382 dni Kujawiaka - Zbigniew Damski - ebook

382 dni Kujawiaka ebook

Zbigniew Damski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 14/82

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

·       dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii

·       przełomowe, nieznane momenty walk

·       czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 118

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ZBIGNIEW DAMSKI

382 dni „Kujawiaka”

WYDAWNICTWO  MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

Okładkę projektował  SŁAWOMIR GAŁĄZKA

Redaktor  WANDA WŁOSZCZAK

Redaktor techniczny  RENATA WOJCIECHOWSKA

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1982

ISBN 83-11-06915-8

ROZDZIAŁ I

— Mam nadzieję, że zechce pan z nami pozostać na wigilijną noc — powiedział kapitan Kriegsmarine, zwracając się do majora w mundurze feldgrau. — Narwik to wprawdzie metropolia w porównaniu z tutejszym odludziem, ale cóż zrobić...

— Po prostu wojenny los — odparł zagadnięty oficer. — Żołnierz miejsca nie wybiera, a ja chętnie zostanę. Tu czy tam to w końcu żadna różnica. Byle tylko wśród swoich.

Służbową część rozmowy już zakończyli. Pora była stosowna na kilka godzin odprężenia, oderwania się od szarej codzienności. Major wybrał się do Soervaagen motorówką prosto z Narwiku, gdzie zaledwie parę miesięcy temu objął nowe stanowisko w dowództwie tamtejszej bazy. Podlegały mu sprawy lądowej obrony wybrzeża i współdziałania z marynarką. Od tej pory kolejno wizytował poszczególne garnizony, aby przekonać się, jak ludzie radzą sobie w trudnych warunkach służby za kręgiem polarnym, a były one zgoła osobliwe.

To samo ujrzał na Lofotach — archipelagu wysp i wysepek, oddzielonym od stałego lądu Norwegii wodami Vestfjordu. Wiodła tędy droga do Narwiku i tędy też szły statki ze szwedzką rudą dla Niemiec. U samego wejścia do fiordu, na jego południowym skraju, znajdowała się przystań Soervaagen i tam mieścił się wizytowany garnizon. Miał tego wejścia strzec. Nie bronić, tylko strzec, bo bronić nie było czym. Jego siły składały się ze wzmocnionej kompanii strzelców górskich, wszystkiego ponad trzystu ludzi, i „floty”: jednego trałowca, kilku uzbrojonych kutrów i zdobytego na Norwegach statku strażniczego „Hadaroey”, któremu nadano niemiecką nazwę „Föhn” i obsadzono nową załogą. Znajdował się on zwykle na morzu — podobnie jak i tego dnia — pełniąc służbę dozorową.

Kapitan marynarki, który piastował obowiązki komendanta garnizonu i zarazem dowódcy tych sił, uśmiechał się cierpko, wprowadzając majora w swoje położenie. Zachęcająco nie wyglądało, to fakt, tym bardziej że i aura doprowadzała ludzi do rozpaczy: pół roku szarówki zamiast nocy i — pół roku nocy niemal bez dnia. Major kładł jednak nacisk na wagę zadania, jakie im powierzono. Nie kompania żołnierzy i nie te łajby odgrywały tam zasadniczą rolę. Oczkiem w głowie były rozmieszczone na wyspach punkty obserwacyjno-meldunkowe, aparaty podsłuchowe, a w samym Soervaagen — najnowsza radiostacja dalekiego zasięgu do łączności z własnymi okrętami, statkami, bazami i lotniskami, czuły nerw sprawnego systemu dowodzenia. Dochodziła do tego jeszcze stacja meteorologiczna, pracująca na pogrzeby marynarki wojennej i lotnictwa, elektrownia połowa, magazyn paliwa i inne urządzenia.

To był ich główny oręż, od niego zależało bezpieczeństwo ogromnego obszaru, bo dzięki tym punktom i niezawodnym środkom technicznym mogli kontrolować kawał Morza Norweskiego na wszystkich podejściach do Vestfjordu, uprzedzać własne statki o grożących im niespodziankach, wzywać pomoc w razie potrzeby...

I major miał rację. Wiele dałby nieprzyjaciel za zniszczenie tego zaplecza, które jak cierń tkwiło na Lofotach, krzyżując mu swobodę manewru w tamtej strefie. Tego jednak nikt w Soervaagen nie oczekiwał, bo w końcu jakby to się mogło stać, skoro Anglia była daleko, a miejscowa ludność — kilkuset Norwegów — żyła w strachu przed okupantem, nie mając żadnego dostępu do instalacji wojskowych. Początkowo wprawdzie pojawiały się angielskie, samoloty i próbowały szczęścia okręty podwodne, zbliżając się do wysp, ale od pół roku co najmniej panował idealny spokój. Nie działo się nic godnego uwagi, jeśli oczywiście nie liczyć własnych konwojów, sztormów, burzy śnieżnych i monotonnego widoku rybackich kutrów, które znaczyły punktami taflę morza, podobnie jak mewy krążące po bezbarwnym i osieroconym niebie. Ciągłe dyżury upływały pod znakiem nudy, melancholii i soczystych przekleństw, że na tym pustkowiu zapomną, jak wygląda prawdziwa wojna, docierająca do nich tylko z radiowych głośników.

W takim też nastroju spotkali się w komendzie garnizonu przy wigilijnej lampce wina. Był major jako honorowy gość, kapitan marynarki w roli gospodarza wspólnej kolacji i nieliczne grono miejscowych oficerów, zwolnionych ze służby na tę okazję. Kilka pierwszych toastów przeszło bez echa, bo każdy tkwił myślami gdzieś bardzo daleko, ale w miarę jak zmieniały się butelki, temperatura spotkania szła w górę i rozwiązały się języki.

Ożywił najpierw wszystkich zwalisty kapitan, dowódca kompanii strzelców górskich, przypominając o walkach w Narwiku. Miał za sobą ciężkie chwile, a najbardziej irytował go fakt, że po raz drugi od września 1939 roku spotkał się tam z Polakami.

— Własnym oczom nie wierzyłem — bił się w piersi — jak na jednym okręcie, zdaje się niszczycielu, zobaczyłem polską banderę! Skąd, u diabła, tam się znalazł?! Mówili nam, że cała ich flota została rozłupana na Bałtyku, a tu masz... Nie tylko drażnił samym widokiem, ale jeszcze tłukł ze wszystkich dział. Istne polowanie urządzał sobie na naszych chłopców...

— Aż tak? — zdziwił się major.

— Oficerskie słowo! Dzień po dniu grzebaliśmy poległych i opatrywaliśmy rannych, jak władował się do fiordu. Byle jaki ruch po naszej stronie i już błyskał ogniem. Ziemia kipiała od tych eksplozji...

— Ale i jemu dołożono — pospieszył z wyjaśnieniem kapitan marynarki. — Jedna bomba i po krzyku, poszedł na dno w kilka minut. To był niszczyciel „Grom”, dobrze zapamiętałem tę nazwę. Chyba ostatni polski okręt, który jeszcze pływał. Słyszał pan coś o tym? — zwrócił się do majora.

— Obiło mi się o uszy. Mało ważne zresztą. A pan się nie myli: ostatni na pewno! Z polską flotą koniec, przestała istnieć raz na zawsze! Jakieś niedobitki Polaków plączą się jeszcze na angielskim żołdzie rzecz jasna, w Afryce, ale na morzu nie mają już nic. Zero. W trzecim roku wojny byłby to absurd!

Od razu podchwycili ten temat: trzeci rok wojny... Co tam polskie okręty, i tak już ich nie zobaczą, a wojna nadal trwa i nie wiadomo, kiedy się skończy. Warto pociągnąć za język majora, lepiej od nich zorientowanego, co on o tym sądzi. Komunikaty radiowe były zbyt triumfalne albo zbyt ugładzone ręką cenzora, żeby dawać im wiarę, więc...

Major w lot pojął, czego od niego oczekują i na jaki śliski grunt wdepnął. Wino huczało mu już w głowie, ale pomny swego stopnia i stanowiska natychmiast zesztywniał. Powiedzieć im prawdę, co się dzieje na frontach, zwłaszcza w Rosji? Mowy nie ma! O tym nawet w jego dowództwie szeptano półgębkiem, a cóż dopiero tutaj. Wiadomości zaś były różne: bardzo dobre i bardzo złe, tych ostatnich nawet więcej jak na ostatnie dni grudnia 1941 roku, bo akurat na taki czas wypadła jego wizytacja w Soervaagen. Wigilia i trzeci rok wojny na karku...

Poczęstował ich zatem znanymi formułkami, szeroko rozwodząc się o sukcesach w Afryce Północnej i na Atlantyku, gdzie U-booty rzeczywiście siały postrach, niszcząc coraz więcej alianckich statków. Twardą postawę Anglii zbagatelizował, utrzymując, że po dociśnięciu blokady padnie. Wypowiedzenia przez Niemcy wojny Stanom Zjednoczonym nie komentował,, bo było jeszcze zawcześnie na snucie jakichś domysłów. Podkreślił tylko, botakie przeświadczenie panowało wcałym Wehrmachcie, że w ślad za tym Japonia przystąpi do wojny ze Związkiem Radzieckim...

— Afront wschodni — zakończył, nie wypadając ze swojej roli niezłomnego rzecznika optymizmu - na pewno teraz najważniejszy, też nie zaskoczy nas żadnym zwrotem sytuacji. Czy któryś z panów śmiałby w to wątpić, w dodatku po tym, co już tam osiągnęliśmy?

To było pytanie, a nie odpowiedź, na którą czekali. Zaległa nagle cisza, dosyć dwuznaczna, bo wypadało raczej głośno zaprzeczyć. Nic jednak takiego nie nastąpiło — cokolwiek przecież wiedzieli z radia — tylko podpity kapitan strzelców górskich zdobył się na odwagę i strzelił jakby za wszystkich z grubej rury:

— Ale pod Moskwą coś nie wyszło, nie sądzi pan?

Major w oczach przemienił się w bryłę lodu, powiało od niego chłodem.

— Zbyt ciasno pan patrzy! — skwitował oschle wątpliwość kapitana — To tylko ta przeklęta rosyjska zima czasowo zahamowała impet naszych uderzeń. „Generał Mróz” wyszczerzył kły, ich ostatni sprzymierzeniec. W śniegu utknął transport, walczącym wojskom zabrakło amunicji i paliwa. Führer zmuszony był w tych warunkach wydać dyrektywę o czasowym wstrzymaniu działań zaczepnych i przejściu do obrony. Poczekamy do wiosny, a wtedy zobaczycie... Rozsypie się ten front jak domek z kart!

Nikt już nie próbował oponować. Wielka strategia nie była ich domeną. Dokładnie to samo mówił Berlin: ostra zima, utrudnione dostawy, doraźne przejście na nowe pozycje, skrócenie linii frontu i ani słowa o jakiejkolwiek porażce. Żelazna wola führera miała niezmiennie panować nad biegiem wydarzeń.

Kolejna bateria butelek wytrawnego wina odebrała im zresztą ochotę do dalszego nagabywania majora. Starczyło to, co już powiedział, żeby nabrać świeżego animuszu. Pal sześć wschodni front! Niech inni się martwią! Grunt, że tu, na Lofotach, jest spokój. Wczoraj, dziś, jutro... Żadna różnica. Można spać bez obaw, że ktoś odważy się zakłócić odpoczynek. Można wierzyć, że ranek powita ich jak zawsze głuchą ciszą i mrokiem. Dyżur przeleci bez zmian i — tak w kółko, bez końca...

Rozeszli się po północy, próżno wypatrując wigilijnej gwiazdki na ciemnym nieboskłonie. Obaj kapitanowie i major do osobnych pokojów na pięterku, reszta do swoich kwater w Soervaagen. Budynek komendy garnizonu, najbardziej okazały w tej dziurze, spełniał uniwersalną, rzec można, rolę: hotelu, klubu, kasyna i stanowiska dowodzenia. Tu czuwał stale oficer dyżurny, tu mieściła się centrala łączności telefonicznej i radiowej, stąd szły rozkazy do podwładnych na wszystkich stanowiskach. Pełna wygoda i prawie komfort, jak zauważył major.

— Jakie huki? Co pan wygaduje?! — krzyknął do mikrotelefonu kapitan, wyrwany z głębokiego snu. — Popili się czy co?

Oficer dyżurny nie ustępował:

— Powtarzam jeszcze raz: z posterunku numer jeden otrzymałem meldunek, że usłyszeli na morzu jakieś detonacje, Kilka błysków i huki. Żadnych bliższych danych nie mam. Poleciłem dalej obserwować, ale w tych ciemnościach...

Kapitan już był na nogach. Ki diabeł? Akurat w takim dniu i o tej porze? Jakiś statek nadział się na dryfującą minę, a może U-booty upolowały obcy konwój? Niewykluczone, chociaż one chodzą zwykle inną trasą, dalej na północ. Więc co? Zaraz, że też od razu o tym nie pomyślał: „Föhn” jest na dozorze! Dlaczego on nie przekazał meldunku?

Z tym pytaniem wpadł do pomieszczenia oficera dyżurnego.

— Właśnie próbujemy nawiązać z nim łączność — usłyszał w odpowiedzi. — Nie zgłasza się...

— Wołać dalej! A co na posterunkach?

— Pierwszy i trzeci potwierdzają meldunek. Bez zmian: tylko te błyski i huki. Nic więcej.

Niewiele, psiakrew! Ogłaszać alarm? Budzić majora? Może on coś będzie wiedział, może jego przyjazd ma jakiś związek z tym wszystkim... Kapitan wahał się, żeby nie wywołać przedwczesnej burzy. Taki z dowódczych szczytów może go potem obsmarować, że ma słabe nerwy i nie dorósł do roli komendanta garnizonu. Głupia sprawa, przecież sam był autorem instrukcji alarmowej, a teraz nie wie, jak postąpić.

Z rozterki wybawił go szef łączności. Jeden rzut oka na jego pobladłą twarz sygnalizował, że zanosi się na coś poważniejszego.

— No, słucham! — huknął kapitan, bo tamtego jakby zamurowało po wyjściu z centrali.

— Jest meldunek z posterunku numer jeden!-— wyrzucił wreszcie nieswoim głosem. — Idą okręty! Duży zespół! Naliczyli już sześć niszczycieli i coś większego w głębi...

— A „Föhn”?

— Cały w ogniu.

Otrząsnąć się, za wszelką cenę otrząsnąć się!

Albo to jest sen, albo ten człowiek oszalał — zaświdrowało mu w pękającej głowie i dopiero głos oficera dyżurnego, dochodzący jak przez watę, przywrócił poczucie twardej rzeczywistości:

— Ogłosić alarm?

— Natychmiast! Na co pan czeka?!

Rozdzwoniły się telefony, poszły w eter krótkie sygnały i na to wszystko zjawił się w drzwiach major z rozespanym kapitanem strzelców górskich.

— Co to za krzyki? — padło pytanie.

Twarze wydłużyły się im, gdy usłyszeli, co się stało i kto podchodzi, z morza. Major ochłonął pierwszy:

— Narwik zawiadomiony?

— Kończymy nadawanie depeszy — potwierdził oficer dyżurny.

Zza okien dolatywał warkot motocykli. To wyciągnięci alarmem ze swoich kwater oficerowie pędzili na stanowiska w różnych punktach Soervaagen. Zagrożony znienacka garnizon budził się szybko do życia.

Narwik potwierdził odbiór depeszy, ale pomocy nie obiecywał. Stały tam tylko trałowce, wszystkie większe jednostki przerzucono do bazy w Tromso kawał drogi od Lofotów, żeby mogły włączyć się do walki. Interwencja Luftwaffe w takich warunkach była czystą utopią. Miejscowa kompania ze swoją bronią maszynową i moździerzami... Śmiechu warta dekoracja obronna przy okrętach z ich artylerią i pancerzem!

A one podchodziły coraz bliżej i bliżej. Ostatni meldunek z posterunku numer jeden urwał się w pół kreski. Zdążyli tylko nadać, że są pod ogniem i — koniec. Łączność pękła. Z trzecim było tak samo. Drugi w ogóle milczał. W grzmocie wybuchów zaczęły już tonąć wykrzykiwane zachrypłym głosem meldunki telefoniczne. Grad pocisków spadał na zakotwiczone w Soervaagen kutry i miotający się bezradnie trałowiec, na pobliskie przystanie w Reine i Sund. Ogromny pożar bił w niebo tam, gdzie stała radiostacja dalekiego zasięgu...

I wreszcie nastąpiło coś niewiarygodnego.

Między niszczycielami pojawiły się małe transportowce z rojem ludzi na pokładach! Dobiły do brzegu i w błyskach pistoletów maszynowych wtargnął między zabudowania przystani desant. Ruchliwe grupy komandosów jak żywa rtęć zalały uliczki Soervaagen, błyskawicznie dochodząc do budynku komendy garnizonu...

Kiedy szarawa poświata wschodzącego dnia rozjaśniła niebo, wyłuskując z mroku kontury przyprószonych śniegiem pagórków i domów, było już właściwie po wszystkim. Stali na dziobie transportowca w wigilijnym komplecie, przemieszani z gromadą strzelców górskich. Jeszcze kilka godzin temu byli żołnierzami zwycięskiej armii w podbitym kraju, w spokojnym garnizonie, z dala od frontowego zgiełku, a teraz spuszczali głowy smagani zimnym wzrokiem angielskiego komandosa, który pilnował jeńców z niedbale przewieszonym przez ramię Stenem. Upokarzający żal, gniew i gorycz chwytały za gardło, bo jak to się mogło stać?!

Zdruzgotany do reszty komendant już nie istniejącego garnizonu Soervaągen spoglądał na swoich żołnierzy jak w lunatycznym śnie i nagle drgnął, szeroko otwierając oczy.

Z lewej burty mijał ich wolno zgrabny niszczyciel klasy okrętów eskortowych ze znakiem taktycznym L-72, a na maszcie... Nie, to niemożliwe! Jakieś przywidzenie! Delikatnie trącił stojącego obok majora:

— Spójrz pan na ten okręt! Przecież to wprost niewiarygodne...

Na maszcie niszczyciela powiewała duża, biało-czerwona bandera.

ROZDZIAŁ II

— Trzeci rok już wojuję, ale pierwszy raz widzę z bliska żywych Niemców...

Krępy sygnalista, stojący na lewym skrzydle pomostu „Kujawiaka”, znów przytknął lornetkę do oczu:

— O, jak to się gapią! Polskiej bandery jeszcze nie widzieli, czy co?

— Widzieli już, widzieli. I chyba dobrze zapamiętali...

Na dźwięk tych słów sygnalista obrócił się na pięcie i wyprężył służbiście:

— Tak. jest, panie kapitanie! I przepraszam, panie kapitanie, ale nie mogłem opanować się, żeby na nich trochę nie popatrzeć. Miły widok!

— W porządku.. Ale patrz, chłopie, lepiej tam, skąd mogą dać nam łupnia!

Dowódca ORP „Kujawiak”, kapitan Ludwik Lichodziejewski, podszedł do bocznej balustrady pomostu Nie trzeba już było lornetki, aby obejrzeć dokładnie stojące u portowego nabrzeża transportowce komandosów brytyjskiej piechoty morskiej, a szczególnie ten najbliższy, z dużą grupą jeńców na pokładzie Obraz ten przesuwał się wolno wraz z ruchem okrętu, odsłaniając coraz to nowe szczegóły: poskręcane żelastwo kilku portowych dźwigów i wystające z wody tuż u nabrzeży maszty i nadbudówki kilku wraków. To była robota artylerzystów „Kujawiaka” i to sprzed dwóch niespełna godzin.

— Very good job, captain 1 — odezwał się stojący obok Lichodziejewskiego oficer norweskiej marynarki wojennej.

Dowódca „Kujawiaka” wyczuł w jego słowach także i nutę wdzięczności. Rozumiał tego człowieka i jego rozterkę. Oficerowie norwescy pełnili w tej operacji funkcje pilotów z racji znakomitej znajomości rodzinnych wybrzeży i wód, ale prowadzili przecież obce, choć sprzymierzone okręty do własnego kraju. Miały tam zostać zniszczone bazy niemieckiego okupanta, lecz zdawali sobie sprawę, że niejeden Norweg może ponieść przy tym śmierć i niejedno domostwo lec w gruzach. I tak by było, gdyby ogień artyleryjski nie był prowadzony tak spokojnie i precyzyjnie, jak właśnie z pokładu „Kujawiaka”

Kapitan Ludwik Lichodziejewski miał tego ranka jeszcze jeden powód do słusznej dumy i satysfakcji. Oto nareszcie — po raz pierwszy w tej wojnie — dowodził własnym okrętem i to w tak poważnej operacji! I jak dotąd wszystko szło doskonale. Teraz główną troską dowódcy i załogi było to, by nie dać się zaskoczyć nieprzyjacielowi, który mógł nadejść zewsząd: wodą i spod wody, z powietrza, a także i od lądu. „Kujawiak” musiał dbać zresztą nie tylko o własną skórę, bo zasadniczym jego zadaniem było ubezpieczenie desantu komandosów, gospodarujących już na dobre w Soervaagen i okolicy.

Cała ta wyprawa — jak i wszystko w tej wojnie — zaczęła się od mało znaczącego rozkazu: „Przejść w rejon bazy Greenock do ujścia rzeki Clyde” Rozkaz ten dotyczył obu polskich okrętów wchodzących w skład 15 Flotylli Niszczycieli z bazą w Plymouth — ORP „Kujawiaka” i ORP „Krakowiaka” Ani obie załogi, ani dowódcy — kapitan Ludwik Lichodziejewski i komandor podporucznik Tadeusz Gorazdowski — nie wróżyli sobie po tym rozkazie niczego nadzwyczajnego. Oba okręty od blisko sześciu miesięcy tyrały na trasach przybrzeżnych konwojów, głównie na wodach kanału La Manche. Przywykły. Przejście w rejon ujścia Clyde traktowano jako pewne urozmaicenie monotonnych dotąd tras, ale nic więcej. Pewno przyjdzie po prostu przeprowadzić stamtąd kolejne stadko niesfornych ,,handlarzy”...

Obydwie polskie załogi przyjęły zresztą ten rozkaz bez specjalnego entuzjazmu — i miały ku temu swoje powody. Przyszedł on bowiem gdzieś po piętnastym grudnia 1941 roku, w okresie kiedy wśród ludzi jęły narastać szczególnie złe i przygnębiające nastroje. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dla znakomitej większości marynarzy z obu załóg trzecie już na obczyźnie, z dala od domów i rodzin, najczęściej bez żadnych o nich i od nich wiadomości. Przedświąteczny czas sprzyjał rozpamiętywaniem. Rosło rozdrażnienie, o byle co wybuchały kłótnie i niesnaski. Perspektywa spędzenia kolejnych świąt na morzu nie cieszyła nikogo, a szczególnie tych młodszych, którzy zdołali już w Plymouth zawrzeć różne znajomości i snuli sobie w związku ze świętami rozmaite plany.

Wszystko to działo się jednak niejako ,,pod spodem” codziennej służby. Ta toczyła się zwykłym swoim rytmem, jak dobrze naoliwiony mechanizm. Kołowrót obowiązków wciągał ludzi w swe tryby. Okręt zresztą był ich jedynym domem i jedynym własnym miejscem, gdzie mogli czuć się po prostu „u siebie”.

Po przyjściu do Clydebank okazało się, że to miejsce nie jest ostatecznym celem ich podróży. Dostarczona na pokład „Kujawiaka” szara koperta, opatrzona pieczęciami najwyższej tajności, zawierała dalsze instrukcje: okręt miał wyjść na określoną pozycję — juz na Atlantyku — gdzie powinien czekać zespół innych jednostek. Jakich — tego instrukcja nie zdradzała Podobną kopertę otrzymać musiał ORP „Krakowiak”, bo oba okręty po uzupełnieniu paliwa niemal jednocześnie podniosły kotwice. Lichodziejewski spodziewał się zastać na wyznaczonej pozycji normalną „porcję” statków handlowych — kilka lub kilkanaście — z których trzeba będzie utworzyć przyzwoity konwój, a później uganiać się wokół nich strzegąc od wroga z powietrza i spod wody. Zdumiał się nieco, kiedy pomost zameldował, że w wyznaczonym rejonie znajduje się tylko Lekki krążownik, HMS „Afethusa”, a ponadto w zasięgu widoczności kilka innych niszczycieli. Zdumiał się jeszcze bardziej, kiedy sygnał z pomostu krążownika wezwał go na odprawę...

Treść jej była absolutnym zaskoczeniem. Nie tylko dla niego, ale również dla dowódców pozostałych okrętów — w tym i „Krakowiaka”. Kontradmirał Louis H K Hamilton, który przedstawił się im jako dowódca całego zespołu, zapowiedział zwięźle, że wezmą udział w pewnej operacji: w rajdzie na Wyspy Lofockie. Dodał także, że operacja ta rozpoczyna się właśnie z tą chwilą, a potem oddał głos siedzącym obok oficerom swego sztabu.

Na wstępie określono cel: mają zniszczyć niemieckie urządzenia brzegowe w tamtym rejonie, co powinno na dłuższy czas sparaliżować żeglugę transportową i drogi wodne, wiodące do baz Kriegsmarine ukrytych w głębi norweskich fiordów, a szczególnie w Narwiku. Wywiad ustalił, że na wyspach tych — Moskenes, Vestvaagoey, Flakstad i innych — Niemcy rozbudowali liczne punkty obserwacyjne, urządzenia radiowe i podsłuchowe...

Lichodziejewski słuchał wtedy tego jak we śnie: znów na norweskie wody, i nareszcie do prawdziwej walki! To nie to, co dorożkarska robota w konwojach! Był tam przecież półtora roku temu. Walczył. Geograficzne nazwy z tamtych stron nie były dla niego pustymi dźwiękami. Miał po prostu przed oczami te wyspy, fiordy, góry, kolorowe domki...

Prowadzący odprawę przeszli potem do szczegółów. Zespół kontradmirała L.H.K. Hamiltona miał składać się z krążownika, na którym właśnie gościli, sześciu niszczycieli angielskich i dwóch polskich, dwóch korwet norweskich — „Acanthus” i „Eglantine” — zbiornikowca z zapasem paliwa oraz kilku jednostek pomocniczych, przerobionych z norweskich statków

handlowych. Te ostatnie miały przetransportować na swych pokładach specjalnie wyszkolone oddziały komandosów brytyjskiej piechoty morskiej, co wzbudziło wśród zebranych w mesie krążownika zrozumiałą sensacją...

— Postanowiliśmy dokładnie zniszczyć wyznaczone obiekty — wyjaśnił uprzejmie kontradmirał. — A ostrzał z morza jest niepewny i może wywołać niepotrzebne straty wśród ludności cywilnej. Mamy nadzieję, że uda nam się wysadzić ten desant...

Obiektami rajdu były miejscowości Soervaagen, Reine i Sund. Później przystąpiono do wyznaczania poszczególnym okrętom konkretnych celów i zadań. Poszły w ruch mapy, posypały się dziesiątki drobiazgowych instrukcji, tyczących między innymi porządku i miejsc w szyku, sposobów utrzymania łączności, kodów i sygnałów. W czasie przejścia przez Morze Północne i Morze Norweskie obowiązywała, oczywiście, absolutna cisza radiowa. Po wejściu do fiordów należało zdać się całkowicie na przydzielonych pilotów norweskich.

Szykowała się rzeczywiście wielka operacja, w jakiej ... ani „Kujawiak”, ani „Krakowiak” nie brały nigdy dotąd udziału. Obaj dowódcy nie usiłowali nawet dociekać, dlaczego wybrano do niej właśnie ich okręty. Wystarczył im fakt, że wezmą w niej udział, a z przedstawionych planów wynikało, że udział ten będzie niemały.

Plan całej operacji był zresztą tyle śmiały, co i chytry. Porę bezpośredniego ataku wyznaczono na godziny przedświtu nocy z 24 na 25 grudnia, a więc na noc wigilijną. Było jasne, że tej nocy czujność niemieckich placówek będzie mocno osłabiona. Zresztą przez ostatni rok Anglicy niepokoili garnizony niemieckie w Norwegii jedynie z powietrza, a i to nieczęsto. To był dodatkowy atut. Uśpiono czujność wroga. Na rajd wybrano też najstosowniejszą porę roku: w tamtej szerokości geograficznej — za północnym kręgiem podbiegunowym — zimowe przesilenie następuje 22 grudnia i dzień ten jest najkrótszym dniem w roku.

Było jednak w tym planie wiele niewiadomych. Jedną z nich stanowiła pogoda na Morzu Norweskim: mgły mogły dopomóc zespołowi w niepostrzeżonym podejściu do Wysp Lofockich, ale nagły i silny sztorm mógł zepsuć całą operację. Ogromną niewiadomą była też sprawa podstawowa: jakimi sposobami i jak czujnie strzegą Niemcy podejść do swoich norweskich baz, jak liczne są ich okręty, sprawujące dozory, gdzie można napotkać hitlerowskie U-booty, gdzie pola minowe i jak prędko mogą znaleźć się nad morzem zaalarmowane samoloty Luftwaffe z norweskich lotnisk?

Lichodziejewski dość szybko spostrzegł, że planowana wyprawa nie będzie wcale takim spacerkiem, jak mogło wydawać się to na początku. Był człowiekiem z natury dokładnym i ostrożnym, a życie i wieloletnia już praktyka na morzu — w tym szczególnie ostatnie lata wojennej tułaczki — nauczyły go, że do wszystkiego należy podchodzić spokojnie i z wielką rozwagą. Emocjom poddawał się na krótko. Perspektywa udziału w wypadzie na Lofoty uradowała go. Zdumiały go śmiałość i rozmach tego rajdu, tak niezwykłe u Anglików, ale zaraz wzięły górę rzeczowe zastrzeżenia. Skąd ten awanturniczy wręcz plan desantu na ląd, komplikujący w sposób zasadniczy całe przedsięwzięcie? Przeciągało to ogromnie w czasie całą akcję. Jeśli nawet uda się zaskoczyć Niemców i wysadzić na brzeg komandosów, to przecież da je to napadniętym, czas na zorganizowanie i przywołanie odsieczy, a wtedy los żołnierzy desantu jest nieomal przesądzony. Wreszcie powszechnie niemal wiadomo, że właśnie w głębi fiordów Niemcy trzymają kilka swoich ciężkich okrętów liniowych: co stanie się, jeśli ich zespół natknie się na któryś z nich... Lichodziejewski miał jeszcze dość świeżo w pamięci „Bismarcka”. Przecież widział go przez całą godzinę z pomostu ORP „Piorun” podczas pamiętnej bitwy z superpancernikiem, a właściwie igrania z pewną a gwałtowną śmiercią. Tego się nie zapomina.

Teraz znów mieli pójść w samą paszczę wroga. Trudno. Takie rozkazy: wojna. Można to było jednak zrobić bez fanfaronady: podejść, jak najbliżej się da, zbombardować z morza, co trzeba, i wiać jak najprędzej!

Dowódca ORP „Krakowiak”, komandor podporucznik Tadeusz Gorazdowski, miał podobne zdanie. Udało im się jeszcze wymienić garść uwag przed zejściem z pokładu HMS „Arethusa”, a jedna z nich szczególnie trafiła Lichodziejewskiemu do przekonania:

— Myślę, Ludwiku — powiedział Gorazdowski — że Anglicy wymyślili całą tę operację głównie ze względów prestiżowych. Od dawna nie odnieśli żadnych większych sukcesów, a ludziom trzeba coś dać dla podtrzymania ducha. Najlepiej jakąś akcję zaczepną, byle zwycięską, o której będzie można potem krzyczeć głośno w radiu i w prasie. Niech się przekonają, że mimo wszystko flota brytyjska nadal króluje na morzach i oceanach świata...

W mesie oficerskiej „Kujawiaka” przywiezione przez dowódcę rewelacje wywołały nieopisany entuzjazm. Lichodziejewski ze zdumieniem i niedowierzaniem przyglądał się swoim oficerom: jeszcze kilka godzin temu apatia, nosy spuszczone na kwintę... Byli młodzi, to prawda, ale żeby z nadchodzącej trudnej akcji bojowej cieszyć się jak z atrakcyjnej wycieczki?

Sens tej nagłej przemiany wyjaśniły mu dopiero słowa „nawigacyjnego”, podporucznika Karola Góralczyka: