że mi tak z wami cudownie. – Uśmiechnęła się pod nosem.
– Dla mnie zawsze będziesz małą dziewczynką i obyś mieszkała tu jak najdłużej. Mama przygotowała dla ciebie ryż z warzywami. Jest w termosie. Weź, będziesz miała na obiad. Po co masz jeść jakieś śmieci na mieście.
– Przy mamie nie da się jeść śmieci na mieście. Przecież wiesz. – Mrugnęła. – Kochana mamunia wie, co jej córeczka lubi najbardziej. No właśnie, a o której dziś wróci?
– Mówiła, że dopiero na kolację. Obiecała upiec mi indyka.
– Jak obiecała upiec indyka, to i ja się wpraszam na ucztę.
– Na pewno się ucieszy.
– Lecę, tatku, kocham cię, pa.
– Pa, córciu. Uważaj na siebie.
Edward Leoński był poczciwym mężczyzną w dojrzałym wieku. Doczekał się przejścia na zasłużoną emeryturę. Całe życie poświęcił edukacji młodych lekarzy. Wykładał anatomię, był zafascynowany tą dziedziną. Przy każdej okazji powtarzał, że anatomia jest nauką niezmienną. Nie ma możliwości, aby człowiekowi nagle ni stąd, ni zowąd urosło trzecie ucho czy pojawiły się drugie usta. Nie odzywał się niepytany, wolał słuchać tego, co mówią inni, i obserwować, w jaki sposób się zachowują.
Jedyną osobą, która z introwertycznego milczka zmieniała go w demona dialogu, była jego żona Laura. Poznał ją w czasach, gdy sam był młodym doktorantem. Studiowała stomatologię i pech chciał, że przez pewien czas była jego studentką. Na początku więc, z wiadomych przyczyn, zmuszeni byli ukrywać swoje uczucie. Kiedy tylko świat udzielił im niepisanego przyzwolenia na zalegalizowanie związku, bardzo szybko się pobrali. Nie zależało im na ślubie z pompą. Nie było ważne, aby jedna czy druga ciotka zjadła na ich weselu rosół i kotleta schabowego tylko po to, aby po opuszczeniu imprezy móc wszem wobec głosić, że dania były za słone. Laurze nie zależało na białej sukni z welonem i bukiecie kwiatów, który miałaby rzucić w rozwrzeszczany tłum potencjalnych panien młodych.
W sobotnie letnie popołudnie, w obecności rodziców, dziadków oraz świadków w osobach dwójki ich najbliższych przyjaciół przysięgli sobie miłość aż po grób. Matka Laury pogodzona z tym, że córka nie chce hucznego wesela, przygotowała w domu skromny poczęstunek. Gdy uroczystość dobiegła końca i wreszcie zostali sami, przytuleni do siebie, rozprawiali o wyprawie do Włoch. Laura chciała stanąć bosą stopą na ziemi, która całemu światu znana jest z miłości. Nie gdzie indziej, jak właśnie w Wenecji, miał się począć potomek młodej pary.
Kiedy kurz opadł i zaczęło się zwykłe codzienne życie, oboje imali się różnych prac, które pozwalały na zaoszczędzenie pieniędzy niezbędnych do pokrycia wydatków podróży. Edward udzielał korepetycji z angielskiego, a Laura opiekowała się dziećmi sąsiadów. Mieszkali wówczas w małej kawalerce, którą Edward odziedziczył po zmarłej babci. Po dokonaniu opłat byli w stanie odłożyć całkiem niezłą sumę, aby wkrótce spełnić swoje marzenie.
Wreszcie się udało – pojechali do Włoch. Laura wierzyła w symbole, pozostała ich fanką po dziś dzień. Wtedy nosiła na swojej szyi figurkę Rei, bogini płodności, która miała jej pomóc w spełnieniu największego życiowego marzenia.
Z łajby Wenecja wyglądała oszałamiająco – Canal Grande wcale nie śmierdział, tak jak to opisywały przewodniki, a może Laura, przesiąknięta zapachem Edwarda, nie czuła nic, co mogłoby wpłynąć negatywnie na funkcjonalność jej nozdrzy. Dziesiątki różnych mostów, mostków i kładek łączyły labirynty klimatycznych wąskich uliczek, a podświetlone nocą budynki przekazywały oczom fascynujące obrazy.
Kiedy wrócili do rodzinnego Szczecina, Laura była przekonana o tym, że lada chwila oznajmi mężowi radosną nowinę. Czekała, aż ich codzienność wypełni ktoś trzeci. Każda młoda matka na początku z przerażeniem wyglądała tego, jak zmieni się jej uporządkowane życie, jednak jej to wcale nie przerażało. Nie mogła się wręcz doczekać dni wypełnionych po brzegi obowiązkami. Ten czas jednak nie nadszedł.
W myśl zasady, że do trzech razy sztuka, pojechali do Włoch jeszcze dwa razy. Niestety ani Wenecja, ani Reja noszona na szyi nie przyniosły oczekiwanego skutku. Laura nie mogła zajść w ciążę.
Nie chciała się leczyć. Poddała się temu, co ofiarował jej los. Świadomie dokonała wyboru o tym, aby wszystko działo się naturalnie. Bez przymuszania i wymuszania, bez ciągłego oczekiwania i wyczekiwania. Pogodziła się z faktem, że to nie jej czas i nie jej miejsce na to, aby być matką. Edward zaakceptował decyzję żony.
Wiele lat byli sami, aż wreszcie w ich życiu pojawiła się Paulinka. Spadła na nich tak niespodziewanie, jak burza w ciepły letni dzień. Nie mieli zbyt wiele czasu na zastanawianie się, czy sprostają zadaniu, jakie postawiło przed nimi życie. Trud wychowania zawsze jest wyzwaniem dla każdego bez wyjątku rodzica. Gdy zobaczyli ją pierwszy raz, zakochali się w niej bez pamięci. Przysięgli wychować ją w miłości i spokoju.
Wsiadła do autobusu numer sześć, który miał ją zawieźć na uczelnię. Dziś ostatnie zaliczenie i wreszcie będzie mogła bez reszty poświęcić się przygotowaniom do obrony pracy magisterskiej. Studia pedagogiczne nie wymagały ogromnych nakładów pracy, a ona nigdy nie należała do osób, którym nauka przychodziłaby z wielkim trudem.
– Dagmara? Co ty tu robisz? – Paulę zaskoczył widok przyjaciółki palącej papierosa przed Instytutem Pedagogiki.
– Też się cieszę, że cię widzę.
– Rzuć wreszcie to świństwo, zapisz się na jogę, pooddychaj świeżym powietrzem. Nie można się truć całe życie – pouczała ją niczym matka. – Słuchaj, a ty nie powinnaś być teraz na uczelni?
– Wyluzuj, Paula. – Dziewczyna zgasiła papierosa stopą odzianą w drogie markowe sandały.
– W tej chwili to podnieś i wyrzuć do śmietnika!
– Dobra, już dobra. Za ile kończysz?
– Dopiero przyszłam. Mam ostatnie zaliczenie przed obroną. Nie potrwa to długo, poczekasz? Jeśli za godzinę wyjdę z piątką, to stawiam lody. Dziś szalejemy na maksa, nie liczymy kalorii. Zmówimy tylko wcześniej modlitwę, oby nam poszły w cycki.
– Ty to się chyba przed każdymi lodami modlisz, co?
– Od przybytku głowa nie boli. – Wybuchnęły śmiechem.
– Dobra, poczekam. Tyle że z lodów nici, chyba że kupimy je gdzieś po drodze. Muszę wracać do domu. Dziś przyjeżdża jakiś kolega ojca. Rozwiódł się z żoną i potrzebuje pomocy. Będziemy go pocieszać. Potańczymy trochę na stole i takie tam. – Mrugnęła do przyjaciółki.
– Niby że my mamy mu pomóc? Dorosłemu facetowi i to jeszcze po rozwodzie? Jak nawarzył sobie piwa, to niech teraz je pije.
– Ty i te twoje ideały, Paula. Życie nie zawsze przynosi nam to, czego oczekujemy. Nie znasz gościa i już go oceniasz. Mówiąc całkiem poważnie, wpuścimy go tylko do domu, zrobimy kawkę i zostawimy w spokoju. Ma u nas pomieszkać przez chwilę, dopóki nie ułoży sobie swoich spraw. Ojciec podobno jest mu winien przysługę. Prosił, abym była dla niego miła. Gość jest biedny i potrzebuje pomocy.
– Dług wdzięczności? Ech... takie są najgorsze. No dobra, to poczekaj tu na mnie. – Paula wypięła tyłek w kierunku przyjaciółki, a ta kopnęła ją tak mocno, że kwiecisty materiał spódnicy uroczyście zawirował.
– Aua, to bolało!
– Nie marudź, powodzenia.
Silnik jego drogiego samochodu pracował w równomiernym tempie. Szkoda było włączać radio, którego dźwięk zakłóciłby możliwość odczuwania dźwiękowych bodźców, podniecających zwłaszcza mężczyzn.
Wiele lat pracował na ten luksus i wreszcie mógł sobie na niego pozwolić. Lata spędzone na uczelni przyniosły mu upragnioną władzę, która jest możliwa tylko w wypadku dysponowania odpowiednią wiedzą. „Czemuś biedny? Boś głupi. Czemuś głupi? Boś biedny”. To przysłowie towarzyszyło mu przez całe życie. Nie chciał być ani biedny, ani głupi. Chciał być kimś! Kimś może zostać tylko ktoś mądry i pracowity. To, że udało mu się skończyć studia prawnicze z wyróżnieniem, nie było zasługą jego lotności w przyswajaniu paragrafów. Był pracowity do bólu. Podporządkował swoje życie temu, aby zyskać szacunek i poważanie innych ludzi.
Po dziś dzień pamięta wstyd, jaki odczuwał, gdy taszczył pijanego tatę do domu. Rety, jak on wtedy śmierdział! Fetor ojca przechodził na małe wychudzone ciało chłopca. Co z tego, że każdego wieczora szorował się gąbką zamoczoną w zimnej wodzie. Tego odoru nie dało się zmyć szarym mydłem, a na inne w domu nie było pieniędzy. Matka pracowała bardzo ciężko, a mimo to ledwo wiązali koniec z końcem. Po opłaceniu rachunków i długów zaciągniętych przez ojca niewiele zostawało im na życie. Wreszcie los się do nich uśmiechnął i stary zachlał się na śmierć. Gdy podczas pogrzebu otworzono trumnę, a jego oczom ukazał się trup kogoś, kto powinien być dla niego wsparciem, nie czuł smutku, lecz ulgę. Miał czternaście lat, a życie rozpoczęło się dla niego właśnie wtedy. Odtąd on był głową rodziny i nie zamierzał wywiązywać się z tej roli tak, jak jego poprzednik.
Dziś był dorosłym facetem, jeździł wozem, na który niewielu było stać. Jego kancelaria prosperowała doskonale.
Widok zza okna drogiego auta był imponujący. Warto przejechać setki kilometrów, aby cieszyć oczy obrazami dostępnymi z Mostu Długiego. Ostatni raz był w Szczecinie wieki temu. Mimo że urodził się w tym mieście, zbytnio za nim nie tęsknił. Warszawa spełniła jego sen o wielkości, pochłaniając go przy tym bez reszty. Na płaszczyźnie zawodowej czuł się i faktycznie był wielki. Na gruncie osobistym został z niego wrak człowieka. Ostatni raz ulicami Szczecina poruszał się tramwajem. Wtedy nikt na niego nie zwracał uwagi. Dziś jego żółte lamborghini aventador nie mogło przemknąć przez miasto niezauważone. Kiedy stał na czerwonym świetle, studenci wyciągali telefony, aby zrobić zdjęcie maszynie, której właścicielem był Mikołaj.
Patryk to jego przyjaciel z czasów szkolnych i studenckich. Zawsze sobie pomagali. Kiedy dziewczyna Patryka, Hania, zaszła w ciążę, jego kumpel był przerażony. Wszystko jednak pozytywnie się ułożyło i do dzisiaj pozostali w miarę zgodnym małżeństwem. Ostatni raz widział Dagmarę jako małą dziewczynkę. Był niemal pewien, że jej nie pozna. Gdyby wcześniej się postarał, dziś mógłby mieć córkę w jej wieku. Może nawet starszą?
Bez problemu trafił pod wskazany adres. Dom Patryka rozpoznał z daleka. Tylko on wyłożony był w całości klinkierem, w którego gładkiej powierzchni odbijały się promienie wiosennego słońca. Dach pokrywała ceramiczna, podwójnie angobowana karpiówka, a dachowe okna ułożone były w kształt wolego oka. Zaparkował przed bramą, wysiadł z samochodu i wcisnął guzik domofonu. Kamera w mig zlokalizowała jego położenie. Uśmiechnął się pod nosem. Cały Patryk.
Dagmara, w oczekiwaniu na Paulę, uczyła się do kolokwium z prawa rzymskiego. Studiowanie prawa przypominało mszę niedzielną prowadzoną przez niemego księdza. Jednak staruszek uważał, że córka musi mieć dobrze płatny zawód, który przyniesie jej wolność finansową i możliwość decydowania o sobie samej.
– Zdałam! – wrzeszczała Paula, biegnąc do przyjaciółki. Rzuciły się sobie w ramiona i zaczęły podskakiwać, piszcząc przy tym, jak małe dziewczynki w piaskownicy.
Wychodzący z budynku egzaminator, widząc radość dziewczyny, zdjął na chwilę maskę kamiennej twarzy i rzekł:
– Widzimy się na obronie, pani Leońska.
– Oczywiście, panie doktorze, nie inaczej. – Paula wyprostowała się przed wykładowcą i zasalutowała.
– Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę tego, że kończysz studia. Ja jeszcze cztery lata będę gniła w tych murach na Narutowicza.
– Nie marudź, świetnie ci idzie. Jak tam rzymskie?
– Całkiem nieźle. Mam szansę na zwolnienie z egzaminu.
– No widzisz? Bomba!
– Bomba to zaraz wybuchnie, jak zadzwoni do mnie ojciec. Już od pół godziny powinnyśmy być w domu. Ten biedaczek, który potrzebuje schronienia, pewnie siedzi pod naszymi drzwiami i czeka, aż mu otworzymy. Trzeba mieć litość dla bezdomnego. – Dagmara otworzyła swoje auto i poczekała, aż Paula wsiądzie.
Jadąc do domu, słuchały głośno muzyki. W radiu leciała akurat piosenka zespołu Łzy. Wraz z wokalistką śpiewały na cały głos:
Szczęścia złap, ile możesz, wypełnij swoje serce,
wypełnij swoje serce, wypełnij swoje serce.
Potem zmieszaj je z miłością i weź je w swoje ręce.
Daj innym jak najwięcej, daj innym jak najwięcej.
– Daga? Czym jest dla ciebie szczęście?
– Co to za pytanie? Brałaś coś dzisiaj?
– Co to za pytanie? – powtórzyła poirytowana Paula. – No, normalne. Pytam się jak człowieka, czym jest dla ciebie szczęście?
– To ja ci, człowieku, odpowiem, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
– Ja wręcz przeciwnie. Bardzo często o tym myślę. Szczególnie wtedy, kiedy patrzę na swoich rodziców. Wiesz, że oni chyba nigdy się nie pokłócili? Nieźle, co? Zobacz, ile rozwodów dookoła, a oni już tyle lat razem. Nie wiem, jak to robią. Może zapytam matkę, niech mi zdradzi kilka patentów na udane małżeństwo. Wiem. – Uniosła palec wskazujący. – Napiszę jakiś poradnik!
– Jak będziesz miała szczęście, to ktoś go wyda i staniesz się obrzydliwie bogata.
– Ty jak zwykle o jednym.
– No co? Przynajmniej nie będziesz miała takiego problemu, jak moja matka. Ojciec kiedyś schował jej kartę kredytową.
– Pieniądze nie są najważniejsze.
– Może i nie są, ale zobacz na tego biedaka, przez którego nie możemy iść dzisiaj na lody. Siedzi pewnie przed domem, spakowany w niebieski worek na śmieci i czeka, aż jakieś studentki mu otworzą. To jest dopiero żenada. Tylko mi nie mów, że nie chciałabyś być sławną autorką bestsellerów, mówiących ludziom, co robić, aby ich życie osobiste było udane. Gdyby taki facet wziął twój poradnik do ręki i przeczytał w nim, że o żonę trzeba dbać, kupować jej kwiaty, prawić komplementy i pod żadnym pozorem nie zabierać karty kredytowej, to wszyscy mieliby lżejsze życie. Nawet ty i ja.
– Mówisz o tym biedaku? – Paula wskazała wzrokiem na mężczyznę, który właśnie wysiadał z czegoś, co prawdopodobnie służyło mu za środek transportu. Przyglądał się psom sąsiadów, nerwowo biegającym za metalowym ogrodzeniem. Ich sierść jasno dowodziła, że bynajmniej nie są karmione odpadami z pańskiego stołu.
Mężczyzna ubrany był w białą, nieskazitelnie wyprasowaną koszulę, której górne guziki pozostawił rozpięte. Jeansy podkreślały umięśnione pośladki, zdradzając, że jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu nie jest leżenie na kanapie. Na nosie miał ciemne okulary zasłaniające szczelnie to, co dziewczyna najbardziej chciała zobaczyć. Ciepły wiatr wplątał się w jego ciemne włosy, które gdzieniegdzie świeciły srebrnymi nitkami.
– O, w mordę! Jaka maszyna.
– Uspokój się, bo pomyśli, że samochodu nie widziałyśmy.
– Nie mów, że widziałaś kiedyś taki sprzęt.
– Ochłoń, proszę cię. Nie zauważyłam wcześniej, abyś była fanką motoryzacji.
– Od teraz jestem. – Wysiadły z auta, aby przywitać się z gościem.
– Cześć, długo na nas czekasz? Przepraszamy za spóźnienie, ale koleżanka zdawała egzamin i trochę się to przeciągnęło. Gdybym wiedziała, że przyjedziesz taką furą, poczekałabym na ciebie i razem byśmy odebrali Paulinkę z uczelni. To by dopiero było coś, podjechać czymś takim. Całemu przyszłemu „ciału pedagogicznemu” gacie spadłyby do kostek na widok takiej maszyny. Tak w ogóle, to Dagmara jestem. Jak dasz mi się przejechać tym cudem, to pozwolę ci mówić do siebie Daga. Wiem, że podobno kiedyś już się poznaliśmy, ale ja cię nie pamiętam.
– Mikołaj. – Wyciągnął rękę w jej stronę. – Ja również bym cię nie poznał, Dagmaro. Zdaje się, że kiedy ostatni raz się widzieliśmy, Hanka zmieniała ci pieluchy.
– No, no. Mamy nie ma w domu. Wyjechała na terapię. Ale poznaj moją przyjaciółkę, to jest Paulinka.
– Przyszłe „ciało pedagogiczne”? – zapytał.
– Tak, za miesiąc bronię dyplom. Zapewniam pana, że moim gaciom trzeba znacznie więcej, aby opadły do kostek.
– Mów mi Mikołaj albo Miki. Jak chcesz i... nie śmiałbym wątpić, że jest inaczej.
– To co, zapraszam do środka. Otworzę ci bramę i wjedziesz na podjazd. Chyba lepiej, abyś nie zostawiał tu tej maszyny.
– Okolica wygląda na bezpieczną.
– Strzeżonego pan Bóg strzeże, tata tak zawsze mówi. Pakuj się do środka i zaparkuj za mną. – Guzikiem pilota otworzyła bramę.
Zaparkował dokładnie w tym miejscu, gdzie mu kazała.
– Zapraszam do domu. Napijesz się z nami kawy?
– Chętnie. Pozwolisz, że wyciągnę od razu walizkę? Chciałbym trochę popracować, zanim wróci twój ojciec.
– Jasne, pokój dla ciebie jest przygotowany. Zabierz swoje rzeczy i rozgość się. Czuj się jak u siebie w domu.
– Na widok walizki dziewczyny wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Perfekcyjnie wykonany louis vuitton w niczym nie przypominał niebieskiego worka na odpady. Nastała chwila milczenia.
– Czy coś nie tak? – zapytał.
– Nie, nie. Po prostu spodziewałyśmy się kogoś innego – rzuciła Dagmara.
– Księciem z bajki raczej nie jestem. Jeśli was rozczarowałem, to bardzo przepraszam.
– Zależy, kogo uznamy za księcia – powiedziała Paulina i chwilę później pożałowała tych słów. Na szczęście udał, że ich nie słyszy, lecz ona była niemal pewna, że słyszał je wyraźnie.
Zapach świeżo zaparzonej kawy roznosił się po domu. Mikołaj podziękował za przyjęcie, po czym zabrał swój kubek i zniknął za drzwiami pokoju, zostawiając dziewczyny same.
– Jakiś dziwak. Przyjechał i nawet z nami nie porozmawiał. Myślałam, że jak zrobię tej kawy, to siądzie i powie o sobie cokolwiek. A on nic! Widziałaś to? Widziałaś, jaką ma walizkę?
– Widziałam, drogą – rzekła Paulina obojętnie. – Daga, jeszcze przed chwilą byłaś zła, że przez niego musimy wracać, a teraz jesteś zła, że nie chce z tobą gadać. Chyba powinnaś się cieszyć, że nie zajmuje ci cennego czasu. Możemy jechać na lody.
– Tylko krowa zdania nie zmienia. Teraz jestem ciekawa, kim on jest. Ojciec nigdy o nim nie opowiadał. Wiem tylko tyle, że razem studiowali i że teraz on ma kłopoty, więc potrzebuje się od nich oderwać. Ty, ale przystojny co?
– Nie wiem. Nie zdjął nawet okularów.
– Ja tam nie patrzyłam na okulary. Dupkę ma zawodową. Na pewno ćwiczy albo biega. Kurczę, ja też powinnam zacząć się ruszać. Jeszcze chwila i moje pośladki dopadnie grawitacja. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Muszę się za siebie wziąć.
– Wpadł ci w oko?
– No, coś ty! Mógłby być moim ojcem. Wolę mojego Miśka. Nie interesują mnie bogaci nudziarze z problemami.
– Przepraszam, czy mógłbym prosić o ręcznik? Chciałbym się odświeżyć po podróży. Niestety nie mam własnego.
– Długo tu stoisz? – zapytała Dagmara.
– Nie wiem. – Skierował wzrok na nadgarstek w poszukiwaniu odpowiedzi. – Jakieś trzydzieści sekund?
– O trzydzieści za długo. Proszę, oto twój ręcznik. Rada na przyszłość. Nie podsłuchuj moich rozmów.
– Przepraszam. – Chwycił ręcznik przewiązany czerwoną tasiemką i zniknął.
– Chyba nie byłaś dla niego zbyt uprzejma. Nie sądzę, aby słyszał naszą rozmowę. Wiesz, jak by nie było, jest twoim gościem.
– Masz rację. Może trochę przesadziłam. Postaram się być dla niego miła. Okay, skoro mój szanowny gość nie ma zamiaru z nami rozmawiać, to może pojedziemy po Miśka i skoczymy jednak na te lody?
– Chyba muszę już wracać. Trochę rozbolała mnie głowa. To przez te emocje związane z egzaminem. Przyjadę jutro, dobrze? Nie gniewasz się na mnie?
– Chcesz mnie zostawić sam na sam z tym kimś, kto właśnie bierze prysznic? Jeśli okaże się zawodowym mordercą albo jakimś świrem psychopatą, to będziesz mnie miała na sumieniu.
– Jeśli byłby tym, za kogo go bierzesz, zapewne teraz siedziałybyśmy pod tym prysznicem obwiązane grubą liną. Zmykam, kochana. – Przyjaciółki na pożegnanie wymieniły serdeczny uścisk, obiecując sobie wieczorną rozmowę telefoniczną.
Mikołaj, który wyszedł spod prysznica, z daleka przyglądał się tej scenie z zaciekawieniem. Dziewczyna z długimi blond warkoczami do złudzenia przypominała kogoś, kogo kiedyś znał. Kogoś, przed czyim balkonem pełnym pnących róż spędził wiele godzin swojego życia. Nieczęsto wracał do tych wspomnień. Przeglądanie się w nich sprawiało, że serce zalewała mu krew, a oddech przyspieszał nienaturalnie. Zdążył już zakopać w ciemnym grobie uśpione demony przeszłości. Przynajmniej tak mu się wydawało. Jednak jedno spojrzenie na tę dziewczynę zmieniło wszystko. Język uwiązł mu w gardle, odmawiając posłuszeństwa. Był wdzięczny Dagmarze, że jej paplanina wypełniała niezręczną ciszę.
„Moim gaciom trzeba znacznie więcej, aby opadły do kostek”. „Zależy, kogo uznamy za księcia”. Dźwięczało mu w uszach, nie dając spokoju. Od dawna nie analizował słów wypowiadanych przez kobiety. Teraz zaczął się zastanawiać. Umiejętność dobierania trafnych skojarzeń była cechą, którą ostatni raz zaobserwował w kimś, kogo kochał miłością pierwszą, bezgraniczną i ufną do granic.
Sternę Krzemianowską poznał jeszcze w podstawówce. Naprawdę miała na imię Stanisława, lecz nie bardzo je lubiła. Odziedziczyła je po swojej babci. Dzieci naśmiewały się z niej z tego powodu. „Stasia srasia”, „Stasia kupa ptasia” – to były najdelikatniejsze z określeń, z którymi spotykała się na co dzień. Jako dziewczynka przejmowała się tym ogromnie. Próbowała nawet kupić akceptację innych, przynosząc do szkoły pomarańcze czy mandarynki przywiezione przez jej ojca z dalekich podróży po świecie. Wtedy były takie czasy, że nie można było ot tak, po prostu nabyć tych owoców w sklepie. Przez chwilę było dobrze, lecz kiedy tylko smakołyki się kończyły, znowu była „Srasią”.
Rozumiał ją doskonale. Jemu rówieśnicy również nie szczędzili wyzwisk. Co prawda nie naśmiewali się z jego imienia, lecz z pocerowanych ubrań, posklejanych kilkanaście razy tenisówek, przykrótkich spodni i kanapek z dżemem. Zaciskał wtedy mocno pięści i przysięgał sobie, że jeszcze kiedyś im pokaże, że jeszcze kiedyś to on będzie górą.
Wspólna niedola połączyła ich pewnego poniedziałkowego wiosennego poranka, kiedy to zastał Sternę siedzącą na szkolnych schodach, zalaną łzami. Podszedł i zapytał, co się stało. Dumnie odpowiedziała, że nic takiego i że dziękuje za troskę, ale sama sobie poradzi. Już miał odejść, gdy zauważył, że w jej rozpuszczonych włosach jest coś, co przypominało kłębek wełny. Nachylił się i dostrzegł łopian, skrzętnie wplątany w jej blond czuprynę. „Kto ci to zrobił”? – zapytał. „Koleżanki” – odpowiedziała. – „Skończyły mi się pomarańcze, następne tata przywiezie dopiero za kilka miesięcy, jak wróci z morza. Nie mam już nic, czym mogłabym przekupić dziewczyny, aby wreszcie przestały mi dokuczać” – Rozpłakała się jeszcze bardziej. Przypominała małe, bezbronne zwierzątko potrzebujące opieki. Mikołaj wyjął z torby grzebień, który zapakowała mu matka, i powoli wyskubał dziewczynie dziady z jej pięknych włosów.
Od tamtego dnia byli nierozłączni, a Sterna już zawsze nosiła zaplecione warkocze, aby nie kusić losu. Teraz już śmiano się z ich obojga. „Zakochana para Jacek i Barbara” – słyszeli za sobą, gdy kroczyli szkolnym korytarzem, trzymając się za ręce.
Mikołajowi podobało się jej imię. Lubił zwracać się do niej „Stasiu”, lecz ona wolała, gdy nazywał ją Sterną. Zawsze chciała być wolnym od ludzkich uprzedzeń ptakiem. Odkąd zostali parą, Mikołaj nie jadł już kanapek z dżemem. Sterna zawsze przynosiła jakieś smakołyki przygotowane przez matkę. Suto wyposażona śniadaniówka wystarczała, aby z powodzeniem najadło się z niej dwoje dzieci. Zakochali się w sobie i pomimo skrajnie młodego wieku byli przekonani, że spędzą razem całe życie.
Ojciec Sterny, dowiedziawszy się o uczuciu, którym jego córka darzy jakiegoś „przybłędę”, przeniósł ją do innej szkoły. Spotykali się więc potajemnie jeszcze przez kilka lat. Aż do dnia, gdy wszystko się wydało.
Mikołaj zdobył się na odwagę i postanowił odwiedzić ojca dziewczyny. Miał nadzieję, że urlop, na którym przebywał właśnie mężczyzna, będzie doskonałym momentem do rozmowy. Jakże się mylił... Trzymając dłoń na sercu, zapewniał, że kocha jego córkę miłością najprawdziwszą. Przysięgał opiekować się nią najlepiej, jak potrafi. Obiecał zapewnić jej godne życie, pełne wygód i wszystkiego, czego tylko Sterna sobie zażyczy. Niestety nie wypadł zbyt przekonująco. Niedoszły teść wyrzucił go z domu, żegnając słowami: „Cóż syn pijaka i degenerata mógłby zaoferować mojej jedynej córce? Wynocha! I żebym cię więcej tu nie widział!”.
Mimo że ich uczucie nie zostało pobłogosławione, Mikołaj nie przestawał przychodzić pod balkon dziewczyny. Obraz wymalowany z pnących róż i jej ciasno zaplecionych warkoczy utkwił w jego podświadomości na zawsze. Śnił o nim na jawie i zasypiał, mając go przed oczami. Sterna uciekała do niego ukradkiem, ofiarując mu wyrwane z rzeczywistości momenty. Dziękowali Bogu, że mieszkała na parterze.
Pierwszy raz kochali się w jej osiemnaste urodziny. Lipiec tego lata był wyjątkowo ciepły. Zrobili to w domku na działce należącej do rodziców Patryka. Gdyby ktoś kazał mu wymienić najszczęśliwszy dzień z jego życia, to wskazałby właśnie ten, w którym poczuł ją wszystkimi możliwymi zmysłami. Potem bujali się na ogrodowej ławce, jedli maliny i rozmawiali o przyszłości. Świętowali jej wejście w pełnoletniość oraz to, że Mikołaj właśnie dostał się na prawo. Chciał zostać bardzo dobrym prawnikiem. Wykonywanie tego zawodu miało zapewnić im dostatnie życie. Całe lato spędzili na tej działce, oddając się pieszczotom własnych ciał. Uwielbiał sprawiać jej przyjemność cielesną i pomimo braku doświadczenia starał się być możliwie jak najlepszym kochankiem.
Cóż mógł jej wtedy ofiarować oprócz miłości i napisanych odręcznie wierszy? Jeden z nich ciągle trzymał w kalendarzu. Nie zdążył jej go dać. Wtedy te słowa znaczyły wszystko. Dziś były jedynie skrawkiem papieru wyperfumowanego domieszką wspomnień, szczelnie schowanych na dnie duszy. Trzymał go w rękach i patrzył na niego wzrokiem niewyrażającym zgody na decyzję, którą podjęło za niego życie.
Jesteś piękna!
Jak bardzo wiosenny, uśmiech Twój,
Myśli już nie moje – wszystkie biegną
do Ciebie
Jak bardzo iskierki Twoje kuszące
Emocje w duszy grają niczym orkiestra cała,
dla Ciebie
Jak bardzo kobiecość Twoja rozpala
W głowie szumi, serce rytm przyspiesza,
dla Ciebie
Jak bardzo pragnę odszukać Cię w malinkach.
By skraść choć jednego pocałunku miodową słodycz
dla siebie
Kocham Cię, na zawsze i do końca
Twój Mikołaj
Gdy skończył czytać, wrócił myślami do nowo poznanej dziewczyny. Kolor jej włosów splecionych w warkocze, sposób poruszania się i mówienia do złudzenia przypominał mu jego pierwszą miłość. Tylko te oczy były inne. Inności tej nie potrafił nazwać słowem. Co prawda, było mu dane patrzeć w nie tylko przez ułamek sekundy, a wystarczyło, by dostrzegł tajemnicę, której poznanie miało stać się celem jego przyszłego życia.
Ile mógł mieć lat? Wyglądał na zadbanego. Nieprawda! On był zadbany. Piekielnie zadbany. Paulina odnawiała w myślach obraz nowo poznanego mężczyzny. Jej wyobraźnia działała na najwyższych obrotach. Spędziła w jego towarzystwie zaledwie pół godziny i to wystarczyło, aby jej wieczór stał się niespokojnym. Nie miała nawet apetytu na indyka, którego upiekła mama, a przecież było to jedno z jej ulubionych dań. Rodzice wypytywali, jak minął dzień, co robiła i jak poszło ostatnie zaliczenie. Ot, zdawkowa rozmowa o wszystkim i o niczym.
Szczęśliwie dotrwała do końca posiłku i wróciła do siebie na górę. Chciała zadzwonić do Dagmary, chciała nawet do niej pojechać, aby jeszcze przez chwilę móc na niego popatrzeć. Zganiła siebie samą za te myśli. Próbowała przenieść swoją uwagę na pracę magisterską, lecz... ciągle wracała do punktu wyjścia.
Nie mogła sobie darować, że zrobiła z siebie taką idiotkę. Ten tekst o gaciach, a zaraz po nim kolejny, o księciu, były totalnie nie na miejscu. To wszystko przez Dagmarę. Ona pierwsza o tych gaciach zaczęła gadać. Mogła chociaż powiedzieć, że majtki by dziewczynom spadły, a nie gacie. Chociaż co to za różnica, gacie czy majtki, skoro i tak na wywarcie pierwszego wrażenia mamy podobno tylko jedenaście sekund. Dobrze, że przynajmniej w ich trakcie milczała jak grób. Może chociaż to ją uratowało?
Nie wiedziała dlaczego, ale zależało jej, aby myślał o niej pozytywnie.
Szkoda, że był rozwiedziony. Ciekawe dlaczego? Może zdradzał żonę? Wcale by to jej nie zdziwiło. Wyglądał jak model z okładek „Men’s Health”. Nie sądziła, aby komuś takiemu łatwo było się oprzeć.
Kiedy Daga paplała trzy po trzy, zachwycając się samochodem, Paulina skanowała centymetr po centymetrze sylwetkę nieznajomego. Zależało jej, aby zapamiętać jak najwięcej szczegółów, chociaż wiedziała, że rozwiedziony mężczyzna nie jest szczytem jej marzeń. Chciała normalności, a nie telefonów od byłej żony ani wizyt dzieci z poprzedniego małżeństwa.
Zawsze podobali jej się starsi mężczyźni. Rówieśnicy nigdy nie byli zbyt interesujący. Bo o czym tu rozmawiać z kimś, kto fascynuje się najnowszą konsolą do gier? Ich infantylność sprawiała, że po dwóch, góra czterech randkach rezygnowała z pogłębiania znajomości.
W sumie to miała tylko jeden poważniejszy związek – z Wojtkiem. Było im naprawdę dobrze do momentu, kiedy żona Wojtka postanowiła odwiedzić gabinet jej matki. Mama płonęła na stosie wymownych spojrzeń swoich pacjentów, kiedy ta z dzieckiem na ręku błagała ją, aby przemówiła do rozumu własnej córce. Matka z godnością wytrzymała publiczne poniżenie, jednak kiedy wróciła do domu, odbiła sobie wszystko z nawiązką. Wrzeszczała, jakby ktoś oblewał ją gorącym woskiem. Prawie tak głośno, jak wtedy, gdy mała Paulinka weszła na niezabezpieczony barierkami taras sąsiadów, z tą tylko różnicą, że tym razem nie przebierała w słowach. Pracownicy budowlani z kilkunastoletnim stażem mogliby się od niej uczyć.
Później nastąpiły ciche dni. Dziewczyna przekonywała matkę, że o istnieniu żony nie miała pojęcia.
Wojtek nauczył ją wiele. Udzielona przez niego lekcja życia zapadła jej w pamięć już na wieki. Nie chciała mężczyzny z przeszłością. Jednak znalezienie kogoś, kto spełniałby jej wymagania, było tak samo prawdopodobne, jak kupno trzydziestego pierwszego grudnia szałowej sukienki na zabawę sylwestrową.
Od dwóch lat była sama. Nie narzekała na brak zajęć, ale gdzieś tam na dnie serca odzywały się skrywane pragnienia o miłości. Gdy patrzyła na Dagę i Miśka, zazdrościła im ich relacji. Byli jak Fiona i Shrek z animowanego filmu dla dzieci. Zresztą bywało, że tak też się do siebie zwracali.
Włączyła komputer, aby nanieść poprawki do pracy magisterskiej. Jutro miała ostatnie konsultacje ze swoją panią promotor. Lada chwila się obroni, przeżyje ostatnie beztroskie wakacje i trzeba będzie poszukać jakiejś pracy. Rodzice cały czas namawiali ją, aby rozpoczęła kolejne studia, tym razem stomatologię. Uważali, że zbyt szybko zrezygnowała z marzeń o byciu lekarzem. Zabrakło jej tylko dwóch punktów, aby stać się posiadaczką indeksu Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. Może warto było te marzenia odświeżyć? Może rodzice mieli rację?
Stała pod prysznicem i usiłowała zmyć z siebie wrażenia przeżytego dnia. Między jedną a drugą myślą pojawiały się te o dopiero co poznanym mężczyźnie.
Rozdział 2
Nazajutrz, kiedy stała przed domem przyjaciółki, mimochodem jej wzrok powędrował do miejsca, w którym powinien znajdować się jego samochód. Nie było go tam. Poczuła rozczarowanie. Miała nadzieję, że zobaczy Mikołaja, może zamieni z nim kilka zdań. Sama nie wiedziała, dlaczego czuła taką potrzebę. Gdyby się tak uprzeć, mógłby być jej ojcem. Wyobraźnia podpowiedziała jej, że matka nie byłaby z tego zadowolona.
Nacisnęła guzik domofonu. Przyjemna muzyka dzwonka mieszała się z szumem wiatru, dając wrażenie optymistycznie wypełnionej przestrzeni. Kąciki ust dziewczyny uniosły się delikatnie.
– Paulina? Wejdź. Nie słyszałaś, że otworzyłem domofon? – Ojciec Dagmary stał na progu domu, próbując nawiązać z nią kontakt. – Wołam i wołam, a ty stoisz i uśmiechasz się do siebie.
– Przepraszam, Patryku. – Odkąd pamięta, mówiła do niego po imieniu. W domu Dagmary nie istniały granice ani tematy tabu. Byli najbardziej wyzwoloną rodziną, jaką kiedykolwiek znała. – Zamyśliłam się. Czy zastałam Dagmarę? Byłyśmy umówione. – Spojrzała na piżamę ojca przyjaciółki i dotarło do niej, że najwyraźniej przedwcześnie wyciągnęła go z łóżka. Niczym nieskrępowany mężczyzna, przyzwyczajony do jej częstych porannych wizyt, ujął w ręce kubek świeżo zaparzonej kawy i skierował swoje kroki na taras.
– Daga jeszcze śpi. Dziś nie ma zajęć. Wiesz, że po niej to można by było czołgiem jeździć, a ona nadal spałaby w najlepsze. Obudź ją, bo całe życie prześpi – powiedział, przeglądając wiadomości na swoim złotym iPadzie.
– Zrobię kawę i pójdę do niej.
– Jasne, wiesz, jak się obsłużyć – odpowiedział, nie przerywając lektury.
Paulina celowo przeciągała moment przygotowywania kawy. Wyciągnęła kubki ze zmywarki, wypolerowała łyżeczki i z aptekarską dokładnością spieniła mleko. Na powierzchni napoju powstały precyzyjne wzorki, godne najlepszego baristy w kraju. Zastanawiała się, gdzie podział się gość, przez którego poprzedniego dnia nie zjadły lodów o smaku bezowym. Czyżby w ekspresowym tempie poradził sobie z własnym życiem?
Ojciec Dagi jak zwykle nie przejmował się zbytnio jej obecnością. Przychodziła do ich domu tak często, że nikt już tu na nią nie zwracał uwagi. Nawet Stinki (dla Patryka – Śmierdziel) nie raczył otworzyć oczu, kiedy niosąc tacę z kawą, mijała jego pustą miskę. Przy niej zawahała się, ale odstawiła napoje na stół i nachyliła się nad białym labradorem. Jego łagodność wzbudziła w niej opiekuńcze instynkty.
– Stinkuś, Stinkuniu, jadłeś śniadanko? Pewnie nie. Twoja pańcia śpi w najlepsze, a ty tu głodem przymierasz. Biedaczku mój kochany, poczekaj, zaraz ci przygotuję śniadanie mistrzów. – Otworzyła puszkę psiej karmy i wyłożyła jej zawartość do miseczki. Zwierzę natychmiast się ożywiło, zanurzając swój pysk w posiłku.
– Lubisz opiekować się innymi? – zapytał, starając się ze wszystkich sił, aby jego głos brzmiał naturalnie. Zerknął przy tym niechcący na palce swojej prawej dłoni. Jeszcze kilka miesięcy temu można było tam dostrzec połyskujący, złoty krążek.
– Prawdopodobnie wyssałam tę cechę z mlekiem matki. Jako przedstawicielka przyszłego „ciała pedagogicznego” jestem z niej raczej dumna. – Głosu, który usłyszała, nie mogła jeszcze nazwać znajomym. Zanim odwróciła twarz w kierunku jego brzmienia, zastanowiła się przez chwilę, jak długo jego właściciel ją obserwował.
Ojciec Dagmary znudzonym krokiem wszedł z powrotem do kuchni, trzymając w ręce dla odmiany pusty kubek po kawie. Przeglądając się w lustrze piekarnika, przejechał wolną dłonią po gęstych ciemnych włosach.
– Cześć, stary, poznałeś już Paulinę?
– Tak, mieliśmy przyjemność poznać się wczoraj – odparł, nie odrywając od niej wzroku. Wyglądała znajomo, a zarazem zaskakująco. Tak jak wczoraj jej włosy splecione były w warkocze. Mógłby patrzeć godzinami na jej postać, trzymającą w dłoniach tacę z parującymi napojami.
– Pójdę już, obudzę Dagę.
– Poczekaj – ocknął się Patryk. – Jadłaś śniadanie? Mikołaj był w piekarni, kupił świeże bułki. Jak chcesz, to zrób kanapki.
– Za chwilę wrócę. Zaniosę kawę, zanim wystygnie. – Zdecydowanym krokiem poszła w stronę schodów prowadzących do sypialni przyjaciółki. Czuła, że gdy pozwoli sobie na jeszcze jedną chwilę w jego obecności, odczuwana przez nią ekscytacja zostanie odkryta.
– Paula, mamy jeszcze ciastka francuskie, przyjdź zaraz, zanim wszystkie znikną! – krzyczał Patryk, przeżuwając jedno z nich.
Modliła się pod nosem, aby się tylko z tą kawą nie przewrócić. Serce waliło jej tak, jak gdyby miała za chwilę wejść na egzamin, od którego zaliczenia zależy jej przyszłe życie. Gdy znalazła się w sypialni przyjaciółki, odetchnęła z ulgą. Postawiła kawę na nocnym stoliku, a sama ciężko opadła na krzesło, usytuowane tuż przy toaletce. Chciała ochłonąć, nim obudzi się Daga.
– Kawusia? Cudownie. – Przeciągnęła się Daga, świeżo wyciągnięta z objęć Morfeusza. Miała świadomość, że jej relacja z Pauliną należy do wyjątkowych. Tylko ona potrafiła budzić ją w tak pięknym stylu.
– Wstawaj, szkoda dnia. Zjemy śniadanie i idziemy na zakupy. Muszę kupić jakąś białą bluzkę. Na obronie wypadałoby wyglądać jak człowiek. Przejrzałam wczoraj całą swoją szafę i wszystko albo w ciapki, albo w kwiatki, albo w paski. Nie mam niczego, co nadałoby się na ten dzień. No, może z wyjątkiem czarnej sukienki, którą miałam na pogrzebie dziadka, ale jej raczej wolałabym nie wkładać. W dniu, kiedy zostanę panią magister, nie chciałabym wyglądać jak w żałobie. Jeszcze buty muszę kupić. I spódnicę. Albo może w ogóle kupię jasną sukienkę? Mogłabym ją wykorzystać na inne uroczystości. Biała bluzka kojarzy mi się ze zdjęciem matki z jej studniówki. Rety, jak to dobrze, że czasy się zmieniają. Tak narzekamy na tę naszą nowoczesność, ale szczerze, Daga, to ja sobie nie wyobrażam, że miałabym chodzić przyodziana w granatową spódnicę i obciskające moje łydki podkolanówki.
– Zaraz, zaraz, powoli. Co ty tak strzelasz, jak z karabinu? Dopiero się obudziłam. – Daga upiła łyk kawy. – Letnia. Znowu karmiłaś Stinkusia, zanim dotarłaś na górę?
– Gdybyś dała jeść własnemu psu, nie musiałabym go karmić. Jak ty masz zamiar być odpowiedzialnym prawnikiem, jak o własnego psa nie chce ci się zadbać. Leżał biedny i nie miał nawet siły oczu otworzyć. Zlitowałam się nad nim i dałam mu śniadanko. Twój ojciec też jeszcze w piżamie. W lodówce u was tylko światło. Wstydu nie macie oboje, żeby gościa do piekarni wysyłać. Ten cały Mikołaj z bułkami właśnie przyszedł.
– Świeże bułeczki u nas w domu? O, w mordę. Wigilia w maju? Cudowna wiadomość. Już dawno nie jadłam tak porządnego śniadanka. Jeśli ten cały Mikołaj będzie nam przynosił codziennie świeże bułeczki, to jak dla mnie może tu zostać na zawsze. Tak w ogóle, co ty taka w pąsach jesteś? Wpadłaś tu i gadasz jak najęta. Niepodobne to do ciebie. Stało się coś?
– Nic się nie stało. Po prostu. Uważam, że mogłabyś trochę przejąć obowiązki matki, zanim wyzdrowieje.
– Ona nigdy nie wyzdrowieje. Alkoholikiem się jest przez całe życie. Na szczęście u niej coraz lepiej. Może odwiedzimy ją z ojcem w weekend, jeśli jej opiekun na to pozwoli.
– To fantastyczna wiadomość. Upiekłabym jej ulubioną szarlotkę, ale wiem, że nie można.
– Absolutnie, żadnych jabłek, porzeczek ani wiśni. Spotęgują tylko odczucie alkoholowego ssania.
– Wiem. W takim razie zrobię sernik.
– Zrób, na pewno się ucieszy. Dam ci jeszcze znać, czy pojedziemy. Przyszłabyś do psa?
– Nie, żebym się wykręcała, bo wiesz, jakim uczuciem darzę twojego psiaka, ale przecież macie gościa. Może on mógłby się nim zająć? Trochę dziwnie by to wyglądało, gdybym go tu nachodziła, co nie? Jeszcze coś sobie o mnie pomyśli. Że jakaś chętna jestem albo co innego.
– Chętna? – Daga się roześmiała. – A jesteś chętna? – prowokowała przyjaciółkę.
– Bujaj się. – Paula rzuciła w nią poduszką. O mały włos trafiłaby w kawę, na szczęście Dagmara zdążyła unieść kubek ponad głowę.
– Okay, bez żartów. Masz rację. Zapytam go. No właśnie, à propos gościa, to dzisiaj rano tłukł się niemiłosiernie. Chyba był biegać czy coś? Mył się o świcie. Nie wiem, po co się myć przed bieganiem, jak za chwilę, tak czy siak, się spoci.
– Skąd pewność, że biegał?
– Bo potem znowu się mył. Na własne uszy słyszałam, jak ktoś co chwilę odkręca wodę. Na pewno nie był to ojciec. Za żadne skarby nikt by go w czwartek nie ściągnął z łóżka przed dziewiątą. Nie po to w ten dzień ma home office, aby się tak wcześnie zrywać. – Trajkotała jak najęta, dostrzegając po chwili, że Paula, zamiast skupić uwagę na jej słowach, zamyśliła się głęboko. – Ej, słuchasz mnie?
– Tak, tak. Zastanawiam się, czy wystarczy mi pieniędzy na zakupy.
– Jak chcesz, to ci pożyczę, ale... – Przerwała na chwilę i podrapała się po głowie. – Czy ty przypadkiem nie myślisz o jakimś facecie?
– O jakim facecie? Wiesz przecież, że na pedagogice jakikolwiek przedstawiciel płci męskiej jest towarem deficytowym.
– To może jakiś przystojny sąsiad się wprowadził? Nie samą uczelnią żyje człowiek. Albo może wpadłaś na kogoś w hipermarkecie? Musi być jakiś powód twojego roztargnienia, niech no tylko pomyślę. – Zmrużyła oczy, zaciskając jednocześnie usta w wąską kreskę.
– Ty już lepiej nie myśl. Przez to twoje myślenie zawsze potem mamy kłopoty.
– Wiem! – wykrzyknęła Daga, nie dając się uciszyć.
Paula zadrżała. Spodziewała się, że kto jak kto, ale przyjaciółka w mig ją rozszyfruje. Starała się nie dopuścić do wypowiedzenia słów, których brzmienia za żadne skarby świata nie dałoby się cofnąć. Nieudolnie wróciła do tematu bluzki, sukienki i butów. Nawet coś o torebce wspomniała, lecz nic nie było w stanie powstrzymać Dagi.
– Mikołaj wpadł ci w oko!
– Cicho bądź, bo usłyszą. Musisz się wydzierać, jak jakaś rozhisteryzowana matka na placu zabaw?
– Ale jajca, toś mnie zaskoczyła. No, no, nie powiem. Niezłe z niego ciasteczko. I ta dupka. Miodzio. Zazdroszczę ci. Chociaż mój Misiek też ma dupkę niczego sobie.
– Ucisz się wreszcie, bo zaraz ci coś zrobię.
– Dobra już, dobra. Nic nie mówię. Ale, zaraz, zaraz, Paula, ty przecież mogłabyś być jego córką. On studiował z moim starym.
– Przecież wiem. Dlatego lepiej się stanie, jak nie zaczniesz rozdmuchiwać tej wiadomości, a ja nie będę się tu pojawiać zbyt często. Po co kusić los?
Dziewczyny zeszły na dół, wiedzione wizją śniadania w postaci świeżych bułek. Ojciec Dagmary wraz z Mikim siedzieli właśnie na tarasie. Zacięcie o czymś dyskutowali.
Paula nie mogła się powstrzymać, aby co chwilę nie zerkać w tamtą stronę. Obiecała sobie, że ograniczy wizyty w domu Dagmary, przynajmniej do momentu przebywania tam gościa. Teraz powinna się skupić przede wszystkim na obronie, to jej priorytet. Nie mogła pozwolić sobie na miłosne uniesienia w chwili, gdy ważyła się jej przyszłość. Pedagogika może nie była trudnym kierunkiem studiów, lecz Paula zawsze podchodziła do wszystkiego bardzo poważnie. Jeśli się już w coś angażowała, to na sto procent.
Tym razem, dla odmiany, to Dagmara przygotowała późne drugie śniadanie. Okazało się, że Mikołaj kupił nie tylko pieczywo. Uczta w postaci kanapek z żółtym serem, pomidorem i szczypiorkiem smakowała tak, że po kilku minutach na talerzach dziewczyn nie można było dopatrzyć się nawet małego okruszka.
Całe popołudnie spędziły, nabijając kilometry przedreptane na wędrówkach od jednego do drugiego sklepu. Nosząca rozmiar trzydzieści osiem dziewczyna mogła przebierać w strojach tak długo, jak tylko chciała. Daga przyglądała się wszystkiemu z nieukrywaną zazdrością. Zawsze marzyła o zwiewnych sukienkach, podkreślających kobiece kształty. Uwydatniających biust i biodra, jednak przy jej posturze przypominającej szczypiorek zmuszona była, przynajmniej na razie, pozostać w tej kwestii jedynie przy marzeniach.
Po kilku owocnie spędzonych godzinach miały serdecznie dość. Wypiły kawę, zjadły zaległe bezowe lody i rozstały się, obiecując sobie wieczorną rozmowę telefoniczną.
Rozdział 3
Trwoniła czas, patrząc ślepym wzrokiem w ekran swojego laptopa. Powinna się uczyć, a jednak jej myśli wracały do mężczyzny, który, jak to słusznie określiła Daga, mógłby być jej ojcem. Co prawda, w telewizji często słyszy się o związkach młodszych kobiet ze starszymi mężczyznami. Kolorowe gazety na każdym kroku ukazują zdjęcia infantylnych celebrytek pozujących przy coraz to starszych partnerach. Niestety, do celebrytki było jej daleko, a blask fleszy nie był tym, o czy marzyła Paula.
Zamknęła laptop i postanowiła chwilę poczytać. Przez historie zapisane na kartach książek przenosiła się w świat widziany oczami ich autorów. Bezwzględnie zgadzała się z opinią noblistki, że czytanie jest najfantastyczniejszą rozrywką, jaką ludzkość mogła sobie wymyślić.
Już dawno nie pozwalał sobie na luksus wyłączenia służbowego telefonu. Nawet podczas porannego biegania załatwiał sprawy zawodowe, zamiast skupić się na równomiernym tempie. Cięgle dokądś się spieszył, ciągle musiał z czymś zdążyć i ciągle miał plany. Przysłaniały mu teraźniejszość, w której obecnie nie mógł się odnaleźć.
Kiedy patrzył na Paulę karmiącą psa, poczuł spokój, jakiego w jego codzienności nie było od dawna. Mimo dzielącej ich bez wątpienia sporej różnicy wieku miał wrażenie, że obcowanie z tą dziewczyną wiele by go nauczyło. Niestety nie było to możliwe. Cóż mógł jej ofiarować? Marne chwile wyrwane z codzienności? Nie była typem kobiety, z którymi ostatnimi czasy miał styczność. Wydawała się obojętna na wszystko, co ją otacza, lecz skupiona na sobie i swoim życiu. Zazdrościł jej tego.
Cisza dźwięcząca w uszach wydawała się nie do zniesienia. Jeszcze kilka dni temu siedział w samym sercu imprezy, której był głównym bohaterem. Kolejna wygrana sprawa, kolejny zawodowy sukces i kolejny gwóźdź do trumny jego osobistego życia. Z Małgorzatą nie widział się od miesiąca. Nie chciała go znać i wcale się jej nie dziwił. Całe szczęście regularnie spotykał się z małym Tadziem. Każdy pierwszy i trzeci weekend miesiąca należał do nich. Zabierał wtedy syna do wynajętego luksusowego apartamentu na Mokotowie i starał się mu poświęcić tyle uwagi, ile tylko było możliwe. Tyle, ile może dać dziecku weekendowy ojciec.
Teraz siedział na tarasie domu Patryka, przypatrując się Stinkiemu, który wylegiwał się w promieniach wiosennego słońca. Zwierzak z pewnością żył w teraźniejszości. Nie martwił się tym, czy ktoś da mu jeść, czy nie. Jego brzuch unosił się i opadał w równomiernym tempie, pozwalając na swobodny przepływ życia.
Mikołaj popatrzył na swój prywatny telefon. Jego numer znali jedynie przyjaciele. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, jak brzmiał dzwonek tego urządzenia. Owo spostrzeżenie nie należało to tych, którymi można by się pochwalić. Co z tego, że profil jego kancelarii zalajkowało kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Co z tego, że jego kalendarz pękał w szwach? Poczucie przeciekającej przez palce codzienności, która prowadzi donikąd, zaczęło mu przeszkadzać.
Dochodziła dwunasta. Zebrał się więc, wziął prysznic i pojechał do centrum, aby zjeść obiad z przyjacielem.
– Cześć, stary. Sorry za spóźnienie. Długo czekasz? – Patryk wszedł szybko, wyrównując oddech.
– Nie dłużej niż kwadrans. Nic się nie stało. Już dawno na nikogo nie czekałem. Dzięki tobie zobaczyłem, co czują inni, kiedy ja ciągle się spóźniam. Dzięki za to doświadczenie, przyjacielu.
– Sprawa się przeciągnęła, sędzia znowu marudził. Czasami mam dość tej roboty. Gdyby nie to, że dzięki niej mogę zapewnić dostatnie życie moim dziewczynom, już dawno rzuciłbym to w cholerę i zajął się agroturystyką. Codziennie rano doiłbym krowę i wyrabiał świeży twaróg dla swoich gości.
– Już lepiej rób to, co robisz. Na tym przynajmniej się znasz – rzekł Miki z lekką nutą sarkazmu, na który, biorąc pod uwagę staż ich znajomości, mógł sobie spokojnie pozwolić.
Stojący przy jaskrawo oświetlonym barze kelner, spod którego podwiniętych rękawów białej koszuli wystawały owłosione ręce, przyglądał się rozmowie mężczyzn, próbując wyczuć moment, w którym będzie mógł przyjąć zamówienie. Ledwo Miki uniósł wzrok znad karty, kiedy ten stanął przy ich stoliku gotowy do wykonywania swojej pracy. Minęło niespełna pół godziny, jak stanęły przed nimi dwa gigantycznych rozmiarów steki, podane na gorącym kamieniu.
– Fajna knajpa. Dawno nie jadłem czegoś tak znakomitego. – Miki pochwalił wybór Patryka.
– Jadam tu bardzo często. Kucharz zna się na rzeczy, a takich cenię najbardziej. Zresztą podobnie jak i ty. Ale okay, nie zagaduj. Powiedz lepiej, jak u ciebie? Jak się czujesz? Wymyśliłeś już coś?
– Nic oprócz tego, że potrzebuję odpocząć. Oderwać się od wszystkiego i po raz pierwszy w życiu nie analizować i nie mieć planów.
– No, to będzie trudne w twoim wykonaniu – zakpił Patryk.
– Nie chciałbym się spieszyć. Ciągle gdzieś się spieszę i dotarło do mnie, że nie mam czasu na życie.
– Kryzys wieku średniego?
– Może? Nie wiem. Dzięki, że mogę się u was zatrzymać. Co prawda, bez Hanki ten twój pałac wygląda na nieco opustoszały, ale chyba niedługo to się zmieni, co? Są postępy w leczeniu?
– Słuchaj, tak naprawdę Hania nie wyzdrowieje nigdy. Wiesz, jak to jest z alkoholikami.
– Tak, ojciec mnie nieco doświadczył.
– No właśnie. – Patryk wytarł usta śnieżnobiałą, starannie wykrochmaloną serwetką. – Ale rokowania są bardzo dobre. Najważniejsze, że chce zmiany. Nie wiem, który to już raz, ale mam nadzieję, że w końcu terapia przyniesie oczekiwany rezultat. Daga tęskni za matką. Dlatego kupiłem jej tego psa. Śmierdzi niemiłosiernie, ale co zrobić. Niech już go ma.
– Masz na myśli Stinkiego?
– Tak. Teraz tylko problem z nim. Każde z nas ma swoje życie. Ja kancelarię, Daga studia i tego swojego Miśka. W związku z tym zwierzak siedzi całymi godzinami sam. Cud, że nie oszczał jeszcze całej chaty i nie ogryzł mebli. Poczciwe stworzenie. Nie był to chyba zbyt dobry pomysł, aby z nami zamieszkał. Sądziłem, że zrekompensuję córce brak rodzeństwa, o którym zawsze marzyła. Ech... – westchnął, chcąc zakończyć swój wywód, po chwili jednak dodał: – Dobrze, że Paulina przychodzi, bo regularnie go karmi. My czasami zapominamy i Stinki jada to, co akurat spadnie z naszego stołu, a jak zdążyłeś pewnie zauważyć, ja średnio sobie radzę z rolą domowej gospodyni.
– Nie przesadzaj. Radzisz sobie świetnie. Niejeden by się załamał, rzuciłby to wszystko w pioruny i zajął się agroturystyką, o której nie ma zielonego pojęcia.
– Powiedz, stary, jak to jest, że z tego, co zaplanowaliśmy jako dzieciaki, udało nam się zrealizować tylko cele zawodowe?
– Na nie mieliśmy wpływ. Na drugiego człowieka nie. Nigdy nie wiesz, co zrobi ani jak się zachowa. Wydaje ci się, że kogoś znasz, a chwilę później znowu czujesz się, jakbyś dryfował samotnie po oceanie.
– Niezły z ciebie poeta, ale masz rację. Coś jest w tym, co mówisz – przytaknął Patryk.
Kelner bezszelestnie doprowadził do porządku stół, przy którym rozmawiali. Minęło wiele lat od czasu, kiedy mogli sobie na to pozwolić w tak zwanym realu. Ich żołądki, wykazujące niehumanitarną radość po spożyciu kawału mięcha, domagały się jeszcze deseru. Złożyli zamówienie na kawę i sernik, po czym wrócili do rozmowy.
– Dziś rano odebrałem telefon z ośrodka. Możemy odwiedzić Hanię. Nie mogę się doczekać, aż powiem o tym Dagmarze. Codziennie wypytuje o matkę. Jutro z rana wyruszamy. Wziąłem kilka dni wolnego, zrobimy sobie majówkę. Oczywiście czuj się jak u siebie, chata wolna, możesz szaleć. Jest tylko jeden warunek.
– Boję się zapytać jaki.
– Zajmiesz się Stinkim?
– Rzucasz mi wyzwanie. Na Mokotowie w kilka miesięcy zdążyłem ukatrupić wszystkie kaktusy.
– Nie stresuj się. Daga poprosi Paulinę, żeby ci pomogła. Spoko dziewczyna, piecze o niebo lepszy sernik niż ten. – Kelner stawiający przed nimi kawę i deser taktownie udał, że nic nie słyszy. W tym miejscu obsługiwali wyłącznie mężczyźni, którzy zdawali się niewidzialni. Mówili tylko tyle, ile od nich wymagano.
– Są jeszcze na tym świecie kobiety piekące ciasta? – zapytał, starając się dyskretnie pociągnąć temat jasnowłosej piękności.
– Też się zdziwiłem, jakie cuda potrafi zrobić. Nie wiem, kto ją tego nauczył, ale zawsze, kiedy ta dziewczyna pojawia się w naszym domu, nasze brzuchy pękają w szwach. Cieszę się, że Daga ma kogoś takiego jak ona. Przypomina mi Hankę w najlepszych czasach. Oby tylko nie trafiła na jakiegoś gnoja, który zniszczy jej życie. – Patryk posmutniał, wypowiadając te słowa.
– Wciąż masz wyrzuty sumienia? – zapytał Miki niepewnym głosem. – Minęło już trochę czasu. Powinieneś sobie wybaczyć.
– Nigdy sobie nie wybaczę tego, co zrobiłem – odparł smutno, pogrążając się w myślach.
Mikołaj, po tym, co usłyszał, nie miał już odwagi wrócić do tematu Pauli. Czuł, że nie powinien się angażować w myśli o niej, chociaż był niemal pewien, że nie miałby serca zniszczyć jej życia. Nie po tym, czego doświadczył. Siedząc przed Patrykiem, nie widział już tego beztroskiego studenta, który kiedyś pożyczał mu klucze do domku na działce. Niewiele było w nim z chłopaka, który przeciął rurę szkolnej kanalizacji. Płynące po korytarzach gówno uratowało ich przed klasówką z matmy. Przed maturą z polskiego wrzucił do auli gaz pieprzowy. Niestety tym razem się nie powiodło, ponieważ w ekspresowym tempie do egzaminu przygotowano salę gimnastyczną. Wtedy nie myślał o następstwach swoich poczynań. Zawsze wszystko uchodziło mu na sucho. Gdyby mógł przewidzieć konsekwencje swojego romansu, milion razy zastanowiłby się, czy warto.
Dla niego to był tylko seks. Odskocznia od obowiązków w pracy. Nie chciał wracać do domu, w którym wrzeszczało małe dziecko, a żona przyodziana w szare dresy z powypychanymi kolanami była wiecznie zmęczona.
Przez trzy lata prowadził podwójne życie, o którym Hania dowiedziała się w trakcie spaceru z córką. Przez okno drogiej restauracji dostrzegła męża, trzymającego za rękę biuściastą brunetkę, której równe zęby lśniły w szerokim uśmiechu. Wtedy pierwszy raz weszła do monopolowego. Kupiła butelkę żubrówki i sok jabłkowy.
Kiedy wieczorem wrócił do domu, nie poznał matki swojego dziecka. Siedziała w fotelu ubrana w seksowną koszulkę. Paznokcie miała pomalowane na czerwono, a w dłoni trzymała szklankę z płynem koloru herbaty. Jej zawartość bez wątpienia wprowadzała ją w stan euforii. Na nogach Hanki, ułożonych jedna na drugiej, leżała otwarta książka. Był szczęśliwy, że w końcu się wyluzowała, zadbała o siebie, sięgnęła po książkę o tematyce odmiennej od tych związanych ze zmianą pieluch. Nachylił się nad nią, chcąc ją pocałować. W jednej chwili czar prysł. Zerwała się z fotela niczym koń wyścigowy, który przed chwilą usłyszał strzał zezwalający do startu. Spojrzał zdziwionym wzrokiem, poluzował ciasno zawiązany krawat i opadł na kanapę, nie pytając o przyczynę tak nagłej reakcji. Później już nie liczył, ile razy był świadkiem podobnych scen. Cieszył się nawet, że przestała marudzić i zajęła się swoim życiem.
Czas płynął, biuściastą brunetkę zastąpiła chuda blondyna, a on zupełnie nie zauważył, kiedy jego żona przestała przypominać kobietę, w której się zakochał. Żył jakby obok tego, co powinno być w jego życiu priorytetem. Nigdy nie zapomni dnia, kiedy zadzwoniono do niego z przedszkola z informacją, że nikt nie odebrał małej Dagmary. Nie przyszło mu nawet do głowy, że mogło wydarzyć się coś złego. Wściekły wracał do domu z dziewczynką, której nie umiał nawet zapiąć w samochodowym foteliku.
Wszedł do mieszkania i ujrzał postać żony siedzącej w fotelu tyłem odwróconym do drzwi frontowych. Kątem oka dostrzegł leżącą na jej kolanach książkę. W ręce trzymała szklankę, której niedopita zawartość rozlała się po czarnej jak ziemia spódnicy kobiety. Spała upita do nieprzytomności.
Rozdział 4
Kuchnia domu rodzinnego Pauli przypominała armagedon. Wszystko leciało dziewczynie z rąk. Uwielbiała piec, gotować i taplać się w różnych możliwych maziach, by przygotować ucztę dla podniebienia. Dziś jednak ewidentnie jej nie szło. Starała się sama przed sobą ukryć, że zależy jej na tym, aby sernik zrobił wrażenie na Mikołaju. Nie powinna się tak stresować tym sernikiem. Przecież piekła go dla Hani i prawdopodobnie Mikołaj nawet go nie spróbuje, lecz mimo to zależało jej, aby efekt był powalający, chociażby wizualnie.
Wzięła głęboki wdech i wydech, próbując uspokoić rozbiegane myśli. Nie była zwolenniczką nowoczesnych rozwiązań. Trend panujący w telewizji na to, aby przepisy odczytywać z przenośnych urządzeń elektronicznych, niespecjalnie jej się podobał. Otworzyła więc swój zeszyt i zaczęła przygotowywać produkty.
* kilogram dobrej jakości mielonego sera
* 3/4 kostki margaryny
* szklanka cukru
* 30 g cukru waniliowego
* 8 jaj
* 400 ml śmietanki kremówki (dobrze schłodzonej)
* tabliczka czekolady
* cztery łyżki mleka
* płatki migdałowe, do posypania całości
Oddzieliła żółtka od białek. Masło utarła z cukrem. Następnie powoli dodawała do masy po jednym żółtku, cały czas mieszając. Kiedy już masa z masła, żółtek i cukru była jednolita, zaczęła stopniowo dodawać do niej ser, aż do wykorzystania całego kilograma. W osobnym naczyniu ubiła sztywną pianę z białek, którą przełożyła do miski z serem i delikatnie mieszając, połączyła wszystkie składniki. Tortownicę wysmarowała masłem i obsypała bułką tartą. Stary babciny sposób zawsze się sprawdzał. Po wykonaniu tego zabiegu jej ciasto nigdy nie przywierało do brzegów blaszki. Przelała gotową masę sernikową do przygotowanej tortownicy i wstawiła do piekarnika nagrzanego do stu osiemdziesięciu stopni. Nastawiła zegar na pięćdziesiąt minut i pozostało jej tylko czekać.
Zrobiła wszystko dokładnie tak, jak to robiła babcia. Nie rozumiała swoich nerwów. Piekła przecież to ciasto wielokrotnie i jeszcze nigdy się nie zdarzyło, aby coś jej poszło nie tak, no może z wyjątkiem tego momentu, kiedy to w trakcie pieczenia wyłączyli prąd w ich dzielnicy. Ale to już było działanie siły wyższej. Nie miała na to wpływu.
Obserwowała, jak ciasto przepięknie wyrosło, zupełnie jakby chciało się uwolnić od metalowej foremki. Wystawało ponad jej krawędź. Nie przejmowała się tym, wiedząc, że później nieco opadnie. Siła doświadczenia przemawiała za spokojem, jednak nie było to takie proste. Nie zauważyła nawet, kiedy upłynął czas pieczenia i trzeba było wyjąć ciasto z piekarnika. Poprzedziła tę czynność nałożeniem na ręce czerwonych grubych rękawiczek z wizerunkiem Świętego Mikołaja.
– Oho, córeczka piecze ciasto. – Usłyszała głos matki dobiegający z sypialni. – Czy to jest serniczek babci Władzi, kochanie?
– Tak, mamusiu, ale nie licz, że załapiesz się na kawałek. Piekę go dla Hani. Wiesz, jak bardzo za nim przepada. Dagmarka z Patrykiem dzisiaj jadą ją odwiedzić.
– Chyba nigdy się nie przyzwyczaję, że mówisz do nich po imieniu. Za moich czasów było nie do pomyślenia, aby w ten sposób zwracać się do rodziców przyjaciół.
– Czasy się zmieniają, mamusiu.
– Wiem, i ludzie też.
Kiedy ciasto stygło, kobiety zjadły razem śniadanie, rozmawiając nie tylko o tym, jak nieubłaganie mija czas. Laura wypytała córkę o strój na obronę, o plany na przyszłość i o marzenia, które od kilku lat leżały w szufladzie z napisem „kiedyś”. Po cichu wierzyła, że jej jedyna córeczka ponownie zawalczy o swoje miejsce na Pomorskim Uniwersytecie Medycznym. Nie chciała jej jednak ponaglać ani wpływać na jej decyzję.
Paula pozbyła się przypieczonej skorupki ciasta, odcinając ją równo nożem. Na powierzchni sernika ułożyła sztywno ubitą śmietanę kremówkę. Rozpuszczając w rondelku czekoladę z dodatkiem mleka, zamyśliła się na temat tego, co mówiła matka. Może warto by było wrócić do marzeń? Tylko, czy były to jej marzenia? Chociaż... mogłaby spróbować. Miała ku temu wszelkie warunki. Rodzice tylko czekali, aż podejmie decyzję. Obiecała sobie, że gdy już upora się z obroną, wróci do tematu medycyny.
Tymczasem rozsmarowała wcześniej rozpuszczoną czekoladę po powierzchni śmietany. Zwieńczyła swoje dzieło, obsypując sernik równomierną warstwą płatków migdałowych. Niczym puchowy śnieg ozdobiły przysmak, który miał osłodzić popołudnie rodzinie Dagmary. Była z siebie dumna. Pozostało jej tylko dostarczyć wypiek przyjaciółce.
W domu Słupskich od rana wrzało. Dagmara biegała z góry na dół, pakując tobołki. Cieszyła się na spotkanie z matką. Nie widziały się od ponad miesiąca. Nie mogła się doczekać momentu, gdy pochwali się indeksem. Niemal wszystkie przedmioty zaliczyła w terminach zerowych. Wiedziała, że mama będzie z niej dumna. Były bardzo związane. Zdarzało się, że rozmawiały ze sobą do późnej nocy. Miały do siebie zaufanie i mówiły sobie o wszystkim. No, prawie wszystkim.
Zgodnie z umową punktualnie o dziesiątej do drzwi zadzwoniła Paula.
– Czy ktoś może otworzyć? Ja jestem jeszcze na golasa i nie dam rady – zakomunikował Patryk.
– To Paula, pewnie nie zabrała swojego klucza i stoi pod furtką. Mikołaj, otwórz jej, bo ja usiłuję właśnie zapiąć walizkę – dodała Dagmara.
– Jedziemy tylko na pięć dni, coś tam napakowała, że nie możesz zapiąć? Mikołaj, otwórz tej biednej dziewczynie. Sernik upiekła, a my zmuszamy ją, by stała pod furtką.
Mikołaj czekał, aż go o to poproszą. Nie chciał się wyrywać przed szereg. Jeszcze ktoś zdołałby odczytać myśli, których sam usiłował się pozbyć ze swojej głowy. Wcisnął guzik otwierający furtkę i przed jego oczami znowu ukazała się ona. Serce załomotało mu mocno. Otworzył jej drzwi i zaprosił do środka. Uśmiechnęła się szeroko, lecz nie był pewien, czy ten uśmiech skierowany był do niego, czy do kręcącego się pod jej nogami Stinkiego. Pies w mig wyczuł, że zbliża się pora karmienia.
– Dzień dobry, panie Mikołaju – przywitała się kurtuazyjnie.
– Wystarczy Mikołaj – rzekł sucho.
– Dobrze, zapamiętam.
Udała, że nie słyszy obojętności w jego głosie. Wolałaby, aby o coś ją zapytał. O cokolwiek, nawet o głupią pogodę. Nie oczekiwała rozmowy o gwiazdach, lecz zwykłego życzliwego zachowania. Postanowiła zignorować niegościnność, tłumacząc ją faktem, że nie jest to jego dom. Może gdyby przyszła do niego, zachowywałby się inaczej?
Pewnie nigdy nie przyjdzie mi tego sprawdzić, szkoda – pomyślała, przekierowując całą swoją uwagę na czworonoga radośnie merdającego ogonem.
– Stinkuś, piesku kochany. Pewnie jesteś głodny. Przyniosłam sernik dla twojej pańci, ale nie martw się, dla ciebie też coś mam. – Wyciągnęła z torby puszkę psiej karmy. – Wołowinka, taka, jak lubisz. No jedz, jedz, słoneczko moje – mówiła spokojnym głosem, schylając się nad zwierzęciem. Czuła na sobie wzrok Mikołaja i aby sprawdzić, czy jej przeczucie pokrywa się z rzeczywistością, gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę.
– Przepraszam, zamyśliłem się. Nie powinienem się tak na ciebie gapić.
– Taki duży, a taki wstydliwy?
– Masz na myśli, że stary?
– Mam na myśli dokładnie to, co powiedziałam. Nic ponadto. – Ponownie obdarzyła go szczerym uśmiechem.
Miała rację. Śmiało mógłby być jej ojcem, a tymczasem zachowywał się jak szczeniak. Wydawało mu się, że się zaczerwienił. Nie pamiętał już, jak to jest czuć skrępowanie w towarzystwie kobiety. Zwłaszcza tak młodej kobiety. Przez jego łóżko w trakcie kilku ostatnich miesięcy przewinęły się tabuny przedstawicielek płci żeńskiej i żadna z nich nie wprawiła go w stan zawstydzenia, nawet gdy wymachiwała przed jego oczami nagim biustem, prosto od najlepszego chirurga.
– Jeszcze raz przepraszam.
– Nie przepraszaj. Napijesz się kawy? – zapytała.
– Chętnie, poproszę.
– Patryk, Daga, chcecie kawę? – zawołała głośno do domowników, którzy pochłonięci przygotowaniami do wyjazdu nie uraczyli jej żadną odpowiedzią. – Wygląda na to, że jesteś skazany na moje towarzystwo, bo ani twój przyjaciel, ani moja przyjaciółka nie zamierzają nawet sprawdzić, kto wszedł do ich domu.
– Z tego, co zdążyłem zauważyć, traktują cię jak rodzinę. Podobno masz nawet klucze?
– Tak, ale zawsze ich zapominam. W zasadzie korzystam z nich tylko wtedy, kiedy gospodarze gdzieś wyjeżdżają. Przychodzę odwiedzić Stinkiego i podlać kwiaty. Hania je kocha i nie przeżyłaby, gdyby któryś z nich uschnął podczas jej nieobecności.
– Ja nie mam kwiatów.
– Nie lubisz?