Małe, duże - John Crowley - ebook + książka

Małe, duże ebook

JOHN CROWLEY

2,9

Opis

Powieść uhonorowana nagrodą World Fantasy, która przyniosła autorowi światową sławę.

Pełna baśniowych fantazji opowieść o rodzinie Drinkwaterów, mieszkańcach Edgewood.

Do krainy leżącej na pograniczu wizji i realności przybywa młodzieniec Smoky Barnable, by poślubić Daily Alice. Najpierw jednak razem będą musieli odbyć niebezpieczną podróż po pełnym cudów świecie, w trakcie której odnajdą wiele skarbów i napotkają najdziwniejsze istoty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 984

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (9 ocen)
1
2
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




księga pierw­sza

Edge­wood

I

Męż­czyźni to męż­czy­zni, ale Czło­wiek jest kobietą.

Che­ster­ton

Pew­nego dnia w czerwcu tysiąc dzie­więć­set któ­re­goś roku młody męż­czy­zna szedł pie­chotą na pół­noc od wiel­kiego City do mia­sta albo miej­sca zwa­nego Edge­wood, o któ­rym sły­szał, ale gdzie jesz­cze ni­gdy nie był. Nazy­wał się Smoky Bar­na­ble i szedł do Edge­wood, żeby się oże­nić. Fakt, że szedł na pie­chotę, a nie jechał, sta­no­wił jeden z warun­ków, aby w ogóle mógł się tam poja­wić.

Skądś do Dokądś Indziej

Cho­ciaż wyszedł ze swo­jego pokoju w City wcze­snym ran­kiem, docho­dziło już pra­wie połu­dnie, kiedy nie­mal pustym chod­ni­kiem prze­kro­czył ogromny most i ruszył ku miej­sco­wo­ściom na pół­noc­nym brzegu rzeki, z któ­rych wszyst­kie miały jakieś swoje nazwy, ale nie miały gra­nic. Całe popołu­dnie prze­dzie­rał się przez te indiań­sko brzmiące mia­sta, zazwy­czaj nie mogąc iść pro­stą trasą, bo wzdłuż tej nie­ustan­nie pły­nął ruch samo­cho­dów, z któ­rym nie było dys­ku­sji. Smoky Bar­na­ble mijał dziel­nicę za dziel­nicą, miej­sco­wość za miej­sco­wo­ścią, zaglą­da­jąc w uliczki i zer­ka­jąc do skle­pów. Widział nie­wielu pie­szych, nawet wśród rdzen­nych miesz­kań­ców, sporo dzie­cia­ków jeź­dziło za to na rowe­rach. Zasta­na­wiał się, jak im się żyje w takich miej­scach na pery­fe­riach, które jemu wydały się ponure, cho­ciaż mło­dzież była tu raczej uśmiech­nięta.

Regu­larna siatka alei ze skle­pami i ulic miesz­kal­nych zaczęła stop­niowo tra­cić rytm i prze­rze­dzała się jak skraj wiel­kiego lasu. Niczym leśne prze­sieki zaczęły ją prze­ci­nać zaro­śnięte działki. Od czasu do czasu przy­ku­rzony kar­ło­waty lasek albo zanie­dbana łąka ogła­szały, że można je prze­kształ­cić w zagłę­bie biu­row­ców, w park prze­my­słowy. Smoky przy­glą­dał się w myślach temu okre­śle­niu, bo wyda­wało się, że wła­śnie w takim miej­scu się znaj­do­wał, w parku prze­my­słowym, mię­dzy miej­ską pusty­nią a upraw­nymi polami.

Zatrzy­mał się przy ławce, w miej­scu, z któ­rego można było zła­pać auto­busy jadące Skądś do Dokądś Indziej. Usiadł, zdjął z ramion ple­ca­czek, wyjął z niego kanapkę, którą sam sobie zro­bił – kolejny waru­nek – i kupioną na sta­cji ben­zy­no­wej mapę dróg w kolo­rach kon­fetti. Nie był pewny, czy mapa jest dozwo­lona, ale prze­ka­zane mu wska­zówki, jak dostać się do Edge­wood, były mocno nie­pre­cy­zyjne, więc ją roz­ło­żył.

Dobrze. Ta nie­bie­ska linia była naj­wy­raź­niej popę­kaną asfal­tową drogą, która bie­gła wzdłuż opusz­czo­nych fabryk z czer­wo­nej cegły. Wła­śnie tą drogą szedł. Odwró­cił mapę tak, żeby nie­bie­ska linia bie­gła rów­no­le­gle do jego ławki, tak jak i droga (czy­ta­nie map nie było jego mocną stroną), i daleko po lewej stro­nie zna­lazł miej­sce, do któ­rego chciał dojść. Wła­ści­wie nazwa Edge­wood nie figu­ro­wała na mapie, ale to było gdzieś tutaj, w gru­pie pię­ciu miej­sco­wo­ści opi­sa­nych w legen­dzie znacz­kami naj­mniej waż­nej kate­go­rii. Czyli tak. W tamtą oko­licę docho­dziła też gruba podwójna czer­wona linia, dumna ze swo­ich zjaz­dów i wjaz­dów. Nie mógł nią pójść. Gruba nie­bie­ska linia (na tym modelu układu krwio­no­śnego Smoky wyobra­żał sobie, że nie­bie­skimi liniami cały ruch pły­nie na połu­dnie, do mia­sta, a w drugą stronę czer­wo­nymi) prze­bie­gała tro­chę bli­żej grupy pię­ciu miej­sco­wo­ści, umoż­li­wia­jąc krwin­kom dostęp do miast i mia­ste­czek wzdłuż trasy. Dużo cień­sza, przy­tkana miaż­dżycą nie­bie­ska linia, przy któ­rej sie­dział, docho­dziła do tej grub­szej. Praw­do­po­dob­nie tam prze­niósł się han­del, Zagłę­bie Narzę­dzi, Mia­sto Żyw­no­ści, Świat Mebli, Kra­ina Dywa­nów. Cóż… Ale była tam też pra­wie nie­do­strze­galna cienka czarna linia, którą mógł pójść. Począt­kowo myślał, że czarna linia pro­wa­dzi doni­kąd, ale nie, bie­gła naprzód, choć z pew­nym waha­niem. Naj­pierw wyda­wało się, że kar­to­graf zapo­mniał o niej wśród zwo­jów ner­wo­wych, ale potem linia pro­wa­dziła coraz wyraź­niej w roz­cią­ga­ją­cej się na pół­noc pustce, aż w końcu zaha­czała bar­dzo bli­sko o mia­sto, które według Smoky’ego leżało obok Edge­wood.

Czyli tędy. Droga wyda­wała się odpo­wied­nia dla pie­szych.

Zmie­rzył kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym odle­głość już prze­bytą i tę jesz­cze przed nim (dużo więk­szą), zarzu­cił ple­cak na ramię, nasu­nął głę­biej czapkę, żeby nie raziło go słońce, i ruszył dalej.

Szklanka chłod­nej wody w upalny dzień

Nie myślał o niej zbyt dużo, kiedy szedł, choć z pew­no­ścią cały czas była gdzieś w jego myślach przez ostat­nie nie­mal dwa lata, odkąd się w niej zako­chał. Do tam­tego pokoju, w któ­rym ją poznał, czę­sto w wyobraźni zaglą­dał, cza­sem z lękiem i drże­niem serca, które czuł wtedy, ostat­nio jed­nak czę­sto z poczu­ciem wdzięcz­no­ści i szczę­ścia. Tam­tego dnia zaj­rzał tam i zoba­czył, że Geo­rge Mouse poka­zuje mu z daleka szkla­neczkę, fajkę i dwie wyso­kie kuzynki: ją i jej nie­śmiałą sio­strę scho­waną za jej ple­cami.

To było w kamie­nicy Mouse’ów, w ostat­niej kamie­nicy czyn­szo­wej jesz­cze wynaj­mo­wa­nej loka­to­rom w tam­tej oko­licy, w biblio­tece na dru­gim pię­trze, gdzie szyby w sty­lo­wych oknach były sztu­ko­wane tek­turą, a ciemny wytarty dywan świe­cił bia­łymi nit­kami w przej­ściu od drzwi do barku i do okien. To się stało wła­śnie tam.

Była wysoka.

Miała pra­wie sześć stóp wzro­stu, czyli o kilka cali wię­cej niż on. Jej sio­stra wła­śnie skoń­czyła czter­na­ście lat i wzro­stem dorów­ny­wała Smoky’emu. Obie miały na sobie krót­kie, błysz­czące kok­taj­lowe sukienki, jej mie­niła się czer­wono, a jej sio­stry biało. Na ich nogach poły­ski­wały dłu­gie, dłu­gie poń­czo­chy. Co dziwne, mimo swo­jego wzro­stu obie dziew­czyny były nie­śmiałe, szcze­gól­nie młod­sza, która uśmiech­nęła się, ale nie chciała uści­snąć Smoky’emu dłoni i tylko scho­wała się głę­biej za plecy sio­stry.

Pło­chliwe wiel­ko­ludy. Star­sza spo­glą­dała na Geo­rge’a, który ich sobie przed­sta­wiał. Uśmie­chała się nie­pew­nie. Miała rudo­złote włosy, drobne sprę­żynki. Na imię miała, jak oznaj­mił Geo­rge, Daily Alice.

Ujął jej dłoń, pod­no­sząc wzrok na jej twarz.

– Jak szklanka chłod­nej wody w upalny dzień – powie­dział, a ona wybuch­nęła śmie­chem.

Jej sio­stra też się zaśmiała, a Geo­rge Mouse zgiął się w pół i kle­pał po kola­nie. Smoky, który nie wie­dział, dla­czego ten suchar oka­zał się taki śmieszny, patrzył roz­anie­lony to na jedno, to na dru­gie z idio­tycz­nym uśmie­chem, a ona na­dal trzy­mała jego dłoń.

To była naj­szczę­śliw­sza chwila w jego życiu.

Nie­wy­ra­zi­stość

Zanim poznał Daily Alice Drin­kwa­ter1 w biblio­tece w kamie­nicy Mouse’ów, nie zaznał w życiu zbyt wiele szczę­ścia. Ale tak się aku­rat zło­żyło, że było w tym życiu miej­sce na sta­ra­nia o czy­jąś rękę. Był jedy­nym dziec­kiem z dru­giego mał­żeń­stwa swo­jego ojca i kiedy się uro­dził, ojciec dobie­gał sześć­dzie­siątki. Gdy jego matka zdała sobie sprawę, że solidna for­tuna Bar­na­ble’ów w dużej mie­rze roze­szła się pod rzą­dami męża, zaczęła żało­wać, że w ogóle za niego wyszła, nie mówiąc już o uro­dze­niu mu dziecka, zosta­wiła więc ojca Smoky’ego w przy­pły­wie roz­go­ry­cze­nia. Dla Smoky’ego była to zła wia­do­mość, bo z całej rodziny matka była naj­mniej nie­wy­ra­zi­sta. W zasa­dzie była jedyną osobą z nim spo­krew­nioną, któ­rej twarz mógł na sta­rość natych­miast przy­wo­łać w wyobraźni, cho­ciaż kiedy ode­szła, był jesz­cze chłop­cem. Sam Smoky w dużej mie­rze rów­nież odzie­dzi­czył nie­wy­ra­zi­stość Bar­na­ble’ów i tylko nie­wielki rys kon­kret­no­ści po matce: ci, któ­rzy Smoky’ego znali, widzieli go jako smugę obec­no­ści oto­czoną mroczną poświatą jej braku.

Rodzinę mieli liczną. Jego ojciec spło­dził z pierw­szą żoną pię­cioro synów i córek. Wszy­scy miesz­kali na pozba­wio­nych wyrazu przed­mie­ściach miast w sta­nach, któ­rych nazwy zaczy­nają się od „I”, i które dla zna­jo­mych Smoky’ego z City były nie­roz­róż­nialne. Smoky’emu też się cza­sem myliły. Ponie­waż według jego dzieci ojciec miał masę pie­nię­dzy i nie było jasne, co zamie­rza z nimi zro­bić, zawsze był mile widziany w ich domach. Dla­tego po odej­ściu żony posta­no­wił sprze­dać dom, w któ­rym uro­dził się Smoky, i jeź­dzić od jed­nego potomka do dru­giego ze swoim małym syn­kiem, z kolej­nymi pozba­wio­nymi wyrazu psami i z sied­mioma wyko­na­nymi na zamó­wie­nie skrzy­niami, w któ­rych mie­ściła się jego biblio­teka. Bar­na­ble był czło­wie­kiem wykształ­co­nym, cho­ciaż edu­ka­cja nie poma­gała mu w pro­wa­dze­niu roz­mów; spra­wiała, że był sztywny i nie­do­stępny, a poza tym w naj­mniej­szym stop­niu nie niwe­lo­wała jego natu­ral­nego braku wyrazu. Jego star­szych synów i córki kufry ojca zawsze wpra­wiały w pewne zakło­po­ta­nie, jak wtedy, gdy przez przy­pa­dek mie­szali w pra­niu skar­petki taty z wła­snymi.

(W póź­niej­szych latach Smoky nabrał nawyku porząd­ko­wa­nia przy­rod­niego rodzeń­stwa wraz z jego domami i przy­pi­sy­wa­nia ich do odpo­wied­nich miast oraz sta­nów, kiedy sie­dział w toa­le­cie. Może dla­tego, że to wła­śnie w ich toa­le­tach czuł się wcze­śniej naj­bar­dziej nie­wy­ra­zi­sty, tak nie­wy­ra­zi­sty, że aż nie­wi­dzialny. W każ­dym razie spę­dzał potem na sede­sie dużo czasu, tasu­jąc swo­ich braci, sio­stry i ich dzieci jak talię kart. Usi­ło­wał połą­czyć twarz z odpo­wied­nim gan­kiem, a ganek z traw­ni­kiem przed domem, aż w końcu, w póź­niej­szych latach życia, mógł już całą ich talię roz­da­wać. Miał przy tym taką samą ponurą satys­fak­cję jak przy roz­wią­zy­wa­niu krzy­żó­wek, a przy tym podobną wąt­pli­wość – a co, jeśli słowa, które odgadł, krzy­żują się popraw­nie, ale to nie te słowa autor miał na myśli? Tym­cza­sem w kolej­nym tygo­dniu gazeta z roz­wią­za­niem krzy­żówki prze­cież nie nad­cho­dziła).

Z powodu odej­ścia żony Bar­na­ble nie pogrą­żył się w smutku, ale stał się jesz­cze bar­dziej bez wyrazu. Kiedy wta­piał się w życie swo­ich star­szych dzieci, a potem z niego wypa­ro­wy­wał, wyda­wało się im, że ojciec ist­nieje w coraz mniej­szym stop­niu. Tylko Smoky’emu prze­ka­zał w darze jedyne, co miał kon­kret­nego: wykształ­ce­nie. Ponie­waż we dwóch bar­dzo czę­sto się prze­pro­wa­dzali, Smoky nie pobie­rał ni­gdzie zwy­kłej edu­ka­cji. A kiedy w końcu wła­dze któ­re­goś ze sta­nów na „I” odkryły, co ojciec wyczy­niał ze Smo­kym przez te wszyst­kie lata, chło­pak był już za duży, żeby go posłać do szkoły. I tak, w wieku lat szes­na­stu, Smoky znał łacinę – kla­syczną i śre­dnio­wieczną; grekę; nieco sta­ro­mod­nej mate­ma­tyki; i grał tro­chę na skrzyp­cach. Nie znał zapa­chu zbyt wielu ksią­żek poza opraw­nymi w skórę kla­sycz­nymi tomami ojca; potra­fił mniej wię­cej dokład­nie wyre­cy­to­wać dwie­ście wer­sów Wir­gi­liu­sza; i do per­fek­cji opa­no­wał kali­gra­fię.

Tam­tego roku ojciec umarł. Wyda­wało się, że przed śmier­cią skur­czył się i pomarsz­czył, prze­ka­zu­jąc synowi wszystko, co było w nim gęste i zawie­si­ste. Smoky przez kilka lat pod­trzy­my­wał ich oby­czaj podró­żo­wa­nia. Miał kło­pot ze zna­le­zie­niem pracy, bo nie miał żad­nego Dyplomu. W końcu nauczył się pisa­nia na maszy­nie w kiep­skiej szkole biz­nesu – póź­niej przy­pusz­czał, że to musiało być w South Bend – i został Urzęd­ni­kiem. Miesz­kał w nazy­wa­ją­cych się tak samo trzech pod­miej­skich dziel­ni­cach trzech róż­nych miast. W każ­dym z nich rodzina nazy­wała go ina­czej – jego wła­snym imie­niem, nazwi­skiem ojca i „Smoky”. To ostat­nie tak paso­wało do jego ulot­no­ści, że je sobie zatrzy­mał. Kiedy skoń­czył dwa­dzie­ścia jeden lat, nie­znana zapo­bie­gaw­czość ojca rzu­ciła mu jakieś spóź­nione pie­nią­dze. Smoky wsiadł w auto­kar do City, natych­miast wyma­zu­jąc z pamięci wszyst­kie mia­sta swo­ich krew­nych, a także ich samych, po latach musiał więc ich odtwa­rzać, twarz po twa­rzy, traw­nik po traw­niku. A kiedy już dotarł do City, roz­to­pił się w nim cał­ko­wi­cie i z wdzięcz­no­ścią, jak kro­pla desz­czu, która spada do morza.

Nazwi­sko i numer

Wynaj­mo­wał pokój w budynku będą­cym daw­niej ple­ba­nią bar­dzo sta­rego kościoła, który stał na jej tyłach, otwarty dla wyznaw­ców i wan­dali. Z okna Smoky widział przy­ko­ścielny cmen­ta­rzyk, gdzie ludzie o holen­der­skich nazwi­skach wycią­gali się wygod­nie w swo­ich sta­rych łóż­kach. Rano znie­nacka budził go ruch samo­cho­dów – ni­gdy nie nauczył się prze­sy­piać tego momentu, jak wcze­śniej łoskotu pocią­gów jadą­cych na Środ­kowy Zachód – wsta­wał więc i szedł do pracy.

Pra­co­wał w sze­ro­kim, bia­łym pomiesz­cze­niu, w któ­rym tych nie­wiele dźwię­ków, jakie two­rzył razem z innymi, wzno­siło się do sufitu i opa­dało w dziw­nie zmie­nio­nej for­mie. Kiedy ktoś kasłał, miało się wra­że­nie, że kaszle sam sufit, prze­pra­sza­jąco, z zasło­nię­tymi ustami. Przez cały dzień Smoky prze­su­wał szkło powięk­sza­jące nad kolej­nymi kolum­nami drob­nego druku, uważ­nie czy­ta­jąc każde nazwi­sko oraz towa­rzy­szący mu adres i numer tele­fonu, i sta­wiał czer­wone sym­bole obok tych, które nie zga­dzały się z nazwi­skami, adre­sami i nume­rami tele­fo­nów wydru­ko­wa­nymi na kar­cie, któ­rych stosy co dzień przed nim sta­wiano.

Z początku odczy­ty­wane nazwi­ska nic dla niego nie zna­czyły, były rów­nie głę­boko ano­ni­mowe jak przy­pi­sane do nich numery tele­fo­nów. Jedyne, co wyróż­niało jakieś nazwi­sko, to przy­pad­kowe, a jed­nak bez­dy­sku­syjne miej­sce w porządku alfa­be­tycz­nym oraz wszel­kie idio­tyczne błędy, jakie mógł mu wymy­ślić kom­pu­ter – Smoky’emu pła­cono wła­śnie za ich wykry­wa­nie. (Fakt, że kom­pu­ter potra­fił popeł­niać tak nie­wiele błę­dów, robił na Smo­kym mniej­sze wra­że­nie niż dziwna tępota maszyny. Kom­pu­ter nie umiał na przy­kład odróż­nić, kiedy skrót „St.” ozna­czał „ulica”, a kiedy „święty” i przy roz­wi­ja­niu tych skró­tów bez cie­nia uśmie­chu pro­du­ko­wał grill-bar Siódmy Święty oraz Kościół Wszyst­kich Ulic). W miarę jed­nak, jak ula­ty­wały kolejne tygo­dnie, a Smoky wypeł­niał jałowe wie­czory bez­ce­lo­wym cho­dze­niem po City, ulica za ulicą (nie wie­dział, że więk­szość ludzi nie wycho­dzi z domów po zmroku), i w miarę jak zaczął pozna­wać dziel­nice, ich gra­nice, klasę spo­łeczną, ich bary i schodki przed domami – nagle nazwi­ska, które patrzyły na niego pod szkłem powięk­sza­ją­cym, zaczęły nabie­rać twa­rzy, wieku, zacho­wań. Ludzie, któ­rych widział w auto­bu­sach, pocią­gach i cukier­niach, ludzie, któ­rzy krzy­czeli do sie­bie przez wąskie podwórka kamie­nic, któ­rzy przy­sta­wali, żeby gapić się na wypadki samo­cho­dowe, któ­rzy kłó­cili się z kel­ne­rami i eks­pe­dient­kami, jak rów­nież sami kel­ne­rzy i eks­pe­dientki – wszy­scy zaczęli się prze­wi­jać przez leżące przed nim kartki cien­kiego papieru. Książka adre­sowa stała się wielką epo­peją o życiu w City, o miej­skim zgiełku, o tra­ge­diach i far­sach, opo­wie­ścią zmienną i pełną dra­ma­tycz­nych zwro­tów. Natra­fił na noszące stare holen­der­skie nazwi­ska, owdo­wiałe panie, które, jak wie­dział, miesz­kały w domach z wyso­kimi oknami przy sze­ro­kich ale­jach i zarzą­dzały Mająt­kami swo­ich mężów. Ich syno­wie nosili imiona Ste­ele i Eric, byli proj. wn. i miesz­kali w dziel­ni­cach arty­stycz­nej bohemy. Prze­czy­tał też w tej epo­pei o nie­zwy­kle licz­nej rodzi­nie noszą­cej prze­dziwne grecko brzmiące imiona, zamiesz­ka­łej w kilku kamie­nicach przy hała­śli­wej ulicy, którą raz prze­cho­dził. Za każ­dym razem, kiedy mijał tę rodzinę w alfa­be­cie, uby­wał jej albo przy­by­wał jakiś czło­nek – Cyga­nie, stwier­dził w końcu. Pozna­wał męż­czyzn, któ­rych żony i nasto­let­nie córki miały pry­watne tele­fony (przez które gru­chały ze swo­imi kochan­kami), a ich mężo­wie i ojco­wie w tym cza­sie pro­wa­dzili roz­mowy przez tele­fony firm finan­so­wych z ich wła­snym nazwi­skiem w nazwie. Nabrał podej­rzeń wobec męż­czyzn, któ­rzy uży­wali dru­giego imie­nia albo ini­cja­łów pierw­szego, bo odkrył, że wszy­scy są albo win­dy­ka­to­rami należ­no­ści, albo praw­ni­kami, któ­rych adr. służb. jest taki sam jak adr. zam., albo też straż­ni­kami miej­skimi, któ­rzy na boku sprze­dają uży­wane meble. Odkrył, że nie­mal każdy o nazwi­sku Sin­gle­ton i każdy o nazwi­sku Sin­gle­tary mieszka w pół­noc­nych czar­nych dziel­ni­cach, gdzie męż­czyźni noszą imiona jak nazwi­ska byłych pre­zy­den­tów, a kobiety imiona jak klej­noty, perły, rubiny i opale, z dum­nym tytu­łem Mrs. Wyobra­żał ich sobie: wiel­kich, ciem­nych, o lśnią­cej skó­rze, w małych miesz­kan­kach, z wielką liczbą czy­stych dzieci. Znał ich wszyst­kich – od dum­nego ślu­sa­rza z wie­loma Aaa w nazwie mikro­sko­pij­nego warsz­tatu, od któ­rego zaczął lek­turę, po Archi­me­desa Zzzy­an­dot­tie, figu­ru­ją­cego na samym końcu (leci­wego naukowca, który miesz­kał samot­nie i w obskur­nym miesz­ka­niu czy­ty­wał grec­kie gazety). Pod prze­su­wa­jącą się lupą maleń­kie nazwi­sko i numer wypły­wały na powierzch­nię jak szczątki roz­bi­tego statku wyrzu­cane przez fale na piach i opo­wia­dały swoją histo­rię. Smoky słu­chał, spo­glą­dał na kartę, odszu­ki­wał na niej iden­tyczne nazwi­ska i numery, po czym kartę odkła­dał, a w tym samym cza­sie jego defor­mu­jące szkło wyrzu­cało na brzeg kolejną opo­wieść. Aku­rat tego dnia korek­tor na sta­no­wi­sku obok dra­ma­tycz­nie wes­tchnął. Sufit zaka­słał. Sufit zaśmiał się gło­śno. Wszy­scy spoj­rzeli w górę.

Śmie­chem wybuch­nął młody czło­wiek, któ­rego dopiero co zatrud­niono.

– Wła­śnie odkry­łem jeden wpis – powie­dział. – Klub Strze­lecki Noisy Bridge2 – ledwo dokoń­czył, krztu­sząc się ze śmie­chu.

Smoky był zdu­miony, że nie uci­szyło go mil­cze­nie każ­dego innego korek­tora.

– Nie łapiesz? – zapy­tał Smoky’ego młody czło­wiek. – Na tym moście musi być naprawdę gło­śno.

Smoky nagle też się roze­śmiał, a śmie­chy ich obu wznio­sły się pod sufit i uści­snęły sobie dło­nie.

Nazy­wał się Geo­rge Mouse. Nosił sze­ro­kie spodnie na sze­ro­kich szel­kach, a po skoń­czo­nej pracy zarzu­cał na sie­bie wielki weł­niany płaszcz. Koł­nierz płasz­cza przy­gnia­tał jego dłu­gie czarne włosy, Geo­rge musiał więc się­gać dło­nią i wycią­gać je na wierzch jak dziew­czyna. Miał kape­lusz jak Sven­gali3 i oczy też takie jak on – z czarną obwódką, fra­pu­jące i roz­ba­wione. Nie­cały tydzień póź­niej go zwol­nili, co każda para dwu­ogni­sko­wych oku­la­rów w pokoju przy­jęła z ulgą, ale do tego czasu Geo­rge Mouse i Smoky – co chyba tylko Smoky jako jedyny na świe­cie umiał jesz­cze powie­dzieć z pełną powagą – zawarli wieczną przy­jaźń.

City Mouse

Z Geo­rge’em jako przy­ja­cie­lem Smoky zaczął się odda­wać łagod­nej roz­pu­ście, tro­chę pił, pró­bo­wał tro­chę nar­ko­ty­ków. Geo­rge zmie­nił spo­sób, w jaki Smoky się ubie­rał i w jaki mówił, na sty­lową kratkę koszul z City, oraz zapo­znał go z Dziew­czy­nami. W nie­dłu­gim cza­sie nie­wy­ra­zi­stość Smoky’ego zni­kła pod ubra­niem tak jak nie­wi­dzial­ność Nie­wi­dzial­nego Czło­wieka znika pod war­stwą ban­daży. Ludzie prze­stali wpa­dać na niego na ulicy i bez słowa „prze­pra­szam” sia­dać mu na kola­nach w auto­bu­sach – co wcze­śniej przy­pi­sy­wał swo­jemu bar­dzo mgli­stemu dla więk­szo­ści osób ist­nie­niu.

Dla rodziny Mouse’ów przy­naj­mniej ist­niał. Mouse’owie miesz­kali w ostat­niej kamie­nicy czyn­szo­wej w ciągu domów wybu­do­wa­nych przez pierw­szego City Mouse’a, które w więk­szo­ści na­dal do nich nale­żały. I bar­dziej niż za swój nowy kape­lusz i nowy spo­sób mówie­nia Smoky dzię­ko­wał Geo­rge’owi za tę rodzinę, która ist­niała bar­dzo wyraź­nie i kochała gło­śno. Przy ich kłót­niach, żar­tach, na przy­ję­ciach, przy wyj­ściach na ulicę w kap­ciach, pró­bach samo­bój­czych i gło­śnych pojed­na­niach sie­dział nie­zau­wa­żany godzi­nami. Aż nagle wujek Ray albo Franz, albo Mama patrzyli zdzi­wieni i mówili: „O, Smoky tu jest!”, i się uśmie­chali.

– Macie rodzinę gdzieś za mia­stem? – zapy­tał raz Smoky Geo­rge’a, kiedy prze­cze­ki­wali śnieżną zadymkę przy kawie z brandy w sta­rym barze hote­lo­wym, ulu­bio­nym Geo­rge’a.

Ow­szem, mieli.

Od pierw­szego wej­rze­nia

– Są bar­dzo reli­gijne – zdra­dził Geo­rge, pusz­cza­jąc zna­cząco oko, kiedy pro­wa­dził go od roz­chi­cho­ta­nych dziew­czyn ku ich rodzi­com, dok­to­rowi Drin­kwa­te­rowi i jego mał­żonce, żeby przed­sta­wić im Smoky’ego.

– Nie pro­wa­dzę prak­tyki lekar­skiej – wyja­śnił Dok­tor. Miał twarz pełną zmarsz­czek, fale wło­sów na gło­wie i wyczu­wało się w nim nie­uśmiech­niętą weso­łość małego zwie­rzątka. Był niż­szy od swo­jej wyso­kiej żony, któ­rej jedwabny szal z gęstymi frędz­lami pod­ska­ki­wał ryt­micz­nie, kiedy ści­skała Smoky’emu dłoń i pro­siła, żeby mówił do niej po imie­niu, Sophie. Ona z kolei była niż­sza od swo­ich córek.

– Wszy­scy Dale’owie byli wysocy – wyja­śniła, spo­glą­da­jąc w górę i do wewnątrz, jakby widziała wszyst­kich Dale’ów gdzieś nad sobą, dla­tego uży­czyła swo­jego nazwi­ska obu wspa­nia­łym cór­kom, Alice Dale i Sophie Dale Drin­kwa­ter. Ale Mama była jedyną osobą, która tak je nazy­wała, oprócz tego, że w dzie­ciń­stwie jakieś dziecko powie­działo na Alice Dale Daily4 Alice i tak już zostało. Więc teraz była Daily Alice i zwy­kła Sophie, i nic nie można było na to pora­dzić, a każdy i tak już na pierw­szy rzut oka widział, że obie pocho­dzą z rodu Dale’ów. Wszy­scy odwró­cili się, żeby na nie spoj­rzeć.

Jaką­kol­wiek reli­gię wyzna­wały, naj­wy­raź­niej nie powstrzy­my­wała ich przed wspól­nym pale­niem fajki z Fran­zem Mouse’em, który sie­dział u ich stóp, bo we dwie zaj­mo­wały całą nie­wielką oto­manę. Ani przed sącze­niem pon­czu z rumem, któ­rym poczę­sto­wała je Mama. Ani przed śmia­niem się bar­dziej z tego, co we dwie szep­tały, zasła­nia­jąc usta dłońmi, niż z głu­pa­wych dow­ci­pów Franza. Ani przed poka­zy­wa­niem dłu­gich ud pod błysz­czą­cymi sukien­kami, kiedy zakła­dały nogę na nogę.

Smoky cały czas je obser­wo­wał. Mimo że Geo­rge Mouse nauczył go, jak być face­tem z City i nie bać się kobiet, wie­lo­let­nie nawyki trudno było poko­nać, więc przy­glą­dał się dalej. I dopiero po przy­zwo­itym odcze­ka­niu wielu para­li­żu­ją­cych, peł­nych nie­pew­no­ści minut zmu­sił się, żeby podejść do oto­many, na któ­rej sie­działy. Ponie­waż bar­dzo nie chciał być ponu­ra­kiem – „Nie bądź ponu­ra­kiem, na miłość boską”, zawsze powta­rzał mu Geo­rge – usiadł przy nich na pod­ło­dze z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem, w pozy­cji, która spra­wiała, że wyglą­dał dziw­nie łam­li­wie (i był dla Daily Alice widzialny, co ze zdu­mie­niem odkrył, kiedy odwró­ciła się, żeby na niego spoj­rzeć). Miał zwy­czaj krę­ce­nia szklanką trzy­maną w dwóch pal­cach, tak że kostki lodu zde­rzały się i chło­dziły drinka. Teraz też zawi­ro­wał szklanką i lód zadźwię­czał jak dzwo­nek, któ­rym ktoś domaga się uwagi. Zapa­dła cisza.

– Czę­sto tu bywasz? – zapy­tał.

– Nie – odparła spo­koj­nie. – Nie w City. Raz na jakiś czas, kiedy Tata jest tu służ­bowo albo… w innych spra­wach.

– Jest leka­rzem.

– Nie cał­kiem. Już nie. Jest pisa­rzem. – Uśmie­chała się, a Sophie obok niej znowu chi­cho­tała, Daily Alice mówiła jed­nak dalej, jakby jej celem było utrzy­ma­nie jak naj­dłu­żej kamien­nej twa­rzy. – Pisze opo­wia­da­nia o zwie­rzę­tach, dla dzieci.

– Aha.

– Jedno dzien­nie.

Smoky spoj­rzał w jej roze­śmiane piwne oczy, przej­rzy­ste i brą­zowe jak szkło butelki. Zdał sobie sprawę, że czuje się bar­dzo dziw­nie.

– To muszą być dość krót­kie opo­wia­da­nia – zauwa­żył i prze­łknął ślinę.

Co się działo? Oczy­wi­ście zako­chał się, i to od pierw­szego wej­rze­nia, ale już wcze­śniej bywał zako­chany, i zawsze od pierw­szego wej­rze­nia, a ni­gdy nie czuł się tak jak teraz, jakby coś w nim nie­po­wstrzy­ma­nie rosło.

– Pisze pod pseu­do­ni­mem Saun­ders – dodała Daily Alice.

Udał, że szuka tego nazwi­ska w pamięci, ale tak naprawdę szu­kał w sobie przy­czyny tego dziw­nego uczu­cia. Teraz czuł je rów­nież w dło­niach. Przyj­rzał im się badaw­czo. Leżały na jego odzia­nych w pepitkę kola­nach i wyglą­dały na bar­dzo cięż­kie. Z namasz­cze­niem splótł palce.

– Zadzi­wia­jące – powie­dział, a obie dziew­czyny par­sk­nęły śmie­chem.

On też się roze­śmiał, to uczu­cie spra­wiało, że chciało mu się śmiać. Na pewno nie wzięło się od jointa – kiedy palił, zawsze czuł, że jest bez­cie­le­sny i nie­wi­doczny. Teraz czuł coś dokład­nie prze­ciw­nego. Im dłu­żej na nią patrzył, tym sil­niej­sze było to uczu­cie, im dłu­żej ona patrzyła na niego, tym sil­niej czuł… co? Po pro­stu patrzyli na sie­bie w mil­cze­niu, a w gło­wie Smoky’ego zadźwię­czało, zagrzmiało zro­zu­mie­nie, zdał sobie sprawę, co się stało: nie tylko się w niej zako­chał, i to od pierw­szego wej­rze­nia, ale do tego ona od pierw­szego wej­rze­nia zako­chała się w nim. Co razem przy­nio­sło taki sku­tek, że wyle­czyło go z nie­wy­ra­zi­sto­ści. Nie scho­wało jej pod ubra­niem, jak pró­bo­wał to robić Geo­rge Mouse, ale grun­tow­nie go z niej wyle­czyło. Takie to było uczu­cie. Czuł, jakby go wymie­szała z kroch­ma­lem. Zaczął gęst­nieć.

Święty Miko­łaj w mło­do­ści

Zszedł wąskimi tyl­nymi scho­dami do jedy­nej dzia­ła­ją­cej ubi­ka­cji w całym domu i stał w tym wykła­da­nym kamie­niem pomiesz­cze­niu, patrząc w sze­ro­kie, upstrzone czar­nymi plam­kami lustro.

Cóż, kto by pomy­ślał? Z lustra patrzyła na niego twarz, niby zna­joma, ale jed­nak jakby widziana po raz pierw­szy. Okrą­gła, szczera twarz. Twarz, która wyglą­dała jak u Świę­tego Miko­łaja w mło­do­ści, z foto­gra­fii we wcze­snym okre­sie życia: nieco poważna, z ciem­nym wąsem, zaokrą­glo­nym nosem i kurzymi łap­kami w kąci­kach oczu, choć nie miał jesz­cze dwu­dzie­stu trzech lat. Ogól­nie rzecz bio­rąc, była to wesoła twarz z jakąś pustką w spoj­rze­niu, z czymś nie­zde­cy­do­wa­nym i bla­dym, z nie­obec­no­ścią, któ­rej, jak sądził, ni­gdy nie da się zapeł­nić. Ale twarz i tak wystar­czała. Wła­ści­wie była wręcz jakimś cudem. Kiw­nął głową, uśmiech­nął się do swo­jego nowego zna­jo­mego, a kiedy wycho­dził, posłał mu jesz­cze jedno spoj­rze­nie przez ramię.

Gdy wra­cał na górę tyl­nymi scho­dami, spo­tkał Daily Alice, która scho­dziła w dół. Wpadł na nią nagle, na pół­pię­trze. Teraz nie uśmie­chał się już idio­tycz­nie. Ona już nie chi­cho­tała. Zwol­nili, gdy się do sie­bie zbli­żali. A kiedy prze­ci­snęła się obok, nie poszła dalej w dół, tylko odwró­ciła się i spoj­rzała na niego. Smoky stał o sto­pień wyżej, ich głowy znaj­do­wały się więc wobec sie­bie w pozy­cji wyma­ga­nej przez fil­mowe poca­łunki. Z łomo­czą­cym ze stra­chu i sza­le­ją­cym w eufo­rii ser­cem, z poczu­ciem abso­lut­nej pew­no­ści, poca­ło­wał ją. Odpo­wie­działa poca­łunkiem, jakby miała tę samą pew­ność. Gdy Smoky czuł jej włosy, wargi i ramiona, któ­rymi go mocno obej­mo­wała, w swoim małym skła­dziku mądro­ści scho­wał nie­zwy­kle cenny skarb.

Wtedy dobiegł ich z góry jakiś odgłos i spło­szył ich. Na stop­niach wyżej stała Sophie, miała zdu­mione oczy, przy­gry­zała wargę.

– Muszę siu­siu – wyja­śniła i lek­kim, tanecz­nym kro­kiem wymi­nęła ich na scho­dach.

– Nie­długo pew­nie wra­casz do domu – ode­zwał się Smoky.

– Dziś wie­czo­rem.

– Kiedy przy­je­dziesz znowu?

– Nie wiem.

Przy­tu­lił ją jesz­cze raz, ten drugi uścisk był spo­kojny i pewny.

– Bałam się – powie­działa.

– Wiem – odparł, nie posia­da­jąc się ze szczę­ścia. Ależ była wysoka. Jak miał sobie z nią radzić bez schodka?

Wyspa na morzu

Ponie­waż Smoky dora­stał w nie­wy­ra­zi­sto­ści, zawsze myślał, że kobiety wybie­rają albo odrzu­cają męż­czyzn według kom­plet­nie nie­zna­nych mu kry­te­riów, kie­ru­jąc się kapry­sem jak monar­cho­wie albo wła­snym gustem jak kry­tycy. Zawsze zakła­dał, że kiedy kobieta doko­nuje wyboru – jego czy innego męż­czyzny – jest to wybór prze­są­dzony, nie­uchronny i natych­mia­stowy. Cze­kał więc w usłuż­nej goto­wo­ści jak dwo­rza­nin, cze­kał, aż go dostrzegą. Oka­zuje się, pomy­ślał, kiedy póź­nym wie­czo­rem tam­tego dnia stał na schod­kach przed kamie­nicą Mouse’ów, oka­zuje się, że to wcale nie tak. Kobietę – w każ­dym razie ją – zale­wają takie same fale uczuć i wąt­pli­wo­ści, ona też jest nie­śmiała i też ogar­nia ją pożą­da­nie, i tak samo waliło jej serce, zanim się obję­li­śmy, wiem, że tak.

Stał długo na schod­kach, obra­ca­jąc w myślach ten klej­not wie­dzy i wdy­cha­jąc wiatr, który zmie­nił kie­ru­nek, jak to się z rzadka zda­rza w City, i teraz wiał znad oce­anu. Smoky czuł zapach przy­pływu, plaży i wyrzu­ca­nych na brzeg glo­nów, słony, kwa­śny i słodko-gorzki. I uświa­do­mił sobie, że wiel­kie City było prze­cież wyspą na morzu, i do tego małą.

Wyspa na morzu. Można przez całe lata nie pamię­tać o tak pod­sta­wo­wym fak­cie, kiedy się tu mieszka. A jed­nak to fakt, zdu­mie­wa­jący, ale praw­dziwy. Zszedł ze schod­ków na ulicę, z pier­sią twardą i zwartą jak u posągu, a jego kroki dud­niły na chod­niku.

Kore­spon­den­cja

Jej adres brzmiał: „Edge­wood, to wszystko” – tak powie­dział Geo­rge – a tele­fonu nie mieli. Smoky’emu nie pozo­stało zatem nic innego, jak zasiąść do upra­wia­nia miło­ści listow­nej, co czy­nił ze skru­pu­lat­no­ścią, jakiej się już nie spo­tyka. Jego grube listy szły pocztą tam, do Edge­wood, a on cze­kał na odpo­wiedź, aż w końcu, kiedy już nie mógł cze­kać dłu­żej, pisał kolejny, więc ich listy mijały się w dro­dze jak listy wszyst­kich praw­dzi­wych kochan­ków. Ona zatrzy­my­wała każdy z nich i zwią­zy­wała je lawen­dową wstążką, a lata póź­niej jej wnuki zna­la­zły ten pakie­cik i czy­tały o trud­nej do uwie­rze­nia namięt­no­ści dwojga sta­rusz­ków.

„Odkry­łem taki park” – kre­ślił czarne litery szpi­cza­stym cha­rak­te­rem pisma, jakby pisał goblin – „gdzie na fila­rze przy wej­ściu wisi tabliczka z napi­sem »Mouse Drin­kwa­ter Stone 1900«. Czy to wy? W tym parku jest mały pawi­lon Czte­rech Pór Roku i parę pomni­ków, a wszyst­kie alejki bie­gną po łuku tak, że nie można dojść pro­sto do środka. Czło­wiek idzie i idzie, i oka­zuje się, że już wyszedł z parku. Lato spra­wia tam wra­że­nie sędzi­wego (w mie­ście się tego nie zauważa, chyba że wła­śnie w par­kach), jest wąsate i pokryte kurzem, a sam park jest maleńki. Ale to wszystko przy­po­mina mi cie­bie”, jakby wszystko inne mu nie przy­po­minało. „Zna­la­złam stos sta­rych gazet” – mówił jej list, który minął się z jego kopertą (pew­nego mgli­stego poranka kie­rowcy obu fur­go­ne­tek poma­chali do sie­bie z wyso­kich nie­bie­skich szo­fe­rek przy bram­kach auto­strady). „W jed­nej z nich był komiks o chłopcu, który śni sen. Cały komiks jest o tym śnie, o jego Kra­inie Snów. Kra­ina Snów jest piękna; pałace i parady albo kur­czą się i zni­kają w dali, albo rosną coraz więk­sze, ogromne, albo też, kiedy przyj­rzeć im się bli­żej, oka­zują się czymś innym, wiesz, jak w praw­dzi­wym śnie, tylko zawsze są piękne. Moja ciotka Cloud mówi, że zacho­wała te komiksy, bo ich autor nazy­wał się Stone i był archi­tek­tem w City, pra­co­wał z moim i Geo­rge’a pra­dziad­kiem! Two­rzyli pro­jekty w latach »beaux-arts«. Kra­ina Snów jest bar­dzo »beaux-arts«. Stone był pija­kiem – tak o nim mówi cio­cia Cloud. Chło­piec w snach zawsze wydaje się senny i jed­no­cze­śnie zdzi­wiony. Przy­po­mina mi cie­bie”.

Po tych nie­śmia­łych począt­kach ich listy stały się w końcu tak bez­po­śred­nie, że kiedy osta­tecz­nie spo­tkali się znowu, w barze w sta­rym hotelu (a za oknem w oło­wianą kratkę padał śnieg), oboje zasta­na­wiali się, czy nie zaszła jakaś pomyłka, czy Jakimś Spo­so­bem nie wysy­łali cza­sem tych wszyst­kich listów do nie­wła­ści­wej osoby, do tego roz­ko­ja­rzo­nego i zde­ner­wo­wa­nego kogoś. To wra­że­nie bły­ska­wicz­nie minęło, ale przez jakiś czas mówili na zmianę, a ten, kto aku­rat miał głos, mówił długo, bo tylko taki spo­sób wza­jem­nej komu­ni­ka­cji znali. Kiedy pró­szący śnieg prze­szedł w zamieć, a ich kawy z brandy wysty­gły, któ­reś jej zda­nie padło zaraz po jego zda­niu, a jego zda­nie po jej, i z zachwy­tem, jakby wła­śnie oni pierwsi odkryli tę sztukę, zaczęli roz­ma­wiać.

– A czy… czy nie nudzisz się tam, cały czas tak zupeł­nie sama? – zapy­tał Smoky, kiedy ćwi­czyli roz­mowę już przez jakąś chwilę.

– Czy się nudzę? – Była zasko­czona. Wyda­wało się, że wcze­śniej w ogóle taka moż­li­wość nie przy­szła jej do głowy. – Nie. I nie jeste­śmy sami.

– To zna­czy… Nie cho­dziło mi… A co to za ludzie?

– Jacy ludzie?

– Ci ludzie… z któ­rymi nie jeste­ście sami.

– Kie­dyś było sporo far­me­rów. Począt­kowo imi­gran­tów ze Szko­cji. Mac­Do­nald. Mac­Gre­gor, Brown. Teraz nie ma aż tylu farm. Ale kilka zostało. Mnó­stwo tam­tej­szych ludzi to teraz nasi krewni, tak jakby. Wiesz, jak to jest.

Tak naprawdę nie wie­dział. Zapa­dła cisza… i roz­wiała się, kiedy oboje zaczęli mówić na raz… i zapa­dła znowu. Smoky zapy­tał:

– Macie duży dom?

Uśmiech­nęła się.

– Ogromny. – Jej piwne oczy błysz­czały szkli­ście w świe­tle lampy. – Spodoba ci się. Wszyst­kim się podoba. Nawet Geo­rge’owi, cho­ciaż mówi, że nie.

– Dla­czego?

– Bo zawsze się w nim gubi.

Smoky uśmiech­nął się na myśl o Geo­rge’u, tro­pi­cielu i zwia­dowcy, o Geo­rge’u, który nocą prze­ciera szlaki mocno podej­rza­nymi uli­cami i który gubi się w zwy­kłym domu. Usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie, czy w któ­rymś liście zażar­to­wał o myszach z mia­sta i myszach polnych. Wtedy ona zapy­tała:

– Mogę ci coś powie­dzieć?

– Jasne. – Serce zabiło mu szybko, bez żad­nego wyraź­nego powodu.

– Zna­łam cię już, kiedy się spo­tka­li­śmy pierw­szy raz.

– Jak to?

– To zna­czy roz­po­zna­łam cię. – Opu­ściła gęste rudo­złote rzęsy, potem rzu­ciła mu szyb­kie spoj­rze­nie, a póź­niej rozej­rzała się po ospa­łym barze, jakby ktoś mógł ją pod­słu­chać. – Ktoś mi o tobie opo­wia­dał.

– Geo­rge.

– Nie, nie. Dawno temu. Kiedy byłam mała.

– O mnie?

– To zna­czy, nie do końca o tobie. A wła­ści­wie tak, o tobie, ale nie mogłam tego wie­dzieć, zanim cię nie pozna­łam. – Objęła dłońmi leżące na obru­sie w kratkę łok­cie i nachy­liła się. – Mia­łam wtedy dzie­więć lat. Albo dzie­sięć. Przez wiele dni padał deszcz. A potem któ­re­goś dnia rano, kiedy wypro­wa­dzi­łam Sparka na spa­cer po Parku…

– Kogo?

– Spark był naszym psem. A Park jest, wiesz, tere­nem wokół domu. Wiał lekki wiatr i zapo­wia­dało się, że prze­sta­nie padać. Wszy­scy byli­śmy prze­mo­czeni. Spoj­rza­łam na zachód, a na nie­bie była tęcza. Pamię­tam, że Mama powie­działa: „Tęcza na zacho­dzie sprzyja pięk­nej pogo­dzie”.

Wyobra­ził ją sobie bar­dzo wyraź­nie, w żół­tym nie­prze­ma­kal­nym płasz­czu i wyso­kich kalo­szach, z wło­sami jesz­cze deli­kat­niej­szymi i bar­dziej skrę­co­nymi niż teraz. I zasta­na­wiał się, skąd wie­działa, gdzie jest zachód, bo on na­dal cza­sem miał z tym pro­blem.

– To była tęcza, ale taka świe­tli­sta, i wyglą­dała, jakby doty­kała ziemi… wiesz, gdzieś nie­da­leko, tuż-tuż. Widzia­łam, jak trawa mieni się każ­dym jej kolo­rem. Niebo nabrało takiej głębi, wiesz, jak wtedy, kiedy się w końcu prze­ciera po wielu dniach desz­czu, i wyda­wało się, że wszystko jest tak bli­sko. Miej­sce, gdzie tęcza doty­kała ziemi, też było bli­sko. I strasz­nie chcia­łam pójść, sta­nąć w tym miej­scu… i patrzeć w górę… i żebym miała na sobie wszyst­kie kolory tęczy.

Smoky roze­śmiał się.

– To trudne – powie­dział.

Ona też się zaśmiała, pochy­la­jąc głowę i zasła­nia­jąc usta wierz­chem dłoni w spo­sób, który wydał mu się roz­czu­la­jąco zna­jomy.

– Oj tak – potwier­dziła. – Zajęło to wieki.

– Chcesz powie­dzieć, że…

– Za każ­dym razem, kiedy wyda­wało się, że już jestem bli­sko, tęcza oka­zy­wała się tak samo daleko jak wcze­śniej, gdzieś w innym miej­scu. A kiedy tam docie­ra­łam, tęcza była z powro­tem tam, skąd przy­szłam, a mnie już gar­dło paliło od tego bie­ga­nia, choć nie pode­szłam ani tro­chę bli­żej. Ale wiesz, co się wtedy robi…?

– Odcho­dzi się w drugą stronę – odparł, zasko­czony wła­snym gło­sem, ale jakoś pewny, że to wła­ściwa odpo­wiedź.

– No wła­śnie. To nie takie pro­ste, jak się wydaje, ale…

– Domy­ślam się. – Prze­stał się śmiać.

– Ale jeśli się wszystko zrobi jak trzeba…

– Zaraz, chwi­leczkę – prze­rwał jej.

– …wszystko jak trzeba…

– Prze­cież tęcze tak naprawdę nie doty­kają ziemi – powie­dział. – Nie doty­kają, to złu­dze­nie.

– Tutaj nie doty­kają – potwier­dziła. – Ale słu­chaj dalej. Poszłam za Spar­kiem. Zda­łam się na niego, bo jemu było wszystko jedno, a mnie nie. Zro­bi­łam dosłow­nie jeden krok, obró­ci­łam się i zgad­nij, co się stało.

– Nie mam poję­cia. Byłaś cała w kolo­rach tęczy.

– Nie. To nie tak. Patrząc na tęczę z zewnątrz, widzi się kolory w jej środku. A to zna­czy, że z wnę­trza tęczy…

– Widzi się kolory na zewnątrz.

– Tak. Cały świat jest kolo­rowy, jakby był z lan­dry­nek – nie, jakby był cały z tęczy. Cały świat w kolo­rach deli­kat­nych jak świa­tło, wszę­dzie wokół, gdzie­kol­wiek spoj­rzeć. Chce się bie­gać i oglą­dać. Ale bałam się zro­bić kroku, bo mogłam wszystko zepsuć, więc tylko patrzy­łam i patrzy­łam. I myśla­łam: „No, wresz­cie tra­fi­łam”. – Zamy­śliła się. – Wresz­cie – powtó­rzyła cicho.

– Ale jak…? – Urwał, prze­łknął ślinę i zaczął znowu. – Ale jak ja się w tym wszyst­kim zna­la­złem? Mówi­łaś, że ktoś ci opo­wia­dał…

– Spark – odparła. – Albo ktoś do niego podobny.

Patrzyła na niego uważ­nie, a on sta­rał się opa­no­wać twarz, by wyra­żała spo­kój i zacie­ka­wie­nie.

– Spark to twój pies? – upew­nił się.

– Tak. – Wyda­wało się, że nie chce mówić dalej. Pod­nio­sła łyżeczkę i uważ­nie przy­glą­dała się wła­snemu wklę­słemu odbi­ciu, maleń­kiemu, do góry nogami. W końcu ją odło­żyła. – Albo ktoś, kto wyglą­dał jak on. Zresztą nie­ważne.

– Zaraz – powstrzy­mał ją.

– To trwało tylko minutę. Kiedy tam sta­li­śmy, myśla­łam – cią­gnęła ostroż­nie, nie patrząc na niego – myśla­łam, że Spark powie­dział… – Pod­nio­sła na niego wzrok. – Trudno ci w to uwie­rzyć?

– Raczej tak. Dość trudno mi w to uwie­rzyć.

– Nie sądzi­łam, że będzie ci trudno. Nie tobie.

– Dla­czego nie mnie?

– Bo… – odparła, pod­pie­ra­jąc poli­czek dło­nią z zasmu­coną, wręcz roz­cza­ro­waną miną, która cał­ko­wi­cie ode­brała mu mowę – bo to wła­śnie o tobie mówił Spark.

Zabawa w na niby

Praw­do­po­dob­nie tylko dla­tego, że w tam­tej chwili, a wła­ści­wie bez­po­śred­nio po tam­tej chwili Smoky nie miał już nic wię­cej do powie­dze­nia, padło z jego ust, w for­mie dale­kiej od per­fek­cji, trudne pyta­nie, czy też raczej sub­telna pro­po­zy­cja, z którą nosił się cały dzień.

– Tak – odparła, nie uno­sząc policzka z dłoni, ale nowy uśmiech roz­ja­śnił jej twarz jak tęcza o poranku na zacho­dzie. I tak oto, kiedy sztuczny brzask świa­teł City odsło­nił ich oczom ogromne zaspy świe­żut­kiego śniegu, który zale­gał grubą war­stwą nawet na para­pe­cie ich okna, oni leżeli zako­pani głę­boko w świe­żut­kiej pościeli, pod­cią­gnię­tej aż po szyję (nagły atak mrozu wyłą­czył w hotelu ogrze­wa­nie) i roz­ma­wiali. Nie zasnęli nawet na chwilę.

– O czym ty mówisz? – zapy­tał.

Zaśmiała się i pod­ku­liła palce u stóp, opie­ra­jąc całe stopy o jego ciało. Czuł się dziw­nie, roz­sa­dzała go ener­gia, ostatni raz tak się czuł jesz­cze przed okre­sem doj­rze­wa­nia, co go zasta­na­wiało. Ale tak się wła­śnie czuł teraz: miał poczu­cie, że coś go wypeł­nia tak cał­ko­wi­cie, że aż czuł mro­wie­nie w koniusz­kach pal­ców i w czubku głowy. Może wręcz świe­cił w tych miej­scach, spraw­dziłby to, gdyby mógł na sie­bie spoj­rzeć… Wszystko było moż­liwe.

– To taka zabawa, wszystko na niby, prawda? – zapy­tał, a ona odwró­ciła się z uśmie­chem na drugi bok i przy­tu­liła do niego, tak że razem two­rzyli teraz podwójne „S”.

Zabawa w na niby. W dzie­ciń­stwie, kiedy on albo inni znaj­do­wali jakiś zako­pany przed­miot – szyjkę brą­zo­wej butelki, zaśnie­działą łyżkę, a nawet kamień, który nosił cień śladu po jakimś szpi­kulcu – uda­wali, że to pra­dawne zna­le­zi­sko. Że leżało przy­sy­pane zie­mią już za życia Jerzego Waszyng­tona. A nawet wcze­śniej. Że było bar­dzo, bar­dzo stare i nie­zwy­kle cenne. Wie­rzyli w to zbio­rową siłą woli, co jed­no­cze­śnie nawza­jem przed sobą ukry­wali: bawili się w na niby, tylko ina­czej.

– Ale widzisz… – ode­zwała się. – To wszystko wła­śnie tak miało być. Wie­dzia­łam.

– Ale skąd wiesz? – zapy­tał, zachwy­cony, cier­piąc katu­sze. – Skąd masz taką pew­ność?

– Bo to jest Opo­wieść. A Opo­wie­ści zawsze się spraw­dzają.

– Ale ja wcale nie jestem pewny, czy to jakaś opo­wieść.

– Ludzie z opo­wie­ści nie wie­dzą. Ni­gdy. Ale jest, jak jest.

Pew­nego roku zimą, kiedy był chłop­cem i dzie­lił wtedy pokój z przy­rod­nim bra­tem, umiar­ko­wa­nie reli­gij­nym, po raz pierw­szy zoba­czył halo wokół Księ­życa. Wpa­try­wał się w nie, olbrzy­mie, lodo­wate, wiel­kie na pół noc­nego nieba i nabrał pew­no­ści, że mogło ozna­czać wyłącz­nie Koniec Świata. W ogrom­nym pod­nie­ce­niu cze­kał w tym pod­miej­skim ogródku, aż w ciszę nocy wedrze się apo­ka­lipsa, cały czas wie­dząc przy tym, że tak się nie sta­nie: że na tym świe­cie nie ist­nieją żadne rze­czy wbrew natu­rze, żadne zasko­cze­nia. Tam­tej nocy śniło mu się Niebo: Niebo było mrocz­nym luna­par­kiem, nie­wiel­kim i ponu­rym, wła­ści­wie był tam tylko żela­zny dia­bel­ski młyn krę­cący się bez końca i ponury salon gier, roz­rywka dla wier­nych. Obu­dził się z poczu­ciem ulgi, a potem już ni­gdy nie wie­rzył w siłę swo­ich modlitw, cho­ciaż odma­wiał je z bra­tem bez szcze­gól­nej nie­chęci. Z nią też by odma­wiał, gdyby go o to popro­siła, i to z ochotą, ale ona nie zma­wiała przy nim żad­nych modlitw. Pro­siła go teraz za to, żeby uwie­rzył w coś tak dziw­nego, tak nie­po­ję­tego w jego świe­cie, tak… Zaśmiał się zdu­miony.

– Opo­wieść? – upew­nił się.

– No tak – przy­tak­nęła sen­nym gło­sem. Się­gnęła w tył po jego dłoń i oplo­tła się jego ramie­niem. – To zna­czy, jeśli masz ochotę.

Wie­dział, że będzie musiał uwie­rzyć, jeśli ma się zna­leźć tam, gdzie tra­fiła ona. Wie­dział, że jeśli uwie­rzy, będzie mógł tam się udać, nawet jeśli wszystko jest tylko zabawą w na niby. Prze­su­nął leżącą na niej dło­nią po jej dłu­gim ciele, a ona zamru­czała i przy­ci­snęła się do niego moc­niej. Szu­kał w sobie daw­nej siły woli, od tylu lat nie­uży­wa­nej. Jeśli ona tam ruszyła, nie chciał zosta­wać w tyle. Już ni­gdy nie chciał zna­leźć się od niej dalej niż w tej chwili.

Życie jest krót­kie. Albo dłu­gie

Był maj, a Daily Alice sie­działa w Edge­wood w mroku lasu na kra­wę­dzi lśnią­cej skały, która wysta­wała nad taflę głę­bo­kiej sadzawki, do któ­rej spa­dała woda ze szcze­liny w wyso­kich skal­nych ścia­nach. Stru­mień, który nie­prze­rwa­nie lał się ze skały do sadzawki, coś mówił, coś nie­ustan­nie powta­rzał, w kółko, ale zawsze cie­ka­wie. Daily Alice słu­chała, choć dobrze już znała tę opo­wieść. Wyglą­dała zupeł­nie jak dziew­czyna z butelki napoju, cho­ciaż nie była tak deli­katna i nie miała skrzy­deł.

– Dziadku Pstrągu! – zawo­łała w stronę sadzawki. A potem jesz­cze raz: – Dziadku Pstrągu. – Odcze­kała chwilę, a kiedy nic się jed­nak nie wyda­rzyło, wzięła dwa nie­wiel­kie kamyki, zanu­rzyła je w wodzie (zim­nej i gład­kiej, jaka może być tylko woda spa­da­jąca do skal­nej sadzawki) i stuk­nęła jed­nym o drugi. Stu­kot kamieni zagrzmiał w wodzie jak wystrzał odle­głych armat i pod powierzch­nią roz­cho­dził się dłu­żej niż dźwięki w powie­trzu. Wtedy z jakiejś zaro­śnię­tej wąsami glo­nów pod­wod­nej kry­jówki w skale wypły­nął wielki biały pstrąg, albi­nos bez cętek ani prąż­ków, o wiel­kim, poważ­nym, różo­wym oku. Za sprawą koli­stych zmarsz­czek, które wodo­spad nie­prze­rwa­nie słał po powierzchni, wyda­wało się, że po ciele pstrąga prze­bie­gają dresz­cze, a jego wiel­kie oko mruga, a może drży od łez. (Czy ryby potra­fią pła­kać?, zasta­na­wiała się, zresztą nie po raz pierw­szy).

Kiedy już czuła, że pstrąg jej słu­cha, zaczęła mu opo­wia­dać, jak jesie­nią poje­chała do City i jak poznała pew­nego chło­paka w domu Geo­rge’a Mouse’a, i jak z miej­sca wie­działa (a przy­naj­mniej bły­ska­wicz­nie posta­no­wiła), że to on będzie tym, któ­rego według prze­zna­cze­nia miała „zna­leźć lub wymy­ślić”, jak powie­dział jej Spark.

– Kiedy ty zimą spa­łeś – mówiła nie­śmiało, gła­dząc pal­cem kwar­cowy muskuł skały, na któ­rej sie­działa, i uśmie­cha­jąc się, ale na pstrąga nie patrząc (ponie­waż opo­wia­dała o swoim uko­cha­nym) – my… my spo­tka­li­śmy się jesz­cze raz i coś sobie przy­rze­kli­śmy… no wiesz…

Widziała, jak pstrąg zama­chał wid­mo­wym ogo­nem. Była świa­doma, że to bole­sny temat. Wycią­gnęła się na brzu­chu na chłod­nej skale, oparła brodę na dło­niach i z roz­pro­mie­nio­nymi oczami opo­wie­działa mu o Smo­kym w samych ogól­ni­ko­wych pochleb­stwach, na co pstrąg nie zare­ago­wał entu­zja­zmem. Ona jed­nak nie zwra­cała na to uwagi. To musi być Smoky, ten z prze­zna­cze­nia, żaden inny.

– Nie uwa­żasz? Nie sądzisz, że tak? – Po czym dodała już ostroż­niej: – To ich zado­woli?

– Trudno powie­dzieć – odparł Dzia­dek Pstrąg ponuro. – Kto wie, co im sie­dzi w gło­wie.

– Ale mówi­łeś…

– Ja tylko przy­no­szę od nich wie­ści, córko. Nie ocze­kuj ode mnie niczego wię­cej.

– Cóż – odparła zga­szona. – Nie będę cze­kała wiecz­nie. Kocham go. A życie jest krót­kie.

– Życie – oznaj­mił Dzia­dek Pstrąg gło­sem jakby zdła­wio­nym łzami – jest dłu­gie. Za dłu­gie. – Uważ­nie obró­cił płe­twy i jed­nym ruchem ogona wśli­zgnął się z powro­tem do swo­jej kry­jówki.

– W każ­dym razie powiedz im, że przy­szłam – zawo­łała za nim, usi­łu­jąc prze­krzy­czeć wodo­spad. – Powiedz im, że zro­bi­łam, co do mnie nale­żało.

Ale jego już nie było.

Napi­sała do Smoky’ego: „Nie­długo wyjdę za mąż”, a jemu serce zamarło w piersi przy skrzynce pocz­to­wej, aż w końcu zro­zu­miał, że miała na myśli jego. „Cio­cia Cloud bar­dzo uważ­nie posta­wiła karty, osobno na każdą oko­licz­ność, ślub ma się odbyć w noc let­niego prze­si­le­nia, a ty masz zro­bić nastę­pu­jąco. Bła­gam na wszystko, postę­puj bar­dzo dokład­nie według tych instruk­cji, bo ina­czej nie wiem, co może się stać”.

I wła­śnie dla­tego Smoky zna­lazł się na dro­dze do Edge­wood, dokąd szedł pie­chotą, a nie jechał, ze ślub­nym gar­ni­tu­rem w sta­rym, a nie nowym ple­caku i z jedze­niem, które sam sobie zro­bił, a nie kupił. I wła­śnie dla­tego zaczął się roz­glą­dać za jakimś noc­le­giem, o który musiał popro­sić, ale nie mógł za niego zapła­cić.

Arkana w Edge­wood

Nie wie­dział, że park prze­my­słowy tak gwał­tow­nie się skoń­czy i zacznie się zie­leń. Było późne popo­łu­dnie, skrę­cił na zachód, a szosa stała się bar­dziej wybo­ista, z asfal­tem łata­nym ciem­niej­szymi pla­mami jak stary but. Po obu stro­nach szosy pola i farmy scho­dziły się dro­dze na spo­tka­nie. Szedł ani polem, ani drogą, pod opie­kuń­czymi drze­wami, które mia­rowo rzu­cały na niego róż­no­rodne cie­nie. Gro­mady towa­rzy­skich chwa­stów, wszę­do­byl­skich na pobo­czach dróg, pokry­tych kurzem, gru­bych i roz­czo­chra­nych, przy­ja­ciół ludzi i aut, kiwały gło­wami z przy­droż­nego rowu. Coraz rza­dziej sły­szał szum samo­chodu. Odgłos sil­nika ryt­micz­nie nara­stał, kiedy auto wjeż­dżało na pagórki i zjeż­dżało w dół, a potem nagle ata­ko­wał go z całą mocą, gdy zdzi­wiony samo­chód z rykiem go mijał, pełen wigoru, szybki, zosta­wia­jąc za sobą fur­kot chwa­stów, które przez chwilę wście­kle chi­cho­tały. Potem ryk rów­nie szybko znowu cichł do odle­głego szumu, a w końcu zani­kał zupeł­nie i jedyne dźwięki two­rzyła orkie­stra owa­dów oraz odgłos jego wła­snych kro­ków.

Przez długi czas szedł nie­znacz­nie pod górę, ale teraz doszedł do szczytu wznie­sie­nia i spoj­rzał na roz­le­głą prze­strzeń wiej­skiego let­niego kra­jo­brazu. Droga, na któ­rej stał, pro­wa­dziła dalej, przez łąki, przez pastwi­ska, okrą­żała poro­śnięte lasami wzgó­rza, zni­kała w doli­nie nie­opo­dal mia­steczka z wie­życą wyra­sta­jącą spo­śród buj­nej zie­leni, a potem poja­wiała się znowu cienką szarą kre­ską, wijąc się ku błę­kit­nym górom, gdzie w jed­nej z prze­łę­czy słońce zacho­dziło w oto­cze­niu pulch­niut­kich obłocz­ków.

Wła­śnie wtedy daleko na weran­dzie w Edge­wood pewna pani odkryła kartę arka­nów zwaną Podróżą. Był też Wędro­wiec, z toboł­kiem na ple­cach i gru­bym kostu­rem w dłoni, przed nim wiła się długa, kręta droga, którą miał jesz­cze poko­nać. Było też Słońce, cho­ciaż kobieta nie umiała stwier­dzić, czy wscho­dziło, czy chy­liło się ku zacho­dowi. Obok roz­kła­da­nej talii dymił na spodeczku brą­zowy papie­ros. Prze­sta­wiła tale­rzyk i w tym miej­scu poło­żyła kartę Podróży, a potem odkryła kolejną kartę. Był nią Gospo­darz.

Kiedy Smoky zszedł do pod­nóża pierw­szego z nani­za­nych na drogę fali­stych wzgórz, zna­lazł się w kotli­nie cie­nia, a słońce już zaszło.

Juni­pe­ro­wie

Gene­ral­nie miej­sce do spa­nia wolał sobie zna­leźć sam, niż pro­sić o noc­leg. Zabrał ze sobą dwa koce. Myślał nawet o zna­le­zie­niu sto­doły, żeby się prze­spać na sia­nie jak wędrowcy z ksią­żek (z jego ksią­żek), ale praw­dziwe sto­doły, które mijał, wyda­wały się nie tylko Wła­sno­ścią Pry­watną, ale do tego speł­nia­jącą na­dal swoje funk­cje – trzy­mano w nich masę dużych zwie­rząt. Tak naprawdę, kiedy zapa­dał coraz gęst­szy zmrok, a gra­nice pól się zacie­rały, zaczęła mu tro­chę doskwie­rać samot­ność, kiedy więc dotarł do chaty u pod­nóża pagórka, pod­szedł do płotu i zasta­na­wiał się, w jakie słowa ubrać tę dziwną, jak mu się wyda­wało, prośbę.

Chata była biała, otu­lały ją igla­ste krzewy. Świeżo roz­kwi­tłe róże pięły się po kra­cie przy zie­lo­nych holen­der­skich drzwiach, któ­rych górna połowa otwie­rała się nie­za­leż­nie od dol­nej. Pro­wa­dzącą od drzwi ścieżkę wyzna­czały po bokach bie­lone kamie­nie. Ze środka ciem­nie­ją­cego traw­nika patrzył na niego młody jelo­nek, stale zasko­czony w znie­ru­cho­mie­niu, a kra­snale sie­działy ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na mucho­mo­rach albo prze­my­kały chył­kiem, ści­ska­jąc w rękach skarby. Na furtce wisiała drew­niana tabliczka z arty­stycz­nie wypa­lo­nym napi­sem: Juni­pe­ro­wie. Smoky odsu­nął sko­bel, a gdy pchnął drzwiczki, w ciszy roz­legł się dzwo­nek. Górna połowa holen­der­skich drzwi otwo­rzyła się i próg zalało żółte świa­tło lampy.

– Przy­ja­ciel czy wróg? – zapy­tał kobiecy głos i zaraz potem się roze­śmiał.

– Przy­ja­ciel – odparł Smoky i ruszył w stronę drzwi.

W powie­trzu uno­sił się wyraźny zapach jałowca. Kobieta, która opie­rała się o dolną połowę drzwi, nale­żała do osób, u któ­rych wiek średni trwa bar­dzo długo. Smoky nie potra­fił stwier­dzić, czy w jej wypadku wła­śnie się zaczął, czy już dobiega końca. Rzad­kie włosy mogła mieć siwe albo brą­zowe, nosiła oku­lary w „kocim” kształ­cie i uśmie­chała się, pre­zen­tu­jąc gar­ni­tur sztucz­nych zębów. Nie­dbale oparła o drzwi pie­go­wate ręce.

– Ale ja pana nie znam – stwier­dziła.

– Tak się zasta­na­wia­łem – zaczął Smoky – czy dobrze idę do miej­sco­wo­ści, która nazywa się Edge­wood?

– Nie mam poję­cia – odparła. – Jeff? Powiesz temu mło­demu czło­wie­kowi, jak dojść do Edge­wood? – Zacze­kała na odpo­wiedź z wnę­trza domu, któ­rej Smoky nie mógł dosły­szeć, po czym otwo­rzyła drzwi. – Niech pan wej­dzie – zapro­siła. – Zoba­czymy.

Dom był mały i czy­sty, ale pełen gra­tów. Leciwy pies z gatunku mio­teł do kurzu obwą­chał mu buty, sapiąc rado­śnie. Smoky wpadł na bam­bu­sową sza­feczkę, potrą­cił ramie­niem rega­lik z dro­bia­zgami, pośli­zgnął się na chod­niczku i przez wąskie przej­ście zwień­czone łukiem wpadł do salo­niku, w któ­rym pach­niało różami, zie­lem angiel­skim i zeszło­rocz­nym ogniem z kominka. Jeff, który czy­tał gazetę, z nogami w kap­ciach opar­tymi na pod­nóżku, odło­żył lek­turę i opu­ścił nogi na pod­łogę.

– Edge­wood? – zapy­tał, mam­ro­cząc do fajki.

– Edge­wood. Tak mi mniej wię­cej powie­dziano.

– Jechał pan auto­sto­pem? – Jeff otwo­rzył wąskie wargi jak ryba, żeby wypu­ścić dym, i zer­kał na Smoky’ego z powąt­pie­wa­niem.

– Nie, sze­dłem pie­chotą.

Nad komin­kiem wisiała makatka. Hafto­wany napis gło­sił:

Będę miesz­kać w Domu

Przy pobo­czu Drogi

W Przy­jaźni do Ludzi

Mar­ga­ret Juni­per 1 9 2 7

– Idę tam na swój ślub.

Wyda­wało się, że wes­tchnęli na to: „Aaaach”.

– Dobrze. – Jeff wstał. – Marge, daj mapę.

Mapa była miej­scowa, dużo bar­dziej szcze­gó­łowa niż Smoky’ego. Zna­lazł na niej sta­ran­nie obry­so­waną kon­ste­la­cję miej­sco­wo­ści, któ­rych nazwy znał, ale Edge­wood ni­gdzie nie było.

– Powinno być gdzieś tutaj. – Jeff zna­lazł ogry­zek ołówka i pomru­ku­jąc „hm” i „zobaczmy”, połą­czył środki tych pię­ciu miast w pię­cio­kąt jak gwiazda. Postu­kał ołów­kiem w figurę opi­saną jej pię­cioma wierz­choł­kami i pod­niósł jasne brwi na Smoky’ego. Stara tra­per­ska sztuczka, domy­ślił się Smoky. Dostrzegł cień prze­ci­na­ją­cej pię­cio­kąt drogi, łączą­cej się z tą, którą szedł, a która koń­czyła się na dobre tutaj, w Meadow­brook.

– Hm – powie­dział.

– Tyle mogę panu pomóc – stwier­dził Jeff, zwi­ja­jąc mapę z powro­tem.

– Zamie­rza pan iść całą noc? – zapy­tała Marge.

– Mam śpi­wór i koce.

Marge wydęła usta na widok mar­nych kocy­ków przy­tro­czo­nych do ple­caka.

– I pew­nie nie jadł pan cały dzień.

– O, wie pani, mam kanapki… i jabłko…

Tapeta w kuchni cała była w koszach nie­sa­mo­wi­cie soczy­stych owo­ców, gra­na­to­wych wino­gron, rumia­nych jabłek i krą­głych brzo­skwiń, które wysta­wiały spod tych zbio­rów małe, jędrne pupki. Marge sta­wiała na cera­to­wym obru­sie paru­jące dania, pół­mi­sek za pół­mi­skiem, a kiedy wszystko już zje­dli, Jeff nalał do małych rubi­no­wych kie­lisz­ków likier bana­nowy. To zała­twiło sprawę. Smoky prze­stał się już grzecz­no­ściowo wyma­wiać od noc­legu i Marge „roz­bro­iła wer­salkę”. Smoky’ego poło­żono spać otu­lo­nego brą­zo­wym indiań­skim kocem.

Kiedy Juni­pe­ro­wie wyszli z salo­niku, Smoky przez chwilę leżał z otwar­tymi oczami, roz­glą­da­jąc się po pokoju. Jedy­nym źró­dłem świa­tła była włą­czana bez­po­śred­nio do gniazdka w ścia­nie nocna lampka w kształ­cie małego, obro­śnię­tego różami domku. W jej świe­tle widział fotel Jeffa z klo­no­wego drewna, taki, jakiego poma­rań­czowe pod­ło­kiet­niki zawsze wyda­wały mu się szcze­gól­nie smaczne, jak błysz­czące lan­drynki. Widział, jak fałdy zasłon falują poru­szane lek­kim wia­trem, nio­są­cym woń róż. Słu­chał, jak pies-mio­tła wzdy­cha przez sen. Odkrył kolejną makatkę. Ta gło­siła, choć nie był tego pewny:

Co nas uszczę­śli­wia,

uczy nas mądro­ści.

Zasnął.

II

Zwró­ci­li­ście pew­nie uwagę, że mię­dzy tymi dwoma sło­wami nie sta­wiam myśl­nika. Piszę coun­try house, a nie coun­try-house. To zamie­rzony zabieg.

V. Sac­kville-West

Daily Alice obu­dziła się jak zawsze, kiedy słońce padło na nią przez wschod­nie okna, dźwię­cząc jak muzyka. Sko­pała z sie­bie wzo­rzy­stą koł­drę i przez pewien czas leżała naga w dłu­gich prę­gach słońca, budząc się doty­kiem, odnaj­du­jąc swoje oczy, kolana, piersi, rudo­złote włosy – wszystko na miej­scu, gdzie je zosta­wiła. Potem wstała, prze­cią­gnęła się, otarła resztki snu z twa­rzy i uklę­kła przy łóżku w kwa­dra­tach słońca. Jak co dzień rano, odkąd nauczyła się mówić, zmó­wiła modli­twę:

Wielki, piękny, cudny Świe­cie,

Niech cię zdobi cudne kwie­cie,

Niech Cię wody opły­wają,

W modrą suk­nię ubie­rają5.

Gotycka łazienka

Po odpra­wio­nych modłach nachy­liła wyso­kie sto­jące lustro, kie­dyś nale­żące do jej pra­babci, żeby mogła przej­rzeć się w nim od stóp do głów. Zadała mu to samo pyta­nie, co zwy­kle, i dziś rano dostała wła­ściwą odpo­wiedź. Cza­sami lustro odpo­wia­dało wymi­ja­jąco. Wło­żyła długi brą­zowy szla­frok, prze­wią­zała go paskiem, obró­ciła się szybko na pal­cach, tak że postrzę­pione brzegi szla­froka zatań­czyły jak frędzle, i wyszła ostroż­nie na jesz­cze chłodny kory­tarz. Minęła gabi­net ojca i słu­chała przez krótką chwilę, jak jego stary reming­ton wystu­kuje przy­gody myszy i kró­li­ków. Otwo­rzyła drzwi do pokoju swo­jej sio­stry, Sophie. Sophie leżała zagrze­bana w pościeli, z pasmem zło­tych wło­sów w roz­chy­lo­nych ustach, a jej śpiące dło­nie zaci­skały się w piąstki jak u nie­mow­laka. Poranne słońce aku­rat zaj­rzało do jej pokoju i Sophie poru­szyła się na łóżku, nie­za­do­wo­lona. Więk­szość ludzi, gdy śpi, wygląda dziw­nie, obco, jakby nie byli sobą. Śpiąca Sophie była bar­dzo sobą. Lubiła spać i mogła spać wszę­dzie, nawet na sto­jąco. Daily Alice stała tam chwilę i przy­glą­dała się sio­strze, zasta­na­wia­jąc się, jakie Sophie prze­żywa przy­gody. Choć i tak prze­cież póź­niej miała się dowie­dzieć ze szcze­gó­łami.

Na końcu zakrę­ca­ją­cego po kole kory­ta­rza znaj­do­wała się gotycka łazienka, jedyna w całym domu z wanną dosta­tecz­nie dla Alice długą. Do tego naroż­nika domu słońce jesz­cze nie dotarło, witra­żowe okna łazienki były cią­gle mroczne, a po zim­nych kafel­kach pod­łogi Daily Alice musiała przejść na pal­cach. Kran w kształ­cie gar­gulca zakasz­lał suchot­ni­czo, a sys­tem rur w całym domu odbył naradę, zanim pozwo­lił jej na tro­chę gorą­cej wody. Widok stru­mie­nia pły­ną­cego nagle z kranu oka­zał się zaraź­liwy – Daily Alice musiała pod­wi­nąć brą­zowe poły szla­froka, okrę­cić je wokół talii i usiąść na muszli przy­po­mi­na­ją­cej biskupi tron. Pod­parła pod­bró­dek dłońmi, obser­wo­wała, jak para unosi się znad gro­bow­co­wej wanny, i poczuła nagłą sen­ność.

Pocią­gnęła za łań­cu­szek, a kiedy gło­śny szum wody ucichł, roz­wią­zała pasek, zrzu­ciła szla­frok, zadrżała, po czym ostroż­nie weszła do wanny. Gotycka łazienka była już cała zapa­ro­wana. Gotyc­kość tych ścian miała wię­cej wspól­nego z mrocz­nym lasem niż z archi­tek­turą kościo­łów. Łuki skle­pie­nia bie­gły nad głową Alice i spla­tały się jak gałę­zie, a się­ga­jące wszę­dzie rzeź­bione blusz­cze, liście, wąsate pną­cza i wino­ro­śle two­rzyły wra­że­nie nie­cier­pli­wego ruchu żywej przy­rody. W wąskich witra­żo­wych oknach kro­ple rosy zbie­rały się na bajecz­nie kolo­ro­wych drze­wach, na zamglo­nych polach, które drzewa oka­lały, i na posta­ciach myśli­wych w oddali. A kiedy słońce w swoim leni­wym pocho­dzie roz­świe­tliło wszyst­kie dwa­na­ście okien, zmie­nia­jąc uno­szącą się nad wanną parę w błysz­czące klej­noty, Daily Alice zna­la­zła się w sadzawce w śre­dnio­wiecz­nym lesie. Tę łazienkę zapro­jek­to­wał jej pra­dzia­dek, ale kto inny był twórcą okien. Ten ktoś miał na imię Com­fort i Daily Alice wła­śnie tak się teraz czuła – kom­for­towo. Nawet zaczęła śpie­wać.

To w prawo, to w lewo

Kiedy szo­ro­wała się w wan­nie i śpie­wała, przy­szły pan młody szedł dalej, stopy miał całe w bąblach i był zdu­miony zacie­kłym odwe­tem mię­śni za wczo­raj­szy marsz. Kiedy ona jadła śnia­da­nie w dłu­giej naroż­nej kuchni i ukła­dała plany z krzą­ta­jącą się mamą, Smoky wspiął się na zalaną słoń­cem, pul­su­jącą bzy­kiem owa­dów górę, a potem zszedł w dolinę. Kiedy Daily Alice i Sophie wołały do sie­bie na krzy­żu­ją­cych się kory­ta­rzach, a Dok­tor wyglą­dał przez okno w poszu­ki­wa­niu natchnie­nia, Smoky dotarł do skrzy­żo­wa­nia dróg, gdzie cztery leciwe wiązy stały jak poważni starcy pochło­nięci roz­mową. Przy­drożna tablica gło­siła „EDGE­WOOD” i wska­zy­wała pal­cem wzdłuż polnej drogi, która wiła się w tunelu drzew. Gdy nią szedł, roz­glą­da­jąc się to w prawo, to w lewo, i zasta­na­wiał się co dalej, Daily Alice i Sophie sie­działy w pokoju star­szej sio­stry, przy­go­to­wu­jąc ubra­nie, które Alice miała naza­jutrz wło­żyć, a Sophie opo­wia­dała jej swój sen.

Sen Sophie

– Śniło mi się, że nauczy­łam się oszczę­dzać czas, odkła­dać go jak pie­nią­dze, i potem mia­łam go, kiedy był mi potrzebny. Na przy­kład minuty w pocze­kalni u leka­rza albo kiedy wra­casz skądś, gdzie ci się nie podo­bało, albo kiedy cze­kasz na auto­bus – te wszyst­kie bez­u­ży­teczne chwile. Cho­dziło o to, żeby je roz­ło­żyć pła­sko, jak stare pudła, żeby zaj­mo­wały mniej miej­sca. Kiedy już wie­dzia­łaś, że tak można, zabieg był cał­kiem pro­sty. Nikt się abso­lut­nie nie zdzi­wił, jak powie­dzia­łam, że się tego nauczy­łam. Mama tylko kiw­nęła głową i się uśmiech­nęła, jakby to było oczy­wi­ste, że każdy się tego uczy we wła­ści­wym wieku. Trzeba było po pro­stu zagiąć czas wzdłuż szwów, ostroż­nie, żeby niczego nie zmar­no­wać, a potem zło­żyć pła­sko. Tata dał mi taką wielką kopertę z papieru mar­mur­ko­wego, żebym tam wszystko wkła­dała, a ja przy­po­mnia­łam sobie, że widzia­łam u innych podobne koperty, i zasta­na­wia­łam się wtedy, po co im one. Śmieszne, że w snach można wymy­ślać wła­sne wspo­mnie­nia, żeby wyja­śniały wyda­rze­nia ze snu.

Kiedy opo­wia­dała, jej szyb­kie palce obszy­wały rąbek sukni, a Daily Alice nie zawsze rozu­miała, co Sophie mówi, bo opo­wia­dała, trzy­ma­jąc szpilki w ustach. Zresztą i tak w jej śnie można się było pogu­bić. Daily Alice natych­miast zapo­mi­nała, co się wła­śnie wyda­rzyło, jakby sama ten sen śniła. Pod­nio­sła teraz z pod­łogi parę saty­no­wych pan­to­fel­ków, ale zaraz posta­wiła je tam z powro­tem. Wyszła na maleńki bal­kon za oknem w wyku­szu.

– Wtedy się wystra­szy­łam – opo­wia­dała Sophie. – Mia­łam wielką, straszną kopertę wypchaną tym nie­szczę­snym cza­sem i nie wie­dzia­łam, jak mam jakąś jego część wyjąć i użyć bez wypusz­cza­nia z koperty całego okrop­nego cze­ka­nia. Stwier­dzi­łam, że chyba zbie­ra­nie czasu nie było naj­lep­szym pomy­słem. W każ­dym razie…

Daily Alice spoj­rzała w dół na fron­tową ścieżkę, na bru­natny pod­jazd z bie­gnącą pośrodku deli­katną linią chwa­stów, które drżały w cie­niu liści. Na końcu pod­jazdu z muru wyra­stały nagłym łukiem filary i brama, a każdy filar wień­czyła chro­po­wata kula jak szara kamienna poma­rań­cza. Aku­rat, kiedy Alice patrzyła, Wędro­wiec z waha­niem zatrzy­mał się przed bramą.

Myślała, że serce wysko­czy jej z piersi. Ponie­waż od rana była w takim pogod­nym, spo­koj­nym nastroju, stwier­dziła już, że Smoky dzi­siaj się nie zjawi, bo jej serce Jakimś Spo­so­bem wie, że on dziś nie przyj­dzie i że dla­tego nie ma po co cze­kać w ner­wach i robić sobie nadziei. A teraz jej serce spo­tkała nie­spo­dzianka.

– A potem wszystko się już pomie­szało. Wyda­wało się, że nie została ani odro­bina czasu nie­zło­żo­nego na pła­sko i nie­scho­wa­nego do koperty, że to już nawet nie ja ten czas zbie­ra­łam, tylko on sam się skła­dał. I zostały już tylko te okropne chwile, ten czas cho­dze­nia kory­ta­rzami, czas budze­nia się w nocy, czas nie­ro­bie­nia niczego…

Daily Alice pozwo­liła, żeby serce waliło jej w piersi, bo i tak nie wie­działa, co mia­łaby sercu powie­dzieć. Smoky tym­cza­sem pod­szedł bli­żej, powoli, jakby z nabożną czcią, choć nie miała poję­cia wobec czego. Ale kiedy widziała już, że ją dostrzegł, roz­wią­zała brą­zowy szla­frok i zrzu­ciła go z ramion. Szla­frok zsu­nął się po jej rękach do nad­garst­ków i poczuła, niczym dotyk chłod­nych i cie­płych dłoni, cie­nie liści i słońce na skó­rze.

Złe wska­zówki

W nogach czuł gorący prąd, który zaczy­nał się w pode­szwach stóp i biegł środ­kiem łydek, jakby roz­grza­nych tar­ciem przez długą podróż. W jego poką­sa­nej gło­wie huczało połu­dnie, a po wewnętrz­nej stro­nie pra­wego uda czuł ostry, kłu­jący ból. Ale stał w Edge­wood. Nie było co do tego wąt­pli­wo­ści. Kiedy pod­cho­dził ścieżką w stronę ogrom­nego domu, peł­nego zało­mów i wyku­szy, wie­dział, że nie zapyta star­szej pani na weran­dzie o drogę, bo nie potrze­bo­wał już żad­nych wska­zó­wek. Dotarł na miej­sce. A gdy pod­szedł do domu jesz­cze bli­żej, Daily Alice odsło­niła przed nim swoje ciało. Stał, wpa­tru­jąc się w nią. Ple­cak, cały w pla­mach potu, koły­sał się w jego dłoni. Smoky nie śmiał jej odpo­wie­dzieć – na weran­dzie sie­działa dama w pode­szłym wieku – nie potra­fił jed­nak odwró­cić wzroku.

– Pięk­nie, prawda? – ode­zwała się w końcu star­sza pani.

Smoky się zaru­mie­nił. Leciwa kobieta wypro­sto­wała się w fotelu z sze­ro­kim opar­ciem i uśmiech­nęła się do niego. Sie­działa przy małym sto­liku ze szkla­nym bla­tem. Sta­wiała pasjansa.

– Pięk­nie, powie­dzia­łam! – powtó­rzyła nieco gło­śniej.

– Tak!

– No wła­śnie… Prze­piękny widok. Cie­szę się, że wła­śnie to naj­pierw się widzi z alejki. Okna są nowe, ale bal­kon i wszyst­kie kamienne ele­wa­cje zacho­wa­li­śmy ory­gi­nalne. Nie wej­dzie pan na werandę? Z daleka trudno się roz­ma­wia.

Jesz­cze raz zer­k­nął w górę, ale Alice już znik­nęła. Teraz widział tylko fan­ta­zyjny dach malo­wany słoń­cem. Wszedł na zada­szoną werandę.

– Nazy­wam się Smoky Bar­na­ble.

– Tak. Nora Cloud. Może pan usią­dzie? – Wpraw­nym ruchem zebrała karty i wsu­nęła do aksa­mit­nego woreczka, a wore­czek scho­wała następ­nie do rzeź­bio­nej kasetki.

– Czyli to pani? – zapy­tał, sia­da­jąc w skrzy­pią­cym wikli­no­wym fotelu. – To pani posta­wiła mi te warunki, o gar­ni­tu­rze, o dro­dze pie­chotą?

– Och, nie – odparła. – Ja je tylko odkry­łam.

– Czy to jakaś próba?

– Być może. Nie wiem.

Wyda­wała się zasko­czona taką suge­stią. Z kie­szonki na piersi, do któ­rej przy­pięta była sta­ran­nie zło­żona, bez­u­ży­teczna chu­s­teczka, wyjęła brą­zo­wego papie­rosa i przy­pa­liła go zapałką potartą o pode­szwę buta. Miała na sobie lekką sukienkę we wzór łączki, jaki chęt­nie noszą star­sze panie, cho­ciaż Smoky jesz­cze ni­gdy nie widział sukni tak jaskra­wo­tur­ku­so­wej, ani też wzoru tak zawile, nie­praw­do­po­dob­nie wręcz splą­ta­nych liści, drob­nych kwiat­ków i pną­czy.

– W każ­dym razie to podej­ście zapo­bie­gaw­cze – dodała.

– Jak to?

– Dla pana bez­pie­czeń­stwa.

– Aha.

Przez chwilę sie­dzieli, nic nie mówiąc. Mil­cze­nie ciotki Cloud było pełne uśmie­chu, jego – wycze­ki­wa­nia. Zasta­na­wiał się, dla­czego nie zapro­szono go do środka, nie przed­sta­wiono. Czuł falę żaru bucha­jącą zza roz­chy­lo­nego koł­nie­rzyka koszuli. Uświa­do­mił sobie, że jest nie­dziela. Odchrząk­nął.

– Pań­stwo Drin­kwa­ter w kościele?

– W pew­nym sen­sie, tak. – Dziwne to było, spo­sób, w jaki odpo­wia­dała na wszystko, co mówił, jakby opo­wia­dał rze­czy, które ni­gdy nie przy­szły jej do głowy. – Jest pan wie­rzący?

Tego się oba­wiał.

– To zna­czy… – zaczął.

– Kobiety zwy­kle są bar­dziej reli­gijne, nie zauwa­żył pan?

– Chyba tak. Nikt w mojej rodzi­nie jakoś nie przej­mo­wał się zbyt­nio reli­gią.

– Wiara moja i mojej mamy była głęb­sza niż wiara ojca i braci. Cho­ciaż oni być może cier­pieli przez nią bar­dziej niż my.

Nie miał poję­cia, co na to odpo­wie­dzieć, i nie potra­fił oce­nić, czy jej badaw­czy wzrok był sygna­łem, że ocze­kuje odpo­wie­dzi, czy po pro­stu spoj­rze­niem krót­ko­wi­dza.

– Mój bra­ta­nek też… dok­tor Drin­kwa­ter… Ale oczy­wi­ście on poświęca wiele czasu i uwagi zwie­rzę­tom. Bar­dzo wiele czasu i uwagi. Reszta jakoś mu umyka.

– Czyli w takim razie jest pan­te­istą?

– O, nie. Nie jest aż tak nie­mą­dry. Tyle, że reszta świata – zakreś-liła papie­ro­sem gest w powie­trzu – po pro­stu go omija. A, kogo tu mamy?

Przez bramę wje­chała na rowe­rze kobieta w kape­lu­szu z bar­dzo sze­ro­kim ron­dem. Miała na sobie bluzkę we wzór podobny do sukienki pani Cloud, ale jesz­cze bar­dziej zawiły, oraz parę sze­ro­kich dżin­sów. Nie­wpraw­nie zsia­dła z roweru i z koszyka przy ramie wyjęła drew­niany cebrzyk. Kiedy zsu­nęła z czoła wielki kape­lusz, Smoky roz­po­znał panią Drin­kwa­ter. Pode­szła i ciężko usia­dła na stop­niach werandy.

– Cloud – powie­działa – już ni­gdy, przeni­gdy nie popro­szę cię o radę przy zbie­ra­niu jagód.

– Z panem Bar­na­ble’em – odparła Cloud wesoło – roz­ma­wia­li­śmy wła­śnie o reli­gii.

– Cloud – cią­gnęła pani Drin­kwa­ter, dra­piąc się w kostkę nad teni­sówką, prze­tartą na dużym palcu. – Cloud, dosta­łam złe wska­zówki.

– Wia­derko masz pełne.

– Dosta­łam złe wska­zówki. Pal licho wia­derko, nazbie­ra­łam do pełna w dzie­sięć minut.

– No więc o co cho­dzi?

– Nie mówi­łaś, że pobłą­dzę.

– Nie pyta­łam.

Nastą­piła chwila ciszy. Cloud zacią­gnęła się papie­ro­sem. Pani Drin­kwa­ter sen­nie dra­pała się w kostkę. Smoky (któ­remu nie prze­szka­dzało, że pani Drin­kwa­ter się z nim nie przy­wi­tała, bo tak naprawdę nawet tego nie zauwa­żył – efekt dora­sta­nia w nie­wy­ra­zi­sto­ści) miał czas się zdzi­wić, dla­czego Cloud nie odparła: „Nie pyta­łaś”.

– A jeśli cho­dzi o reli­gię – ode­zwała się pani Drin­kwa­ter – naj­le­piej poroz­ma­wiać z Aube­ro­nem.

– A. Tak. Nie jest zbyt reli­gijny. – Po czym wyja­śniła Smoky’emu: – Mój star­szy brat.

– Ale myśli wyłącz­nie o tym – powie­działa pani Drin­kwa­ter.

– Tak – potwier­dziła Cloud – tak. Cóż, tak to już jest.

– A pan jest reli­gijny? – zapy­tała pani Drin­kwa­ter Smoky’ego.

– Nie jest – odpo­wie­działa Cloud. – Oczy­wi­ście był też August.

– W dzie­ciń­stwie reli­gia nie odgry­wała u mnie waż­nej roli – przy­znał Smoky. Uśmiech­nął się sze­roko. – Chyba wyzna­wa­łem coś w rodzaju poli­te­izmu.

– Co takiego? – zapy­tała pani Drin­kwa­ter.

– Pan­teon. Ode­bra­łem wykształ­ce­nie kla­syczne.

– Od cze­goś trzeba zacząć – odparła, wybie­ra­jąc listki i małe robaczki z wia­derka jagód. – To już chyba resztka tego paskudz­twa. Jutro let­nie prze­si­le­nie, na całe szczę­ście.

– Mój brat August – powie­działa Cloud – dzia­dek Alice, on może był reli­gijny. Ale… opu­ścił Edge­wood… nie wia­domo, dokąd się udał.

– Był misjo­na­rzem? – zapy­tał Smoky.

– Być może – odparła Cloud, znowu spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby ten pomysł ją zasko­czył. – Tak, może i tak.

– Już pew­nie się ubrały – stwier­dziła pani Drin­kwa­ter. – Chyba możemy wejść.

Wyobra­żona sypial­nia

Drzwi z siatką na owady były stare i duże, ich drew­nianą ramę zdo­biły żło­bione wzory kwiet­nej łączki, a siatka mocno wybrzu­szała się na dole, wypchana przez wiele lat usil­nych prób wydo­sta­nia się za drzwi przez dzieci. Kiedy Smoky pocią­gnął por­ce­la­nową rączkę, zardze­wiała sprę­żyna jęk­nęła. Wszedł przez próg i zna­lazł się w środku.

Przed­sio­nek, wysoki, wyfro­te­ro­wany, pach­niał uwię­zio­nym chłod­nym powie­trzem nocy, ogniem palo­nym zimą w kominku, saszet­kami z lawendą w bie­liź­niarce z mosięż­nymi gał­kami, czym jesz­cze? Woskiem, słoń­cem, porami roku zla­nymi w jedną, które czerw­cowy dzień wpu­ścił do środka, gdy drzwi z siatki jęk­nęły i zatrza­snęły się za Smo­kym z gło­śnym klik­nię­ciem. Przed nim bie­gły w górę schody, zakrę­ca­jąc pół­ko­li­ście na pię­tro wyżej. Na pierw­szym pode­ście, w świe­tle, które wpa­dało przez zwień­czone ostrym łukiem okno, ubrana teraz w nie­mi­ło­sier­nie poła­tane dżinsy stała boso jego wybranka. Zza jej ple­ców wyglą­dała Sophie, w cien­kiej bia­łej sukience, z wie­loma pier­ścion­kami na pal­cach. Była już teraz o rok star­sza, ale na­dal nie doro­sła do wzro­stu sio­stry.

– Hej – przy­wi­tała go Daily Alice.

– Hej – odpo­wie­dział Smoky.

– Zabierz Smoky’ego na górę – pole­ciła pani Drin­kwa­ter. – Damy mu wyobra­żoną sypial­nię. I na pewno chce się obmyć.

Pokle­pała go po ramie­niu, a on posta­wił stopę na pierw­szym stop­niu. W póź­niej­szych latach zasta­na­wiał się – cza­sem bez emo­cji, cza­sem z udręką – czy potem kie­dy­kol­wiek naprawdę stąd wyszedł, kiedy już raz tu wszedł. Ale wtedy po pro­stu wspiął się na podest, na któ­rym stała, osza­lały ze szczę­ścia, że po tej dłu­giej, prze­dziw­nej podróży w końcu dotarł na miej­sce i że ona wita go z obiet­nicą w swo­ich piw­nych oczach (i może to był jedyny cel tej podróży, wła­śnie ta chwila szczę­ścia, a jeśli tak, to cel był dobry i on się na niego zga­dzał), że bie­rze od niego ple­cak, chwyta go za rękę i pro­wa­dzi na chłodne, wyż­sze pię­tra domu.

– Chęt­nie się umyję – przy­znał, lekko zdy­szany.

Wtedy nachy­liła swoją dużą głowę do jego ucha i szep­nęła:

– Wyliżę cię do czy­sta jak kot.

Sophie zachi­cho­tała za ich ple­cami.

– Kory­tarz – powie­działa Alice, prze­cią­ga­jąc dło­nią po ciem­nej boaze­rii. Kle­pała szklane gałki mija­nych drzwi: – Pokój mamy i taty. Gabi­net taty: bądź cichutko. Mój pokój. Widzisz?

Smoky zaj­rzał do środka i zoba­czył pra­wie wyłącz­nie sie­bie w wyso­kim lustrze.

– Wyobra­żona pra­cow­nia – cią­gnęła. – Stare pla­ne­ta­rium, w górę po scho­dach. I w lewo, w lewo.

Kory­tarz wyda­wał się biec spi­ral­nie i Smoky zasta­na­wiał się, jak tym wszyst­kim poko­jom uda­wało się od niego odcho­dzić.

– Tutaj – oznaj­miła.

Pokój był trud­nego do okre­śle­nia kształtu. Sufit ostro opa­dał ku naroż­ni­kowi, przez co jeden koniec sypialni był niż­szy niż prze­ciwny. Okna też były tu mniej­sze. Pokój wyda­wał się więk­szy, niż był w isto­cie, albo też był mniej­szy, niż się wyda­wał, Smoky nie mógł się zde­cy­do­wać. Alice rzu­ciła jego ple­cak na wąskie łóżko przy­kryte let­nią baweł­nianą narzutą w kropki.

– Łazienka jest w kory­ta­rzu – cią­gnęła. – Sophie, idź, nalej wody do wanny.

– Jest może prysz­nic? – zapy­tał, wyobra­ża­jąc sobie skok na główkę do zim­nej wody.

– Nie ma – odparła Sophie. – Chcemy prze­pro­wa­dzić remont insta­la­cji, ale nie możemy jej zna­leźć…

– Sophie.

Sophie zamknęła za sobą drzwi.

Naj­pierw chciała spró­bo­wać smak potu, od któ­rego błysz­czała jego szyja i deli­katny oboj­czyk. Potem on posta­no­wił roz­wią­zać poły jej koszuli, które skrę­ciła w węzeł pod biu­stem. Ale póź­niej oboje, nie­cier­pliwi, zapo­mnieli zaj­mo­wać się sobą na zmianę i zapa­mię­tale spie­rali się w mil­cze­niu, czyja kolej, jak piraci dzie­lący skarb, któ­rego tak długo wcze­śniej szu­kali, o któ­rym tyle marzyli, który tak długo nie był im dany.

W oto­czo­nym murem ogro­dzie

W połu­dnie jedli we dwoje kanapki z masłem orze­cho­wym i z gala­retką z jabłek w ogro­dzie od tyl­nego frontu, który ota­czał wysoki mur.

– Od tyl­nego frontu?

Roz­ro­śnięte drzewa spo­glą­dały przez szare kamienne ogro­dze­nie jak nie­ru­chomi widzo­wie wsparci na łok­ciach. Kamienny stół, przy któ­rym sie­dzieli w rogu pod roz­ło­ży­stym bukiem, nosił spi­ralne ślady gąsie­nic roz­gnia­ta­nych na nim przez kolejne lata. Na tym gru­bym bla­cie ich dwa wesołe papie­rowe tale­rzyki wyglą­dały efe­me­rycz­nie i fry­mu­śnie. Smoky usi­ło­wał oczy­ścić pod­nie­bie­nie z masła orze­cho­wego, zwy­kle go nie jadał.

– Kie­dyś to był front – wyja­śniła Daily Alice. – Potem powstał ogród i mur, więc to tył stał się fron­tem. W każ­dym razie jed­nym z fron­tów. I dzi­siaj tutaj jest tylny front.

Usia­dła okra­kiem na ławce i pod­nio­sła gałązkę, odgar­nia­jąc jed­no­cze­śnie pal­cem poje­dyn­czy lśniący włos, który wiatr zawiał pomię­dzy jej wargi. Szybko wydra­pała w ziemi pię­cio­kąt. Smoky patrzył na rysu­nek i na opięte dżinsy Daily Alice.

– To nie do końca tak – oce­niła, przy­glą­da­jąc się pię­cio­ką­towi z prze­chy­loną głową – ale mniej wię­cej. Widzisz, to są wszyst­kie fronty mode­lo­wego domu. Nasz dom powstał jako wzór. Pamię­tasz mojego pra­dziadka? Tego, o któ­rym ci pisa­łam? To on zbu­do­wał ten dom jako model, żeby ludzie mogli przy­jeż­dżać i mu się przy­glą­dać z dowol­nej strony, i wybrać, jaki rodzaj domu chcą. Dla­tego wewnątrz jest taki zwa­rio­wany. Bo ma w sobie upcha­nych wiele domów, które jakby się krzy­żują i prze­ni­kają, a ich fronty widać z zewnątrz.

– Że jak?

Od pew­nego czasu przy­glą­dał się jej, kiedy mówiła, ale nie słu­chał. Zauwa­żyła to po jego minie i roze­śmiała się.

– Patrz. Widzisz?

Smoky spoj­rzał, gdzie wska­zy­wała, na tylny front. Była tam surowa kla­syczna fasada, zła­go­dzona przez pnący się bluszcz. Jej szary kamień nosił ślady plam, jakby ciem­nych łez. Smoky widział wyso­kie łukowe okna. Syme­tryczne detale, w któ­rych roz­po­zna­wał kla­syczne porządki archi­tek­to­niczne. Rustyki, kolumny, plinty. Przez jedno z wyso­kich okien wyglą­dał ktoś melan­cho­lij­nie zamy­ślony.

– Chodź.

Ugry­zła duży kęs kanapki (dużymi zębami) i popro­wa­dziła Smoky’ego za rękę wzdłuż frontu, a kiedy prze­cho­dzili, wyda­wało się, że fasada zgina się i składa jak deko­ra­cje. To, co wyglą­dało na pła­skie, teraz wysta­wało, to, co wcze­śniej wysta­wało, teraz skła­dało się do środka. Filary zmie­niały się w pila­stry i zni­kały. Jak na dzie­cię­cych trój­wy­mia­ro­wych obraz­kach, które wystar­czy poru­szyć, żeby ponury gry­mas zmie­nił się w uśmiech, tak tutaj zmie­niał się tylny front, a kiedy dotarli do prze­ciw­le­głego muru i odwró­cili się, żeby spoj­rzeć raz jesz­cze, dom stał się wesołą imi­ta­cją stylu Tudo­rów, z głę­bo­kimi oka­pami i komi­nami zbi­tymi w gro­madki, wysta­ją­cymi z dachu jak śmieszne kape­lu­sze. Jedno z sze­ro­kich okien na pierw­szym pię­trze (wśród szy­bek w oło­wia­nych ram­kach poły­ski­wały jedna czy dwie z kolo­ro­wego szkła) otwo­rzyło się na oścież i zama­chała do nich Sophie.

– Smoky! – zawo­łała. – Kiedy skoń­czysz jeść lunch, masz pójść poroz­ma­wiać z tatą w biblio­tece.

Została w oknie z zało­żo­nymi na piersi rękami, opie­ra­jąc się o para­pet i patrząc na niego z uśmie­chem, jakby zado­wo­lona, że przy­nio­sła takie wie­ści.

– Aha, jasne! – odkrzyk­nął non­sza­lancko Smoky.