Ludzie z wilczych ścieżek - Zbigniew Damski - ebook

Ludzie z wilczych ścieżek ebook

Zbigniew Damski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 9/69

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Zbigniew Damski

LUDZIE Z WILCZYCH ŚCIEŻEK

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA

OBRONY

NARODOWEJ

 

Okładkę projektował:

Mieczysław Wiśniewski

Redaktor:

Wiesława Zaniewska

 

Cztery tysiące trzysta dziewięćdziesiąta dziewiątapublikacja Wydawnictwa MON

Prlnted In Poland

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony NarodowejWarszawa 1969 r. Wydanie I

Nakład 210 0004-280 egz. Objętość 4,95 ark. Wyd., 4,0 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl., 60 g., z roli 63 cm z Fabryki Papieru w Głuchołazach. Druk ukończono w maju 1969 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 5389 z dn. 16.X.68 r. P-75. Cena zł 5.—

Rozdział I

Trzasnęły drzwi, załomotały w sionce pośpieszne kroki i do izby wpadł chłopak z dużym naręczem drew. Upuścił je niemal przy progu i wykrztusił:

— Dziadku! Dziadku, konni jadą od. lasu.

Stary podniósł się z ławy.

— Konni, powiadasz? A dużo ich?

— Dużo... Na drodze będzie ze czterech, ale zajeżdżają i od ogrodów...

Stary sięgnął po kożuch i zarzucił go na ramiona. Chłopak uczepił się rękawa:

— Nie chodźcie, dziadku! To na pewno rezuny, zabiją! Nie chodźcie...

Ale stary był już za drzwiami.

Dom stał przy samej drodze. Wyjeżdżone w głębokim śniegu koleiny wiodły na prawo łagodnym stokiem w dół i ginęły między zabudowaniami dużej wsi, w lewo zaś biegły ku ciemnej ścianie lasu. W mdłym świetle wczesnego, zimowego poranka las wydawał się martwy i głuchy.

Jeźdźcy byli już blisko. Jechali dwójkami po obu stronach drogi, w dużych odstępach, a kiedy dwaj pierwsi dotarli do drewnianego mostku i końskie kopyta zadudniły po oblodzonych deskach, pozostali dwaj skręcili natychmiast w bok i skryli się za kępą, otaczającą przydrożną kapliczkę.

Stary wprawnym okiem ocenił sytuację: doświadczenie, zdobyte w ciągu ostatnich czterech lat wojny, podpowiedziało mu, że na chowanie się czy ucieczkę jest już za późno. Mógł zrobić tylko jedno — czekać.

Pierwszy jeździec był już przy płocie. Omotanymi na lewej pięści wodzami ściągnął wolno konia i podtrzymując prawą ręką zwisający mu z ramienia automat szybkim, myszkującym wzrokiem obrzucił gospodarstwo. Dopiero potem opuścił broń lufą do dołu, przyjrzał się staremu i zagadnął po rosyjsku:

— Zdrawstwurjtie, diadia! Rano wstajecie, pewno żonka spać nie daje, co?

Roześmiał się ubawiony własnym dowcipem i nie czekając na odpowiedź, spytał, wskazując wieś:

— A ta wieś to Brusno, prawda?

— Brusno, panie. Stare Brusno...

— Stare Brusno? A gdzie Nowe?

— Nowe Brusno? O tam, dalej — stary wskazał kierunek. — Ale tam ludzi prawie nie ma. Spalili...

— Kto spalił? Faszyści?

— Ukraińcy, panie...

W tym momencie stary spostrzegł, że palnął głupstwo, bo twarz jeźdźca pociemniała.

— Bacz, dziadku, co mówisz, bo ja też Ukrainiec. A tamci, co wieś spalili, to faszystowska swołocz, choćby się dziesięć razy dziennie pod prawosławną ikoną żegnali. Zdrajcy! Z hitlerowcem pod rękę chodzą...

Nachylił się niżej i wtedy dopiero stary zauważył czerwoną, pięcioramienną gwiazdę przypiętą do kubanki konnego. Widocznie tamten uspokoił się już, bo rzeczowo zapytał:

— A Niemców we wsi nie ma?

— Nie ma, panie! — Stary nagle ożywił się i poweselał. — Ani jednego. Czasem tylko przyjeżdżają po kontyngenty z Lubaczowa, tam mają posterunek... A tamtych, no, upowców też tutaj nie ma: tu, panie, polskie wsie, sarni Polacy mieszkają...

Jeździec roześmiał się szeroko:

— Ba, żebym nawet nie wiedział, to od razu bym odgadł: „panie” i „panie”! Sami tu panowie, tylko dlaczego u ciebie, dziadku, tyle łat na kożuchu? No — zakręcił się w siodle — pan nie pan, chcesz, proś do izby radzieckich partyzantów, a nie — pojedziemy dalej...

Odwrócił się w kulbace i gwizdnął przenikliwie. Na ten sygnał jego towarzysz, który zatrzymał się nie opodal na drodze, pognał konia, tamci dwaj zza kępy objechali pole i wyłonili się tuż obok domku. Z boku, spoza obórki i drewutni, wyjechało jeszcze kilku. Wszyscy uzbrojeni byli podobnie jak pierwszy w automaty, a na pasach, opinających kożuchy, zwisały im pochwy. pistoletów i granaty.

Stary za dreptał, uchylił drzwi i skinął zapraszająco:

— Jak już jesteście wszyscy, to chodźcie. Nie bogato u mnie, ale zawsze coś tam do zjedzenia się znajdzie.

Ten pierwszy znów się roześmiał:

— Pytacie, dziadku, czyśmy już wszyscy? Oj, wszystkich nas to i cała wasza wioska nie nakarmi.

— Nie może być? To was taka siła? A gadaliście przecież, panie, żeście ruscy partyzanci: to skąd się was tutaj tylu wzięło?

— Nie pytaj, dziadku, za dużo wiedzieć — niedobrze. O Kowpaku słyszałeś? Nie? No to co ci będę tłumaczył! My kowpakowcy...

Tymczasem dwaj partyzanci zawrócili konie i pokłusowali w stronę lasu, a kilku innych ruszyło drogą ku wsi. Pozostali ciężko schodzili z siodeł, przeciągali się, prostowali zmęczone, obolałe kości. Stroje ich były bardzo różnorodne, mimo to sprawiali wrażenie żołnierzy regularnej armii. Zakrzątali się najpierw koło koni — rozluźniali popręgi i przecierali spocone końskie boki — jeden z nich rzucił w formie wyjaśnienia:

— Kawał drogi przeszły. Od trzech dni nic, tylko marsze: jeszcze przedwczoraj byliśmy za Bugiem, a dziś już tu...

I tupiąc butami o zmarznięty śnieg powędrował do izby.

Wybiegająca z lasu droga ożywiła się. Najpierw sypnęli się jezdni, potem rozciągnął się na niej sznur wozów i sań wyładowanych jakimiś tobołami, skrzyniami i uzbrojonymi ludźmi. Zanim ostatni człowiek wyszedł z lasu, wieś już tętniła życiem i gwarem, a z kominów rozsnuły się smugi dymów: partyzanci stanęli na popas.

Działo się to rankiem 11 lutego 1944 roku. Dwa dni wcześniej, w nocy z 9 na 10 lutego, rajdowa grupa radzieckich oddziałów partyzanckich Kowpaka sforsowała rzekę Bug między Sokalem i Krystynopolem przechodząc ją po lodzie, a następnie przecięła linię kolejową Kamionka — Krystynopol i szosę Żółkiew Mosty. Nocą poprzedzającą całodzienny postój we wsiach Brusno Stare i Brusno Nowe partyzantom udało się niespostrzeżenie przekroczyć ruchliwą i pilnie strzeżoną linię kolejową łączącą Jarosław, z Rawą Ruską; tym sposobem silne, bo liczące ponad dwa tysiące ludzi Sumskie Zgrupowanie Partyzanckie Kowpaka osiągnęło zaplanowany w tej operacji rejon, leżący na wschodnich ziemiach Polski między Bugiem i Sanem.

Dla jakich celów i zadań przedsięwzięto tak ogromną wyprawę, na tak odległe ziemie?

Na głębokim zapleczu wojsk niemieckich zgrupowanie miało tworzyć „drugi front’’, prowadzić działalność dywersyjną, nękać wroga, niszczyć jego sprzęt i materiały wojenne.

Jak powstał ten oddział? Kim był ów na pół legendarny Kowpak?

W 1941 roku, w chwili napadu Niemiec hitlerowskich na ZSRR, Sidor Kowpak był przewodniczącym rady miejskiej Putywla, miasta leżącego w obwodzie sumskim na Ukrainie. Miał już wtedy blisko sześćdziesiąt lat, a znaczną część swego życia spędził na wojaczce. Z pierwszej wojny światowej wyniósł dwa Krzyże Św. Jerzego — był zwiadowcą, nasiedział się w okopach, przeszedł w bojach całą prawie Galicję i Karpaty. W czasie wojny domowej trafił pod dowództwo samego Czapajewa. Przemierzył z tym słynnym oddziałem jego uralskie szlaki, po stepach Ukrainy ścigał bandy atamana Machno. Wyniósł z tamtych lat zamiłowanie do kawaleryjsko-partyzanckiej brawury, głębokie doświadczenie i umiłowanie wolności. Prosty, twardy, nieuczony, ale niezmiernie inteligentny i sprytny, a nade wszystko gorąco nienawidzący faszystowskiego najeźdźcy — taki był właśnie ten starzec o nieco mongolskich rysach i krótkiej, siwej brodzie — Sidor Artiemowicz Kowpak.

Przewodniczącym putywlskiej rady Osoawia-chimu1 był w 1941 r. Siemion Wasiljewicz Rudniew. Dobiegał wówczas czterdziestki. Całe prawie życie spędził w wojsku. W latach wojny domowej jako młody chłopak brał udział w szturmie Perekopu. Zaczynał od szeregowego czerwonoarmisty, a już w 1935 r. był komisarzem pułku. Piął się po szczeblach hierarchii wojskowej wytrwale, dużo pracując nad swoim wykształceniem ogólnym i wojskowym. W 1938 r. w czasie walk z wojskami japońskimi, które wtargnęły do Kraju Nadmorskiego ZSRR w rejonie jeziora Chasan, okazał się wysoce doświadczonym, kadrowym dowódcą.

W ogniu błyskawicznego uderzenia skoncentrowanych armii niemieckich obydwaj ci ludzie — Sidor Kowpak i Siemion Rudniew — nie stracili głowy. Każdy z nich rozpoczął na własną rękę organizowanie oddziałów partyzanckich w rodzinnym mieście Putywlu i jego okolicach. Ale już pierwsze tygodnie samodzielnych walk z okupantem wykazały słabość tak małych oddziałów i niemożność podejmowania przez nich akcji, zakrojonych na większą skalę: oba oddziały postanowiły więc połączyć się. Propozycja połączenia wyszła od Rudniewa. Dowódcą całości został Kowpak, a Siemion Rudniew objął stanowisko komisarza.

W niedługim czasie oddział Kowpaka rozszerzył się o kilka innych, samodzielnie dotąd działających grup partyzanckich. Dołączył oddział z rejonu głuchowskiego obwodu sumskiego, zorganizowany i dowodzony przez Piotra Kulbakę, uczestnika kampanii fińskiej, a do dnia wybuchu wojny przewodniczącego spółdzielni spożywców w Głuchowie. Przybyły oddziały z rejonów szałygińskiego i królewieckiego, którymi dowodzili Matiuszczenko i Podoleko. Ciągnęły ich do Kowpaka odgłosy pierwszych akcji bojowych. I tak skromny z początku oddział przekształcił się w duże zgrupowanie partyzanckie nazwane od obwodu, w którym działało, Zgrupowaniem Sumskim.

Pierwsze większe akcje bojowe rozpoczęło zgrupowanie zimą 1941—42 roku. Kowpak zerwał z tradycyjną taktyką ,,osiadłych” oddziałów partyzanckich, wsadził swych ludzi na wozy, sanie i konie — i ruszył w Ukrainę. Pojawiał się znienacka, gromił garnizony niemieckie i działające w tym rejonie pułki węgierskie, uchodził, aby pojawić się znów gdzie indziej, wśród zaskoczonych nieprzyjaciół i pobiegła wkrótce za nim po Ukrainie fama; umęczeni przez bestialstwo okupanta i przybici nieszczęściem ludzie zaczęli podnosić głowy, nasłuchiwać, podawać sobie pokrzepiające wieści — a legenda rosła: mówiono już, że Kowpak ma czołgi, że ma samoloty...

Te pierwsze boje były dla kowpakowskiego zgrupowania szkołą nowych metod walki i partyzanckiej taktyki. Oddział okrzepł i poczynał sobie coraz śmielej, przerzucając się latem 1942 r. z miejsca na miejsce po bezkresnych stepach i lasach. Wtedy narodził się pomysł dalekich, partyzanckich wypraw na zaplecze wroga zwanych potem rajdami.

Oddział wciąż się rozrastał — dołączali doń zbiegli z faszystowskiej niewoli żołnierze radzieccy. W styczniu 1942 r. przybył samotnie lejtenant Piotr Jewsiejewicz Brajko, pogranicznik z Brodów, a wraz z kilkudziesięcioosobową grupą przyszedł Gruzin, inżynier Dawid Bakradze. Latem 1942 roku nadano dowódcy zgrupowania, Kowpakowi, tytuł Bohatera Związku Radzieckiego i w tym samym czasie do oddziału przybył jeszcze jeden człowiek, na którego warto zwrócić baczniejszą uwagę: był nim Piotr Piotrowicz Werszyhora.

Przygotowywano wtedy pierwsze ogromne przedsięwzięcie zgrupowania partyzanckiego Kowpaka — naprawdę daleki rajd na zaplecze wroga. Ten pierwszy rajd nosił miano stalinowskiego...

W październiku 1942 r. Kowpak wyruszył z lasów briańskich. W ciągu trzech miesięcy partyzanci zgrupowania przeszli stepem i drogami spod Orła do granicy Zachodniej Ukrainy, sforsowali Desnę, Dniepr i Prypeć, niezliczone mnóstwo mniejszych rzek oraz linii kolejowych i szos. Dotarli poprzez obwód kijowski i żytomierski aż na Polesie, w okolice Dawigródka. Tysiąc sześćset kilometrów długości miała ta droga, przebiegająca po obszarach równych Portugalii, Hiszpanii i Włochom razem wziętych — a wiodąca w ciągłych walkach z niemieckimi garnizonami, w błyskach wybuchów min na torach i mostach, w terkocie broni maszynowej, bijącej z zasadzek w kolumny pojazdów wroga...

Wszelkie dotychczasowe osiągnięcia przeszedł jednak dopiero drugi rajd partyzancki Kowpaka.

Latem 1943 r. zgrupowanie podniosło się z lasów briańskich, partyzanckiej „małej ziemi”, gdzie oddziały odpoczywały po forsownych marszach, uzupełniały zapasy broni, amunicji i innego sprzętu. Wiedli je Kowpak i Rudniew, obaj w stopniu generałów: szedł z nimi również ppłk Piotr Werszyhora. Tym razem szlak prowadził przez lesiste, stepowe i bagienne obszary rejonów sumskiego, czernihowskiego, homelskiego, poleskiego i żytomierskiego, a dalej przez Zachodnią Ukrainę aż do Karpat. Tu już nie sposób zliczyć sforsowanych rzek, linii kolejowych, dróg, zniszczonych torów i mostów, rozbitych oddziałów wroga, nie można nawet podać, ile przeszli kilometrów. Było ich z pewnością kilka tysięcy...

Dotarli do Karpat — i poszli w góry. Dowództwo niemieckie znało już wtedy siłę i znaczenie partyzanckiego ruchu, liczyło się na serio z partyzantami: ściągano i organizowano specjalne oddziały do walki z nimi, postawiono na nogi policję i żandarmerię, wzmocniono garnizony oraz ochronę dróg, linii kolejowych i mostów. Okupantowi ziemia zaczęła płonąć pod nogami. Niespodziewane uderzenia dezorganizowały transport materiałów wojennych, partyzanci zadawali dotkliwe straty w ludziach i sprzęcie, wiązali na zapleczu coraz to większe siły, tak potrzebne przecież na froncie. Zlikwidowanie partyzanckich oddziałów stało się dla okupanta sprawą niezmiernie ważną. Dla rozbicia oddziałów Kowpaka w Karpatach nie zawahano się nawet ściągnąć specjalnych oddziałów strzelców górskich aż z Norwegii...

Zaczęła się okrutna, bezpardonowa walka. Bezustannie tropieni i bombardowani przez lotnictwo kowpakowcy podjęli jedyną słuszną w tych warunkach decyzję: postanowili rozczłonkować zgrupowanie na mniejsze oddziały, by w ten sposób wydostać się z okrążenia. W ciężkich walkach ranny zostaje gen. Sidor Kowpak, ginie komisarz zgrupowania, Rudniew. Największą grupę wyprowadza z okrążenia ppłk Werszyhora. Małe i większe oddziały odnajdują się i łączą znów już na równinach i powracają ogromnym szlakiem na „partyzancką ziemię”. Wielu, bardzo wielu z nich nie powróciło z tej wyprawy, ale zadania, postawione przed Rajdem Karpackim, zostały wykonane.

Tym właśnie ludziom ze sławnego oddziału Kowpaka postanowił rząd Ukrainy i ukraiński sztab partyzancki powierzyć w styczniu 1944 r. nowe zadanie — rajd na ziemie polskie.

Zgrupowanie Kowpaka znajdowało się wtedy w „kraju partyzanckim”, gdzieś na pograniczu Polesia i Wołynia. W lesisto-bagnistym, niedostępnym terenie założyli partyzanci swoje stałe garnizony. Wśród ogromnych masywów leśnych mieli pobudowane całe osiedla ziemianek, połowę szpitale, a nawet lądowiska dla samolotów, dysponowali siecią łączności z „Wielką Ziemią” — Związkiem Radzieckim, skąd płynęło do nich drogą lotniczą zaopatrzenie w broń, amunicję, lekarstwa oraz sprzęt. Stamtąd, z takiego właśnie leśnego lotniska, specjalny samolot zabrał ciężko rannego gen. Kowpaka na „Wielką Ziemię”: dowództwo zgrupowania objął po nim dotychczasowy jego zastępca do spraw zwiadu, ppłk Piotr Werszyhora. Jemu też przypadło w udziale opracowanie dokładnego planu i poprowadzenie zgrupowania do Polski.

Wyruszyli 3 stycznia 1944 roku. Leżała przed nimi linia frontu, którą trzeba było sforsować, i ogromny kraj, zajęty przez okupanta. Do zaplanowanego rejonu między Bugiem i Sanem, gdzie Werszyhora zamierzał utworzyć „kraj partyzancki”, było w linii prostej blisko 500 kilometrów.

Marsz trwał pięć tygodni. Kluczyli i wymykali się obławom żandarmerii i specjalnych oddziałów, wydzielonych przez hitlerowców do walki z partyzantami. Przyczajali się w lasach, między nie zamarzającymi nigdy bagnami, aż prześladowcy gubili trop, i pojawiali się nagle w zupełnie innym miejscu. Mniejsze oddziały niszczyli, większym ustępowali z drogi. Starali się, by wróg nie odgadł celu marszu, aby móc wykorzystać również na miejscu czynnik zaskoczenia.

Po drodze odłączył się od zgrupowania 3 batalion, którym dowodził kpt. Brajko, i pociągnął bardziej na południe. To Werszyhora dokonał korekty planów dywersji wokół lwowskiego węzła komunikacyjnego i uzupełnił je o akcje wokół stacji Brody i Żółkiew. Nikt bardziej nie nadawał się do wykonania tych zadań jak znający doskonale tamte okolice kpt. Piotr Brajko.

I tu dochodzimy do początku naszej opowieści, kiedy to z lasów, otaczających polskie wsie Brusno Stare i Brusno Nowe, wyłoniła się partyzancka kolumna kowpakowców. Od tego momentu rozpoczyna się ich polska epopeja.

Rozdział II

Dzień był pochmurny i szary. Przed południem sypnął śnieg i rychło pokrył bielą szeroki ślad partyzanckiej kolumny sań na rozjeżdżonej drodze.

Wieś była spokojna i cicha. Nikt by nie przypuszczał, że pod dachami jej domów, w izbach i w sąsiekach stodół odpoczywa kilkanaście setek ogromnie utrudzonych ludzi, gdyby nie stłoczona między zabudowaniami mnogość pojazdów. Ale i te z wolna znikały pod maskującą, świeżą warstwą śniegu. Od czasu do czasu tylko wszczynał się ruch, na krótko zresztą: to wychodziły i wracały zmiany z rozrzuconych szeroko placówek i ubezpieczeń.

Po południu drogą od zachodu nadjechała grupka konnych: to zwiadowcy wracali z rozpoznania. Zeskoczyli z koni przed jednym z bardziej okazałych domów w środku wsi i tupiąc butami weszli na ganek.

Po chwili z ganku wybiegli łącznicy. Bokami, opłotkami przemykali do znanych sobie chałup i łomotali w drzwi albo okna: „Na odprawę! Odprawa dowódców u pułkownika...”

Schodzili się kolejno do pobielonej, odświętnej izby, oświetlonej jasno płonącymi lampami naftowymi, meldowali się krótko i zasiadali, gdzie kto mógł. Znać było po ich twarzach trudy długiego marszu i niewygód. Przyszedł już dowódca 2 batalionu, mjr Piotr Kulbaka, tuż za nim zameldował się potężnie zbudowany, czarniawy Gruzin, inż. Dawid Bakradze: w 1941 r. był tylko sierżantem w artylerii — dziś już dowodził batalionem, pierwszym batalionem kowpakowskiego zgrupowania. Dawid' Bakradze — jak zresztą i ogromna większość dowódców pododdziałów — brał udział w obu poprzednich rajdach Kowpaka. Uczestnikiem tych rajdów był również lejtenant Sasza Lenkin, dowódca szwadronu kawalerii: ten wszedł z brzękiem ostróg, opięty z huzarską fantazją rozmaitymi pasami, z twarzą ozdobioną ogromnymi wąsiskami (stąd zresztą zwano go powszechnie „Wąsaczem”) i z nieodmiennie zadowoloną i pewną siebie miną. Trudno byłoby nawet przypuszczać, widząc tego zawadiackiego wojaka, że tuż przed wojną był zupełnie prozaicznym buchalterem w niewielkim tartaku... Weszli jeszcze kolejno st. lejtenant Tiupowy, dowódca baterii dział, i saper, kpt. inż. Kalnicki. Izba zapełniła się ludźmi.

Za stołem, pokrytym rozłożonymi mapami i papierami, siedział dawny pomocnik Bazymy w poprzednich rajdach, a obecnie „prawa ręka” Werszyhory, autor planów operacyjnych zgrupowania, szef sztabu lejtenant Wasyl Wojciechowicz. Obok niego komisarz zgrupowania, politruk Mykoła Moskalenko, rozmawiał żywo z szefem oddziału gospodarczego.

Z przyległej izby wyszedł Werszyhora. Oficerowie podnieśli się z miejsc, a szef sztabu zameldował gotowość do odprawy.

Podpułkownik Piotr Werszyhora obrzucił zebranych szybkim spojrzeniem wąziutkich jak szparki oczu; znał wszystkich tych ludzi, od dwóch blisko lat walczyli razem i wychodzili cało z najcięższych opałów. Teraz stoją przed nimi nowe, poważne zadania, ale nie ma już między nimi Kowpaka i Rudniewa. Czy ci ludzie, którzy wychowali się w kowpakowskiej szkole i czcili niemal tamtego starca, a bezgranicznym zaufaniem obdarzali Rudniewa, przeniosą teraz to zaufanie na niego? Przecież to na nim teraz spoczywa ciężar odpowiedzialności za nich wszystkich i powodzenie całej akcji.

Werszyhora raz jeszcze powiódł wzrokiem po zebranych i zwrócił się do dowódcy zwiadu, st. lejtenanta Klee: słowa wypływały z ciemnej gęstwiny jego potężnej brody, która kryła zupełnie całą dolną część twarzy:

— No, mów, zwiadowco, coś dla nas upatrzył?

St. lejtenant Klee zameldował krótko: spenetrował wraz ze swymi zwiadowcami wyznaczony rejon i stwierdził, iż nadaje się on w pełni do założenia stałej, partyzanckiej bazy. Droga do tego rejonu jest czysta i można dotrzeć tam bez przeszkód w ciągu kilku godzin, ale jak wynika z otrzymanych od mieszkańców informacji, okolicę tamtejszą odwiedzają często różne oddziały polskich partyzantów...

Werszyhora z zadowoleniem kiwał głową. Szczególnie zdawała się cieszyć go wiadomość o polskich oddziałach partyzanckich. Podniósł się żywo, rozłożył mapę i zaczął:

— Znacie, towarzysze, w najogólniejszych zarysach zadania naszego obecnego rajdu: musimy unieruchomić lwowski węzeł kolejowy oraz linie komunikacyjne wroga leżące w rejonie Rawy Ruskiej. Aby skutecznie rozwinąć akcje dywersyjne, musimy wyszukać na tych ziemiach dogodne miejsce dla założenia bazy wypadowej. Wydaje mi się, że znaleźliśmy takie miejsce: jest to rejon położony nieco na północny zachód od miejsca naszego dzisiejszego postoju, w okolicy miejscowości Zamch, Borowiec i Lubliniec. Wiejski te leżą na skraju wielkiego masywu leśnego, który łączy się z Puszczą Solską, lasami biłgorajskimi i janowskimi, a zarazem są dostatecznie oddalone od miejsc zaplanowanych akcji dywersyjnych. W ten sposób uzyskamy większą operatywność naszych grup dywersyjnych i ułatwimy sobie zadania, wykorzystując zaskoczenie wroga. Przejdziemy więc w ten rejon i pozostaniemy tam tak długo, jak tylko się uda, tym bardziej że właśnie tam będzie nas szukał kapitan Brajko ze swym batalionem. Jeśli są jakieś pytania czy uwagi, to proszę...

Pierwszy podniósł się Bakradze. Kiedy otworzył usta, widać było, że z jednej strony w dolnej i górnej szczęce ma wybite wszystkie zęby —okrutną pamiątkę z hitlerowskiej niewoli:

— Towarzyszu dowódco, wszystko jest jasne. Chodzi tylko o tutejszych partyzantów: co innego było u nas, co innego tutaj... Kto wie, jak nas przyjmą, jak się do nas odniosą?

Werszyhora ponownie podniósł się z miejsca:

— Słusznie, to niesłychanie istotna sprawa. Orientuję się nieco w panujących tutaj stosunkach, ale są one tak zagmatwane, że o dokładniejsze rozeznanie trudno. Wiem, że działają tu partyzanci rozmaitych „odcieni” politycznych. Oddziały podległe rządowi w Londynie i ludowe, komunistyczne. Postanowiłem na razie przyjąć generalną zasadę: będę współpracował ze wszystkimi polskimi oddziałami partyzanckimi, które uważają faszystę za wspólnego wroga i zechcą go bić razem z nami. I jeszcze jedno: musimy pamiętać o poprawnym zachowaniu się wobec tutejszej ludności. Potrzebna nam będzie pomoc, a pomagają tylko przyjaciele przyjaciołom. W każdym razie proszę, aby w oddziałach przypomniano rozkaz numer dwieście...

Rozkaz miał kilka punktów, które głosiły, że tylko związek z narodem, z masami daje partyzantom siłę. Maruderstwo, samowolne „rekwizycje”, nie mówiąc już o pospolitej kradzieży, były według rozkazu numer dwieście zdradą i przestępstwem.

„Wąsacz” Lenkin poprawił opinające go pasy i powiedział:

— Sądzę, towarzyszu dowódco, że nie będzie potrzeby uciekania się do rozkazu numer dwieście. Przyprowadziliśmy przecież ze sobą ludzi wypróbowanych: ja za swoich ręczę głową. I wydaje mi się, sądząc po dzisiejszym przyjęciu w tej wsi, że i z tutejszą ludnością nie będziemy mieli kłopotu. Namordował ich faszysta — ostatnią koszulę by oddali, żeby z nim zrobić koniec...

A Kulbaka dorzucił:

— Prawda... Na mojej kwaterze dzieciaków z pięcioro. Pytam gospodyni: „Wszystkie wasze?” A ona na to: „Nie, ta dwójka najmłodszych to siostry z Nowego Brusna. Sieroty. Rezuny wpadli nocą do wsi, ludzi pomordowali... Pół wsi poszło z dymem. Dzieciaki cudem ocalały”... Pytam: „Co to za rezuny?”, a ona mówi: „Ukraińcy, panie, upowce przeklęte! Dobrze, żeście przyszli, to może i z nimi zrobicie porządek”...

Werszyhora rozczesywał palcami długą brodę:

— Tak... Namnożyło się tutaj tego draństwa. Niemiec ich uzbraja i szczuje, obiecuje podarować „wolną, samostijną Ukrainę”. No cóż, weźmiemy się i za nich, kiedy przyjdzie pora... A teraz, towarzysze, zanim się rozejdziemy, proszę do szefa sztabu, on już ma dla każdego dokładne instrukcje. I pamiętajcie: ruszamy wieczorem...

W izbie zrobił się ruch. Obstąpili kołem stół, sięgnęli do toreb i mapników. Szczupły lejtenant Wojciechowicz spokojnie i metodycznie rozdzielał zadania. Zerkali mu przez ramię do map i notatek, porównywali ze swoimi, pisali.

Pierwszy wyszedł Lenkin. Jego kawalerzyści mieli wyjechać najwcześniej, aby w Zamchu, Borowcu i Lublińcu przygotować kwatery dla oddziałów, Jeszcze od progu rzucił swoje ulubione porzekadełko:

— Nocka ciemna, kobyłka czarna, jedziesz, jedziesz i nie wymacasz: czy to bies, czy to pies? A tutaj tej jazdy ze dwadzieścia kilometrów, raz dwa machnę i takie wam kwatery przygotuję... Wraz z nastaniem mroku wieś ożywiła się. Najpierw pociągnął drogą na zachód szwadron Lenkina. Wypoczęte, nakarmione konie szły szparko. Tuż za wsią jeźdźcy wypuścili je w kłus i po chwili zniknęli w ciemnościach. Potem pośród zabudowań rozbłysły światełka, zaskrzypiały wytaczane na drogę sanie i wozy, zakręcili się wokół nich ludzie, opatrując i mocując kopiaste ładunki. Woźnice wyprowadzali konie i zaprzęgali je, nie żałując klątw i wymysłów. Między pojazdami przebiegali dowódcy, raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, bo każdy tutaj wiedział, co ma robić i co do niego należy. Po chatach partyzanci przeglądali broń, nabijali zapasowe magazynki, podciągali pasy: „Pora...” Gospodynie wtykały jeszcze do żołnierskich kieszeni, co tam było pod ręką — pajdę chleba, słoniny, parę jaj — bierzcie, na zdrowie...

Rozdział III

— Wychodzić! Czytanie komunikatu! Wychodzić...

Łącznicy rozwrzeszczeli się na całą wieś. Biegali od chałupy do chałupy, stukali w okna i drzwi. Koło sztabu w mig zebrał się spory tłum partyzantów.

Radiotelegrafista Wasia Moszyn wyszedł z grubą księgą. Otworzył ją i zaczął czytać:

— Radzieckie Biuro Informacyjne. Komunikat operacyjny z dnia 13 lutego 1944 roku...

Na każdym postoju o godzinie czternastej odczytywano wiadomości z frontu, a wszyscy czekali na nie niecierpliwie. Nic dziwnego, była to przecież jedyna nić, wiążąca z krajem ludzi, przebywających miesiącami z dala od ojczyzny — zwyczaj, przestrzegany wśród kowpakowców niemal od samego początku istnienia oddziału.

Nie zaniedbano go również w nowej partyzanckiej bazie we wsi Borowiec. Tu mieścił się sztab' Werszyhory i część oddziałów, reszta zajęła leżące w pobliżu wsie Zamch i Lubliniec. Rozrzucony szeroko łańcuch ubezpieczeń bronił dostępu do bazy, na drogach i przesiekach ustawiono zapory. Zwiadowcy natychmiast rozjechali się na wszystkie strony, bo choć zgrupowanie przybyło tu zaledwie przed dwoma dniami, nie wolno było pozwolić sobie na luksus długiego wypoczynku. Czas naglił. Należało wykorzystać każdą chwilę, aby znienacka zaskoczyć wroga, nim wpadnie na ślad zgrupowania.

Sztab Werszyhory pracował pełną parą. Lejtenant Wojciechowicz oraz dwaj jego pomocnicy; mjr Strelcow i lejtenant Jefremow, tkwili po uszy w mapach. Poprawiali je według zdobytych informacji, nanosili wykryte garnizony niemieckie i umocnione posterunki oraz punkty, w których okupant szczególnie troskliwie ochraniał rozmaite obiekty — mosty, stacje i drogi. Powoli zarysowywał się zawiły układ miejsc niebezpiecznych i wolnych przejść między nimi. Trzeba było teraz przystąpić do opracowania marszrut dalekich wypadów, przygotować plany i rozkazy operacyjne, wyznaczyć dowódcom poszczególnych grup i oddziałów konkretne zadania, zsynchronizować to wszystko w czasie i zabezpieczyć w materiały i sprzęt.

Przed budynkiem sztabu ruch nie ustawał ani na chwilę. Nieustannie kręcili się zwiadowcy i łącznicy, przejeżdżali i odjeżdżali oficerowie z batalionów, stojących w Lublińcu i Zamchu.

Pośród tego ruchu powszechną uwagę zwróciła niecodzienna trójka, która nadeszła od linii placówek: między dwoma uzbrojonymi kowpakowcami szedł człowiek w wysokich, błyszczących butach i w zgrabnym półkożuszku, spiętym szerokim pasem. Ręce nieznajomego skrępowane były silnie na plecach. Miny obu partyzantów i trzymana w pogotowiu broń nie wróżyły nic dobrego...

Zatrzymali się przed sztabem. Jeden z partyzantów powiedział coś wartownikowi i zniknął w budynku, drugi zaś pozostał z jeńcem na dworze. Obstąpili ich zaraz ciekawi.

— Co to, Fiodor, jeńca wziąłeś?

Starszy wiekiem partyzant z długim, zaporoskim wąsem flegmatycznie skręcał papierosa.

— Eee, cudak, jakiś... sam się napraszał. Wylazł z lasu, zatrzymaliśmy: „Wracaj, skądżeś przyszedł!” A on na to: „Prowadźcie do dowódcy”. To ja mu powiadam, żeby się od niego odczepić: „Ja tu dowódca. Gadaj, co masz za interes, i zmiataj”. A on w śmiech: „Wy, dziadku — powiada — najwyżej u siebie w chałupie możecie być dowódcą, i to jeszcze, jak wam baba pozwoli...” Obcięliśmy mu dać po łbie, ale się ostro postawił, tośmy związali i przywiedli. Hardy Polak...

Z chałupy wypadł łącznik.

— Dawajcie jeńca!

W izbie za stołem siedział dowódca zwiadu, st. lejtenant Klee. Oczy miał głęboko wpadnięte i podkrążone od niewyspania i zmęczenia.

— Kim jesteście?

Młody człowiek w wysokich, lśniących butach wyprostował się po wojskowemu: