Legion - Geraint Jones - ebook + książka

Legion ebook

Geraint Jones

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść łącząca emocje Gladiatora Ridleya Scotta z autentyzmem Plutonu Olivera Stone’a.

Za Rzym! Za towarzyszy broni!

„Każda strona jest przesycona żołnierskim potem”. -Giles Kristian

Legion to niecierpliwie wyczekiwany prequel dziejów rzymskiego legionisty Corvusa opisanych w Krwawym lesie i Oblężeniu

Brutalna, zuchwała opowieść, której akcja toczy się w zawrotnym tempie. - Anthony Riches, autor cyklu „Cesarstwo”

6 rok n.e. Rzym zbiera armię, by walczyć, zdobywać nowe ziemie i okrywać się chwałą.

Ale nie dotyczy to legionu Corvusa, który ma zostać w forcie w Panonii, dzikiej prowincji, gdzie góry są równie zabójcze jak wróg.

Corvusowi trudno się z tym pogodzić, zwłaszcza że jego najlepszy przyjaciel, Marcus, wyrusza na wojnę. Nie zdaje sobie sprawy, że już wkrótce jego pragnienie walki się spełni. Zbuntowane plemiona formują wielką armię, by pomaszerować na Rzym. I tylko Corvus i jego towarzysze z legionu mogą im w tym przeszkodzić.

Krew i bebechy, ale także wnikliwe spojrzenie na wieloznaczność wojny i wierność sztandarowi. - „Mail on Sunday”

Fikcja historyczna stworzona przez prawdziwego weterana, który wie wszystko o ryzyku, bólu i więziach, jakie rodzą się w walce. - „Weekend Sport”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 308

Oceny
4,3 (42 oceny)
21
14
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
koldar

Nie oderwiesz się od lektury

Prequel powieści Krwawy Las i Oblężenia, znakomicie to się czyta! Polecam gorąco!
00
SlawekPluta

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa początku do końca! Polecam
00



Strona tytułowa

Gera­int Jones

LEGION

Prze­ło­żył

Miro­sław P. Jabłoń­ski

DOM WYDAW­NI­CZY REBIS

Polecamy

Tego autora pole­camy rów­nież:

KRWAWY LAS

OBLĘ­ŻE­NIE

Dedykacja

Bry­tyj­skiej Legii Kró­lew­skiej

Prolog

Pano­nia, AD 1

Przy­glą­da­łem się śmierci przy­ja­ciela.

Osu­nął się na skalną płytę, czer­woną od jego krwi. Prawą ręką przy­trzy­my­wał roz­dartą kol­czugę i roz­pła­tany brzuch, lewa zwi­sała bez­sil­nie u boku. Kiedy zaci­skał ranę od włóczni, spo­mię­dzy jego pal­ców o znisz­czo­nej skó­rze sączyła się ciemna ciecz.

Chcia­łem go roz­ba­wić, zanim nas opu­ści.

– Gów­nia­nie ci idzie umie­ra­nie, Bru­tu­sie.

– Odpieprz się. – To miało być wark­nię­cie, ale jego szare oczy się uśmie­chały.

Kry­li­śmy się we dwóch mię­dzy ska­łami jało­wego wąwozu o spa­lo­nych zbo­czach. Noz­drza draż­nił nam smród dymu, krwi i gówna – nie­opo­dal pło­nęła mała wio­ska. Wno­sząc z prze­cią­głych krzy­ków, mój przy­ja­ciel nie był jedy­nym, któ­rego ciało posma­ko­wało żelaza.

– Robisz to pierw­szy raz? – Pró­bo­wa­łem zażar­to­wać, pra­gnąc z całych sił oka­zać obo­jęt­ność wobec wła­snej roz­pa­czy i jego poża­ło­wa­nia god­nego stanu. Strasz­li­wie pra­gnąc być wojow­ni­kiem, jakim nauczył mnie być.

Wete­ran się skrzy­wił, zamiast obda­rzyć mnie swoim zwy­cza­jo­wym wspa­nia­łym uśmie­chem.

– O mnie się nie martw. Dam sobie radę.

Nie spo­dzie­wa­łem się, żeby Bru­tus powie­dział coś innego. Odsłu­żyw­szy w legio­nach pięt­na­ście lat, był kimś wię­cej niż tylko dowódcą mojej dru­żyny. Był mi przy­ja­cie­lem, nauczy­cie­lem i ojcem – albo przy­naj­mniej kimś naj­bliż­szym ojcu, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łem.

– Prze­pra­szam. – Było mi przy­kro, bo moja żoł­nier­ska maska się ześli­zgi­wała i drżały mi ręce. Byłem prze­ra­żony.

Zauwa­żył to i zbył wzru­sze­niem ramion, jakby kwe­stia jego życia lub śmierci była czymś pobocz­nym, a całą uwagę poświę­cał mło­demu żoł­nie­rzowi pod jego dowódz­twem.

– Ura­to­wa­łeś mi życie.

Pokrę­ci­łem głową.

– Umie­rasz.

– Nie dzielmy włosa na czworo – wysa­pał i jego słowa wywo­łały śmiech nas obu. Krótka chwila buntu prze­ciwko absur­dal­no­ści tego wszyst­kiego, zanim sro­żący się, czer­wony ból ponow­nie skrę­cił trze­wia mojego przy­ja­ciela, który prze­klął po imie­niu wszyst­kich zna­nych sobie bogów. – Spier­da­laj stąd, zanim mnie znowu roz­śmie­szysz. – Skrzy­wił się. – Idź i sprawdź, co z innymi.

– Nie powi­nie­nem cię opusz­czać.

– Na­dal jestem dowódcą two­jej dru­żyny, chłop­cze. Rób, co mówię.

Wytrzy­ma­łem jego kamienne spoj­rze­nie. Chcia­łem się sprze­ci­wić. I nie­mal tak zro­bi­łem, kiedy wyszcze­rzył się i powie­dział:

– Nie umrę bez poże­gna­nia.

Bez sensu było obie­cać coś takiego, a jed­nak mu uwie­rzy­łem. Wsta­łem i odwró­ci­łem się. Spo­strze­głem grupkę żoł­nie­rzy. Dwaj byli mło­dzi, o oczach sze­roko otwar­tych z powodu szoku, ale pozo­stali byli godni zaufa­nia i wie­dzia­łem, że dopil­nują mak­sy­mal­nej wygody naszego wete­rana. Wynu­rzy­łem się spo­śród ostrych gła­zów, pomię­dzy które wcią­gną­łem go dla bez­pie­czeń­stwa, i zsze­dłem na dno wąwozu, kie­ro­wany ku poło­wie mojej cen­tu­rii sykiem i trzesz­cze­niem pło­ną­cych gwał­tow­nie strzech gór­skiej osady. Kilka chat stało na razie nie­tknię­tych, ale byłem pewny, że i one zamie­nią się w popiół, zanim stąd odej­dziemy. Naj­pierw znie­sie się do nich trupy tubyl­ców; widzia­łem, że legio­ni­ści już dźwi­gają krwa­wiące ciała wro­gów na miej­sce ich ostat­niego spo­czynku.

Wro­go­wie. To był bar­dzo nacią­gany ter­min, wie­dzia­łem o tym. Ludzie, któ­rych zabi­li­śmy tego dnia, nie byli niczym wię­cej, jak zło­dzie­jami i roz­bój­ni­kami, ale sprze­ci­wili się wła­dzy Rzymu i dla­tego zgi­nęli. Nie­któ­rzy nawet od mojego mie­cza. Stali się moimi pierw­szymi ofia­rami. Byłem zabójcą, poją­łem to teraz. Tego poranka byłem po pro­stu…

Sobą.

Potar­łem oczy. Jakim cudem sytu­acja zmie­niła się tak szybko, w zale­d­wie kilka godzin? Dzień zaczął się spo­koj­nie, od peł­znię­cia poma­rań­czo­wego świa­tła malu­ją­cego szczyty gór z takim dosto­jeń­stwem, że nikt się nie odzy­wał, kiedy goto­wa­li­śmy się do wymar­szu. Ranek, który nastą­pił po tym natu­ral­nym prze­py­chu, był chłodny, przy­naj­mniej w porów­na­niu z przy­tła­cza­ją­cym upa­łem gór w lecie, i nic nie zapo­wia­dało, że nad­cho­dzące godziny będą świad­kami krwi, fla­ków, gówna i krzy­ków. Potem jed­nak, kiedy zarzu­ci­li­śmy ekwi­pu­nek na ramiona i powle­kli­śmy się kamie­ni­stymi zbo­czami, nasza dru­żyna natknęła się na pozor­nie opusz­czone obo­zo­wi­sko roz­bój­ni­ków dzia­ła­ją­cych w oko­licy. Oczy­wi­ście szu­ka­li­śmy ich, ale w końcu zawsze tro­pi­li­śmy prze­stęp­ców, lecz ni­gdy ich nie znaj­do­wa­li­śmy. To była ich ojczy­zna. Ich góry. Wyła­niali się z jarów i zni­kali w nich jak duchy, a my, pocąc się, poru­sza­li­śmy się w prze­smy­kach z wdzię­kiem słoni. Samo zna­le­zie­nie nie­daw­nego obo­zo­wi­ska sta­no­wiło powód do świę­to­wa­nia i nikt z nas nie przy­pusz­czał, że górale znaj­dują się w odle­gło­ści kilku kilo­me­trów od naszego małego oddziału patro­lo­wego w sile czter­dzie­stu ludzi, nie mówiąc już o tym, że są na dłu­gość włóczni.

To się zmie­niło, kiedy Bru­tus popro­wa­dził naszą ośmio­oso­bową dru­żynę na poszu­ki­wa­nie wody. Kto wie, dla­czego zbójcy zde­cy­do­wali się tego dnia sta­wić opór? Może po pro­stu zmę­czyło ich ucie­ka­nie; może tak bar­dzo znie­na­wi­dzili widok naszych zbroi, że już dłu­żej nie mogli utrzy­mać mie­czy w pochwach. Bez względu na powód, napa­dli na nas z włócz­niami i mie­czami, a ich zacie­kłość była tak nie­spo­dzie­wana, że przez chwilę się zda­wało, że możemy ulec zasko­cze­niu i gwał­tow­no­ści ich dzia­ła­nia.

Oca­lił nas jeden czło­wiek.

Zare­ago­wał z taką siłą i bru­tal­no­ścią, że nie­mal sam odparł pierw­szy atak wroga. Gdy reszta stała, spa­ni­ko­wana i z wiel­kimi oczami, tego żoł­nie­rza momen­tal­nie ogar­nęła żądza zabi­ja­nia i masa­kro­wa­nia, czemu się oddał z tak bra­wu­ro­wym lek­ce­wa­że­niem legio­no­wych zasad szer­mierki, że gwał­tow­nym cio­sem mie­cza pozba­wił jed­nego ban­dytę głowy. W obli­czu tego bojo­wego szału prze­ciw­nicy kom­plet­nie stra­cili ducha walki i ucie­kli, ale nasze oszczepy spa­dły na ich odsło­nięte grzbiety, jakby byli zwie­rzyną łowną, i teraz w roz­rzu­co­nych żało­śnie zwło­kach napast­ni­ków i w ich krwi roiło się robac­two. Przy­glą­da­jąc się skut­kom rzezi, myśla­łem o okrut­nym czło­wieku, który odwró­cił los potyczki. O czło­wieku, który rado­śnie przy­jął moż­li­wość zabi­ja­nia. O czło­wieku, który uciekł do legio­nów w poszu­ki­wa­niu obiet­nicy takiej bru­tal­nej śmierci.

Roz­my­śla­łem o sobie.

Z bole­snej zadumy wyrwał mnie dotyk dłoni na ramie­niu, cięż­kiej jak niedź­wie­dzia łapa. Odwró­ci­łem się i spoj­rza­łem na Vara, star­szego ode mnie towa­rzy­sza, o twa­rzy i rysach tak ostrych i posęp­nych jak teren, na któ­rym wal­czy­li­śmy tego dnia.

– Chodź ze mną.

Podą­ży­łem za nim. Zapro­wa­dził mnie do legio­ni­sty leżą­cego na ple­cach i roze­bra­nego z kol­czugi. Dwaj żoł­nie­rze ofe­ro­wali ran­nemu wodę i pocie­sze­nie. Jed­nym był Pri­scus, życz­liwy wete­ran mający za sobą tyle samo lat służby co Bru­tus. Drugi, Okta­wiusz, był przy­stoj­nym mło­dzień­cem, który odbył szko­le­nie woj­skowe wraz ze mną. Popa­trzy­łem na niego i prze­ko­na­łem się, że nie jestem jedy­nym, któ­remu drżą ręce.

Skie­ro­wa­łem spoj­rze­nie na leżą­cego mię­dzy nimi legio­ni­stę. Był to Fano, młody żoł­nierz z naszej dru­żyny. Dostał włócz­nią na początku star­cia. Jego skóra miała wosko­waty połysk i barwę suchego popiołu. Bli­żej mu było do świata umar­łych niż do naszego. Wie­dzia­łem w tam­tej chwili, że umrze daleko od przy­brzeż­nego ital­skiego mia­sta, od któ­rego wziął imię. Mia­sta, o któ­rym mówił z miło­ścią i dumą. Ni­gdy wię­cej nie zoba­czy morza. Nie ujrzy swo­jej matki. Powie­dział mi, że pła­kała, kiedy się zacią­gnął. Jak roz­pacz­li­wie będzie szlo­chała teraz?

– Pomy­śla­łem, że będziesz chciał się poże­gnać – powie­dział Pri­scus, zawsze roz­tropny.

– Żegnaj, Fano. – Tylko tyle. Co wię­cej mogłem powie­dzieć?

Pri­scus spoj­rzał na Vara, po czym ski­nął na Okta­wiu­sza i na mnie.

– Weź tych dwóch i znie­ście resztę ciał do chat.

Ode­szli­śmy. Varo wyczuł, że drę­czy mnie pyta­nie.

– Dla­czego nie zaj­rzy do Bru­tusa? – zapy­ta­łem.

Varo nie odpo­wie­dział. Zamiast tego wska­zał gestem mło­dego roz­bój­nika leżą­cego w kałuży ciem­nej krwi. Z brzu­cha trupa wyle­wały się kiszki. Oczy były otwarte, wpa­trzone w puste błę­kitne niebo.

– Twój, nie? – zapy­tał.

Ow­szem. Mój miecz prze­szył go na wylot. Przy­po­mnia­łem sobie teraz dozna­nie oporu na ostrzu, żar krwi tego czło­wieka na dłoni i jego zdła­wiony oddech na mojej twa­rzy.

– Pierw­szy?

Ski­ną­łem głową.

– Potem jesz­cze dwóch.

Wiel­ko­lud uśmiech­nął się i pokle­pał mnie po ramie­niu.

– Gdyby czło­wiek nie zabił nikogo przed zacią­gnię­ciem się, to skąd by wie­dział, że to polubi? – Wyró­sł­szy na wiel­kiego chło­paka w wiel­kim mie­ście, Varo wcze­śnie poznał prze­moc.

Nie odpo­wie­dzia­łem, tylko spoj­rza­łem na pozba­wione życia ciało u moich stóp. Podo­bało mi się zabi­cie go? Z pew­no­ścią nie wzbu­dziło mojej odrazy. Patrze­nie na trupa nie wywo­ły­wało we mnie żad­nych emo­cji, dobrych ani złych. Byłem po pro­stu odrę­twiały. Gdy zabi­ja­łem, ist­niały we mnie jedy­nie wście­kłość i pra­gnie­nie ochro­nie­nia Bru­tusa.

– Wleź­li­śmy w zasadzkę. – Okta­wiusz wzru­szył ramio­nami, patrząc na strome zbo­cza wzgórz i ska­li­ste ostańce, które drwiły z naszej wyćwi­czo­nej tak­tyki. – Mamy szczę­ście, że wszy­scy nie skoń­czy­li­śmy jak Fano.

– To dla­tego, że to była banda zwy­kłych prze­stęp­ców – zadrwił Varo, chwy­ta­jąc moją ofiarę za włosy i cią­gnąc ją w stronę chaty; ślad na pyli­stym pod­łożu zabar­wiła czer­wień. – Nie wojow­nicy. Tylko zło­dzieje. To była knaj­piana burda na zbo­czu góry, chło­paki. Bez zna­cze­nia.

Zna­czyła coś dla Fana.

– Nie żyje – powie­dział nam póź­niej Pri­scus, kiedy już umie­ści­li­śmy ostat­nie zwłoki Panoń­czy­ków w cha­łu­pach i je pod­pa­li­li­śmy.

– Co z Bru­tu­sem? – zapy­ta­łem.

Pri­scus nie odpo­wie­dział. Varo oparł dłoń na moim ramie­niu.

– Dobrze się dzi­siaj spi­sa­łeś – pochwa­lił mnie.

– Co z Bru­tu­sem?

Wete­rani spoj­rzeli na mnie wzro­kiem wyra­ża­ją­cym cier­pli­wość.

– Dobrze się spi­sa­łeś, Corvu­sie – stwier­dził Pri­scus. – Chodź obmyć się z tej krwi.

I odpro­wa­dził mnie z dala od dymu, gówna i tru­pów. Odpro­wa­dził mnie od miej­sca, w któ­rym pierw­szy raz zabi­łem. W któ­rym pierw­szy raz stra­ci­łem towa­rzy­sza. W któ­rym pierw­szy raz wal­czy­łem jak pies w ziem­nym dole.

Gdy­bym wie­dział, czym sta­nie się moje życie, poło­żył­bym się i został z mar­twymi.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Pięć lat póź­niej

Krążyły pogło­ski o woj­nie.

To były plotki roz­po­wia­dane zdu­szo­nym gło­sem przez kup­ców, roz­sie­wane przez kurwy i prze­ka­zy­wane szep­tem przez nie­wol­ni­ków.

To były ostrożne nowiny, uci­szane przez ofi­ce­rów, demen­to­wane przez urzęd­ni­ków i sma­ko­wane przez żoł­nie­rzy.

Sma­ko­wane przez nas, gdyż mówiły o walce.

– Musimy to uczcić – oświad­czył Varo, a beł­ko­tliwa wymowa wska­zy­wała, że wiel­ko­lud zaczął świę­to­wać już wiele godzin temu.

– Nie sprze­ci­wiam się. – Pri­scus wzru­szył ramio­nami. – Okta­wiu­szu?

– Jestem za. Nie zabie­rzemy tego ze sobą, prawda? Jeśli mam zgi­nąć, to chcę zosta­wić po sobie jakieś bogate dziwki. Co powiesz, Corvu­sie?

Co powie­dzia­łem? Nie­zbyt wiele. Byłem znany ze swo­jego tem­pe­ra­mentu, nie z wymowy, a głowę mia­łem zajętą wojną. Nie chcia­łem pogło­sek, pra­gną­łem bitwy. Praw­dzi­wej bitwy z praw­dzi­wym wro­giem.

– Znowu ma to spoj­rze­nie. – Varo oskar­ży­ciel­sko wymie­rzył we mnie paluch. – Ponury drań.

– Zasta­na­wiam się – odpar­łem.

– Nad czym?

– Ile czasu zaj­mie wyko­pa­nie grobu na twoje tłu­ste dup­sko.

Towa­rzy­sze się roze­śmiali, a na moje usta wypełzł wątły uśmiech. Okta­wiusz go zauwa­żył i udał, że spada ze stołka.

– Widzie­li­ście to, chło­paki? Widzie­li­ście? Odro­binę sze­rzej, a oba­wiał­bym się, że roze­drze sobie gębę na pół.

– To pewna odmiana od mar­twie­nia się o roz­dar­cie two­jej dupy.

– Bogo­wie. – Pri­scus pokrę­cił głową. – Naprawdę jesteś w dobrym humo­rze. O co cho­dzi?

Wzru­szy­łem ramio­nami, jakby to było oczy­wi­ste. Jakby nie było lep­szego wyja­śnie­nia dla uśmie­chów, rechotu i ocze­ki­wa­nia jutra z pod­nie­ce­niem.

– Wojna – odpo­wie­dzia­łem im. – Nasza wojna.

Wkro­czy­li­śmy do mia­sta – wypięte piersi, pod­nie­sione głosy. Byli­śmy pew­nymi sie­bie dra­niami, żoł­nie­rzami w roz­kwi­cie sił. W ciągu trzech lat od chwili, gdy pierw­szy raz zabi­łem, moi przy­ja­ciele i ja osią­gnę­li­śmy nowe sta­no­wi­ska, ale ni­gdy się nie roz­dzie­li­li­śmy. Każdy z nas dowo­dził dru­żyną w dru­giej cen­tu­rii dru­giej kohorty Ósmego legionu, co w roz­mo­wach z wta­jem­ni­czo­nymi – żoł­nie­rzami i ludźmi z tabo­rów – skra­ca­li­śmy do frazy: druga dru­giej Ósmego. Cen­tu­ria, licząca osiem­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy, była naszą rodziną, kohorta wio­ską, a legion ple­mie­niem. Pri­scus, Varo i Okta­wiusz byli moimi braćmi, razem two­rzy­li­śmy zwartą grupę. Nie bez dumy: wie­dzie­li­śmy, że jeste­śmy dobrymi żoł­nie­rzami. Oka­zja uczest­ni­cze­nia w woj­nie omi­nęła nas wszyst­kich, z wyjąt­kiem naj­star­szego Pri­scusa, ale dowódcy nam ufali, a legio­nowa brać sza­no­wała. Kiedy doj­dzie do bitwy – co wyda­wało się bli­skie – wie­dzie­li­śmy, że inni żoł­nie­rze będą się na nas oglą­dali, gdy przyj­dzie do utrzy­ma­nia szyku albo popro­wa­dze­nia ataku.

– To Tybe­riusz będzie dowo­dził armią – powie­dział Pri­scus, kiedy ze zmru­żo­nymi oczami wędro­wa­li­śmy uli­cami mia­sta, któ­rego białe mury odbi­jały sło­neczne pro­mie­nie.

Jak wiele innych w cesar­stwie, wyro­sło ono obok fortu, mają­cego pomie­ścić legion i poło­żo­nego stra­te­gicz­nie dla naj­efek­tyw­niej­szego wspie­ra­nia wpro­wa­dza­nia rzym­skiego prawa i porządku w nowej pro­win­cji. Pano­nia była świeżą zdo­by­czą cesar­stwa, a Pri­scus wal­czył jako mało­letni żoł­nierz w ostat­nich mie­sią­cach kam­pa­nii, pod­czas któ­rej ją zajęto. Kocha­li­śmy go za to i podzi­wia­li­śmy.

– Jest wspa­nia­łym dowódcą – cią­gnął Pri­scus, uwa­ża­jąc, żeby nie wdep­nąć w koń­skie gówno na grun­to­wej ulicy.

– Co go wyróż­nia? – zapy­tał Okta­wiusz, wio­dąc wzro­kiem za młodą nie­wol­nicą, która szła obok swo­jego pana.

– Cóż, po pierw­sze, kocha nas – zadu­mał się star­szy męż­czy­zna. – Nie jest podobny innym patry­cju­szom. Masze­ruje i jeź­dzi konno wraz ze swo­imi ludźmi. Jada z nimi przy jed­nym stole.

– Nie obcho­dzi mnie, gdzie je – wtrą­cił się Varo. – Co do mnie, może uczto­wać ze szczu­rami w latry­nie, byle tylko zwy­cię­żał.

– Tak robi – zapew­nił Pri­scus z prze­ko­na­niem czło­wieka, który widział te wik­to­rie na wła­sne oczy.

Oso­bi­ście nie­wiele wie­dzia­łem o Tybe­riu­szu ani o niego dba­łem. Wie­dzia­łem jedy­nie, że spraw­dził się w walce, że począt­kowo był pasier­bem cesa­rza Okta­wiana Augu­sta, ale kilka lat temu został usy­no­wiony, żeby zapew­nić Augu­stowi pra­wo­wi­tych następ­ców. Ludzie tacy jak Pri­scus, któ­rzy pod nim słu­żyli i w związku z tym czuli więzi męstwa, zda­wali się z pew­nym zain­te­re­so­wa­niem śle­dzić jego karierę, któ­rej frag­menty z wolna i zde­cy­do­wa­nie prze­są­czały się z Rzymu kana­łami zarówno ofi­cjal­nymi, jak i nieofi­cjal­nymi. Jed­nak dla więk­szo­ści żoł­nie­rzy naj­więk­szym zmar­twie­niem w czas pokoju było nie to, kto nimi rzą­dzi, tylko żeby im pła­cono. Jeśli skrzy­nie z żoł­dem przy­by­wały na czas i były pełne, mało nas obcho­dziło, czyje obli­cze jest wybite na mone­tach.

– Dzi­siaj sta­wiasz – zwró­ci­łem się do Okta­wiu­sza, snu­jąc w gło­wie takie myśli. – Wisisz mi za poprzed­nią noc.

Na jego przy­stoj­nej twa­rzy poja­wił się gry­mas.

– Nie pamię­tam.

– Wła­śnie. Byłeś nawa­lony i roz­le­wa­łeś wino. Musia­łem kupo­wać chyba trzy kubki na każdy jeden, który zdo­ła­łeś donieść do ust.

Pri­scus i Varo roze­śmiali się na to wspo­mnie­nie, a Okta­wiusz wzru­szył ramio­nami, uzna­jąc swoją praw­do­po­dobną winę.

– Nie ma jak w domu – powie­dział potem Varo z uśmie­chem, gdy dostrzegł wino­rośl zdo­biącą gospodę „Pod Czarną Owcą”, ulu­bioną karczmę naszego brac­twa i więk­szo­ści kohorty.

– Cześć, chło­paki – powi­tał nas wete­ran przy drzwiach. – Sły­sze­li­ście nowiny?

Varo uniósł wiel­kie ręce w geście pro­te­stu.

– Mówi­łem to już two­jej żonie: nie jest moje.

Stary wia­rus się roze­śmiał, a odór wina w jego odde­chu ude­rzył mnie w twarz, tak że zmarsz­czy­łem nos.

– Nie to, kuta­sie. Wie­ści o woj­nie! Przy­bywa Tybe­riusz i zamie­rza zebrać naj­więk­szą armię, jaką widziano w tym poko­le­niu!

Spoj­rza­łem na towa­rzy­szy. Wyobra­żam sobie, że to, co ujrzeli w moich oczach, było dro­bia­zgiem w porów­na­niu z tym, co ja zoba­czy­łem w ich spoj­rze­niach – nie­okieł­znane pod­nie­ce­nie, jak u dziecka na widok pierw­szej w życiu zabawki.

– Gdzie to sły­sza­łeś? – zapy­tał scep­tycz­nie Varo, świa­domy, jak bar­dzo żoł­nie­rze lubią wyol­brzy­miać liczby.

Wete­ran wska­zał kciu­kiem za sie­bie, w stronę gospody.

– Sie­dzi tam kilku kan­ce­li­stów ze sztabu legionu. Zdra­dzają tajem­nice za kubek wina.

– Dokąd wyru­szamy? – zapy­ta­łem szybko.

– Na pół­noc, za Dunaj! Kró­lowi Mar­bo­dowi należy się porządna rzym­ska łaź­nia!

Przy­glą­da­łem się twa­rzy Pri­scusa, gdy przy­swa­jał te wia­do­mo­ści. Pierw­szy raz, wśród ogól­nej rado­ści, ujrza­łem odro­binę waha­nia.

– Jest kró­lem Mar­ko­ma­nów – powie­dział w końcu. – To liczne ple­mię.

– Wła­śnie! – wybeł­ko­tał pijacko wete­ran. – Baw­cie się dobrze, chłopcy! Pod koniec lata będziemy albo bogaci, albo mar­twi!

– Wiem, kim ja będę. – Okta­wiusz się uśmiech­nął, prze­pchnąw­szy się do szynk­wasu i mach­nąw­szy na obe­rży­stę.

– Mógł­byś zna­leźć całą hordę króla Mar­bo­ja­koś­tam i na­dal być nam winien forsę, skąpy dra­niu. – Varo uśmiech­nął się iro­nicz­nie. – Co myślisz, Pri­scu­sie? Umil­kłeś.

– To liczne ple­mię – powtó­rzył stary żoł­nierz.

– Jak ci się zdaje, kogo mamy naje­chać? – Varo pokrę­cił głową, ziry­to­wany tym, że humor jego towa­rzy­sza przy­gasł. – Nie wzbo­ga­cimy się, rabu­jąc paru wie­śnia­ków, nie?

Pri­scus trzy­mał język za zębami; zamiast odpo­wie­dzieć, wziął kubek, który wycią­gnął do niego Okta­wiusz.

– A co z tobą? – zapy­tał mnie Varo. – Co o tym myślisz?

Nie odpo­wie­dzia­łem.

– No cóż, obaj jeste­ście zaje­bi­stą kom­pa­nią – par­sk­nął Varo, osu­sza­jąc swój kubek jed­nym hau­stem.

Jed­nak wiel­ko­lud błęd­nie wziął moją apa­tię za brak zain­te­re­so­wa­nia – nie obcho­dziło mnie, z kim wal­czymy, po pro­stu chcia­łem się bić. Ani razu od tam­tego dnia w górach nie wycią­gną­łem mie­cza z pochwy w innym celu, jak na potrzeby musz­try i tre­ningu, i tych kilka krót­kich chwil potyczki wspo­mi­na­łem z tęsk­notą zare­zer­wo­waną zwy­kle dla kocha­nek. Prawda była taka, że nie obcho­dziło mnie, czy wystę­puję prze­ciwko kró­lowi Mar­bo­dowi czy Tybe­riu­szowi. Chcia­łem tylko wal­czyć. Upusz­czać krwi. Zabi­jać. Zatra­cić się w takiej chwili. W jedy­nym momen­cie, kiedy fak­tycz­nie – praw­dzi­wie – zapo­mi­na­łem o powo­dzie, który przede wszyst­kim spro­wa­dził mnie do legio­nów.

– Hej! – usły­sza­łem okrzyk obe­rży­sty. – Hej, Corvu­sie! Nie wywo­łuj znowu dzi­siaj awan­tur. Ostrze­gam cię!

Byłem znany „Pod Czarną Owcą”, a wła­ści­ciel dostrzegł ponury nastrój, który zasnuł mi twarz jak całun. Wie­dział, co to zwia­stuje. Tak jak wie­dzieli moi przy­ja­ciele.

– Nie – popro­sił Pri­scus, ujmu­jąc mnie za ramię.

Ale było już za późno.

Pijany żoł­nierz zato­czył się na mnie, więc mia­łem pre­tekst.

W jed­nej chwili gospoda stała się miej­scem zadymy.

2

Gęste roje much zawi­ro­wały z brzę­cze­niem wokół mnie, kiedy w ścieku opa­dłem na kolana i sklą­łem swój los. Za wywo­ła­nie bójki w gospo­dzie uka­rano mnie służbą poza kolej­no­ścią i teraz moim zada­niem było odblo­ko­wa­nie rury bie­gną­cej od jed­nej z latryn kohorty. Usi­ło­wa­łem nie zwy­mio­to­wać, prze­bi­ja­jąc się przez zator, a trzy­mane przeze mnie narzę­dzie wycho­dziło pokryte gów­nem, które ochla­py­wało mi przed­ra­mię.

– Uro­dzi­łeś się do tego – usły­sza­łem głos za sobą.

Odwró­ci­łem się i stwier­dzi­łem, że patrzę na rzym­ski ideał.

Mar­cus.

Jeśli jest moż­liwe, żeby czło­wiek lśnił jaśniej od zbroi, to tak było w jego przy­padku. Grecy podzi­wia­liby go za dosko­nałą har­mo­nię ciała, a Spar­ta­nie za natu­ral­nie szla­chetną postawę. Mar­cus przy­po­mi­nał oży­wiony posąg Achil­lesa; byłem dotkli­wie tego świa­domy od czasu, gdy dora­sta­li­śmy razem jako chłopcy, i sta­no­wił obiekt zawi­ści lub pożą­da­nia wszyst­kich ludzi w mie­ście. Był dosko­nały pod każ­dym wzglę­dem.

Rzu­ci­łem w niego bryłką gówna.

Oczy­wi­ście uchy­lił się przed nią bez trudu. Ota­cza­jąca go aura była tak czy­sta, że wąt­pi­łem, by mój przy­ja­ciel musiał kie­dy­kol­wiek kuc­nąć i się wysrać, jak reszta nas, śmier­tel­ni­ków. Miał sta­no­wi­sko optio – był zastępcą dowódcy cen­tu­rii w szó­stej kohor­cie, w związku z czym czę­sto byli­śmy roz­dzie­leni, nawet jeśli na nie­wielką odle­głość i w obrę­bie obozu.

– Czego chcesz? – wark­ną­łem zamiast powi­ta­nia.

– Sły­sza­łem, że wdep­ną­łeś w gówno.

– Zabawny jesteś.

– A ty głupi. Kolejna burda?

Wzru­szy­łem ramio­nami, wycie­ra­jąc brudną rękę o zie­mię.

– On zaczął.

Mar­cus pokrę­cił głową, ale z czu­ło­ścią.

– Niech zgadnę. Wpadł na cie­bie.

– Szu­kał kło­po­tów.

– Cóż, i zna­lazł je, co?

Ow­szem. Zanim mnie dotknął, zapra­wi­łem go z byka. Mojej twa­rzy daleko było do nie­ska­zi­tel­nego piękna Mar­cu­so­wego obli­cza, a bli­zny na czole i krzywy nos opo­wia­dały histo­rię innych pija­tyk i bójek.

– Dla­czego to robisz, Corvu­sie? – zapy­tał Mar­cus, patrząc z brzegu wykopu. – Kie­dyś mógł­byś zostać cen­tu­rio­nem, gdy­byś nie był taki wrogi i agre­sywny.

– Jestem żoł­nie­rzem pie­choty – mruk­ną­łem, przy­glą­da­jąc się odcin­kowi rury, który na­dal musia­łem oczy­ścić. – Ocze­kuje się, że będę wrogi i agre­sywny.

– Nie dla swo­ich.

Miał rację, wie­dzia­łem, ale sto­pień i funk­cja ni­gdy nie były moimi ambi­cjami. Wstą­pi­łem do legio­nów tylko z jed­nego powodu. A skoro nie dawano mi wro­gów, z któ­rymi mógł­bym się bić, to zastę­po­wali ich żoł­nie­rze mojego cesar­stwa.

Nie jak Mar­cus. Opu­ścił nasze rodzinne mia­sto dwa lata przede mną, mając głowę pełną rojeń o wiel­ko­ści i chwale. Zamie­rzał posze­rzyć gra­nice Rzymu i rzu­cić bar­ba­rzyń­ców na kolana. Chciał nieść oświe­ce­nie ku ciem­nym zakąt­kom świata. Zamie­rzał budo­wać cesar­stwo, które prze­trwa tysiąc lat. Miał zamiar doko­nać tego wszyst­kiego i w trak­cie chciał mnie mieć u swo­jego boku.

– Z czego się śmie­jesz? – zapy­tał teraz.

Nie mogłem się powstrzy­mać, ale też nie mogłem wyja­wić przy­ja­cie­lowi powodu, ryzy­ku­jąc, że urażę jego ide­ali­styczne poglądy – całe to gór­no­lotne gada­nie, a oto mamy rze­czy­wi­stość: Mar­cus ni­gdy dotąd nie ubru­dził krwią mie­cza w bitwie, a ja mia­łem ręce po łok­cie w legio­no­wym gów­nie.

– Po pro­stu wspo­mi­na­łem stare, dobre czasy – odpar­łem.

A było co wspo­mi­nać. Czasy, kiedy bie­ga­li­śmy po wzgó­rzach. Nur­ko­wa­li­śmy w czy­stym, błę­kit­nym morzu. Bili­śmy się jeden za dru­giego, kła­ma­li­śmy jeden za dru­giego, kry­li­śmy jeden dru­giego. Uro­dzi­li­śmy się w róż­nych rodzi­nach, ale naszym prze­zna­cze­niem było zostać braćmi. Żaden dzień nie uka­zał tego bar­dziej praw­dzi­wie niż ten, kiedy ucie­kłem z domu do legio­nów.

– O co cho­dzi? – zapy­tał.

Mój uśmiech zgasł.

– O nic.

Nie dało się jed­nak okła­mać Mar­cusa. Momen­tal­nie ześli­zgnął się ze skarpy; jego nie­ska­zi­telne san­dały zagłę­biły się w nie­czy­sto­ściach z prze­peł­nio­nych koryt.

Uśmiech­nął się do mnie.

– Pomogę ci.

Jak mogłem nie odpo­wie­dzieć uśmie­chem?

– Zawsze razem w gów­nie – par­sk­ną­łem.

– Zawsze, bra­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Legion

Copy­ri­ght © Gera­int Jones, 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce

© Nik Keevil/Arcan­gel

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Legion, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-786-1

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer