Magia Bloody Lake - Katarzyna Zielińska - ebook

Magia Bloody Lake ebook

Zielińska Katarzyna

3,3

Opis

Życie dwójki nastolatków zmieni się nie do poznania w dniu rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Czy Fay i Layonel przezwyciężą trudności, które zgotuje im los.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elibooks

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna lektura. Podczas czytania nie dało się nie odnieść wrażenia, że ma wiele nawiązań do Sagi Zmierzch. Nie mam tego za złe, bo akurat bardzo lubię tą serię. Nie jest to jednak bardzo rozbudowana fabularnie powieść. Miała kilka, a nawet trochę więcej błędów językowych co trochę mnie irytowało ponieważ jedno źle napisane słowo zmieniało sens i stylistykę zdania. Poza tym uważam, że była to lekka i zwięzła lektura na rozluźnienie do przeczytania w jeden wieczór.
00

Popularność




Katarzyna Teresa Zielińska

Magia Bloody Lake

© Katarzyna Teresa Zielińska, 2020

Życie dwójki nastolatków zmieni się nie do poznania w dniu rozpoczęcia nowego roku szkolnego.

Czy Fay i Layonel przezwyciężą trudności, które zgotuje im los.

ISBN 978-83-8221-496-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Pragnę podziękować moim przyjaciółkom,

które zawsze były przy mnie i wspierały mnie we wszystkim co robiłam.

Dziękuję, że we mnie wierzyłyście!

Rozdział 1Layonel Aims

Cześć,

Nazywam się Layonel Aims i jestem wampirem.

Tak, dobrze słyszałeś WAMPIREM.

Wszystkie opowieści i książki o nadludzkich stworzeniach pijących krew, które w swoim życiu przeczytałeś są prawdziwe. Na świecie istnieją setki wampirów. Żyją w koloniach lub jak to niektórzy nazywają klanach.

Ja również do jednego z nich należę. Klan Irish, setki lat temu osiedlił się na obrzeżach jednego z amerykańskich miasteczek — Bloody Lake…. i mieszka tam do dziś, choć w nieco okrojonym składzie.

Jeden dzień sprawił, że ponad połowa klanu nie doczekała nocy…

Wszystko zaczęło się ostatniego dnia lata. Księżyc powoli wznosił się na niebie. Leniwym krokiem szedłem wzdłuż jednego z licznych korytarzy dworu. Na ścianach wisiały portrety wielkich przywódców klanu zwanych Cethih.

W naszej historii było ich aż trzech, nie licząc założyciela. To duża liczba biorąc pod uwagę naszą długowieczność. Każdy z nich powoływał swoją radę, czyli swoich doradców. Podłogi wyściełane czerwonymi dywanami tłumiły odgłosy kroków. Pomieszczenie wypełniała jasna poświata bijąca ze starych klinkietów. Z rękoma w kieszeniach zmierzałem, ku głównemu wejściu. Nie miałem zamiaru siedzieć zamknięty w tym przeklętym domu. Właśnie schodziłem po szerokich, marmurowych schodach, usłyszałem czyjś niski głos, który wyrwał mnie z zamyślenia.

— Dokąd to Layoney? — tuż za mną pojawił się niewysoki chłopak.

— Na spacer Panie Poruczniku — powiedziałem głupkowato się uśmiechając i salutując.

— Wiesz, że trwa zebranie.

— No i co z tego? — zapytałem znudzony.

— To, że w tym czasie nie wolno opuszczać budynku.

— Strażnik teksasu się znalazł. Skoro tak się przejmujesz zasadami, to czemu sam nie jesteś na zebraniu co?

— Urlich domyślił się, że będziesz próbował się urwać ze spotkania, dlatego wysłał mnie po Ciebie.

— Fajnie to powiedz mu, że nic z tego. Nie mam zamiaru siedzieć w zamknięciu i uwierz mi, nie powstrzymasz mnie.

— Zobaczymy — powiedział chłopak chwytając mnie za ramię. Próbował chyba mnie zaciągnąć na zebranie, ale marnie się to dla niego skończył. Nie byłem grzecznym i posłusznym chłopcem. Od pewnego czasu chodziłem własnymi ścieżkami. Spojrzałem wściekłym wzrokiem na towarzysza. Jego przeciętny wzrost i wygląd powodował, że nie za bardzo go szanowałem. Czarny kombinezon ze złotymi zdobieniami nie wyróżniał go z tłumów przechodzących się codziennie po salach dworu, lecz był wyjątkowo uparty… jak osioł… przepraszam, to obraza dla osłów… Jego uścisk był coraz silniejszy, a moja wściekłość rosła z każdą sekundą. Chwyciłem jego rękę i wykręciłem ją łamiąc przy okazji kości oraz stawy mężczyzny. Uwolnioną dłonią złapałem za drugie ramię Lucas’a i podkładając mu nogę przewróciłem go na podłogę. Następnie z lekkością piórka rzuciłem nim o najbliższą ścianę. Facet upadł z hukiem na podłogę. Mimo, że nie użyłem za dużo siły, mury dworu jak i wiszące obrazy roztrzaskały się, jakbym rzucił w nie stutonowym słoniem. Zdążyłem się już przyzwyczaić do większej siły niż posiada przeciętny człowiek. Niestety Lucas nie dawał za wygraną. Biliśmy się przez kilka minut, niszcząc przy okazji hol rezydencji. W końcu tak mocno rzuciłem nim o ścianę, że zwaliła mu się na głowę. Chyba stracił przytomność, więc szybko wyszedłem z dworu. Zarzuciłem na głowę ciemnoszary kaptur przypięty do czarnej skórzanej kurtki i skierowałem się na skraj lasu. Trawa przed dworem nadal była wilgotna po deszczu, zostawiając drobne ślady na moich miodowych traperach. Mimo, że nie szedłem zbyt szybko, po dosłownie kilku sekundach znalazłem się w środku głuchej puszczy. Zielone konary drzew poruszane były przez delikatny wieczorny wiatr. Paprocie muskały moje spodnie zostawiając na nich kolejne mokre ślady. Starałem się iść wolno, mniej więcej tempem normalnego człowieka, chociaż przychodziło mi to z trudem. Popatrzyłem na niebo, po którym nagle przeleciało stado czarnych kruków. Po chwili sięgnąłem do kieszeni kurtki wyciągając z niej mój ulubiony ludzki przysmak. Zdjąłem szeleszczącą folię i włożyłem do ust żółto-czerwonego lizaka. Każdy taki smakołyk pomagał mi zebrać myśli — mimo, że wampiry nie powinny jeść ludzkiego jedzenia. Idąc w ciszy próbowałem przypomnieć sobie swoje życie sprzed przemiany, lecz nie było to takie proste. Wiedziałem tylko, że pochodziłem z Chin, ojciec był handlarzem a matka nauczycielką. Reszta poprzedniego życia była jak jedna, wielka gęsta mgła… jak zupa mleczna… Bardzo często przechadzałem się po lesie, aby odpocząć od despotycznej “rodziny”… o ile można klan nazwać rodziną. Mieszkałem z nimi już ponad 250 lat. Przeżyłem rządy poprzedniego Cethih — Helgard’a Rehenwilde’a, ale obecny jest sto razy gorszy. Bardziej okrutny od Hitlera podczas drugiej wojny światowej. Kiedyś ślepo podążałem za jego słowami i rozkazami. Wampiry od wieków walczyły z Łowcami Shotto. Polowali oni na większość z nas, ale czarownicom, wilkołakom i demonom też nie było łatwo. Tropili i zabijali wszystkich mrocznych w męczarniach, próbując zlikwidować każdy klan i stado na świecie. Razem ze specjalnie wybraną jednostką walczyłem z nimi, by klan mógł przetrwać. Zabijałem bez skrupułów. Chociaż pracowałem sam, byłem w tym całkiem niezły. Moje stosunki do Cethih Urlich’a, zmieniły się diametralnie za sprawą jednego rozkazu. Po nim zacząłem się buntować. Zrezygnowałem z bycia zabójcą, co bardzo zdenerwowało klan… nie czarujmy się byłem przecież jednym z najlepszych. Klan od wieków narzucał nam odpowiedni wygląd, aby nikt nic nie podejrzewał. Nie mogliśmy wyróżniać się z tłumu, mieliśmy być niewidzialni, niezauważalni… ja złamałem tą zasadę… pofarbowałam włosy na RÓŻOWO… Jak się pewnie domyślasz nie odbiło się to bez echa. Klan próbował zatrzymać mnie w murach dworu, aby nikt mnie nie zauważył. Próbowali nawet ściąć mi włosy… oczywiście na próżno. Moim największym wybrykiem było pójście do ludzkiego LICEUM… wyobrażasz sobie wampira w szkole?… no może tak, jeśli chociaż raz w życiu czytałeś książkę lub oglądałeś film, dotyczący wampirów… Mimo tego postanowiłem nie zmieniać swojego wyglądu. Nadal miałem różowe włosy, do tego dorzuciłem styl mrocznego samotnika. Długo nim jednak nie pozostałem… szedłem przez las nadal próbując przypomnieć sobie swoją przeszłość. Dotarłem tylko do strzępów wspomnień, gdyż nagle poczułem dziwny, nieznajomy zapach. Szybko pogryzłem lizaka i pozbywając się białego, plastikowego patyczka wśród paproci, przyspieszyłem kroku. Prowadził mnie teraz mój nadzwyczajnie dobry węch. Wyczułem grupę nastolatków, lecz nie o nich mówię. Poczułem dziwnie słodki zapach brzoskwiń i zapach lawendy w jednym… skądś go znałem. Z każdym kolejnym krokiem zapach stał się mocniejszy… przestałem się martwić, że ktoś mógł zauważyć, że nie poruszam się już jak przeciętny człowiek. Dla mnie był to tylko lekki bieg, ale dla ludzi, wyglądałem jak mgła przemieszczająca się po lesie. W końcu dobiegłem do brzegu klifu na skraju małego jeziora, nieopodal miasta. Wokół ogniska siedziało kilkoro nastolatków. Moją uwagę przykuła jednak inna postać. Dziewczyna stojąca nieopodal, oparta plecami o stary dąb. Rozmawiała przez telefon… nie mogłem się skupić na jej słowach, mimo że dobrze je słyszałem, będąc po drugiej stronie brzegu. Jej aksamitny głos wypełniał teraz moją głowę. Czułem się jak na haju po całkiem niezłym towarze. Musiałem podejść bliżej… musiałem ją zobaczyć z bliska. Ruszyłem wzdłuż klifu, pozostawiając za sobą odciśnięte w mchu ślady. Zajęło mi to sekundy może minuty, aż w końcu podbiegłem na tyle blisko, aby móc ją zobaczyć. Nieznajoma była dość niską dziewczyną o rudych, krótkich włosach. Przednie pasma fal spięła z tyłu głowy. Miętowa kurtka przeciwdeszczowa wyróżniała ją z tłumu przeciętnych ludzi, z którymi przyszła nad jezioro. Nie mogłem oderwać od niej wzroku i miałem wrażenie, że i ona na mnie patrzy… choć wątpię, żeby dostrzegła coś wśród gęstwiny lasu. Po chwili dziewczyna wróciła do znajomych, a ja próbowałem odejść w głąb lasu, tak by mnie nikt nie widział… nie było to łatwe. Minęło sporo czasu, nim ochłonąłem po tej sytuacji. Jeszcze przez kilka minut spacerowałem po lesie z lizakiem w ustach, aż byłem na tyle spokojny, aby wrócić do dworu. Przemknąłem na tyły posiadłości, żeby niezauważalnie przeskoczyć mur. Po efektownym wyjściu, raczej nikt mnie ciepło nie przywita przy frontowych drzwiach. Wolałem już na dzisiaj oszczędzić sobie dodatkowych problemów. Ze spokojem przemierzyłem szklarnię, która stała tuż przy granicy. Oranżeria wypełniona była donicami oraz przeróżnymi kwiatami, dla których zabrakło miejsca w ogrodzie. Nagle za brudną ścianą zauważyłem cień dwóch mężczyzn. Wstrzymałem oddech i schowałem się za najbliższym regałem. Odczekałem kilka minut, by mieć pewność, że nikt mnie nie złapie. Niestety prostując się trąciłem tyłkiem drewnianą ławkę. Nagle usłyszałem bardzo głośny huk. Spojrzałem za siebie…. Layonel coś ty narobił, powiedziałem do siebie, próbując lepiej się ukryć.

— Słyszałeś to?

— Niby co? — zapytał jeden z mężczyzn, którzy pojawili się znikąd.

— Ktoś jest w szklarni — dosłownie sekundę później do wnętrza pomieszczenia weszli nieznajomi.

— Przecież nikogo tu nie ma — powiedział jeden z nich rozglądając się po pomieszczeniu.

— Mówię Ci, że słyszałem hałas.

— Pewnie to zwykły szczur.

— Myślisz, że gryzoń mógłby rozwalić donicę? — zapytał strażnik wskazując szczątki naczynia.

— Dobra, ty sprawdź przód a ja pójdę na tył — mężczyźni rozdzielili się i rozpoczęli poszukiwania intruza. Gdy tylko oddalili się od wejścia, cicho opuściłem kryjówkę, wyślizgnąłem się z oranżerii i szybko pobiegłem w stronę dworu. Tył budynku wyglądał jeszcze bardziej upiornie, niż jego przód, ale nie miałem czasu podziwiać renesansowej architektury. Zacząłem wspinać się po gzymsach i rzeźbach próbując namierzyć okno mojego pokoju.

— BINGO — powiedziałem do siebie i z uśmiechem wślizgnąłem się do środka. Gdy tylko moja noga stanęła na bordowym dywanie, usłyszałem znajomy, toksyczny głos.

— Gdzie tym razem się włóczyłeś Layonel? — w tym samym momencie oślepił mnie blask lampy stojącej tuż obok biurka. Skórzany fotel obrócił się, a ja ujrzałem siedzącą w nim blondynkę. Dziewczyna ubrana była w długą, czarną suknię z wielkim dekoltem, idącym aż do pępka. Po chwili dziewczyna założyła założyła z gracją nogę na nogę, a zalotnym ruchem dłoni pozbyła się materiału, który odsłonił jej ponętne uda.

— Rebecca co ty tutaj robisz? Rozwaliłem dziś z Lukiem pół holu, więc daruj sobie kablowanie. — powiedziałem delikatnie drapiąc się kciukiem skroń.

— O co ci chodzi Layonel? Ja tylko chciałam się odwdzięczyć — niewinnym tonem próbowała zagrać grzeczną dziewczynkę, chociaż cały klan uważał ją za, ładnie mówiąc „dziewczynę lekkich obyczajów”.

— I przy okazji wpakować mnie w kłopoty? Nic z tego.

— Nigdy nie zrobiłabym ci czegoś takiego. Kochany za kogo mnie uważasz, ja tylko chcę być miła… a tak z ciekawości gdzie tym razem się wybrałeś?

— Nie twój interes. Może lepiej leć się przymilać do szefa. Mi daj wreszcie święty spokój… a i jeszcze jedno, nigdy więcej nie mów do mnie kochanie.

— Oj naprawdę chcesz żebym wyszła? Moglibyśmy bardzo mile spędzić czas.

— Rebecca nie chcę cię tu widzieć, weź spadaj stąd. — powiedziałam już lekko poirytowany.

— Layonel przestań udawać. Przecież oboje wiemy, że ci się podobam — odpowiedziała dziewczyna podchodząc do mnie.

— Wcale mi się nie podobasz. Idź już… tam są drzwi — wskazałem ręką wyjście z pokoju mając nadzieję, że dziewczyna wreszcie sobie odpuści.

— A co to za zapach?

— Daruj sobie

— Pachniesz… lasem… pewnie byłeś na polowaniu.

— Już mówiłem, że to nie twoja sprawa.

— Jest jeszcze coś… — Rebecca okrążyła mnie wąchając moją kurtkę — zapach… człowieka…

— Wyjdź natychmiast!

— Znalazłeś kogoś… a ja? — dziewczyna udawała zasmuconą, tym że raczyłem spojrzeć na inną dziewczynę. Niestety na samą myśl o rudowłosej dziewczynie, sprawiło, że jej postać znów zagościła w mojej głowie.

— Wyjdziesz w końcu!? — krzyknąłem wściekły.

— Już dobrze, nie wściekaj się tak, złość piękności szkodzi.

— To ty musisz być wściekła od wieków, skoro tak wyglądasz — odpowiedziała zamykając za Rebecc’ą drzwi.

Rozdział 2Fay Warren

Cześć,

Nazywam się Fay Warren

Na pewno nie raz słyszałeś, że jesteś wyjątkowy… ja dałabym wszystko, żeby nigdy nie usłyszeć tych słów.

Te dwa słowa, zmieniły na zawsze moje życie.

Byłam zwykłą szesnastolatką, przeciętną uczennicą liceum dla „grzecznych dziewczynek”. Razem z rodzicami od wielu lat mieszkaliśmy w San Francisco, w sumie to nie pamiętam abyśmy kiedykolwiek mieszkali gdzieś indziej. Miałam tam swoich przyjaciół, ulubioną kawiarnię i nawet nauczyciele nie byli najgorsi… ale wszystko się zmieniło dwa tygodnie przed końcem lata. Razem z Lucy i Marinn’ą siedziałam na plaży Baker Beach, obmyślając plan przeżycia ostatniego roku liceum. Do równoległej klasy chodziła Samantha i od samego początku nie przypadłyśmy sobie do gustu. Był to typ księżniczki, która wszędzie musiała chodzić ze swoją świtą Natalie oraz Patricia. Może i była jedną z bogatszych dziewczyn w szkole, ale mózgu nie miała za grosz. Siedziałyśmy na plaży i plotkowałyśmy, popijając naszą ulubioną oranżadę. Nie widziałyśmy się ponad miesiąc. Lucy wyjechała do rodziny w Europie, a Marinna pojechała do San Antonio na obóz jeździecki. Rozmawiałyśmy jedynie przez komunikator, a to nie dawało takiej radości, jak rozmowa nad rzeką. Gadałyśmy chyba kilka godzin, aż rozległ się dzwonek mojej komórki.

— Tak mamo — powiedziałam odbierając połączenie.

— Gdzie jesteś?

— Nad rzeką z Lucy i Marinn’ą,

— Dzień dobry Pani Warren! — dziewczyny krzyczały z radością, jakby upiły się samą oranżadą.

— Jeszcze tam siedzicie? — zapytała mama. W jej głosie wyczułam lekką irytację.

— Dziewczyny w końcu wróciły, więc chciałyśmy się wygadać.

— Dobrze, ale wróć już do domu, musimy porozmawiać.

— Wszystko w porządku mamo? — nagle mama spoważniała. Rzadko tak do mnie mówiła… no chyba, że coś przeskrobałam — mogę jeszcze godzinkę posiedzieć? Marina opowiadała właśnie o zawodach, które wygrała na obozie.

— Nie, masz natychmiast wracać, to bardzo ważne — odpowiedziała mama. Teraz w jej głosie wyczułam gniew i zarazem strach. Nie wiedziałam co się dzieje.

— Dobrze, już wracam — odpowiedziałam i rozłączyłam się. Przyjaciółki patrzyły na mnie nie wiedząc co się dzieje… ja niestety też nic nie wiedziałam… dlaczego mama tak nagle chce, żebym wróciła do domu i co ją tak przestraszyło? Po chwili pożegnałam się z przyjaciółkami i ruszyłam w stronę zatłoczonej ulicy. Słońce powoli zachodziło, ale mimo to tłumy ludzi zmierzały na brzeg rzeki. Większość z nich zabrała ze sobą koce i przenośne grille. Na sam widok, aż ciekła ślinka. Żałowałam, że musiałam już wracać do domu. Ludzie wokół zazwyczaj częstowali pysznymi kiełbaskami. Mimo, że wszędzie pełno nieznajomych, to i tak czuło się tam jak w domu. Na przystanku spotkałam, profesor O’Neil, która uczy mnie historii. Chyba wracała z muzeum, bo w ręce trzymała mały odcinek z biletu, a z kieszeni kraciastej spódnicy, wystawała ulotka, o wystawie średniowiecznych zbroi.

— Witaj Fay, i jak ci mijają wakacje? — zapytała dziarskim tonem nauczycielka. — ja właśnie wracam z niesamowitej wystawy. Trafiony, zatopiony, pomyślałam słysząc słowa profesorki. Dziwnym trafem umiałam dostrzegać pewne rzeczy, które nie są oczywiste dla innych. Tą zdolność chyba odziedziczyłam po tacie, który była całkiem niezłym detektywem w tutejszym wydziale kryminalnym.

— Bardzo fajnie pani profesor. Razem z rodzicami pojechałam na tydzień pod namiot do Black Hills i zwiedziłam Mount Ruchmore.

— Naprawdę? To bardzo interesujące, zbadałaś historię tego miejsca? Musiałaś tam zobaczyć jakieś ciekawe rzeczy.

— To był tylko biwak nad jeziorem Horse Thief Lake, ale bardziej pojechaliśmy na koncert Rushmore Music Camp. Jak przechodziliśmy się po parku i spotkaliśmy duże stado wilków.

— Ale nic wam się nie stało, prawda? — zapytała z przejęciem nauczycielka.

— Nie nic nam nie jest. Tata zaczął strzelać w niebo, żeby je spłoszyć. O dziwo zadziałało.

— Fascynujące, a czy wiesz, że wilk, a dokładniej wilczyca jest symbolem stolicy starożytnego imperium rzymskiego. Pamiętasz zapewne legendę o Romulusie i Remusie?

— Tak, oczywiście proszę pani — odpowiedziałam z uśmiechem, ale najchętniej powiedziałabym, że co mnie obchodzi jakaś stara opowiastka. Historia niestety nie była moim konikiem. Ze wszystkich zajęć najbardziej uwielbiałam literaturę, szczególnie, kiedy mogłam pisać o fantastycznych stworzeniach. Na biwaku nawet napisałam krótkie opowiadanie po naszym spotkaniu z wilkami.

— Świetnie, a czy wiesz…

— Przepraszam pani profesor, to mój autobus — powiedziałam widząc nadjeżdżające wybawienie. Pani O’Neill była dość specyficzną kobietą. Jak tylko zaczęła opowiadać coś o historii to nie dało się jej zatrzymać. Kiedy lekcja się skończyła, zdarzało się, że jeszcze przez kilka minut pani profesor mówiła do pustych ławek. Podbiegłam na początek przystanku i szybko wsiadłam do autobusu. W środku był bardzo duży ścisk, a w powietrzu unosił się smród potu wymieszany z zapachem bajgli. Wcisnęłam się w najdalszy kąt i zatkałam nos, by nie czuć przykrego zapachu potu otaczających mnie ludzi… nie było to łatwe. Po kilku minutach spędzonych w pojeździe, miałam wstręt do otaczających mnie ludzi. Najgorsze było to, że na każdym przystanku, wsiadający ludzie jeszcze bardziej się pchali na innych. Nie mogąc dłużej wytrzymać, wysiadłam dwa przystanki wcześniej. Jeśli zostałabym tam dłużej, zwróciłabym ulubioną oranżadę. Do domu dotarłam po około 15 minutach. Mieszkaliśmy w starej, ceglanej kamienicy z dużą metalową bramą. Z ulicy weszłam do małego korytarza prowadzącego na podwórze. Po drodze zajrzałam do skrytki pocztowej numer 47.

— Nic nie ma, no trudno — cicho powiedziałam do siebie zamykając metalową klapę. Ruszyłam przez plac. Po prawej stronie znajdowała się klatka schodowa, przy której zawsze siedziała najstarsza mieszkanka kamienicy.

— Dobry wieczór Pani Johnson — powiedziałam grzecznie. Pani Aida Johnson miała około 90 lat, i całkiem nieźle się trzymała, oczywiście jak na swój wiek. Kobieta uśmiechnęła się do mnie, delikatnie machając ręką. Na środku podwórza zawsze można było spotkać gromadkę dzieci, które wesoło grały w klasy.

— Cześć Fay! — krzyknęły, gdy tylko mnie zobaczyły.

— Cześć dzieciaki — odpowiedziałam, skacząc raz przez wszystkie pola gry. Ruszyłam dalej machając smykom. Weszłam do jednej z oficyn, na przeciwko bramy, przy której pan Garcia posadził w donicach pelargonie. Codziennie chodził po całym podwórzu sprzątając i podlewając kwiatki. Zawsze miał na głowie czapkę kapitańską, dlatego nie bez powodu nazwaliśmy go Kapitan Garcia. Był to bardzo wesoły, starszy pan, który nie umiał usiedzieć na miejscu. Każdą wolną chwilę spędzał na świeżym powietrzu. Przyszedł czas na wspinaczkę pomyślałam widząc przeklęte, strome schody. Nigdy nie lubiłam po nich chodzić, bo zawsze się potykałam i nabijałam guza. Nie raz udało mi się zjechać po paru stopniach lądując tym samym na tyłku. Kiedy weszłam na drugie piętro, jak pocisk przeszedł obok mnie wysoki mężczyzna. Ubrany w czarne ciuchy, wyglądał jak jakiś mafioso. Dostrzegłam dziwny tatuaż na jego szyi. Był to czarny okrąg, przecięty dwiema strzałami w poziomie i jedną w pionie. Niestety nie zdążyłam przyjrzeć się jego twarzy, bo prawie uderzyłam twarzą o drzwi mieszkania numer 47. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Od samego wejście przywitało mnie szczekanie psa. Elvis mój golden retriever podbiegł do mnie, radośnie machając ogonem. Oczywiście pierwsze co zrobiłam, to zaczęłam go głaskać, na chwilę zapomniałam o dziwnym typie spotkanym na klatce schodowej. Kiedy skończyłam zabawę z psiakiem, przeszłam bardzo krótki korytarzyk i znalazłam się w salonie. Mieszkanie, jak na kamienicę było duże i przestronne.

Z kuchni otwartej na salon dochodził zapach lecza. Mama uwielbiała gotować przy muzyce… w sumie nic bez niej nie robiła. Nawet podczas sprzątania musiało grać radio, ale tym razem było dziwnie cicho.

— Mamo, już jestem! — krzyknęłam ale nikt mi nie odpowiedział. Tuż za salonem znajdowała się sypialnia rodziców. Zajrzałam tam, ale jedyne co znalazłam to porozrzucane na łóżku ubrania oraz walizki.

— Co u licha się dzieje — pomyślałam i jeszcze raz zawołałam mamę. Nagle usłyszałam coś na piętrze. Pobiegłam do salonu w którym znajdowały się schody, ze szklaną poręczą. Wbiegłam na górę lotem błyskawicy. Dźwięki dochodziły z mojego pokoju. Powoli podeszłam do drzwi. Usłyszałam, jak ktoś grzebie w moich szafach. Wzięłam stojący na stoliku wazon i chicho odsunęłam drzwi.

— AAAAA!!!! — wbiegłam do pokoju z krzykiem, chcąc znokautować nieproszonego gościa. Na szczęście to była tylko mama.

— Mamo, co ty robisz? — zapytałam rozglądając się po pokoju. Tutaj również znalazłam walizki na łóżku i pośpiesznie pakowane rzeczy. — Jedziemy gdzieś?

— Tak, musimy pilnie wyjechać z San Francisco — mama nawet na mnie nie spojrzała, tylko ciągle pakowała walizkę.

— Możesz mi powiedzieć co się dzieje? Nagle każesz mi wracać do domu, a kiedy już jestem, okazuje się że wyjeżdżamy.

— Nie mogę ci tego teraz powiedzieć.

— Ale przecież chciałaś ze mną porozmawiać.

— Tak wiem, ale wydarzyło się coś… nie mogę ci teraz wyjaśnić. — powiedziała mama, kładąc mi rękę na ramieniu — Spakuj resztę najpotrzebniejszych rzeczy. Jak tylko tata wróci to wyjeżdżamy.

— Dobrze, skoro musimy — podejrzewam, że mama wyczuła w moim głosie niezadowolenia. Pocałowała mnie w głowę i szybko wyszła z pokoju. Szybko przejrzałam, spakowane przez nią ubrania. Związałam moje rude loki w kucyk i spakowałam jeszcze kilka ciuchów, kosmetyki, tablet no i oczywiście zdjęcie z Lucy i Marnne. Tata wrócił jakieś pół godziny później. Jak tylko usłyszałam otwieranie wejściowych drzwi, podeszłam do barierki na piętrze. Tuż obok mnie stanął Elvis. Widziałam, że i on był poddenerwowany. Rzucił swoją skórzany neseser na kanapę i szybko poszedł do biura. Po kilku minutach przeszedł do sypialni pomóc mamie. Zabrałam walizkę oraz jeansowy plecak i zeszłam do salonu. Cicho podeszłam do drzwi sypialni rodziców. Miałam nadzieję, że dowiem się o co chodzi.

— Wszystko gotowe?

— Tak, jeszcze tylko to — odpowiedziała mama drżącym głosem. Trzymała coś w ręce, ale przez małą przerwę między drzwiami a framugą, nie widziałam co to jest.

— Dobrze, a powiedziałaś jej?

— Nie, na razie nie powinna wiedzieć.

— Alisa, i tak będzie musiała się dowiedzieć. Pewnie już coś podejrzewa, widząc nasz pośpiech — powiedział cicho tata. Nie słyszałam wyraźnie ich rozmowy, ale wiem jedno… nie dotyczyła kolejnego wakacyjnego biwaku. Szybko usiadłam na kanapie, tak jakbym nic nie słyszała i wyciągnęłam z kieszeni telefon.

— Spakowana?

— Tak

— To dobrze, za chwilę wyjeżdżamy.

— Dobrze… tato, co się dzieje? Gdzie jedziemy? — zapytałam nieśmiało widząc zdenerwowanie taty.

— Jedziemy na wycieczkę — jego odpowiedź była wymijająca.

— Coś nerwowa ta wycieczka.

— Widzę, że udzielił ci się dobry humor. W takim razie weź walizkę i zanieś ją do samochodu. Przy okazji weź ze sobą Elvis’a.

— OK

— A i daj mi telefon — powiedział tata wyciągając rękę po sprzęt.

— Muszę?

— Tak musisz i nie dyskutuj.

— Dobrze, niech ci będzie — odpowiedziałam i ruszyłam z walizką w stronę drzwi. Z niechęcią zeszłam z nią do samochodu. Garaż znajdował się tuż obok grających w klasy dzieci. Otworzyłam bagażnik suva i włożyłam do środka walizkę.

— Co znowu wyjeżdżacie? — jak tylko usłyszałam ten piskliwy głos, wiedziałam, że nie obejdzie się bez przesłuchania. Za mną pojawiła się niewysoka, starsza kobieta. Miała długie siwe włosy spięte w bardzo ciasny kok. Jej niebieski, podziurawiony fartuch miał już swoje lata. Przypominał on raczej bardzo cienką podomkę, którą zakładała na swoje równie zniszczone ubrania.

— Dzień dobry pani Bert’o, tak jedziemy na krótką wycieczkę — odpowiedziałam chcąc szybko zakończyć niechcianą rozmowę. Pani Bert’a była bardzo wścipską osobą. Nic nie uchodziło jej uwadze. Jak tylko coś działo się u jednego z sąsiadów, to po kilku minutach wiedziała już cała kamienica.

— A dokąd?

— Nie wiem, to niespodzianka

— Ale kundla to bierzecie ze sobą? Nie chcę, żeby mi tu szczekał całymi dniami.

— Elvis to nie kundel. Dla pani informacji, tak jedzie z nami — odpowiedziałam oburzona i otworzyłam drzwi pasażerów z tyłu samochodu — Wskakuj.

Pies oczywiście mnie posłuchał i po chwili już siedział na swoim miejscu. Oczywiście nasłuchałam się jeszcze tysiąca pytań pani Bert’y, zanim pojawił się ratunek. Jak tylko rodzice zeszli na podwórze, pani Turner dała mi spokój.

— Gotowa? — zapytał szybko tata.

— Tak, walizka w bagażniku a Elvis na swoim miejscu.

— Dobrze, w takim razie wsiadaj. Jeszcze będziemy musieli gdzieś wstąpić. Pytania pani Bert’y dały mi trochę do myślenia. Nadal nie wiedziałam dokąd jedziemy. Po chwili wyjechaliśmy z podwórza i ruszyliśmy zatłoczonymi ulicami San Francisco. Po drodze próbowałam się czegoś dowiedzieć od rodziców.

Dlaczego tak nagle wyjeżdżamy?

Kim był nieznajomy mężczyzna?

A co najważniejsze, GDZIE jedziemy?

Te pytania kłębiły się w mojej głowie, a rodzice oczywiście migali się od odpowiedzi. Nie wiedziałam już jak mam z nich coś wyciągnąć, ale po chwili domyśliłam się, że nie jest dobrze. Tata zaparkował tuż, przy jednym z licznych hoteli dla zwierząt.

— Tato chyba nie chcecie zostawić tu Elvis’a? — zapytałam wściekła.

— Kochanie nie chcemy, ale musimy — mama próbowała mnie uspokoić, chociaż jej na to nie pozwalałam swoimi krzykami.

— Nie, nie zgadzam się!

— Fay, uwierz mi też nie było łatwo podjąć tą decyzję, ale Elvi’s nie może z nami pojechać — powiedział tata, chcąc załagodzić sytuację.

— Jakby było ci ciężko to nie zostawiał byś go tutaj.

— Ale musimy.

— Niby dlaczego…. DLACZEGO TATO!

— Bo już nie wrócimy już do San Francisco.

Rozdział 3Fay Warren

— Co to ma znaczyć!!

— To, że się wyprowadzamy.

— Ale przecież zostawiliśmy połowę rzeczy w mieszkaniu, musimy wrócić!

— Fay uspokój się, są pewne sprawy o których nie wiesz… ale uwierz mi nie możemy tu dłużej zostać — powiedziała tajemniczo mama patrząc we wsteczne lusterko. Przez długi czas nie mogłam się uspokoić… jak to nie wrócimy? Przecież nie możemy zostawić Elvis’a w jakimś hotelu dla psów… on jest członkiem rodziny… Kłóciłam się z rodzicami jeszcze przez dłuższą chwilę, ale w końcu musiałam ustąpić. Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy w stronę budynku. Psi hotel był bardzo zadbany i czysty. Przed wejściem stały małe rzeźby dwóch psów. Gdy znaleźliśmy się w środku, poczułam zapach psich przysmaków. Podeszła do nas uśmiechnięta, aż do przesady, dziewczyna. Miała na sobie jasnoniebieski kitel weterynaryjny oraz stetoskop na szyi.

— Witam, w czym mogę państwu pomóc?

— Dzień dobry, wyjeżdżamy z miasta i niestety nie możemy ze sobą zabrać psa. Czy macie jakieś wolne miejsce? — zapytał tata. Miałam wrażenie że tylko udawał smutek, a tak naprawdę cieszył się, że pozbędzie się Elvis’a.

— Oczywiście, już sprawdzam, gdzie możemy ulokować państwa pupila. — powiedziała kobieta i podeszła do marmurowej lady recepcji. W tym czasie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Zauważyłam dużo psich zabawek na podłodze, wygodne legowiska i ciepłe koce, leżące na fotelach. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało świetnie, jednak bałam się co będzie później. Chciałam obejrzeć zaplecze, by upewnić się, że wszystko jest w porządku, jednak kobieta nie pozwoliła mi przejść. Rodzice z góry opłacili pobyt psa i po chwili szliśmy już w stronę auta.

— Nadal nie zgadzam się z waszym pomysłem — spojrzałam wściekła na rodziców. Byłam tak wściekła na rodziców, że nawet nie chciałam ich widzieć, założyłam bezprzewodowe słuchawki, zamknęłam oczy i utonęłam w ulubionej muzyce. Czułam jedynie ruchy samochodu… tempo jazdy było dość szybkie jakby rodzice uciekali przed goniącym ich wilkiem. Wyczuwałam każdy skręt, każde rondo i most, którzy pokonaliśmy. Miałam wrażenie jakby trasa ta trwała wieki. Gdy w końcu zdecydowałam się otworzyć oczy, był już wieczór. Rodzice szeptali coś do siebie z myślą, że ich nie usłyszę. Rozmowa chyba nie była zbyt przyjemna, wyglądało bowiem na to, że rodzice się kłócili. Nagle zauważyłam jasne światło pędzące ku nam. Z każdą chwilą zbliżało się coraz bliżej, a tata nie reagował… jakby go nie widział.

— Tato UWAŻAJ!! — krzyknęłam, ale po chwili białe światło opanowało mój umysł. Przestałam cokolwiek czuć, cokolwiek widzieć czy słyszeć. Kilka minut później nastał mrok…

***

Ciemność…

Nie widziałam nic oprócz niej… nie słyszałam już muzyki, ani dźwięku silnika naszego suva.

— Co się ze mną dzieje? — zapytałam w myślach samą siebie. Miałam wrażenie jakbym zapadła w bardzo głęboki i długi sen, jak niedźwiedź na zimę. Tylko że mój sen trwał chyba o wiele dłużej… cóż nieco się myliłam. Powieki, jak i całe moje ciało, były ciężkie, jak ciężarki, które musiałam podnosić na wf-ie. Z wielkim trudem otworzyłam oczy. Mgła przesłaniała mój wzrok, lecz mogłam dostrzec kilka szczegółów. Widziałam stojak obok łóżka z workiem pełnym dziwnej cieczy oraz coś na kształt ciemnozielonego fotela. Po lewej stronie migotały drobne światełka oraz dziwne linie na ciemnym monitorze.

— Witaj Fay, jak się czujesz? — usłyszałam ciepły, choć nieznajomy głos.

— Gdzie… gdzie ja jestem? — zapytałam z trudem otwierając usta.

— Jesteś w szpitalu… w Sant Marys.

— Co się stało??

— Miałaś wypadek samochodowy — kobieta tylko odpowiadała na moje pytania… jakby chciała mnie zmusić do wysiłku, jakim było wypowiadanie kolejnych słów.

— Gdzie moi rodzice?

— Cóż Fay… twoi rodzice… niestety nie przeżyli wypadku. Bardzo mi przykro.

— Co takiego!!! Jak to nie przeżyli? — krzyczałam w myślach, nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Leżałam tylko jak kłoda na łóżku szpitalnym. Mój wzrok doszedł już do siebie, więc mogłam spojrzeć na nieznajomą. Była to kobieta w średnim wieku o ciemnej, wręcz czekoladowej cerze. Patrzyła na mnie ciepłym, choć smutnym wzrokiem. Domyśliłam się, że jest lekarką, której zadaniem było powiedzieć nastolatce o śmierci rodziców… nie chciałabym być na jej miejscu. Miała na sobie szpitalny, biały kitel oraz duże, czerwone korale. Podeszła do ciemnego monitora i zaczęła notować wyniki. Dopiero teraz poczułam jak ogromny ból przeszył moje ciało. Dosłownie wszystko mnie bolało, ale najbardziej lewa ręka. Kiedy na nią spojrzałam, okazało się, że jest zawinięta w bardzo gruby bandaż. Po chwili moją twarz i brzuch przeszył piekący ból. Lekarka chyba widziała moją skrzywioną minę, więc zaczęła mi wyjaśniać wszystkie szczegóły.

— Fay masz złamaną rękę oraz głębokie rany na twarzy i brzuchu. Również jesteś bardzo mocno poobijana, więc przez dłuższy czas możesz czuć się ociężała. Cudem udało ci się przeżyć. — ostatnie zdanie kobieta powiedziała ze smutkiem. W sumie to jej się nie dziwię. Nie miała łatwej pracy, szczególnie przypadkach takich jak mój. — Jest tutaj twoja ciocia. Gdy tylko poczujesz się lepiej, zabierze cię do domu.

Jaka znowu ciocia? Przecież moi rodzice byli jedynakami, więc jak mogłam mieć jakąś ciocię? Miałam już kompletny mętlik w głowie. Nie wiedziałam co myśleć. Moi rodzice nie żyją, a do tego okazało się, że miałam jakąś nieznajomą ciotkę… fajny koniec wakacji.

— Czy mogę zostać sama?

— Oczywiście, jeśli będziesz czegoś potrzebowała,

wystarczy nacisnąć przycisk — powiedziała kobieta, pokazując czerwony przycisk tuż obok łóżka. Leżałam w pokoju sama. Słyszałam jedynie delikatne dźwięki szpitalnego sprzętu. Zamknęłam oczy. Chciałam jeszcze raz zobaczyć rodziców. Ten ostatni raz. Poczułam jak po moim policzku spłynęła łza. Zrozumiałam, że ostatnie słowa, które ode mnie usłyszeli, były słowa gniewu. Dotarło do mnie, że już nigdy nie będę mogła ich przeprosić.

***

Minęły prawie dwa tygodnie, zanim zostałam wypisana ze szpitala. Choć nadal nie pogodziłam się ze stratą rodziców, musiałam to jakoś przetrwać. Moja rzekoma ciotka Kaira Sheridan odwiedzała mnie prawie codziennie. Była młodsza od mojej mamy. Miała jakieś dwadzieścia kilka lat… no może podchodziła pod trzydziestkę. Widziałam drobne podobieństwo do mamy. Też miała zielone oczy i drobny pieprzyk obok prawego oka. Przeważnie chodziła w rozpuszczonych, długich włosach, które układały się w delikatne fale. Była miła, choć ja prawie się do niej nie odzywałam. Czułam, że nie znam tej kobiety i nie miałam zamiaru jej się zwierzać. Widziałam ją w końcu pierwszy raz w życiu, a mama też o niej nie wspomniała. Nadszedł dzień wypisu ze szpitala, dosłownie dwa dni przed rozpoczęciem roku i coś czułam, że nie wrócę do swojej szkoły. Rzekoma ciotka mieszkała w małym miasteczku na południu kraju i tam przyszło mi zamieszkać.

— Gotowa do drogi? — zapytała, gdy skończyłam pakować kilka drobiazgów uratowanych z wraku samochodu. Był to jedynie mój stary jeansowy plecak, do którego spakowałam zdjęcie z przyjaciółkami, tablet i ulubioną książkę. Reszta rzeczy przepadła, razem z wrakiem samochodu. Kaira zabrała plecak i razem wyszłyśmy z sali. Na korytarzu czekała już pani Roberts, ta miła lekarka, którą widziałam tuż po przebudzeniu.

— I jak, gotowa do drogi? — zapytała z uśmiechem.

— Nie do końca, wolałabym wrócić do mieszkania w San Francisco — odpowiedziałam patrząc na ciotkę. Lekarka, próbowała mnie pocieszyć i podnieść na duchu.

W końcu przekonała mnie, abym dała szansę rodzinnemu miastu mojej mamy. Pożegnałyśmy się z lekarką i ruszyłyśmy do wyjścia. Z lekkim strachem wsiadłam do starego, żółtego pikapa. Po chwili rozpoczęłyśmy naszą drogę. Dotarłyśmy do celu po kilku godzinach. Bloody Lake było średniej wielkości, wiejskim miasteczkiem, otoczonym przez ogromny las. Wydawało mi się, jakby oddzielał on miasto od reszty świata. Do miasta wjechałyśmy ogromnym, stalowym mostem, wybudowanym nad dość sporym jeziorem. Łączył on dwa spadziste klify i prowadził do samego centrum miasta. Było ono wybudowane w stylu wiktoriańskim z dużym ratuszem w centralnej części. Ulice pełne były drzew i kwiatów… widok jak z obrazka. Przejechałyśmy obok małego targowiska i skierowałyśmy się na wschód. Tam znajdował się bowiem rodzinny dom mamy. Harron Drive 352 — to pod tym adresem, ciotka zatrzymała samochód. Do drzwi prowadziły dwie partie murowanych, białych schodów, a tuż obok znajdował się podjazd, prowadzący do garażu. Budynek pokryty był lekko wiśniowymi, podłużnymi płytami. Posiadał również liczne białe wykończenia, w tym kolumny tworzące ganek, tuż przy drzwiach wejściowych. Łączył się on z małym balkonem na piętrze domu, osłoniętego delikatną barierką.

— Dom jak dom — pomyślałam i weszłam do środka. Na parterze budynku znajdował się duży salon z ohydną kwiecistą kanapą, ustawioną naprzeciwko kominka. Stał tam również wysoki zegar z kurantem oraz liczne donice z kwiatami… nie wiem co Kaira w nich widziała. Dla mnie były jedynie zbędnym dodatkiem. Salon, łączył się z jadalnią, w której stał wielki mahoniowy stół z sześcioma krzesłami, oraz ciemna meblościanka ze starą zastawą. Kuchnia była dużym, kolorowym pokojem z przejściem do jadalni, piwnicy i pralni. Umeblowana w stylu rustykalnym, z wysepką na środku pomieszczenia oraz małym, białym stolikiem. Całe wykończenie nie było najgorsze, choć nie przypadło mi do gustu. Dom miał trzy sypialnie oraz strych. Nigdy nie lubiłam tego pomieszczenia. Wydawał mi się zbyt staroświecki zazwyczaj pełno w nim było zbędnych rupieci.

— Wejdź na piętro, pierwsza sypialnia po lewej, tam możesz się rozpakować. Kupiłam ci też trochę ubrań. Mam nadzieję, że ci się spodobają. — powiedziała ciotka odkładając klucze na mały, okrągły stolik, na którym oczywiście stał wazon z kwiatami. — Niestety musisz się zaprzyjaźnić z parasolem i kurtką przeciwdeszczową. To dość deszczowe i mgliste miasteczko, ale da się przyzwyczaić. Bez słowa wzięłam plecak i weszłam na piętro. W sypialni znajdowało się jedynie łóżko z białym, metalowym zagłówkiem, biurko, regał, oraz duża drewniana szafa… dość ubogie wyposażenie, ale cóż albo to, albo sierociniec… wybór był raczej oczywisty. Położyłam plecak na łóżku i zajrzałam do szafy. Ubrania, które kupiła ciotka, nie były najgorsze. Najbardziej spodobała mi się miętowa kurtka przeciwdeszczowa. Zamknęłam drzwi i położyłam się na łóżku. Mimo późnej pory nie odczuwałam głodu. Gdy nastał wieczór, ciotka poprosiła, aby zeszła do salonu. Zastałam tam dziewczynę mniej więcej w moim wieku. Miała długie blond włosy spięte w ciasny warkocz. Ubrana była w jasne podarte jeansy, trampki i czarną kurtkę.

— Fay, to Zoe Webster jest córką naszych sąsiadów. Idzie dzisiaj na ognisko i poprosiłam, aby cię ze sobą wzięła. Poznasz nowych ludzi i zaaklimatyzujesz się — powiedziała ciotka wskazując na gościa. Dziewczyna wydawała się całkiem fajna, ale miałam dziwne wrażenie, że raczej się nie polubimy.

— Cześć, miło cię poznać.

— Cześć — powiedziałam oschle. Dziewczyna była chyba z tych, co całe życie głupkowato się uśmiechają.

— To co idziesz?

— Chyba nie mam wyboru — odpowiedziałam spoglądając na Kaire.

— Super, to weź tylko coś przeciwdeszczowego i lecimy. W samochodzie czeka moja siostra, podwiezie nas.

Bez słowa wróciłam do pokoju, zabrałam miętową kurtkę. Zanim wyszłyśmy z domu, Kaira podała mi nowy telefon.

— Kupiłam go, bo twój się zniszczył, a chciałabym mieć z tobą kontakt. Nic nie odpowiedziałam, tylko wzięłam komórkę i schowałam ją do kieszeni kurtki. Gdy wychodziłyśmy z domu, Kaira stanęła w drzwiach i czekała aż odjedziemy. W starym, srebrnym golfie, którym jechałyśmy, poczułam dziwny zapach… i to nie były fiołki… Poczułam zapach gotowanej kapusty z perfumami starszej pani, które prawdopodobnie wylały się na tylnym siedzeniu. Mimo, że droga nie była długa, miałam ochotę jak najszybciej uciekać z tego samochodu. Nie mogłam wytrzymać tego zapachu. Na szczęście szybko dojechałyśmy na miejsce. Siostra Zoe zatrzymała się na dużym leśnym parkingu.

— Tylko uważajcie na siebie, a i przyjadę po was o dziesiątej i ani minuty dłużej. Pamiętajcie, że jutro macie szkołę. — po chwili dziewczyna ruszyła w drogę powrotną.

— Sory, czasem zachowuje się jak moja mama, ale przynajmniej nie musiałyśmy iść z buta — powiedziała Zoe ciągnąc mnie do szerokich schodów. Prowadziły one na małą plażę przy jeziorze. Z daleka dostrzegłam rozpalone ognisko, a wokół niego kilka osób. Gdy podeszłyśmy bliżej Zoe przedstawiła mnie swoim znajomym. Nie czułam się jednak dobrze w ich obecności. Z przenośnego głośnika wydobywała się hip hopowa muzyka. Usiadłam na jednej z drewnianych ławek i przysłuchiwałam się towarzystwu. Milczałam… nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Zanim się obejrzałam minęły dwie godziny. Siedziałam nadal w tym samym miejscu i do nikogo się nie odzywałam. Nagle poczułam w kieszeni kurtki dzwoniący telefon. Wyjęłam go i zobaczyłam na ekranie imię “KAIRA”. Odeszłam od ogniska, oparłam się o drzewo i odebrałam rozmowę. Kaira chciała się dowiedzieć jak się bawię… skłamałam… udawałam, że świetnie się bawię… czemu? Sama nie wiem. Raczej ostatnią rzeczą jaką się chce robić po utracie rodziców jest zabawa przy ognisku. Miałam wrażenie, że ciotka nie za bardzo mi uwierzyła, ale przynajmniej nie drążyła tematu. Schowałam telefon i pożegnałam się z towarzystwem. Zoe próbowała mnie zatrzymać, krzycząc, że jej siostra zaraz po nas przyjedzie, ale odmówiłam. Nie uśmiechało mi się znów siedzieć na tylnym siedzeniu starego golfa. Z rękami włożonymi w kieszenie kurtki, ruszyłam schodami w górę klifu. Myślami byłam daleko… dokładniej w San Francisco z moją rodziną i ukochanym psem… niestety ten czas już nie wróci.

Rozdział 4Layonel Aims

1 września…

Pierwszy dzień nowego roku szkolnego…

Przeżyłem w swoim życiu kilka takich dni, lecz na ten czekałem z niecierpliwością. Miałem nadzieje, że spotkam w liceum nieznajomą, rudą dziewczynę, którą widziałem wczoraj nad jeziorem. Myślałem o niej całą noc, a była ona długa… sen nie był mi dany. Bycie wampirem niosło ze sobą więcej szkody niż pożytku. Moim głównym pożywieniem była krew. Najlepsza jest ludzka, ale często czułem się po niej jak na haju. Jest ona niestety niezbędna, bym mógł żyć, ale znalazłem pewien sposób, aby zachować trzeźwy umysł. Zacząłem mieszać krew ludzką z krwią zwierząt. Miała ona nieco gorzki smak, który zawsze zabijałem słodkim lizakiem. Tego dnia nie mogłem usiedzieć na miejscu. Gdy tylko wybiła 7:20, chwyciłem torbę, założyłem czarną, skórzaną kurtkę i wybiegłem z pokoju. Lotem błyskawicy przebiegłem ciemne korytarze dworu. Każdy z nich ozdobiony był licznymi obrazami i wiśniowym dywanem. W głównych korytarzach wisiały podobizny wszystkich ważniejszych wampirów zaczynając od założyciela klanu Slavius’a Rehenzart’a. Był on niezwykle przerażającym mężczyzną. Wyglądał dosłownie jak trup. Jego blada cera, czerwone oczy i kruczoczarne, włosy, sprawiały, że byłby idealny do roli upiora w horrorze. Nie miałem okazji go poznać, ale słyszałem, że był jednym z najokrutniejszych wampirów. Pochodził jeszcze z czasów średniowiecza i już wtedy nie był przyjemniaczkiem. Kolejne obrazy przedstawiały wielkich Cethih, Helgarda, Moritius’a i obecnego Urlih’a. Nie przyglądałem się zbytnio ich obrazom, gdyż za bardzo się spieszyłem. Biegłem przez cały dwór do garażu. Po drodze widziałem może z czterech albo pięciu moich współlokatorów. Przeważnie byli to “uczniowie” z Rebecc’ą na czele. Dziewczyna chodziła do tego samego liceum co ja, ba nawet do tej samej klasy. Oprócz nas jeszcze tylko trójka wampirów opuszczała dwór udając uczniów. Mieszkańcy Bloody Lake myśleli, że Urlish sprowadził do miasta całą swoją rodzinę. My mieliśmy udawać kuzynostwo, tak by nikt nie zorientował się, że w dworze mieszkają wampiry… zawsze zastanawiało mnie, jakim cudem to się jeszcze nie wydało… Wiem, że w mieście mieszkają też Łowcy Shotto i dlatego musieliśmy zachować ostrożność. Niestety moje różowe włosy w tym nie pomagały, ale miałem to gdzieś. Przebiegając prosto przez korytarz, łączący się z głównym wejściem, zauważyłem, że ściana już została naprawiona. Znowu zawisły na niej okropne obrazy i ciemne zasłony. Gdy przedostałem się do wschodniego skrzydła, zszedłem schodami do garażu. Stało tam kilka drogich aut, zaczynając od srebrnego bentleya po Aston’a Martin’a rodem z filmów szpiegowskich. Podszedłem do szafek, tuż za samochodami. W jednej z nich zamknięte były kluczyki do aut. Bez zastanowienia wziąłem klucze do czarnego Lamborghini. Na przednie siedzenie rzuciłem torbę i usiadłem za kierownicą. Spojrzałem we wsteczne lusterko, włożyłem czarne, przeciwsłoneczne okulary i poprawiłem fryzurę. Uwielbiałem dźwięk odpalanego silnika, aż kusiło mnie, aby wyjechać z Bloody Lake jak najdalej od klanu. Od szesnastu lat nienawidziłem tego miejsca. Automatycznie otworzyłem drzwi garażu i wyjechałem na dziedziniec. Nie chciałem czekać na pozostałych towarzyszy niedoli, a szczególnie chciałem uniknąć Rebecc’i. Dziewczyna okropnie działała mi na nerwy. Dodałem gazu i opuściłem dwór Mestofel Mansion nie oglądając się za siebie. Gnałem przez leśną drogą, jedyną prowadzącą do miasta. Mój dom znajdował się bowiem na obrzeżach, otoczony ciemnym borem. Jechałem w ciszy słysząc jedynie ryk silnika. Do miasta prowadził wielki, metalowy most. Bloody Lake było niewielkim miasteczkiem. Większość z domów zostało zbudowane wiele, wiele lat temu. Wyglądały jak żywcem wyjęte ze starego, amerykańskiego filmu, ponieważ zostały wybudowane w stylu kolonialnym lub wiktoriańskim. Na chodnikach stały wysokie, żeliwne lampy, które wieczorem świeciły jasnym światłem. Przy ratuszu znajdował się mały park otoczony kamienicami. Niedaleko, w ceglastym budynku znajdował się komisariat policji, oraz baza straży pożarnej. Całe Bloody Lake ozdobione były licznymi drzewkami i pachnącymi kwiatami w murowanych donicach.

O wczesnych godzinach miasto było oblegane przez jadących do pracy mieszkańców. Gdy podjechałem pod Bloody Lake High School, wybiła 7:45. Na parkingu stało już mnóstwo samochodów, ale moje miejsce parkingowe jak zawsze było puste. Nikt jeszcze nie odważył się go zająć, choć było to najlepsze. Podjechałem pod wysoki dąb niedaleko głównego wejścia. Widziałem stąd każdy zakątek placu. Wziąłem torbę i wysiadłem z samochodu.

— Jak zawsze się spóźnia — powiedziałem cicho do siebie, spoglądając na telefon. Zmuszony do czekania, oparłem się o maskę samochodu. Lewą nogą lekko podparłem się o zderzak i wyjąłem z torby żółto-czerwonego lizaka. Zacząłem obserwować tłum uczniów gromadzących się przed szkołą. Oczywiście, jak to w prawie każdej szkole, tak i u nas uczniowie dzielili się na grupy. Na przykład osiłków, kujonów, muzyków, klaunów i dresiarzy. No i jest też wredna elita elit czyli cheerleaderki i drużyna futbolu. Byli też tacy, którzy niczym się nie wyróżniali… to ci których imienia nigdy nie pamiętasz. Obserwowałem ich świat przez stulecia. Nie raz kończyłem to liceum… co dziwniejsze jeszcze nikt się nie zorientował… W każdej dekadzie działo się to samo… ale ten rok, był pokręcony. Z rozmyślań wyrwał mnie krzyk i czyjaś ręka lądująca na moim ramieniu.

— BUUU!

— Scott! Głupi jesteś?! — krzyknąłem widząc, kto za mną stoi. Był to chłopak niewiele niższy ode mnie o kruczoczarnych włosach i brązowych oczach. W lewym uchu świecił się srebrny kolczyk. Wyróżniała go też niewielka blizna na prawym policzku. Ponoć kiedyś zaatakował go pies i pazurem przeciął mu twarz. Scott zawsze chodził w czarno złotej bluzie szkolnej drużyny — Rycerzy z Bloody Lake High School. Czasem jego nadpobudliwość i humor doprowadzało mnie do szału, ale nie potrafiłem się na niego długo wkurzać. Mój ludzki przyjaciel był jedyną osobą z poza klanu, która wiedziała o mojej tajemnicy. Co mnie najbardziej zdziwiło, nie przeszkadzało mu to. Później się dowiedziałem dlaczego.

— Co jest Lay? Przecież to tylko żarty, zawału nie dostaniesz — powiedział chłopak klepiąc mnie po ramieniu.

— Za to mogę cię ugryźć — odpowiedziałem pokazując dla żartów kły.

— Wyluzuj gacku, to co idziemy? Bo profesor Walsh nie da nam żyć za kolejne spóźnienie.

— Poczekaj jeszcze chwile

— Czekasz na kogoś?

— Tak, wczoraj jak chodziłem po lesie, wyczułem kogoś wyjątkowego.