Listy do utraconej - Brigid Kemmerer - ebook + audiobook + książka

Listy do utraconej ebook i audiobook

Brigid Kemmerer

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Siedemnastoletnia Juliet Young wymieniała listy z mamą, kiedy ta podróżowała. Bardzo się kochały. Po jej śmierci dziewczyna wciąż przelewała słowa na papier, tylko teraz zostawiała listy na cmentarzu. 

Nie spodziewała się, że pewien chłopak ze szkoły znajdzie jeden z listów i na niego odpisze. Jednak nie jest on typem człowieka, o którym mogłaby marzyć każda nastolatka.

Declan Murphy to buntownik, podejrzewany o różne przewinienia i znienawidzony przez nauczycieli. Wszyscy wiedzą, że lepiej schodzić mu z drogi. 

Juliet nigdy by nie pomyślała, że ktoś, kto w szkole dosłownie ją przeraża i wydaje się agresywny, jest tą samą osobą, która tak doskonale rozumie ją w listach.

Czy kiedy się dowiedzą, kim dla siebie są, ich przyjaźń będzie w ogóle możliwa?

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 34 min

Lektor: Zuzanna Jaźwińska; Nikodem Kasprowicz

Oceny
4,7 (436 ocen)
330
85
14
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
funnybunny

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest przepiękna i zupełnie nie wrzuciłabym do kategorii młodzieżówek. Dawno nie czytałam takiej mądrej i przejmującej pozycji przeznaczonej również dla młodszych odbiorców. Naprawdę, w morzu tych wszystkich złych i toksycznych książek dla nastolatków, to jest złoto. Perełka, polecam nie tylko młodzieży, dorosłym spodoba się równie mocno.
130
h_nikola

Nie oderwiesz się od lektury

rozumiem fakt, iz jest to mlodziezowka, ale jako wierna fanka romansow i erotykow strasznie ubolewam nad tym, ze ostatnia strona zostala urwana w takim momencie 😭
50
AgaWiktoria

Nie oderwiesz się od lektury

To było piękne!
30
DiaOsz31

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca historia . polecam
20
kocykowa

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka ! Warta przeczytania. Dawno żadna nie dala ni tylu emocji
20

Popularność




Tytuł oryginału

Letters to the Lost

Copyright © 2022 by Brigid Kemmerer

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2023

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska

Korekta:

Joanna Kalinowska

Edyta Giersz

Barbara Hauzińska

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-994-4

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jest takie jedno zdjęcie, którego nie mogę wyrzucić z głowy. Widnieje na nim dziewczynka w kwiecistej sukience, przeraźliwie krzycząca w mroku. Wszędzie widać krew: na jej policzkach, na ubraniu, w rozbryzganych kroplach na ziemi. Lufa karabinu skierowana jest w stronę widocznej obok dziewczynki gruntowej drogi, a mężczyzny, który trzyma karabin, nie widać, można dostrzec jedynie jego wysokie, wojskowe buty. Pokazałaś mi to zdjęcie wiele lat temu, mówiłaś też o fotoreporterze, który je zrobił, ale ja pamiętam tylko krzyk, kwiaty, krew i karabin.

Jej rodzice musieli źle skręcić, albo coś w tym rodzaju. Pewnie w strefę, gdzie toczyła się jakaś wojna. Może miało to miejsce w Iraku? Tak, myślę, że to prawdopodobne. To było jakiś czas temu i niewiele już z tamtego czasu pamiętam. Wybrali złą drogę, a jacyś przestraszeni żołnierze zaczęli strzelać w ich samochód. Rodzice dziewczynki zginęli na miejscu.

Dziecko zaś miało szczęście.

A może jednak pecha?

Nie wiem.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to przerażenie, bo jest tak idealnie wyryte w wyrazie jej twarzy.

Dopiero potem dostrzega się detale. Krew. Kwiaty. Karabin. Buty.

Część twoich zdjęć jest równie wstrząsająca. Przepraszam, chyba powinnam myśleć właśnie o nich. Pisanie o czyimś talencie, gdy opieram się o twój nagrobek, wydaje się czymś niezbyt stosownym.

Ale to silniejsze ode mnie.

Na jej dziecięcej twarzy tyle się dzieje. Jej świat został właśnie rozerwany na strzępy i ona o tym wie.

Jej matka odeszła i ona o tym wie.

To zdjęcie to czysta udręka.

Zawsze, gdy na nie patrzę, myślę: „Wiem dokładnie, co ta dziewczynka czuje”.

Muszę przestać gapić się w ten list.

Podniosłem kopertę tylko dlatego, że zanim zaczniemy kosić trawę, powinniśmy pozbierać sprzed nagrobków wszystkie prywatne graty. Rzadko kiedy się z tym śpieszę, bo i tak muszę odsiedzieć swoje osiem godzin.

Moje brudne palce zostawiły ślady wzdłuż krawędzi kartki. Powinienem ją wyrzucić, dopóki nikt się jeszcze nie zorientował, że miałem ją w ręku.

Ale nie mogę oderwać wzroku od nakreślonych długopisem liter. Pismo jest zgrabne i równe, chociaż ma swoje niedoskonałości. Najpierw nie umiem określić, co przyciąga moją uwagę, ale po chwili zaczynam kumać: dłoń, która to pisała, musiała drżeć. Wydaje mi się, że pisała to jakaś dziewczyna. Wskazują na to litery, są takie… okrągłe.

Patrzę na nagrobek. Nowiutki. Widnieją na nim wyraźne litery wyryte w lśniącym granicie. Zoe Rebecca Thorne. Ukochana żona i matka.

Gdy spoglądam na datę śmierci, czuję się, jakbym dostał z liścia. Dwudziesty piąty maja tego roku. Dokładnie tego dnia wyżłopałem całą butelkę whiskey i wjechałem pikapem ojca w pusty biurowiec.

Wydaje mi się zabawne, że ta data tak bardzo wyryła się w mojej pamięci. Wnioskuję, że komuś innemu również zapadła w sercu, ale z zupełnie innego, gorszego powodu.

Thorne. Nazwisko brzmi znajomo, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie je już słyszałem. Zmarła całkiem niedawno, i miała raptem czterdzieści pięć lat, pewnie mówili coś w wiadomościach.

Mogę się założyć, że moje nazwisko pojawiało się w mediach częściej.

– Hej, Murph! Chłopie, coś nie tak?

Aż podskakuję i upuszczam list. Melonhead, w skrócie Melon, mój „kierownik”, stoi na pagórku i przeciera czoło przesiąkniętą potem chusteczką.

Tak naprawdę to nie ma na nazwisko Melon, tak jak ja nie nazywam się Murph. Ale skoro ma głęboko gdzieś, że ja nazywam się Murphy, to przecież nie będę przejmował się tym, że on nazywa się Melendez.

Z tą różnicą, że nie gadam tak na głos w jego obecności – robię to jedynie w myślach.

– Sorka – wołam i schylam się po list.

– Sądziłem, że skończysz kosić tę część.

– Skończę – zapewniam.

– Oby, bo jak nie, to ja będę musiał. A chcę dziś wrócić do domu, młody – bąka z niezadowoleniem.

Zawsze mu się śpieszy do domu. Ma małą córeczkę. Dziewczynka ma trzy lata i totalną szajbę na punkcie disneyowskich księżniczek. Zna już wszystkie litery i cyfry, mała mądrala. Tydzień temu wyprawili jej przyjęcie urodzinowe, na które zaprosili piętnaścioro dzieci z jej grupy przedszkolnej, a żona Melona upiekła tort.

To chyba jasne, że gówno mnie to obchodzi. Tylko za cholerę nie mogę sprawić, żeby ten facet chociaż przez chwilę nie nawijał. Nie bez powodu powiedziałem przecież, że sam ogarnę ten kawałek cmentarza.

– Wiem – odpowiadam. – Dam radę.

– Jeśli nie, możesz zapomnieć o tym, że podpiszę ci dzisiaj kartę.

Ciśnienie mi skacze, ale w porę przypominam sobie, że za bycie fiutem raczej na pewno odwzajemni się skargą do sędziny. Pasuję, wystarczająco mnie już nienawidzi.

– Powiedziałem przecież, że dam radę.

Macha lekceważąco ręką, odwraca się ode mnie i zaczyna schodzić ze wzniesienia. Mogę się założyć, że myśli właśnie o tym, że zamierzam go wydymać. Może mój poprzednik tak właśnie robił. Nie mam zielonego pojęcia.

Chwilę później rozlega się warkot jego kosiarki.

Powinienem pewnie dokończyć zbieranie z ziemi pamiątek, żeby móc uruchomić swoją kosiarkę, ale tego nie robię. Wrześniowe słońce zalewa cmentarz wyjątkowym żarem, przez co muszę odgarnąć z czoła mokre od potu włosy. Jakbyśmy byli na Głębokim Południu, a nie w Annapolis w stanie Maryland. Bandana Melona wydawała mi się totalną wiochą, ale teraz wypełnia mnie żrąca zazdrość.

Nienawidzę tego gówna.

Tak wiem, powinienem być wdzięczny za to, że dowalili mi tylko prace społeczne. Mam siedemnaście lat i przez chwilę byłem niemal pewny, że postawią mi zarzuty jak dorosłemu – tyle że nikogo przecież nie zabiłem ani nic w tym rodzaju. Uszkodzenie mienia, nic więcej. A pielęgnacja trawnika na cmentarzu to raczej nie wyrok śmierci, nawet jeśli otacza mnie ona ze wszystkich stron po horyzont.

Co w żaden sposób nie zmienia faktu, że na sam widok tego miejsca czuję dojmującą niechęć. Rozgłaszam na prawo i lewo, że opinia innych na mój temat znaczy dla mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, ale to kłamstwo. Prędzej czy później, każdy w końcu by się przejął tym, że wszyscy wkoło uważają go jedynie za tykającą bombę zegarową. Rok szkolny trwa dopiero kilka tygodni, a już połowa moich nauczycieli sprawia wrażenie, jakby odliczała minuty do chwili, w której zacznę strzelać do wszystkiego, co poruszy się w zasięgu mojego wzroku. Już teraz mogę sobie wyobrazić, co napiszą pod moim zdjęciem w roczniku szkolnym: Declan Murphy – nasz najlepszy kandydat na kryminalistę.

Może i bym się uśmiechnął, gdyby nie było to tak cholernie dołujące.

Czytam list ponownie. Każde słowo promieniuje bólem. Tym specyficznym bólem, który wymusza pisanie listów do kogoś, kto nigdy ich nie przeczyta. Tym, który zmienia się w wysoki mur. Tym, który piszący uważa za najgorszy na świecie.

Mój wzrok zatrzymuje się na ostatnich linijkach.

Na jej dziecięcej twarzy tyle się dzieje. Jej świat został właśnie rozerwany na strzępy i ona o tym wie.

Jej matka odeszła i ona o tym wie.

To zdjęcie to czysta udręka.

Zawsze, gdy na nie patrzę, myślę: „Wiem dokładnie, co ta dziewczynka czuje”.

Nie myśląc za bardzo o tym, co robię, wyciągam z kieszeni ogryzek ołówka i przyciskam jego tępo zakończony czubek do papieru.

Tuż pod ostatnią linijką tego napisanego drżącą, dziewczęcą dłonią listu dopisuję dwa słowa od siebie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ja też.

Widzę, że słowa przed moimi oczami drgają, i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to nie kartka, tylko moja ręka. Obcy charakter pisma niemal wypala mi oczy.

Ktoś przeczytał mój list.

Ktoś przeczytał mój list.

Rozglądam się na wszystkie strony, jakby zrobił to dosłownie przed chwilą, ale cmentarz jest pusty. Ostatni raz byłam tu we wtorek. Jest czwartek rano, więc już samo to, że list wciąż się tu znajdował, graniczyło z cudem. Niemal zawsze koperta znika, unicestwiona przez pogodę, zwierzęta lub – co wydaje mi się bardziej prawdopodobne – pracowników cmentarza.

Tym razem jednak nie dość, że list wciąż tu był, to jeszcze ktoś odczuł potrzebę dopisania swojego komentarza.

Kartka wciąż drży w moich zaciśniętych palcach.

Nie mogę…

To jest…

Co… kto mógłby… dlaczego…

Chcę krzyczeć. Nie jestem nawet w stanie złożyć logicznego zdania. Wściekłość rozpala się w moim wnętrzu piekielną burzą.

To było coś osobistego. Intymnego. Tylko między mną a moją mamą.

To musi być jakiś facet. Tłuste odciski paluchów na krawędziach, niemal kwadratowe litery. Arogancki dupek! Jak można wciskać się w cudzą żałobę i przywłaszczać sobie jej część? Mama mawiała często, że słowa zawsze zawierają cząstkę duszy tego, kto je napisał, a ja niemal czuję, jak wylewa się ona z kartki.

Ja też.

Nie, żadne on też. Nie ma żadnego pojęcia, jak to jest.

Złożę skargę. To niedopuszczalne. To przecież cmentarz. Ludzie przychodzą tu, by opłakiwać swoich bliskich. W spokoju i na osobności. To moja przestrzeń. MOJA. Nie jego.

Kroczę przez trawnik, nie dopuszczając do tego, by chłodne powietrze poranka osłabiło choć trochę wypełniający mnie ogień. Czuję ból w klatce piersiowej i chce mi się płakać.

To było nasze. Moje i jej. Moja matka nie może już odpisać, a jego słowa pod moim listem tylko dobitnie to potwierdzają. Mam wrażenie, że wbił we mnie ten swój ołówek, raniąc przy tym duszę.

Gdy docieram na szczyt wzniesienia, moje rzęsy lśnią już od łez, i oddycham nerwowo. Wiatr całkowicie potargał mi włosy. Jeszcze minuta i całkiem się rozkleję. Pojawię się w szkole spóźniona, z przekrwionymi oczami i rozmazanym makijażem. Znowu.

Szkolna psycholog, pani Vickers, początkowo starała się mnie pocieszyć. Wciągała mnie do swojego gabinetu i podsuwała pudełko z chusteczkami. Pod koniec trzeciej klasy ogólniaka byłam dość regularnie poklepywana po ramieniu i zapewniana na wpół konspiracyjnym szeptem, że czas leczy rany.

Obecnie mamy środek września, od śmierci mamy minęło kilka miesięcy. Od pierwszego dnia nowego roku szkolnego wszyscy zastanawiają się, kiedy w końcu zdołam się choć trochę ogarnąć. Pani Vickers zatrzymała mnie w miniony wtorek i zamiast posłać mi to swoje uprzejme spojrzenie, zapytała przez zaciśnięte usta, czy wciąż chodzę codziennie rano na cmentarz. I dodała, że chyba powinnyśmy porozmawiać o bardziej konstruktywnym wykorzystaniu mojego czasu.

Zupełnie jakby miała prawo się wtrącać.

Poza tym, nie przychodzę tu codziennie. Tylko w te poranki, kiedy tata wychodzi wcześnie do pracy – chociaż w połowie przypadków jestem przekonana, że i tak niczego by nie zauważył. Kiedy jest w domu, robi sobie na śniadanie dwa jajka i zjada je z miską zerwanych i umytych przeze mnie winogron. Siedzi przy stole, wpatruje się martwym wzrokiem w ścianę i milczy.

Jestem pewna, że gdybym puściła ten dom z dymem, on by tego nie zauważył.

Dzisiaj akurat jest ten dzień, kiedy tata wyjechał wcześnie do pracy.

Słońce, lekki wiatr, spokojna atmosfera cmentarza, wszystko to jest niczym wspaniały dar.

A te dwa słowa nabazgrane pod moim listem są jak klątwa.

Latynos w średnim wieku zdmuchuje liście i resztki trawy z wybrukowanej alejki. Gdy podchodzę, zatrzymuje się i wyłącza dmuchawę. Jest ubrany w coś w rodzaju roboczego uniformu, plakietka na jego piersi informuje, że nazywa się Melendez.

– Mogę w czymś pomóc? – pyta z lekkim akcentem.

W pierwszej chwili wydaje mi się, że dostrzegam w jego oczach niechęć, może nawet wrogość, ale szybko uznaję, że to raczej skutek silnego zmęczenia.

Za to w jego głosie pobrzmiewają wyraźna ostrożność i niepewność. Najwyraźniej moja twarz zdradza to, co dzieje się w moim wnętrzu. Jest niemal pewny, że chcę się na coś poskarżyć. Widzę to wyraźnie.

I ma rację, o czym właśnie zamierzam go poinformować. Musi być jakiś przepis, który zabrania robienia takich rzeczy. Moja pięść zaciska się na kartce, zgniata ją, a ja biorę wdech, żeby powiedzieć…

Wtedy zamieram.

Nie potrafię tego zrobić. Mama by tego nie chciała.

Juliet, opanuj się.

Mama zawsze była tą bardziej powściągliwą. Spokojna, umiała się odpowiednio zachować nawet w najgorszych sytuacjach. Musiała taka być, skoro nieustannie przemieszczała się od jednej strefy wojny do drugiej.

Poza tym, to, co chciałam powiedzieć, zabrzmiałoby, jakbym była zupełnie niezrównoważona. Już z pewnością na taką wyglądam. Bo co niby mam mu powiedzieć? Że ktoś dopisał dwa słowa do mojego listu? Do listu, który napisałam do kogoś, kto nie żyje? To przecież mógł być każdy. Na terenie otaczającym grób mojej matki znajduje się przecież masa innych pomników. Każdego dnia musi tu przychodzić chyba z setka ludzi, jeśli nie więcej.

I co niby ma zrobić ten gość od trawnika? Niańczyć nagrobek mojej matki? Zainstalować kamerę?

Żeby przyłapać kogoś, kto czai się z ołówkiem, by dopisywać swoje myśli do cudzych listów?

– Wszystko w porządku – mówię. – Przepraszam.

Wracam do jej grobu i siadam na trawie. Spóźnię się do szkoły, ale mam to gdzieś. W oddali rozlega się dźwięk włączanej dmuchawy do liści pana Melendeza, ale w tym miejscu jestem zupełnie sama.

Od czasu jej śmierci napisałam do niej dwadzieścia dziewięć listów. Po dwa listy co tydzień.

Gdy żyła, napisałam ich całe setki. Dzięki swojej pracy znała wszystkie nowinki z zakresu technik cyfrowych, uwielbiała jednak i tęskniła za trwałością i precyzją, które zapewniała staroświeckość. Jak odręcznie pisane listy. Aparaty fotograficzne z kliszą. Zdjęcia, które robiła zawodowo, zawsze były cyfrowe, dzięki temu mogła obrabiać je dosłownie wszędzie, ale to klisza była jej ulubionym medium. Nawet na jakiejś afrykańskiej pustyni, gdzie fotografowała głód, przemoc lub rozruchy na tle politycznym, zawsze znajdowała czas, żeby napisać do mnie tradycyjny list na kartce papieru.

Oczywiście robiłyśmy też normalne rzeczy: wymieniałyśmy e-maile i rozmawiałyśmy na czacie wideo, jeśli tylko mogła. Ale listy – to było coś, co miało ogromne znaczenie. Papier przenosił każdą emocję, jak gdyby atrament, kurz i smugi po jej pocie nadawały słowom ciężar, dzięki czemu wyczuwałam strach, nadzieję i odwagę mamy.

Odpisałam na każdy z jej listów. Niekiedy mijały całe tygodnie, zanim je dostała, bo musiały najpierw przejść długą drogę przez jej wydawcę do miejsca, do którego została oddelegowana. Niekiedy była w domu i mogłam wręczyć jej list tuż przed moim wyjściem. Ale czas i miejsce, a nawet listy były najmniej ważne. Najważniejsza w tym wszystkim była sama wymiana myśli.

Gdy umarła, nie potrafiłam przestać. Niemal zawsze jest tak, że gdy tylko zbliżam się do jej grobu, mogę normalnie oddychać dopiero wtedy, gdy dociskam długopis do papieru i zaczynam przesyłać jej swoje myśli.

Dziś jednak, po zobaczeniu tej odpowiedzi, nie jestem w stanie napisać choćby jednego słowa. Czuję się bezbronna. Za bardzo obnażona. Obezwładnia mnie świadomość, że wszystko, co napiszę, może zostać przeczytane. Przekręcone. Osądzone.

Dlatego nie piszę listu do niej.

Piszę do niego.

ROZDZIAŁ TRZECI

Prywatność to iluzja.

Najwyraźniej doskonale o tym wiesz, przecież przeczytałeś mój list. Nie był adresowany do ciebie. Nie był dla ciebie. To coś, co z tobą nie ma nic wspólnego. To coś, co istnieje wyłącznie pomiędzy mną a moją mamą.

Wiem, że ona nie żyje.

Wiem, że nie może tych listów przeczytać.

Wiem, że nawiązanie z nią choćby namiastki bliskości jest bardzo trudne.

A teraz nie mam nawet tego.

Masz pojęcie o tym, co mi odebrałeś?

Masz pojęcie o czymkolwiek?

To, co napisałeś, sugeruje, że wiesz, czym jest udręka.

Ale ja szczerze w to wątpię.

Gdyby tak było, nie zakłócałbyś mojej.

Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, jest taka, że ta laska musi być stuknięta. Kto pisze do pierwszego lepszego nieznajomego na cmentarzu?

Potem zdaję sobie sprawę, że kto jak kto, ale akurat ja raczej nie jestem kimś, kto ma prawo oceniać czyjeś życie.

Co w niczym nie zmienia faktu, że ona mnie nie zna. Nie wie, o czym mam pojęcie.

Nie powinno mnie tu nawet być. Jest czwartkowy wieczór, co oznacza, że powinienem kosić trawę po drugiej stronie cmentarza. Nie mam przecież mnóstwa czasu, który mogę spędzać na staniu i czytaniu listu od obcej dziewczyny. Wystarczyło, że wszedłem do magazynu ze sprzętem pięć minut po czasie, a Melon już spojrzał wymownie na zegarek. Jeśli przyłapie mnie na tym, że się opieprzam, zgotuje mi prawdziwe piekło.

A jeśli nadal będzie mnie straszył telefonem do sędziny, coś może w końcu we mnie pęknąć.

Chwilę później czuję, jak moja początkowa irytacja ustępuje, pozostawiając po sobie poczucie winy. Stoję tu, bo czytając tamten list, poczułem coś w rodzaju więzi. Chciałem sprawdzić, czy nie zostawiono jeszcze jednego.

Nie spodziewałem się, że ktoś przeczyta to, co napisałem.

Świadomość, że ona musiała poczuć to samo, jest niebywale zaskakująca.

Przeszukuję kieszenie w poszukiwaniu ołówka, ale znajduję tylko klucze i zapalniczkę.

Och, zaraz. Rev potrzebował ołówka na siódmej lekcji. Dziwne, że nie oddał czegoś, co pożyczył, nawet rzeczy tak banalnej jak stary ołówek, to zupełnie nie w jego stylu.

Może to los chce mi właśnie przekazać, żebym się zatrzymał i zastanowił, zanim cokolwiek powiem. Zanim napiszę. Nieważne.

Składam z powrotem tę jej tyradę i chowam kartkę do kieszeni. Potem zakładam rękawiczki i ruszam na poszukiwanie kosiarki. Nienawidzę tu być, ale po tygodniach pchania tego warczącego pudła odkryłem, że ciężka praca sprzyja myśleniu.

Popracuję więc i pomyślę.

A później wrócę tu, żeby coś napisać.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nie wydaje mi się, żebyś miała pojęcie, czym jest udręka. W przeciwnym razie nie zakłócałabyś mojej.

Przyszło ci w ogóle do głowy, że to, co napisałem, także nie było skierowane do ciebie?

– Jules?

Podnoszę głowę. Stołówka jest niemal pusta. W końcu otrząsam się z zamyśkenia i spoglądam na Rowan, która patrzy na mnie wyczekująco.

– Wszystko w porządku? – pyta. – Pierwszy dzwonek był z pięć minut temu. Sądziłam, że spotkamy się przy mojej szafce.

Składam podniszczoną już kartkę, którą znalazłam dziś rano i wciskam do plecaka, szarpiąc się uprzednio z uchwytem opornego suwaka. Nie wiem, kiedy napisał ten list, ale musiał zrobić to w zeszłym tygodniu, bo papier jest pomarszczony, jakby najpierw zmókł, a potem wyschnął, a przecież ostatni raz padało w sobotę.

To był pierwszy weekend od całkiem długiego czasu, kiedy nie poszłam na cmentarz. Na myśl o tym, że list przeleżał tam kilka dni, czuję ukłucie irytacji. Poczucie autora, że jest tym mądrzejszym, pewnie zdążyło już osłabnąć, podczas gdy moje jest niezachwiane i sprawia, że czuję złość.

Jak dobrze, że poszłam tam dziś rano. Trawę koszą we wtorkowe wieczory i list raczej na pewno trafiłby do kosza.

– Co tam tak oglądałaś? – Rowan przygląda mi się zaciekawiona.

– List.

Tyle jej wystarcza. Myśli, że to list do mojej matki. Nie zamierzam wyprowadzać jej z błędu.

Ostatnie, czego mi potrzeba, to to, żeby ktoś uważał mnie za bardziej szurniętą, niż jestem.

Rozlega się drugi dzwonek. Muszę się zbierać. Jeszcze jedno spóźnienie i będę musiała zostać za karę po lekcjach. Znowu. Sama myśl o tym sprawia, że gwałtownie przyśpieszam kroku.

Nie mogę ponownie zostać ukarana. Nie mogę siedzieć w tej klasie przez kolejną godzinę. W ciszy, która rani moje uszy i daje mi zbyt wiele czasu na myślenie.

Rowan idzie tuż obok mnie. Pewnie odprowadzi mnie do klasy i przekona nauczyciela, używając tego swojego słodkiego wdzięku, żeby nie wpisywał mi spóźnienia. Sama nie musi martwić się spóźnieniami czy siedzeniem w klasie po lekcjach – nauczyciele ją uwielbiają. Na każdych zajęciach siedzi w pierwszym rzędzie i wsłuchuje się w każde słowo wypowiadane przez belfrów, jakby codziennie budziła się spragniona wiedzy. Rowan jest jedną z tych dziewczyn, które łatwo nienawidzić: obdarzonych delikatną urodą, życzliwych dla wszystkich i pozornie łatwo osiągających wysoką średnią ocen. Gdyby nie była tak doskonała, z pewnością jej popularność byłaby o wiele większa. Cały czas jej to mówię.

A skoro już o popularności mowa – na pewno zyskałaby w oczach wszystkich, gdyby w ostatniej klasie jej najlepszą przyjaciółką nie był podręcznikowy wręcz przypadek chodzącej traumy.

Kiedy dziś rano znalazłam ten list, byłam niemal pewna, że przeczytam go i zacznę płakać. Tymczasem marzę o tym, żeby znaleźć tego dzbana i przywalić mu z całej siły w twarz. Za każdym razem, gdy zagłębiam się w treść rękopisu, moja wściekłość staje się jeszcze większa.

Przyszło ci w ogóle do głowy, że to, co napisałem, także nie było skierowane do ciebie? – recytuję w myślach.

Wściekłość pomaga uciszyć tę cząstkę mnie, która zastanawia się, czy przypadkiem nie jest tak, że ma rację.

Korytarz jest pusty, co wydaje się niemożliwe. Gdzie jest reszta spóźnialskich? Dlaczego zawsze to ja się spóźniam?

Poza tym, przecież nie jest tak, że nie ma mnie w szkole. Fizycznie cały czas jestem w budynku. Przecież nie przemienię się we wzorową uczennicę tylko dlatego, że któryś z nauczycieli zacznie odstawiać tę błagalno-irytującą szopkę przy tablicy.

Do skrzydła filologicznego docieramy niemal biegiem, wpadając w poślizg na każdym zakręcie. Wyciągam rękę i odbijam się od ściany, żeby łatwiej wystartować na ostatniej prostej.

Zanim dociera do mnie, że na coś wpadłam, czuję oparzenie. Gorący płyn wżera się w moją skórę, przez co krzyczę z bólu. Zawartość kubka z kawą rozbryzguje się na moich piersiach. Zderzam się z czymś masywnym, tracę równowagę i upadam.

Kimś masywnym.

Leżę na posadzce, a moje oczy znajdują się na poziomie zdartych czarnych traperów.

W komedii romantycznej tak właśnie wyglądałoby pierwsze spotkanie pary głównych bohaterów. Chłopak okazałby się zabójczo przystojną gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej, która na dodatek ma również najlepsze oceny w klasie. Pomógłby mi wstać i zupełnie przypadkowo miałby w plecaku zapasową koszulkę. Ja z kolei przebrałabym się w nią w toalecie, moje cycki stałyby się przy okazji większe, biodra mniejsze, a on odprowadziłby mnie do klasy i zapytał, czy zechciałabym iść razem z nim na studniówkę.

W mojej rzeczywistości jednak gościem, na którego wpadłam, jest Declan Murphy, który teraz kipi ze złości. Jego koszulka i kurtka są przesiąknięte kawą i odrywa je właśnie od klatki piersiowej.

Moje życie to nie komedia z romantycznym zakończeniem, a chłopak przede mną to nie najlepszy rozgrywający w historii szkoły. Declan jest czarną owcą z ostatniej klasy. Jest notowany i regularnie zostaje po lekcjach. Jest wielki i wredny, i choć rudobrązowe włosy oraz mocno zarysowana szczęka mogą kręcić niektóre dziewczyny, to mrok bijący z jego oczu wystarczy, by trzymały się z daleka. Jedną z jego brwi przecina blizna i mogę się założyć, że nie jest to jedyna szrama, jaką posiada. Większość ludzi się go boi i mają ku temu powody. Rowan próbuje pomóc mi wstać, jednocześnie starając się mnie od niego odciągnąć.

Pierwszy szok mija, teraz Declan spogląda na mnie z wyrazem absolutnej pogardy. Jego głos jest szorstki i niski.

– Co jest z tobą nie tak?

Odsuwam się od przyjaciółki. Koszulka przykleiła się do mojej klatki piersiowej i jestem pewna, że przez pastelowo-zielony materiał doskonale widać mój fioletowy stanik. Kawa może i była gorąca, ale teraz czuję już tylko wilgoć i zimno. To poniżające i koszmarne, i nie mogę się zdecydować, czy chcę się rozpłakać, czy zacząć na niego wrzeszczeć.

Przez krótką chwilę nie mogę złapać oddechu, ale w końcu wciągam do płuc trochę powietrza. Nie boję się go.

– To ty wpadłeś na mnie.

Patrzy na mnie z nieskrywaną furią w oczach.

– To nie ja biegłem – mówi i bez uprzedzenia rusza gwałtownie do przodu.

Kulę się mimowolnie.

Okej, może jednak trochę się go boję.

Nie wiem, czego mogę się po nim spodziewać, ale wydawał się taki... porywczy. On jednak zatrzymuje się równie gwałtownie, krzywi na widok mojej reakcji, po czym pochyla się i łapie swój plecak, który spadł mu z ramienia w momencie zderzenia.

Och.

Ze mną chyba naprawdę jest coś nie tak. Z trudem zduszam w sobie chęć nawrzeszczenia na niego, choć cała ta sytuacja to przecież moja wina. Zaciskam mocno zęby.

Juliet, opanuj się.

Wspomnienie mamy uderza we mnie tak mocno, szybko i niespodziewanie, że tylko cudem nie wybucham płaczem. Jestem bliska załamania i wystarczy jedno niewłaściwe słowo, by posłać mnie prosto w objęcia wściekłości.

Declan się prostuje, jego twarz wciąż wykrzywia ten sam grymas i wiem, że za chwilę powie coś naprawdę podłego. A to, w połączeniu z tym potępiającym listem, może wystarczyć, bym zaczęła szlochać.

Wtedy jednak jego spojrzenie spotyka moje i najwyraźniej dostrzega w moich oczach coś, co usuwa mrok z jego twarzy.

Obok nas rozlega się nienaturalnie wysoki, niemal piskliwy głos.

– Declan Murphy. Znowu spóźniony.

Pan Bellicaro, nauczyciel, z którym miałam biologię w pierwszej klasie, stoi obok Rowan. Jej policzki pokrywają rumieńce i wygląda, jakby miała wpaść w panikę. Musiała wyczuć kłopoty i pobiegła po nauczyciela. To dokładnie taki rodzaj reakcji, jakiego można się było po niej spodziewać. Nie jestem pewna, czy bardziej mnie to irytuje, czy jednak sprawia, że czuję ulgę. Drzwi do klasy, z której musiał wyjść pan Bellicaro, stoją otworem, i dostrzegam uczniów wyglądających przez nie na korytarz.

Declan strzepuje dłonią krople kawy ze swojej kurtki.

– Nie spóźniłbym się, gdyby ona na mnie wpadła.

Pan Bellicaro zaciska usta. Jest niski i ma okrągły brzuch, który podkreśla różowa swetrowa kamizelka. Nie jest człowiekiem, którego można uznać za przystojnego mężczyznę.

– Nie wolno niczego jeść poza stołówką…

– Kawy się nie je – wtrąca Declan.

– Panie Murphy, z całą pewnością zna pan drogę do gabinetu dyrektora.

– Pewnie, mógłbym narysować panu mapę – odzywa się z wyraźnie narastającym gniewem, który przejawia się również w jego lekko przechylonej w przód postaci i spojrzeniu. – To nie jest moja wina.

Rowan wzdryga się pod wpływem jego tonu. Wykręca nerwowo dłonie. Nie dziwię się jej. Przez chwilę sama byłam niemal pewna, że ten chłopak uderzy nauczyciela.

Pan Bellicaro prostuje się, jakby chciał dodać sobie powagi.

– Chce pan, żebym wezwał ochronę?

– Nie. – Declan unosi ręce, choć w jego głosie słychać wściekłość. Tę samą, która promieniuje z jego ciemnych oczu. – Nie. Już idę.

Uczeń odchodzi, przeklinając cicho. Zaciska dłoń na papierowym kubku i wrzuca wściekle zmiętą kulkę do kosza na śmieci.

W mojej głowie wiruje tyle emocji, że ledwo mogę skupić się choćby na jednej. Wstyd, ponieważ to naprawdę była moja wina, a ja stoję tylko i nie biorę na siebie odpowiedzialności. Oburzenie, spowodowane tym, jak się odzywał. Strach, który wzbudziło jego zachowanie.

Oraz zaciekawienie graniczące niemal z fascynacją, kiełkujące we mnie pod wpływem tego, w jaki sposób mrok zniknął z jego twarzy, gdy spojrzeliśmy sobie w oczy.

Bardzo chciałabym mieć zdjęcie jego twarzy zrobione dokładnie w tym momencie. Albo teraz, uwieczniające to, jak idzie zacienionym korytarzem. Światło błyska na jego włosach i zmienia je w złoto, gdy przechodzi obok każdego okna, ale jego szerokie ramiona i ciemne dżinsy spowijają głębokie cienie. Od śmierci mamy ani razu nie odczuwałam potrzeby choćby dotknięcia aparatu, a teraz nagle żałuję, że nie mam go w rękach. Czuję w palcach charakterystyczne swędzenie.

– Proszę, panno Young.

Odwracam się, pan Bellicaro trzyma w ręku białą kartkę papieru.

Znowu muszę zostać po lekcjach.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Masz rację.

Nie powinnam była zakłócać twojej rozpaczy. Przepraszam.

Co nie oznacza, że miałeś prawo przeczytać mój list. Wciąż cię przez to niezbyt lubię. Zanim zaczęłam pisać ten list, przez piętnaście minut byłam jak sparaliżowana. Wpatrywałam się w pustą kartkę papieru i próbowałam sobie przypomnieć, jak się czułam, gdy pisałam do mamy, by odpowiednio oddać swoje uczucia.

Zamiast tego jedyne, o czym mogę myśleć, to ty i twoje „Ja też”, i co to znaczy, i czy twój ból jest choć trochę podobny do mojego.

Oczywiście to nie moja sprawa.

Nie wiem czy w ogóle przeczytasz moje przeprosiny, ale muszę się tym z kimś podzielić. Od jakiegoś czasu ciąży mi poczucie winy.

Nie chodzi o ciebie. Czuję się winna z powodu kogoś innego.

Powinnam tego „kogoś” przeprosić, ale znam go równie dobrze jak ciebie. Na pewno nie zamierzam pisać wiadomości do dwóch obcych osób. Jak na razie to jest wszystko, co mogę zrobić, i pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że poczucie winy jakoś osłabnie.

Słyszałeś może o Kevinie Carterze? Dostał Pulitzera za zdjęcie umierającej dziewczynki. To naprawdę słynne zdjęcie, więc może je widziałeś.

Zdjęcie było zrobione w Sudanie, dziewczynka umierała z głodu. Próbowała dotrzeć do punktu, w którym rozdawano jedzenie. Musiała się zatrzymać, żeby odpocząć, bo była przeraźliwie wychudzona, szkielet obleczony skórą. Musiała odpocząć, bo nie miała dość siły, by przejść kawałek drogi, który dzielił ją od jedzenia.

Odpoczywała więc na wysuszonej ziemi, mała, wycieńczona istotka, i wtedy niedaleko niej wylądował sęp. I czekał.

Rozumiesz? Czekał. Aż ona umrze.

Co jakiś czas myślę o tym zdjęciu. O tej chwili.

Co jakiś czas czuję się jak ta dziewczynka.

Co jakiś czas czuję się jak ten ptak.

Co jakiś czas czuję się jak ten fotoreporter, który może tylko patrzeć.

Po tym, jak dostał Pulitzera Kevin Carter popełnił samobójstwo.

Chyba rozumiem dlaczego.

Muszę zapalić.

Ćmy trzepoczą wokół lampy na werandzie, odbijając się od żarówki. Jest czwartek, prawie północ, cała okolica tonie w niemal całkowitej ciszy.

W przeciwieństwie do domu za mną. Alan, mój ojczym, jeszcze nie śpi, matka wyszła z przyjaciółmi, dlatego nie jestem jeszcze gotowy, żeby wejść do środka.

Alan niespecjalnie mnie lubi.

I z wzajemnością.

List tkwił w tylnej kieszeni moich spodni przez cały wieczór. Nie mam pojęcia, kiedy go napisała, ale musiała to zrobić w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Nie było go przy grobie we wtorek wieczorem, sprawdzałem. Melon opieprzał mnie wtedy za spóźnienie, bo przecież nikt nigdy nawet nie chce wysłuchać tego, co mam do powiedzenia. Wszyscy uważają, że jedyne, co potrafię, to wymyślać nowe wymówki.

– Musiałem zostać w szkole po lekcjach – powiedziałem tamtego dnia, kiedy w końcu się pojawiłem.

Nalewał paliwo do jednej z kosiarek w magazynie na sprzęt. Było tam gorąco jak w saunie, koszula kleiła mu się ciała. Ta buda wcale nie jest taka duża i zawsze wypełnia ją zapach skoszonej trawy i benzyny. Lubię to połączenie.

Nie lubię za to sposobu, w jaki Melon na mnie patrzył, z tym swoim pełnym niechęci wyrazem twarzy, jakbym był kolejnym z wielu próżniaków.

– Możesz odrobić tę godzinę w sobotę – oznajmił.

– Mogę to zrobić w czwartek.

– Nie, odrobisz ją w sobotę.

Pokazałem mu swoją kartę.

– Mam pracować tylko we wtorki i czwartki.

Wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę drzwi wejściowych.

– Masz pracować od czwartej do ósmej. Jest dziesięć po piątej. Możesz odrobić tę godzinę w sobotę.

– Słuchaj, mogę zostać do dziewiątej…

– Naprawdę myślisz, że specjalnie dla ciebie zostanę w pracy godzinę dłużej?

Oczywiście, że nie. Chciał wrócić do domu, do żony i dziecka, żeby nazbierać jeszcze więcej historyjek, którymi będzie mnie mógł zanudzać przy następnej okazji. Uderzyłem pięścią w ścianę obok kosiarki i zakląłem.

– A ty naprawdę myślisz, że przychodzę tu, bo lubię twoje towarzystwo?

Melon zatrzymał się w drzwiach. Przez sekundę byłem niemal przekonany, że odwróci się i spróbuje mnie uderzyć. Ale on tylko na mnie spojrzał i odezwał się takim samym, opanowanym, tonem:

– Powinieneś być wdzięczny, że trafiłeś właśnie tutaj. Jeśli chcesz, żebym wpisał ci na karcie osiem godzin, to zjawisz się tu w sobotę. – Zaczął się odwracać, ale nagle zamarł. – I uważaj na to, jak się odzywasz. Nie chcę słuchać takiego gadania.

Otworzyłem usta, żeby rzucić mu jakąś wiązankę, ale on po prostu stał tam, jego nieruchoma sylwetka była otoczona blaskiem wiszącego już nisko nad ziemią słońca, i dotarło do mnie, że jeśli tylko dam mu powód, zadzwoni do sędziny szybciej, niż zdążę mrugnąć.

Strasznie mnie to wkurza, ta jego władza nade mną i to, że tak często ją wykorzystuje. Pamiętam chwilę, w której usłyszałem wyrok – pomyślałem wtedy, że koszenie trawnika na cmentarzu będzie łatwe, że nikt nie będzie się mnie czepiał. Nie miałem pojęcia, że trafię do programu resocjalizacyjnego z facetem, który będzie mi rozkazywał i ustawiał w szeregu.

Zacisnąłem lekko pięść na kartce.

– Nie możesz zmuszać mnie do pracy w sobotę.

– Jeśli masz z tym problem, przychodź punktualnie – skwitował.

***

Dzisiaj byłem tam wcześniej, licząc, że zdobędę w jego oczach choć odrobinę uznania. Nadzieja matką głupich. Ale znalazłem przynajmniej list od Cmentarnej Dziewczyny.

Jakaś część mnie zastanawia się, czy nie byłoby lepiej, gdyby do mnie nie dotarł. Jest jednocześnie dołujący, intrygujący i przerażający.

Nie znam tego zdjęcia, o którym napisała. Nie widziałem też tego pierwszego, z krzykiem, kwiatami, krwią i karabinem. Mam wrażenie, że chyba nawet nie muszę ich oglądać, jej opisy przybliżają wszystkie szczegóły z bolesną ostrością.

Ale teraz, gdy przeczytałem o sępie i dziewczynce, czuję, że chcę sam tego doświadczyć.

Rozlega się zgrzytliwy dźwięk, oznaczający, że ktoś lub coś otwiera boczną furtkę. Składam list i wsuwam go pod udo. W pierwszej chwili myślę, że to matka, ale słyszę pociągnięcie nosem i wiem, że to Rev. Jest uczulony na wszystko, z większością ludzi włącznie.

– Późno wyszedłeś – stwierdzam.

W przypadku Reva istnieje większe prawdopodobieństwo, że wyciągnie mnie z łóżka o szóstej rano, niż że wpadnie z wizytą w okolicach północy.

– Dziś po południu przygarnęli dziecko. Nie chce zasnąć. Mama mówi, że to lęk separacyjny. Tata twierdzi, że jeszcze trochę i się uspokoi. Powiedziałem, że muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Nie jest rozdrażniony. Jest przyzwyczajony.

Geoff i Kristin tworzą rodzinę zastępczą. Mieszkają po drugiej stronie przecznicy, ale ich podwórko znajduje się po przekątnej od naszego, więc zawsze widzimy dzieciaki, które przewijają się przez ich dom.

Rev był pierwszy. Pojawił się dziesięć lat temu, gdy miał siedem lat, ciało tak chude, że niemal prześwitujące, okulary ze szkłami grubymi jak denka butelek po coli i alergię tak silną, że ledwo mógł oddychać. Ubrany był w o wiele za małe ciuchy, jego ręka niknęła pod grubym gipsem i milczał jak zaklęty. Geoff i Kristin to najmilsi ludzie na tej planecie – są sympatyczni także dla mnie, co świadczy o tym najlepiej – ale Rev i tak od nich uciekł.

Znalazłem go w mojej szafie, skulonego w kącie, patrzącego na mnie przez potargane włosy i trzymającego w ręku starą, zniszczoną Biblię. Trzymałem tam pudełko z klockami Lego, pomyślałem więc, że chciał się pobawić. Zupełnie jakby różne dzieciaki co chwilę pojawiały się w mojej szafie czy coś w tym stylu.

Właściwie to nie wiem, co sobie wtedy pomyślałem. Wiem za to, że wcisnąłem się do środka obok niego i zacząłem budować.

Później okazało się, że przerażał go kolor skóry Geoffa i Kristin. Jego prawdziwy ojciec powtarzał mu, że czarni ludzie są źli i że przysłał ich szatan.

Jak na ironię, ojciec Reva równie często katował go niemal do nieprzytomności.

Niemal zawsze cytując przy tym Biblię.

Geoff i Kristin adoptowali Reva pięć lat temu. Twierdzi, że to nic nadzwyczajnego, że i tak byli jedynymi rodzicami, jakich miał od lat, i że to tylko zwykła kartka z pieczątką i podpisami.

Ale to było coś nadzwyczajnego. Bo zmieniło coś w jego wnętrzu.

Teraz w ciągu dnia nosi szkła kontaktowe, ale włosy wciąż ma długie. Moja siostra, Kerry, mawiała, że się za nimi chowa. Kiedy Rev miał osiem lat, powiedział Geoffowi, że nie chce, by ktokolwiek mógł go ponownie skrzywdzić. Następnego dnia Kristin zapisała go do akademii sztuk walki. Wciąż trenuje, czasem chyba nawet do przesady. Nawet jeśli jego okulary, alergia i nieśmiałość mogą kojarzyć się komuś z frajerstwem, nikt nie ośmiela się powiedzieć mu tego prosto w twarz. Jest zbudowany jak zawodnik MMA. Co w połączeniu z faktem, że jego najlepszy kumpel – ja – jest kryminalistą, sprawia, że większość dzieciaków w szkole omija go szerokim łukiem.

To też ironia losu, bo Rev jest mniej więcej tak samo agresywny jak stary golden retriever.

Przesuwam się, żeby zrobić mu miejsce, a on opada obok mnie na stopień.

– Co czytałeś? – pyta.

Musiał dostrzec mnie z drugiego końca podwórka. Waham się z odpowiedzią.

Przecież to absurdalne. Rev zna każdy mój sekret. Widział, jak rozpada się moja rodzina, łącznie z niezbyt udanymi próbami mojej matki, by poskładać wszystko do kupy. Wie nawet, co naprawdę stało się z Kerry, a przecież jeszcze w maju zeszłego roku sądziłem, że zabiorę to ze sobą do grobu.

Wciąż się waham. Mam wrażenie, że jeśli powiem komukolwiek o Cmentarnej Dziewczynie, to naruszę łączące nas zaufanie. Tylko że przecież nie wiem nawet, kim ona jest.

Zastanawiam się przez kolejną chwilę. Rev milczy.

W końcu wyciągam spod uda kartkę i podaję mu ją.

Przez minutę czyta w milczeniu, po czym daje mi ją z powrotem.

– Kto to?

– Nie mam pojęcia. – Milczę przez chwilę. – Córka Zoe Rebeki Thorne.

– Że co?

Obracam list w dłoniach, przesuwając papier między palcami.

– W zeszłym tygodniu znalazłem przy jednym z nagrobków list. Przeczytałem go. Było w nim o… – Ponownie się waham. Bez względu na to, co na temat mojego życia wie Rev, łatwiej było rozmawiać o życiu i śmierci z kimś anonimowym. Muszę odchrząknąć. – O niespodziewanej utracie bliskiej osoby.

– I pomyślałeś o Kerry.

Przytakuję.

Siedzimy w milczeniu przez dłuższą chwilę, słuchając trzepotu skrzydeł ciem tańczących wokół żarówki. Gdzieś z oddali dobiega do nas zawodzenie syreny. Równie nagle cichnie.

– Ale to jest inny list? – pyta Rev, choć brzmi to bardziej jak stwierdzenie.

– Hm. Na ten pierwszy odpisałem.

– Odpisałeś?

– Nie sądziłem, że ona to przeczyta!

– Skąd wiesz, że to dziewczyna?

Dobre pytanie. Nie wiem tego. Ale przecież jego pierwsze pytanie brzmiało: „Kim ona jest?”.

– A ty skąd wiesz, że to dziewczyna?

– Przecież nie siedziałbyś tutaj i rozmyślał nad listem od innego chłopaka. Daj mi go.

Daję. Gdy czyta, odtwarzam sobie w myślach jego słowa. Rozmyślał? Naprawdę tak to wyglądało? Przecież nawet jej nie znam.

– Co jakiś czas czuję się jak ta dziewczynka – cytuje.

– Sam widzisz.

– To kartka ze szkolnego zeszytu – dodaje.

– Wiem.

I nagle to do mnie dociera: cmentarz nie jest raczej z tych, na których grzebie się ludzi spoza naszego miasta. Ta dziewczyna też może chodzić do Hamiltona.

– Stary. Ona może mieć, nie wiem… jedenaście lat.

Okej, przyznaję w duchu, to akurat nie przyszło mi do głowy.

Wyrywam mu list.

– Zamknij się. To bez znaczenia.

Poważnieje.

– Jaja sobie robię. Nie wygląda mi to na coś, co mogła napisać jedenastolatka – zawiesza głos. – Może ten jej list miał trafić właśnie do ciebie.

– Nie, wkurzyła się, że odpisałem.

Teraz to on się waha.

– Nie miałem na myśli tego, że zostawiła ten list specjalnie dla ciebie. Tu może chodzić o coś innego.

Mija sekunda, zanim dociera do mnie, co kryje za jego słowami.

– Rev, jeśli zaczniesz mnie nawracać, wyjdę stąd.

– Nie próbuję cię nawrócić.

Mówi prawdę, nie robi tego. Jeszcze.

Wciąż ma tę starą Biblię, którą ściskał, gdy znalazłem go w mojej szafie. Należała do jego matki. Przeczytał ją pewnie ze dwadzieścia razy. Będzie dyskutował o teologii z każdym, kto tylko wykaże choć odrobinę zainteresowania – ale mnie nie ma na tej liście. Geoff i Kristin zabierali go do kościoła, jednak pewnego dnia oświadczył, że nie podoba mu się życie w wierze według czyjejś interpretacji.

Tym, o czym wtedy nie wspomniał, był fakt, że widok mężczyzny na ambonie za bardzo przypomina mu ojca.

Rev nie jest jednym z tych gości, którzy cały czas cytują wersety z Biblii – zazwyczaj – ale jego wiara jest solidna niczym skała. Kiedyś zapytałem go, jak może wierzyć w Boską Opatrzność, skoro ledwo udało mu się przetrwać kilka lat z ojcem.

Spojrzał na mnie wtedy i powiedział:

– Właśnie dlatego. Bo przetrwałem.

Nie da się z czymś takim polemizować.

Zaczynam żałować, że powiedziałem mu o listach. Naprawdę nie potrzebuję żadnych religijnych rozważań czy analiz.

– W takim razie nie mieszaj w to Boga – mówi. – Uznaj to za zrządzenie losu. Nie wydaje ci się interesujące, że ze wszystkich ludzi, którzy mogli znaleźć ten list, padło na ciebie?

To jedna z tych rzeczy, które najbardziej mi się w nim podobają. Nigdy nie stara się na siłę forsować własnych przekonań. Przytakuję.

– Chcesz odpisać?

– Nie wiem.

– Kłamca.

Ma rację. Chcę to zrobić.

Tak naprawdę to już układam sobie w głowie, co napiszę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wydajesz się być dość mroczna, ale piszę przecież do dziewczyny, która zostawia listy na cmentarzu, więc nie powinienem być zaskoczony.

Napisałaś, że zastanawiasz się, czy mój ból jest podobny do twojego.

Nie wiem. Nie wiem, jak mam ci odpowiedzieć. Straciłaś matkę. Ja swojej nie.

Nie wydaje ci się śmieszne, że ludzie mówią o kimś „utracony”, jakby chodziło o jakąś rzecz, na przykład telefon, który wpadł im do kanału? Ale może chodzi o inne znaczenie tego słowa, gdy nie wiadomo, co tak naprawdę się stało. Mój najlepszy przyjaciel wierzy w Boga, niebo i życie wieczne, ale nie bardzo wiem, co ja o tym wszystkim myślę. Umieramy, a nasze ciała zostają wchłonięte z powrotem przez ziemię w czymś w rodzaju biologicznego cyklu, co nie? I mam uwierzyć w to, że nasza dusza (czy jak to tam nazwać) ma trwać w nieskończoność? Gdzie w takim razie była wcześniej?

Mój przyjaciel dostałby chyba udaru, gdyby się dowiedział, że wypisuję ci takie rzeczy, bo to jeden z tych tematów, o których nigdy nie chciałem z nim porozmawiać.

Tak całkowicie szczerze, to mam właśnie chęć zgnieść ten list i zacząć od nowa.

Ale nie, nie zrobię tego. Jak sama napisałaś, pisanie do zupełnie obcej osoby daje coś w rodzaju poczucia bezpieczeństwa. Mógłbym włączyć kompa i wygooglować nazwisko twojej mamy i pewnie dowiedzieć się czegoś o tobie, ale na razie bardziej pasuje mi tak, jak jest.

Cztery lata temu zmarła moja siostra. Miała dziesięć lat. Kiedy ludzie słyszą o tym, że zmarła tak wcześnie, zawsze wyobrażają sobie, że jej ostatnie dni spędziliśmy otoczeni przez onkologów i pielęgniarki. Było totalnie inaczej. Nawet nie mieliśmy pojęcia, że to były jej ostatnie dni. Była okazem zdrowia.

To nie rak ją zabił. Zrobił to mój ojciec.

Mogłem temu zapobiec, ale tego nie zrobiłem.

Dlatego właśnie uważam, że wiem dokładnie, co masz na myśli, kiedy napisałaś, że czujesz się jak tamten fotoreporter, bo jedyne, co możesz robić, to patrzeć.

Jest niedzielne popołudnie, a ja od dwóch godzin siedzę w promieniach słońca. To dzień, w którym na cmentarz przychodzi mnóstwo ludzi, więc przez cały czas przyglądam się przychodzącym i odchodzącym postaciom o smutnych twarzach.

Przeczytałam jego list siedemnaście razy. Czytam ponownie.

Utracił siostrę. Myślę o pierwszym liście, tym, pod którym dopisał Ja też.

Przyszło mu do głowy, żeby poszukać czegoś na mój temat. A raczej na temat mojej matki. Biorąc pod uwagę, że spędzam tu tyle czasu w nadziei, że się pojawi, nie mogę mieć do niego pretensji.

Może użyć dowolnej wyszukiwarki – niewiele znajdzie. Jako fotoreporterka stała się sławna jeszcze przed ślubem, więc nawet do głowy jej nie przyszło, by zmieniać nazwisko. Wpisanie w Google „Zoe Thorne” nikogo nie doprowadzi do Juliet Young. Moje nazwisko nie pojawia się nawet na nekrologu.

Zoe odeszła wcześniej niż jej mąż, Charles, i jej córka, Juliet.

Odeszła. Ten koleś faktycznie ma rację. Słowa, których używamy w odniesieniu do czyjejś śmierci, są dziwaczne. Jakbyśmy próbowali coś ukryć.

Z drugiej strony, gdyby tekst na nekrologu brzmiał: Zoe zmarła w drodze z lotniska do domu, po dziewięciu miesiącach spędzonych na pracy w strefie wojennej. Zostawiła męża, Charlesa, i córkę, Julię, z ciastem przyozdobionym napisem WITAJ W DOMU, które przeleżało w lodówce miesiąc, zanim któreś z nich zdołało zebrać się w końcu na to, by je wyrzucić, chyba nie byłoby to zbyt odpowiednie.

Więc może naprawdę próbujemy coś ukryć.

Rozumiem już, dlaczego nie jest w stanie ocenić i porównać naszego bólu. Nie mam rodzeństwa, nie mogę więc wiedzieć, jak to jest stracić brata czy siostrę. Od czasu śmierci mamy, zdajemy się krążyć wraz z tatą wokół różnych planet żałoby, spotykając się na krótkie chwile tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Mimo to jestem pewna, że nie jest niebezpieczny dla otoczenia. Właściwie to w ostatnim czasie wydaje się ledwie świadomy tego, że w ogóle żyje.

To nie rak ją zabił. Zrobił to mój ojciec.

To wydarzyło się cztery lata temu. Próbuję sobie przypomnieć, czy w tamtym czasie w wiadomościach było coś na temat ojca, który zabił swoją córkę. Cztery lata temu miałam trzynaście lat. Zabójstwo dziecka to niekoniecznie ten rodzaj historii, którą mój tata opowiedziałby przy stole, a mama – o ile w ogóle była w domu – skupiała się raczej na tym, co działo się na świecie. Godzinami mogła dyskutować o geopolitycznych przyczynach wojen z głowami państw, ale lokalna przestępczość? Nigdy w życiu. Mawiała, że stać ją na więcej niż sąsiedzkie dramaty.

Chwila…

Cztery lata temu jego siostra miała dziesięć. To znaczy, że teraz miałaby czternaście.

Czy Chłopak od Listów to starszy brat, czy młodszy? Czy to możliwe, że wymieniam się listami z dwunastolatkiem? Czy raczej z kimś, kto jest już po dwudziestce?

To, o czym piszemy, jest zbyt dojrzałe, jak na dwunastolatka. Do pisania używa kartek z zeszytu, tak jak ja, co wskazuje na liceum lub uniwerek.

Pisze ołówkiem, skłaniam się więc ku szkole średniej. Nie jestem jednak tego pewna.

Jakieś sześć metrów ode mnie starszy mężczyzna kładzie róże u podstawy nagrobka. Plastik odbija promienie słońca.

Szkoda na to kasy, tę część cmentarza koszą w każdy wtorek i jestem pewna, że wywalają wtedy wszystkie te rzeczy, które ludzie zostawiają przy grobach. Właśnie dlatego nigdy nie zostawiłam niczego poza listami.

Wywalają wszystkie te rzeczy.

Listy. Facet od pielęgnacji terenu. Jak on się nazywał, Melendez?

Nagle, choć wiem doskonale, że jest niedziela po południu, czyli dzień, w którym nigdy nie kosi się tu trawników, czuję się obnażona.

Poza tym... blee. Przecież on ma chyba ze czterdzieści lat.

To nie może być on. Po prostu nie może. Te listy nie sprawiają wrażenia, jakby napisał je ktoś o tyle lat ode mnie starszy. No i taka różnica wieku między bratem a siostrą byłaby raczej dość nietypowa. Możliwa, ale z całą pewnością nieczęsto spotykana.

Starszy mężczyzna, ten od róż, odchodzi. Możliwe, że dostrzegł moją obecność, ale tutaj nikt nigdy mi się nie przygląda. Ja też nigdy nikomu się nie przyglądam. Wszyscy jesteśmy połączeni żałobą i w jakiś niewytłumaczalny sposób samo to sprawia, że jesteśmy oddzieleni.

Moja siostra zmarła cztery lata temu.

Ależ ze mnie idiotka. Chłopak od Listów to pewnie jedna z przychodzących tu osób, przecież właśnie praktycznie dał mi znać, jak znaleźć grób jego siostry. Musi być pochowana gdzieś blisko. To jedyne wyjaśnienie tego, że znalazł moje listy.

Zaczynam chodzić wzdłuż rzędów grobów, zmieniając co chwilę kierunek i oddalając się coraz bardziej od nagrobka mamy. Szukam śladów, które na kamiennych płytach pozostawia po sobie upływ czasu. Kilka razy zgadza się rok śmierci, ale nie wiek czy płeć. Przy każdym kroku krótko ścięta trawa protestuje cichym chrzęstem, w końcu docieram do żelaznego ogrodzenia. Robi się późno, cmentarz opustoszał, wszyscy poszli już do domów na kolację lub spędzają czas z rodzinami. Jestem sama i oddaliłam się od grobu mamy o co najmniej trzydzieści metrów.

Zbyt daleko, by ktokolwiek mógł dostrzec list pozostawiony pod kamieniem u podstawy nagrobka.

Hmm.

Czuję na udzie wibrację mojej komórki i wyciągam ją z kieszeni spodni, spodziewając się, że to wiadomość od Rowan.

Nie, to mój tata. Przysłał mi zdjęcie.

Marszczę brwi. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz napisał do mnie SMS-a, o przysłaniu zdjęcia nie wspominając. Przeciągam palcem po ekranie, żeby odblokować telefon.

To stół kuchenny. Przez chwilę nie widzę dokładnie, co się na nim znajduje, zdjęcie dopiero się ładuje. Sekundę później staje się ostre, a moje serce zamiera.

Sprzęt fotograficzny mamy. Cały.

Równie dobrze mógł wykopać jej szkielet i położyć go na tym stole.

Potrafię nazwać każdą z tych wszystkich rzeczy. Potrafiłabym też pewnie określić, którego aparatu użyła tylko na podstawie zdjęcia, które nim zrobiła. Na oparciu jednego z krzeseł wiszą jej torby, a ja czuję zapach skóry przesiąkniętej krwią, potem i łzami, których nie brakowało podczas każdego z jej wyjazdów. Zawsze, gdy wracała do domu, pomagałam jej przy rozpakowywaniu, a ciężar tych aparatów i zapach toreb są z tymi wspomnieniami nierozerwalnie związane.