Lawn mower - Sylwester Kułach - ebook + książka

Lawn mower ebook

Kułach Sylwester

0,0
24,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Marcin pędzi typowe życie nastolatka w końcówce PRL-u, mieszkając w małej górniczej miejscowości na południu Polski. Myśli, że problemy w szkole, z kolegami, niedoborem żywności, dojrzewaniem oraz nierzadko pijanym ojcem to wszystko, co może go spotkać. Aż pewnego dnia okazuje się, że pokątnie zdobyte mięso na obiad ożywa i okazuje się… demonem! Na szczęście wystarczy go umieścić w balii z wodą, aby przez sześć dni nikomu nie zagroził. A to dopiero początek ogromu wyzwań i problemów, jakie go czekają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 509

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Obudził mnie głos, który słyszałem przez sen.

– Marcin, Marcin... jesteś tam?

Znowu zasnąłem na dachu. Czułem, jak nierówne deski wbijają mi się w obolałe plecy. Poranne słońce zmuszało mnie do otwarcia powiek. Zaspanym i ochrypniętym głosem odpowiedziałem cicho.

– Jestem, jestem.

Muckarnia wiedział, że jeśli latem nie ma mnie w domu, śpię na dachu naszej stodoły.

– Idę do ciebie – odpowiedział Mucek.

Odwróciłem się na bok, starając się ukraść jeszcze minutę snu. Stodoła była wysoka, ściany z kamienia, wewnątrz jedno piętro na słomę. Słyszę, jak mój młodszy o pięć lat sąsiad szczebel po szczeblu pokonuje drogę na szczyt. Drewniana drabina skrzypiała pod jego stopami, poranne słońce grzało mnie w twarz.

Zaczyna się kolejny dzień. Leżąc na boku, widzę otwarty właz na dach stodoły. A z niego, niczym peryskop łodzi podwodnej wynurza się głowa. Roztrzepane blond włosy i wiecznie uśmiechnięta twarz.

– Wskakuj – powiedziałem.

– Znowu stary przyszedł pijany? – zapytała głowa wystająca z dachu.

– No…

– Zdążyłeś uciec z chaty?

Podniosłem przyklejony do dachu policzek.

– Widzę, że nie zdążyłeś – wtrącił Mucek. Zauważył fioletowy siniak na mojej twarzy. – Nie zdążyłeś zwiać przez okno?

– Chciałem, ale sądziłem, że dam radę przez drzwi. Myliłem się.

Pijany Ojciec stał w drzwiach wejściowych. Zadziwiające, jakie dylematy może mieć 14-latek. Uciec przed pijanym ojcem przez okno czy drzwi. A czasu do namysłu zawsze tak mało! Przez drzwi! W tym tygodniu miałem dość skakania prosto w róże. Wszędzie wbite kolce i pocięte, zakrwawione ciało.

– Nie słyszałeś, jak się wydzierał, wracając do domu?

Nie odpowiedziałem. Tym razem mój system ostrzegawczy mnie zawiódł.

***

Gdy ojciec nie wrócił o 7 rano z kopalni, wiedziałem, że wróci wieczorem pijany jak świnia. Pod wieczór, wpadając na chwilę do domu, nasłuchiwałem, czy nie dochodzi mnie gdzieś rozdzierająco chrypiący głos wracającego ojca.

– Wy skurwysyny, ja wam pokaże!!!

Zataczając się po całej drodze, wyzywał cały świat. Miałem to wytrenowane i zwykle wiedziałem, jak daleko jest od domu. Tego dnia koło godziny 16, gdy zwykł wracać z baru, nie usłyszałem znanych mi dźwięków. Było cicho, choć nasłuchiwałem kroków i uciekających spod nóg ojca kurczaków po placu. Pomyślałem, że wyjdę z domu i rozejrzę się, czy nie ma go gdzieś na drodze. Złapałem za klamkę, pociągnąłem za drzwi. W ganku stał mój ojciec. W głowie przelatywały mi obrazy tego, co się stanie. Próbowałem uciec, ale strach sparaliżował mi nogi. Zrobiłem krok do tyłu i czułem, jakbym szedł po pas w błocie. Złapał mnie za koszulkę i poczułem, jakbym uderzył głową w ścianę. Jego twarda i szorstka ręka wylądowała na moim policzku. Po 30 latach ciągle słyszę w głowie trzask pękających drzwi od szafy, które rozpadły się, gdy wpadłem z nimi do środka. Nie pamiętam, co było potem. Zemdlałem. Ocknąłem się po godzinie. Muszę jak najszybciej dostać się na dach, tam mnie nie znajdzie, a nawet jeśli, pijany nie da rady wejść po drabinie. Boże, moja twarz – wtedy jeszcze nie wiedziałem co to ból. Ze strachu, że znowu mnie dopadnie, nie czułem swojego ciała. Na dach, szybko, na dach. Wybiegłem z domu, ciężkie drewniane wrota od stodoły pociągnąłem jedną ręką, jakby to były drzwiczki od kredensu. Po dwa szczeble drabiny, pomyślałem, będzie szybciej. Nie wiem, co czują ludzie uciekający przed złem, ale wiem, co ja czułem, pokonując ostatnie szczeble drabiny. Czułem, że potrafię latać. Odchyliłem właz na dach i jednym skokiem byłem wolny. Położyłem się i zamknąłem oczy. Powiedziałem do siebie: – Nie zasypiaj, tylko nie zasypiaj! O 19:45 musisz wyprawić ojca do pracy.

– O Boże! Nie! Tylko nie to! Zaspałem! – Zerwałem się. Przez właz i na dół po drabinie, szybciej. Nogi szeroko, ręce na zewnątrz. Udawałem strażaka, którego dźwięk syreny wzywa do pożaru. Wpadam do domu za piętnaście dwudziesta. Szybko! Szklanka, wbić jajka. Jedno, drugie… czwarte.

– Tato, wstań. – Zrzuciłem mu nogi na podłogę.

– Kawa zrobiona? – zapytał przepitym głosem.

– Autobus. Tato, autobus. Proszę, wypij jajka.

– Gdzie moja kawa?! – krzyknął.

– Przepraszam, zapomniałem. – Uderzył mnie pięścią w brzuch. Upadłem na podłogę. Wstał, wziął szklankę z wbitymi do środka jajkami i wypił na raz. Otarł ręką twarz.

– Jesteś nikim jak twoja matka, gnoju. – Przekroczył mnie, odwrócił głowę i wyszedł. Czołgając się, wypełzłem na plac.

– Tato, przepraszam za kawę. Zapomniałem. – Widziałem, jak zniknął za murem z kamieni, który rozciągał się wzdłuż drogi. Resztką sił wspiąłem się na dach. Bolało mnie całe ciało. Leżąc na plecach, patrzyłem w niebo. Może tej nocy zabiorą mnie Anioły. Może rano wstanę i tata będzie w domu trzeźwy. Obudziłem się rano, słysząc wołającego mnie Muckarnię.

***

– Nie zdążyłem – odparłem. – Dorwał mnie w drzwiach.

– Twój stary jest już w domu. Śpi. Byłem i widziałem go.

Podczas gdy ja spałem na dachu, mój ojciec poszedł na autobus, pojechał na kopalnię, pracował całą noc i przyjechał nad ranem. A ja zamknąłem i otworzyłem w tym czasie oczy.

– Zobaczysz, będę chodził na siłownię i miał wielkie mięśnie. – Odgrażał się mój kumpel. – Wtedy twój ojciec już nigdy cię nie zbije, bo będzie się mnie bał. – Muckarnia napiął mięsień na ramieniu i powiedział: – Dwie całe pompki zrobiłem wczoraj. Mam 9 lat i szybko rosnę.

– Zanim tobie urosną mięśnie, to ja będę dorosły. O ile mnie ojciec nie zabije do tego czasu.

– Też dostałem wczoraj wpierdol od ojca – wtrącił.

– Tak? Za co? – Mucek zawiesił się i wystękał: – Aaa… wypieprzyłem się na rowerze i potargałem nowe spodnie. Dostałem takie lanie, że zawieźli mnie na pogotowie.

Wiedziałem, że to nieprawda i on też wiedział, że się domyśliłem. Myślę, że chciał, bym wiedział, że jest mu przykro, że ja ciągle jestem bity, żebym czuł, że nie tylko ja mam przesrane w domu.

– Co dziś robimy?

– Nie wiem, wszystko mnie boli.

– Chciałem ci coś pokazać. – Sięgając do kieszeni, mój dziewięcioletni bodyguard wyciągnął małą paczkę. – Ukradłem ojcu – oznajmił z uśmiechem dookoła głowy. Patrzy na mnie i kiwa głową z zarozumiałym uśmiechem. Wyciągnął karty i mówi: – Co powiesz na to?

– Muckarnia oszalałeś? Spałem na dachu, boli mnie każdy mięsień, a ty chcesz grać w karty?

– Nie chcę, nawet nie umiem – odpowiedział z jeszcze większym uśmiechem.

– To po jaką cholerę ukradłeś je ojcu? – Nie zdążyłem dokończyć pytania, gdy uśmiechnięty i dumny z siebie blondas zaczął rozkładać karty. Zaniemówiłem. Nie widziałem asów ani króli, tylko same DAMY. Każdy facet musi przejść okres dojrzewania i inicjacji seksualnej. Dla wielu to pierwszy seks. Ja mógłbym przysiąc, że moja inicjacja wydarzyła się, gdy zobaczyłem talię gołych kobiet na dachu mojej stodoły.

Wojtek, bo tak miał na imię Muckarnia, mieszkał za małym wąwozem, w którym rosły trzy wielkie dęby, jakieś trzysta metrów od mojego domu. Gdy jego ojciec wychodził na balkon i wołał „Wooooojtek!”, było oczywiste, że musi w dziesięć minut być w domu. Nagle z oddali doszedł nas głos „Woooojtek!”

– Kurde! Spadam. – Nie zauważyłem, gdy zniknął. Byłem zamroczony taką ilością nagich kobiet. Tego dnia moje ptaszysko pierwszy raz chciało wyfrunąć ze spodni. Blondas popędził do domu i ze strachu przed laniem zapomniał wziąć kart. Ja zostałem sam na bezludnej wyspie z desek, sześć metrów nad ziemią z kilkudziesięcioma ślicznotkami. W ciągu czternastu lat widziałem wiele kobiet, ale nigdy nagich i tak pięknych. A każda z nich była inna. Od fantazji na ich punkcie kręciło mi się w głowie. Najgorsze było dopiero przede mną. Jak spać z tak twardym ptakiem? Co się dzieje? Czy to już tak zostanie? Nie wiem, kiedy nadszedł wieczór.

Na szczęście tego dnia tata był trzeźwy. Przygotowałem mu kawę, kanapki i cztery jajka w szklance. Popatrzył na mnie, jakby czegoś się domyślał.

– Co ci jest, czemu się tak wiercisz? – zapytał.

– Boli mnie noga – starałem się wykręcić od odpowiedzi.

– Znowu latałeś po dachu? Tyle razy ci mówiłem: – Spadniesz i nikt cię nie będzie niańczył, jak się połamiesz.

Chciałem, by już poszedł do pracy. W końcu wstał, popatrzył na mnie, zamknął drzwi i zniknął za domem. Zostałem w domu, zasłoniłem okna, wskoczyłem do łóżka i włączyłem lampkę nocną. Jeszcze raz popatrzę. Trzymając karty w dłoni, zasnąłem z nadmiaru wrażeń. Tej nocy wszystkie te piękne kobiety odwiedziły mnie we śnie. To była wspaniała noc.

Rano obudził mnie trzask drzwi. Otworzyłem oczy, na łóżku były rozsypane karty. Dosłownie spałem z tymi kobietami. Nade mną stał już mój ojciec. Pomyślałem, to koniec. Nie mam szans na ucieczkę. Pozbierał kilka kart, popatrzył na nie, a potem na mnie. W kąciku jego ust zauważyłem grymas. Coś jakby uśmieszek. Może mnie nie zbije, przeleciało mi przez myśl.

– Co to jest? – zapytał.

– To… to są…

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zrzucił ze mnie kołdrę i wiedziałem, że będzie źle. Złapał mnie za włosy jedną ręką. Jak poduszką rzucił mną o podłogę, kopnął w krocze i brzuch.

– Dziwki ci w głowie!!! – krzyknął.

Znowu złapał mnie za włosy. Starałem się złapać go za rękę, wplątaną w moje włosy, tak, by cały ciężar mojego ciała na nich nie spoczywał. Ciągnął mnie po podłodze przez mój pokój i kuchnię, przez sień i ganek. Czułem, jak moje ciało uderza o każdy schód przed wejściem do domu. Myślałem, że umrę tego dnia. Rzucił mną o ziemię i poszedł do domu. Po chwili wrócił, trzymając w ręku kabel do piecyka elektrycznego. Czułem tylko pierwszy i drugi raz, gdy mnie uderzył i ten mlask rozdzierający moją skórę jak bat uderzający w powietrze nad koniem. Potem nie czułem już nic, tylko widziałem, jak jego ręka unosi się i opada. Krzyczałem.

– Ratunku!!! Tato, nie! Nie bij!!!

Na ustach poczułem słodki smak; to była moja krew cieknąca mi z głowy. Nie wiem, jak długo to trwało, wydawało mi się, że mijają godziny i dni. Zostawił mnie na placu przed domem. Rzucił na mnie kabel. Wyciągnął z kieszeni marynarki butelkę wódki, odkręcił i zmierzając do domu, zaczął pić. Niewiele zostało w butelce. Wchodząc do ganku po schodach, wyrzucił butelkę do tyłu. Spadła obok mojej głowy.

Leżałem na ziemi. Niebo pochmurniało. Przez otwarte drzwi domu słyszałem bełkot pijanego ojca. Na czoło spadła mi kropla, potem następna. Po chwili zerwał się wiatr i lało coraz bardziej. Nie miałem siły się podnieść. Chciałem umrzeć. Krople deszczu na twarzy zastąpiły łzy, nie miałem już czym płakać. Tak często byłem bity, że nie wiem, jakim cudem jeszcze oddychałem. Czy to możliwe, że inni ojcowie grają ze swoimi synami w piłkę, albo jeżdżą na rowerze?!

Mieszkaliśmy na południu Polski. Nasz dom stał na obrzeżach małego czterotysięcznego miasteczka. Był ostatnim domem, najbardziej wysuniętym na południe. Najbliżej mnie mieszkał Mucek i tylko on mógł usłyszeć moje wołanie o pomoc. Jakieś sto metrów za naszym kamiennym murem był staw, z którego wypływał mały strumień. Biły tam źródła i zawsze była czysta woda, pływały kaczki, a my mieliśmy swój raj na ziemi. W każdym raju czai się jadowity wąż. Tym wężem był mój ojciec. Za stawem zaczynał się sad starego Gutmana. Sad był tak wielki, że wydawał się nie mieć końca. Często kradliśmy tam jabłka i nieziemsko słodkie gruszki. Gdy stary Gutman nas gonił, wskakiwaliśmy do stawu, gdzie nie mógł nas dopaść.

***

– Zobaczycie, dorwę was gnoje i tak wam skórę przetrzepię, że matka was nie pozna! – odgrażał się 90-letni dziadek.

Pamiętam, jak pewnego dnia siedzieliśmy z Muckarnią na wysokiej gruszy obżarci tak, że nie umieliśmy zejść z drzewa. Gdy Blondas usłyszał wołanie ojca, czas było się zbierać. Zeskoczyliśmy z ostatniej gałęzi, a zza grubej gruszy wyłonił się stary Gutman. Pomyślałem, że w końcu nas złapał. W wyobraźni widziałem, jak okłada nas swoją laską. Podszedł do nas i powiedział:

– Pozbierajcie gruszki, które wam spadły i do domu. – Może nie był taki zły, pomyślałem. Często siadał w cieniu pod tą gruszą i palił fajkę.

O wiele bardziej krzyczał na nas, gdy z Muckiem kąpaliśmy się w stawie, niż gdy kradliśmy mu jabłka. Któregoś lata, pływając po stawie, popłynęliśmy na jego drugą stronę. Wyszliśmy na brzeg i zajadając skradzione gruszki, leżeliśmy na brzegu. Mój Boże, ale to były cudowne chwile... Patrzymy w niebo i nagle wielka zarośnięta postać zasłoniła nam niebo. To stary Gutman nachylił się nad nami.

– Wiecie, że w tym stawie nie wolno się kąpać?

– Czemu? – zapytał ze zdziwieniem Mucek. Gutman popatrzał na nas, wypuścił dym z ust i powiedział: – Nie brudźcie świętej wody, ta woda płynie ze źródeł św. Rocha.

– Czego? Jakiej? – zaśmiał się mój sąsiad. – Świętego kogo?

– Ta woda może wam dać życie albo je odebrać, jeśliście go niewart. Gdy byłem mały, widziałem jak… – Gutman zawiesił się, jakby zapomniał, co chce powiedzieć. – Nic to, idźcie stąd! – powiedział.

***

Leżąc na placu, zbity jak pies przez ojca, po tym, jak złapał mnie w łóżku z kartami, przypomniała mi się twarz Gutmana i to, co powiedział, że woda w stawie może dać mi życie, albo je odebrać. Nie dam rady się tam doczołgać, to za daleko! Co zrobić? Możliwe, że mój mały sąsiad usłyszy mój wrzask i przybiegnie mi z pomocą.

Usłyszał i przybiegł. Nachylił się nade mną.

– Marcin żyjesz?

– Wózek w stodole, wózek weź – wydusiłem. Pobiegł w stronę stodoły. Wyciągnął stary wózek z drewnianymi kołami.

– Podciągnij się, nie dam rady cię podnieść – powiedział. – Zawiozę cię do lekarza, a po ojca przyjedzie policja. – Słyszałem, jak stękał, próbując wciągnąć mnie na wózek.

– Nie dasz rady zawieźć mnie do miasteczka. Do stawu, zawieź mnie do stawu.

– Po co? Musisz jechać do lekarza.

– Do sta… – nie dokończyłem. Straciłem na chwilę przytomność. Ocknąłem się i słyszę, jak Muckarnia, stękając, ciągnie z całych sił wózek w stronę stawu.

– Dziękuję – wyszeptałem. – Dziękuję.

Na brzegu stawu, przednie koło wózka uderzyło o wystający z ziemi korzeń. Jak rozwijany dywan potoczyłem się z wózka w stronę wody. Mały sąsiad ze strachu krzyknął:

– Kur… ja pier…. Biegnę po brata!

– Nie, zostań, dam radę.

Czułem, że nie stanę na nogi.

– Co robisz? Po co chcesz iść do tego cholernego stawu?

– Pamiętasz, co mówił kiedyś stary Gutman?

– Bredził coś o stawie, że woda jest poświęcona czy coś – odpowiedział Muckarnia. – Jesteś głupi, nie rób tego! Utopisz się! To zwykła woda. Musisz jechać do szpitala.

– To nic. To nic – wyszeptałem.

Wojtek rzucił się w kierunku domu.

– Tatooo! Ratuj Marcina! On się utopi!

Wczołgałem się do wody. Czułem, jak chłód wody łagodzi ból pociętych kablem pleców i nóg. Robiło się coraz głębiej. Nabrałem powietrza i wbijając palce w muł, wciągałem się coraz głębiej, aż zanurzyłem się cały. Powoli opadałem na dno. Dziwne, ale wcale się nie bałem. Myślałem tylko o słowach starego Gutmana i o tym, by przestało boleć. Pierwszy raz od kilku dni nic mnie nie bolało i nie czułem strachu. Na dnie stawu było ciemno i czułem, że kończy mi się powietrze w płucach. W tym samym momencie dotarło do mnie, że nie mam siły wypłynąć na powierzchnię. Nagle, dno stawu zaczęło świecić, jakby ktoś włączył tam milion małych żarówek. Światełko w tunelu? Bzdura. Ja, wybierając się na tamten świat, ujrzałem, jak z dna wyłania się postać. Może to kobieta, jakby zjawa; nie miała twarzy, tylko białe duże oczy i dziwny płaszcz, upleciony z kości i czaszek zwierząt. Mówiła do mnie, choć nie widziałem jej ust.

Wyciągnęła do mnie rękę, a wokół niej zaczęły spadać kości; pomiędzy nimi przebijało się światło z dna. Trochę się bałem, ale w życiu nie widziałem nic bardziej niezwykłego. Powiedziała: – Żyj! To nie twój czas. – Wydawało mi się, że słyszę ją dookoła siebie. – Wracaj do domu.

– Ale ja nie chcę wracać. Nie chce już tak żyć!

– Teraz wszystko będzie inaczej – powiedziała i zniknęła.

W tym samym momencie starszy brat Muckarni, Kuba, wskoczył do wody, zanurkował, znalazł mnie na dnie, złapał za koszulkę i wyciągnął na powierzchnię.

Obudziłem się w szpitalu. Gdy się już ocknąłem, stało obok mnie dwóch lekarzy i trzy pielęgniarki. Pomiędzy ludźmi w białych ubraniach, co chwilę widziałem podskakujące blond włosy. To mały Muckarnia próbował się do mnie dostać przez mur białych kitlów. Podskakiwał do góry, by zobaczyć co ze mną. Słyszałem, jak lekarz rozmawiał z pielęgniarką.

– To niemożliwe. Ani jednej? – lekarz zapytał jeszcze raz.

– Marcin – usłyszałem. – Marcin to ja, Wojtek. Przepuście mnie! – krzyczał zniecierpliwiony. – Podniosłem rękę, by widział, że słyszę. Lekarz nachylił się nade mną i zapytał:

– Wiesz, jak masz na imię?

– Marcin – odpowiedziałem.

– Czy wiesz, co się stało?

– Rozmawiałem z jakąś panią w białym stroju.

– Z pielęgniarką rozmawiałeś? Z którą?

– Nie, z tą panią w stawie.

– Marcin, przywieźliśmy cię do szpitala – oznajmił lekarz. – Wyciągnął cię brat Wojtka ze stawu. Nie oddychałeś i nie miałeś tętna. Na całych plecach miałeś rany. We włosach, resztki krwi z rozciętej skóry. Nogi miałeś sine.

– Czy ja umrę?

– Nie. Wszystko będzie dobrze. – Lekarz uśmiechnął się i powiedział coś na ucho do pielęgniarki. Potem wyszedł, a za nim reszta w białych strojach.

Muckarnia rzucił się na mnie, jakbym był jego bratem. Kuba podszedł do mojego łóżka.

– Młody, więcej mi tego nie rób. – Widziałem, jak po jego policzku spłynęła łza.

Brat Muckarni był starszy ode mnie o osiem lat. Silny, wysportowany o atletycznej budowie ciała. Widok łzy w oku takiego twardziela mnie rozkleił; z trudem powstrzymywałem płacz. Zawsze był dla mnie wzorem, a po tym, jak wyciągnął mnie z głębin stawu, stał się moim Bohaterem. Nie wyglądało na to, żeby mnie lubił, ale też nigdy nie traktował mnie źle. Zwykle mało mówił; może dlatego, że nie miał o czym ze mną rozmawiać, a może dlatego, że wiedział, jakiego mam ojca. Raczej nie przeszkadzało mu, że tak często spędzam czas z Muckarnią.

Kuba popatrzał na mnie chwilę, odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi.

– Zaczekaj, Kuba, zaczekaj. – Zatrzymał się.

– Co jest młody?

– Jak mnie znalazłeś na dnie? Widziałeś te światła na dnie?

– Co? Jakie światła? Co ty bredzisz?

– Na dnie były światła, na pewno je widziałeś!!!

Patrzył na mnie w milczeniu przez chwilę. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Zawiesił się.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparł. – Nie widziałem żadnych świateł. Leż młody. Do zobaczenia w domu. – Wyszedł.

Muckarnia z radości wskoczył mi na łóżko i zaczął opowiadać, jak biegł po brata, widząc mnie czołgającego się w stronę stawu.

– Ty wiesz, że Kuba był pod wodą godzinę, zanim cię znalazł?!

– Godzinę? – popatrzyłem na niego ze zdziwieniem.

Wiedziałem, że przesadza, zawsze to robił. Jak wtedy, gdy opowiadał, jak nasz wspólny kumpel złamał sobie kręgosłup na nartach, ale wziął narty pod pachę i poszedł do domu. Tym razem w ogóle mi to nie przeszkadzało. Słuchałem go, jak z przejęciem opowiadał całą historię widzianą oczami dziewięciolatka.

– Kuba wskoczył za tobą do wody, nie było go godzinę. Pobiegłem po mojego tatę, bo myślałem, że Kuba też utonął. Gdy wróciłem z ojcem, mój brat cię remontował.

– Co robił?

– No wiesz, to trudne słowo jest. Naciskał ci na piersi i wyglądało to dziwnie.

– Dlaczego?

– Nie widziałem jeszcze, jak facet całuje innego faceta.

– Reanimował – dodałem.

– No, a jak ja powiedziałem? – zdziwił się Mucek. – Dobra, nieważne. Gdy odzyskałeś przytomność, Kuba z moim tatą wsadzili cię do auta, a tata jechał chyba dwieście na godzinę przez nasze miasteczko.

– Małym fiatem?

Muckarnia, najlepiej jak potrafił, opisywał mi całą drogę do szpitala, co chwilę dodając coś od siebie. Jakby chciał, by całe zdarzenie jeszcze bardziej trzymało w napięciu. Nie wiem jak on, ale mnie wystarczyło bólu i wrażeń. Właśnie, ból! Dlaczego mnie nic nie boli? – pomyślałem. Przecież wczoraj ojciec o mało nie skatował mnie na śmierć! Słyszałem głos Mucka, ale nie rozumiałem tego, co mówi. Utknąłem myślami gdzieś pomiędzy tym, co pamiętałem, a tym, co mi się wydawało. Już sam nie wiedziałem, co jest prawdą, a co nie. Oby pozwolili mi tu zostać parę dni. Pomiędzy moimi myślami przebijały się pojedyncze słowa Muckarni. Do domu… jutro... Wracasz do domu... Ocknąłem się.

– Co? Jak? Nie mogę, nie chcę! – Przyciągnąłem pod szyję białe prześcieradło. Blondas nie dał za wygraną i wykorzystując moją słabość, zerwał ze mnie prześcieradło.

– Zobacz, nie ma, zniknęły, wszystkie zniknęły! – dodał. Nie słuchałem, co mówił. Gdy zerwał ze mnie prześcieradło, ze strachu przed tym, co zobaczę, zamknąłem oczy.

– Idioto! Co robisz? Otwórz gały – usłyszałem.

Bez przekonania podniosłem powiekę prawego oka. To, co widziałem pod wodą, było dziwne, ale ciarki przeszyły mnie, gdy zobaczyłem, że nie ma śladu po moich ranach. Ani jednego siniaka, ani jednej małej rany.

– Podsłuchałem, jak lekarz mówił do piguły, że jutro wychodzisz do domu.

Nie dając mi utonąć w myślach tego, co ujrzałem, Mucek kontynuował:

– Ale się wszyscy zdziwią, gdy zobaczą, że nic ci nie jest.

– A ojciec? Gdy wrócę do domu, znowu będzie mnie bił. Jaki to ma sens?

– Gdy leżałeś w szpitalu, w twoim domu była milicja.

– O kurde! Teraz będzie przesrane!

– Nie. Nie martw się. Zobaczysz, że więcej cię nie dotknie. Twój ojciec nie został aresztowany, bo nie masz ran ani śladów na ciele, że byłeś bity, a ja powiedziałem policji, że niechcący wpadłeś do stawu.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Bo jesteś moim najlepszym kumplem! Gdyby twojego ojca zamknęli, trafiłbyś do domu dziecka. Mój tata powiedział, że nie da cię już zbić. Słyszałem, jak zrobił awanturę twojemu staremu.

Ilu dziewięciolatków myśli tak szybko? Mały blondas zeskoczył z mojego łóżka, odwrócił się, a w drzwiach stał jego ojciec – najstarszy Muckarnia.

– To lecę. Jutro przyjedziemy po ciebie.

W czasach gdy krajem rządziła jeszcze komuna, w co drugim domu było pijaństwo. Było to normalne zjawisko, że dzieci były bite. Nikt nie robił z tego afery. Trzeba było wielkich problemów, by odebrać dziecko rodzicom. Nie wiem do dziś, co usłyszał od milicji mój ojciec, ale myślę, że coś musiało wpłynąć na to, co później się stało. Może milicjanci spuścili mu lanie, a może czymś go zastraszyli, że więcej mnie nie uderzył.

To, co zobaczyłem po powrocie do domu, było jeszcze dziwniejsze. Ciągle myślałem o tym, co się stało, ale chwilę, gdy wszedłem do domu, zapamiętam do końca życia. Na miękkich nogach ze strachu przed tym, co zobaczę, przekraczając próg domu, wyobraźnia robiła mi chaos w głowie. Starałem się wyprzeć wciskające mi się do głowy dźwięki i obrazy horroru, który wydarzył się tu dwa dni temu. Otworzyłem drzwi w ganku, rozglądając się po ścianach sieni; jak w zwolnionym tempie, podszedłem do drzwi, za którymi był pokój przechodni mojego ojca. Może nie wchodzić, przeszło mi przez myśl. Nie wierzyłem, że będzie inaczej, ale myślałem, że co by nie było, nie mam gdzie się podziać, dokąd iść. Mama zmarła, gdy miałem cztery lata. Najbliższa rodzina mieszkała trzysta kilometrów stąd. Miałem tylko ojca pijaka. Złapałem za klamkę. Powoli uchyliłem drzwi. Na starej skórzanej sofie, w rogu pokoju, siedział mój oprawca. Przez okno i firany wpadało światło na stół. Ojciec siedział i wpatrywał się w butelkę wódki stojącą na stole. Popchnąłem mocniej drzwi. Co jest? – zdziwiłem się. Butelka nie była otwarta. Na co on czeka? Pełna butelka, a on siedzi i patrzy na nią. Miałem czternaście lat, ale musiałem w myślach to powiedzieć. Kurwa, co się dzieje!!! Nawet nie zwrócił uwagi na to, jak wszedłem do pokoju, jakby mnie nie widział. Nagłe się zerwał. Jedną ręką złapał za butelkę, a drugą za zakrętkę. Zrobił zamach, jakby chciał ją odkręcić, ale w tym samym momencie zaczął się trząść. Odstawił ją w to samo miejsce, w którym stała, jakby się jej bał. Boi się? Przecież to jego najlepsza przyjaciółka. Nie patrzy na mnie, tylko wlepia wzrok w butelkę i mamrocze coś pod nosem. Nie widzi mnie, czy co? Zdecydowałem, że coś powiem.

– Jestem – wydukałem. Nic, żadnej reakcji. – Tato, wróciłem – powiedziałem tym razem głośniej, pewniejszym głosem.

– Kurwa! Kurwa zepsuta! Widzisz? Zepsuta! Widzisz?

– Co jest zepsute? Tato, co ty robisz?

Nigdy nie widziałem, by siedział, a przed nim stała pełna butelka. Zwykle pod nogami walały się puste butelki. Zrobiłem kilka kroków w jego stronę. Koło jego nóg stały trzy kolejne butelki. Wszystkie były otwarte, ale pełne. To jeszcze bardziej wprawiło mnie w osłupienie. Nie mógł po tylu latach rzucić picia! Widziałem, że chciał się nachlać. Aż cały się trząsł. Zaczął krzyczeć.

– Ty kurwo, szmato!

Nie chciałem tego słuchać. Uciekłem do swojego pokoju. Ściany w naszym domu były grube, ale to nie odcięło mnie od hałasu, który robił mój ojciec. Rzuciłem się na łóżko. Chciałem zasnąć i udać na chwilę, że to wszystko się nie wydarzyło. Jestem prawie pewien, że większość ludzi nie przeżyła tyle w ciągu całego życia co ja przez te dwa dni, a to był dopiero początek. Ciekawość nie dała mi zamknąć oczu. O co chodziło z tymi butelkami. Zdziwiło mnie, że zza ściany nie dochodzą już żadne hałasy. Zerwałem się. Najciszej jak się dało, podszedłem do drzwi i uchyliłem je. Chowając się za drzwiami, widzę, jak ojciec trzyma otwartą butelkę podniesioną do góry i przystawioną do ust. Butelka jest pełna i otwarta, ale nic z niej nie wypływa. Całą szyjkę butelki włożył do ust jak cielak spragniony mleka od krowy. Nic nie ubywa. Wyciągnął z ust i wódka chlapnęła mu na koszule.

– Ty kurwo! Płyń! Co jest?!

Za każdym razem, gdy przechylał butelkę i chciał się napić, nic nie wpadało mu do gardła. Wódka płynęła mu po twarzy i szyi. Może ja śpię? Może to się nie dzieje naprawdę? Koszula była cała mokra, a ojciec trzeźwy.

– Kurwa nieeee!!! – rzucił butelką o ścianę.

Szkło się roztrzaskało, a na ścianie została mokra plama. Podniósł kolejną i przechylił. Ani jedna kropla nie wpadła mu do gardła. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony, ja czy on? Do tego momentu nie wierzyłem w tę zjawę ze stawu ani w to, co powiedziała. Wygląda na to, że coś się jednak zmieniło. Nie wiem, ile razy tego dnia i nocy próbował się napić, i nie chcę wiedzieć. Widok ojca żebrzącego o krople alkoholu był surrealistyczny. Byłem pewien, że za chwilę spróbuje wykręcić butelkę jak mokrą szmatę, byle tylko dostać się do wódy. Do dziś zastanawiam się, jakie myśli przechodziły mu przez głowę, kto mu zrobił taki numer. Co to za wyczyn odkręcić butelkę i całą wychlać… Do niedawna nie był to żaden problem, a tego dnia stanęło mu na drodze tornado. Chciał iść do przodu, był pewien, że to on jest panem. Tylko jeden łyk, a tu nic. W gardle Sahara. Założyłbym się o wszystkie pieniądze, że i mnie i jemu po głowie latało jedno i to samo pytanie: Jaka siła mogła uczynić coś takiego? Patrząc na ojca, jak w szale rozbija o ścianę butelkę za butelką, starając się przy tym zrozumieć, co się z nim dzieje, a raczej co się dzieje z wódką, która pierwszy raz, choć tak blisko jest tak daleko od niego, zastanawiałem się, co przyniesie kolejny dzień. Nie wiem, co musi się dziać w środku człowieka tak mocno uzależnionego od czegokolwiek. Wiem jednak, co dzieje się z kimś takim na zewnątrz, gdy jest na głodzie swojego nałogu! To jakby marionetka poruszana przez sznurki, za które ciągnie czyste, albo jak kto woli, brudne zło. To jakby żywa istota sterowana przez złe moce voodoo.

Był już piątkowy wieczór. Adrenalina nie dawała mi zasnąć. Nawet przez lekko uchylone drzwi do mojego pokoju wdzierał się zapach rozlanego wszędzie alkoholu. Kto wie, może i ja rano będę uzależniony od wdychania tego, co unosiło się w całym domu… Rozbijając ostatnią butelkę o ścianę, ojciec bezwładnie opadł na kanapę, na której siedział. Przeraziłem się, że coś mu się stało. A co jak umarł? Przypomniały mi się słowa Muckarni, że wtedy trafię do domu dziecka. Nie wszedłem do niego. Bałem się. Stałem tak nieruchomo na wdechu, nasłuchując, czy zacznie oddychać. Wzrokiem przemierzałem jego ciało w nadziei na to, że dostrzegę jakiś ruch, jakiś dowód życia. Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu. Nagle do moich uszu dobiegł znajomy dźwięk. Jakby gwizd pary wydobywającej się z czajnika.

Tak zawsze zaczynał chrapać. Śpi. Żyje. Emocje mnie opuściły, ze zmęczenia osunąłem się po drzwiach na podłogę. Ostatnią moją myślą, zanim pochłonął mnie sen, było „Kurwa! Znowu na deskach!”. Większość gnoi w moim wieku miała proste marzenia: nowy rower albo komputer. Moim marzeniem było: nie być bitym i spać bez strachu we własnym łóżku. Tak, przeklinałem jako czternastolatek i to bardziej niż dorośli. Kiedy ktoś od czwartego roku życia zna tylko strach i ból, powoli zapomina, że można żyć inaczej. Kląłem jak szewc, by poradzić sobie z pojebanym ojcem, który zamiast chodzić ze mną na grzyby i grać w piłkę, tłukł mnie za każde nawet małe przewinienie, a będąc pijanym, bił mnie chyba tylko za to, że jeszcze żyje.

Jezusie, czego znowu? – pomyślałem. Drzwi do mojego pokoju otwierały się do środka. Opadając na podłogę, bezwiednie je zamknąłem i przycisnąłem własnym ciałem. Czuję, jak coś mnie miażdży. Oczy miałem zamknięte, w ustach smak unoszącego się alkoholu. Usłyszałem znajomy głos.

– Marcin to ja, Wojtek. – Szybko do mnie dotarło, że to rano. – Otwórz, otwórz! – Nie czekał. Pchając drzwi, przesunął mnie po podłodze, uchylając je na tyle, by mógł się przecisnąć.

– Znowu spałeś na podłodze? – zapytał mały blondas. – Kurde nie lubisz swojego wyra? Gdzie twój stary? Co wyrzęziłem?

– Jak to gdzie? Śpi!

– Nie ma go! – oświecił mnie Muckarnia.

– Nie ma? Jak to nie ma? – Zerwałem się na nogi. W sobotę rano zawsze siedział u siebie, palił papierosa i słuchał radia. To było dziwne. Powinienem się martwić, ale było mi już wszystko jedno. „Chuj z tym! Niech się dzieje, co chce” pomyślałem.

– Idziemy do starego Gutmana na charat? Widziałem wielkie gruchy – powiedział Mucek, wpatrując się w moje stojące zwłoki.

– Nie ma go w sadzie?

– Nie ma – odparł. – Musimy się uwijać, bo znowu nas złapie.

Spałem w opakowaniu, więc nie tracąc czasu na ubieranie się, opłukałem twarz i pomknęliśmy naokoło stawu do sadu starego Gutmana.

Poza bólem i wiecznie posiniaczonym ciałem, z dzieciństwa najbardziej utkwił mi w pamięci smak słodkich do omdlenia gruszek. Kradzionych oczywiście.

W sadzie Gutmana wspięliśmy się najwyżej, jak się dało, by w koronie drzew nie było nas widać. Były tam miejsca tak wygodne, że można było się wyłożyć jak na leżaku. Na wyciągnięcie ręki wszędzie były gruszki. Ciepłe promienie słońca przeciskały się pomiędzy liśćmi, wiatr smyrał nas po ciałach, a sok słodkich gruszek spływał nam po brodzie. Nie nasze drzewo, ale nasz azyl. Nie nasze gruszki, ale nasz raj na ziemi. Obżarci gruszkami często traciliśmy poczucie czasu. Kto schodziłby na dół z pełnym brzuchem, kiedy można było tak pięknie przyciąć oko po takiej uczcie? No, a wtedy dawaliśmy się złapać. Tego dnia wszystko wydawało się trwać dłużej niż zwykle. Nie miałem zegarka, ale po wysokości słońca na niebie dałbym głowę, że stary Gutman siedziałby już na swojej ławce pod wielką gruszą i palił fajkę. A tym samym znowu złapałby nas na gorącym uczynku. Nie widzę za dobrze ławki, ale powinienem już czuć zapach tytoniu z fajki.

– Muckarnia, siedź tu. Zejdę kilka gałęzi niżej i się rozejrzę.

Mieliśmy zawsze plan, gdyby stary Gutman zastał nas na drzewie. Jeden złazi z drzewa i bierze na siebie kilka batów od Gutmana, a drugi w tym czasie ucieka. Muckarnia zawsze chciał iść na pierwszy ogień. Taki mały gnojek, a nie znał strachu. Nie dałbym go skrzywdzić. Był jak mój młodszy brat, którego nigdy nie miałem. On się wyrywał, ale gdy dziadek nas złapał na kradzieży, najszybciej na dole byłem ja. Aż za dobrze znałem się z laską starego Gutmana.

Byłem zaskoczony. Tym razem nikt nas nie gonił. Zeskoczyłem z ostatniej gałęzi. Ławka była pusta.

– Nie ma go! Muckarnia złaź – powiedziałem to przytłumionym głosem. Nie byłem pewien, czy na pewno jesteśmy sami. Dziadek potrafił nas zaskoczyć. Wyłonił się nie raz jak duch zza pnia. Młody zeskoczył tuż za mną. Nie wierzył, że dziadka nie ma na posterunku. Jakby chciał się schować za mną na wszelki wypadek.

– Ty, naprawdę go nie ma! – Jakoś nie umieliśmy się odnaleźć.

– Tak po prostu? Obżarci do granic możliwości spokojnie pójdziemy do domu?

Stary wartownik sadu tyle razy nas gonił, że nie wiedzieliśmy, co to takiego wracać do domu, idąc. Brakowało nam go. Gdy udało nam się przed nim zwiać, czuliśmy się herosami. Gdy nas lał kryką, udawaliśmy, że nic nie bolało, dopóki nie stracił nas z oczu. Trudno to wytłumaczyć, ale myślę, że tęskniliśmy za tym zrzędliwym starym sknerą. Muckarnia, jak porażony piorunem wystrzelił do domu.

– Do jutra! – krzyknął. Wiedziałem, że jego stary lada moment zacznie go wołać.

Nie miałem co z sobą zrobić. Przekonany o tym, że mój ojciec jest już w domu, pomyślałem, że posiedzę na dachu stodoły i popatrzę na niebo. Bez względu na to, czy mój oprawca był już w domu, czy nie, bezpieczniej było na dachu. Trudno jest pozbyć się takich nawyków. Cały dzień był jakiś dziwny. W sadzie nikt nas nie gonił, a potem siedziałem na dachu i nic mnie nie bolało. Leżałem na rozgrzanym dachu i wpatrywałem się w niebo. Powoli zapadał zmierzch i coraz więcej było gwiazd na niebie. Taki tam spokój u góry. Czasem przeleci jakiś meteoryt, a czasem samolot pomruga światłami na skrzydłach. Myślałem: „Ale tam musi być fajnie. Nikt się nie spieszy. Te same gwiazdy będą tu tej nocy i długo po tym, gdy mnie już nie będzie na świecie”. Nie wyglądało na to, by któraś z gwiazd miała pretensje do innej, że ta za mocno świeci. Każda z nich świeciła tak mocno, jak tylko potrafiła. Dlaczego ludzie tak nie robią?! Dlaczego, gdy ktoś chciałby być szczęśliwy, zawsze komuś to przeszkadza. Mojemu staremu przeszkadzało to, że chciałem cieszyć się dzieciństwem, a przecież nie miałem, nawet kiedy zabłysnąć. Zazdrościłem gwiazdom nawet tym, które ledwo świeciły. Były tak wysoko, że nikt nie mógł im nic zrobić. Marzyłem o tym, by któregoś dnia znaleźć się tak wysoko, by całe zło na świecie nie mogło mnie już sięgnąć. To była cudowna noc. Zwykle leżąc na dachu, zwijałem się z bólu; tym razem było inaczej. Leżałem, wpatrując się w niebo. Pięknie będzie przyciąć oko pod sufitem, który nie należy do nikogo. Choć kto wie, może z nieba przyleci jakiś Gutman i opierdoli mnie za to, że czyham na jego gwiazdy, tak jak ten bronił swoich gruszek i jabłek?

Dziwne, że pomyślałem o nim tej nocy… Podczas gdy ja leżałem na dachu i rozmyślałem o tym, czyje są gwiazdy, serce starego Gutmana przestało bić. Na drugi dzień dowiedziałem się, że zmarł we śnie we własnym łóżku. Przez moją głowę przeleciała myśl, że może w tej samej minucie i ja, i stary sknera zamknęliśmy oczy, ale ja swoje otworzyłem rano, zanim dziewięcioletnie blondwłose radio wolna Europa doniosło mi, że stary Gutman nigdy więcej już nas nie pogoni ze swojego sadu.

Tuż przed przebudzeniem usłyszałem znajome kroki i skrzypienie drabiny. Jeszcze nie otworzyłem oczu. Zdziwiło mnie to, że nie słyszę wołania „Marcin, Marcin”. Pewnie mały gnojek chce mnie wystraszyć i stara się nie robić hałasu. Policzę, ile razy będą skrzypiały szczeble drabiny i to go wystraszę, aż zwali się na dół. Tyle razy już spadł, że nie było to nic nowego. Poniżej było tyle siana, że każdy chciałby tak pieprznąć z drabiny. Pierwsza drabina na piętro miała dziewięć szczebli, druga zaś, z piętra na dach, jedenaście. Razem powinno być dwadzieścia skrzypnięć. Udaję, że śpię. Oczy mam zamknięte. Liczę w myślach: siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście. Zerwałem się.

– Mam cię!

O kurwa! To mój ojciec! Przez otwór w dachu wystawała połowa mojego starego. Nigdy tu nie przychodził. Cholera, ostatni bastion zdobyty, pomyślałem. Teraz albo mnie zrzuci z tego dachu, albo będzie się darł tak głośno, że zagłuszy dzwon w kościele. Popatrzył na mnie chwilę i zapytał:

– W Orbisie mieli komplet? – Zabrzmiał prawie jak normalny tata.

– Ja tylko… – Zamurowało mnie.

– Kupiłem świeży chleb i masło. Po śniadaniu potrzebuję twojej pomocy – dodał.

Przyglądał mi się przez chwilę i zniknął w otworze dachu. Dwie sekundy po tym usłyszałem znajomy głos:

– Marcin, Marcin! Dobry! – W połowie drogi na górę, Muckarnia mijał się z moim ojcem.

– No ja pierdolę, Muckarnia! Aleś mnie wystraszył!

– Stary Gutman umarł! Słyszałeś?

– Słyszałem. Ja i cała okolica. Drzesz ryja całą drogę na dach!

– Ale super. Więcej nie będzie nas gonił – wtrącił Mucek.

– A nie przyszło ci do tego pustego sagana na myśl, że teraz, gdy stary Gutman umarł, to jego córka ogrodzi sad i w ogóle się tam nie dostaniemy?!

– Ja cię! Tego nie przewidziałem.

– Nie rozumiesz! Stary nam pozwalał chodzić do sadu. Zjedliśmy tony jabłek, czy kiedykolwiek doniósł na ciebie twoim rodzicom? – Mucek zamilkł.

– To co teraz będzie?

– Nie wiem. Olać sad.

– Twój stary tu był.

– Coś ty?

– Widziałem go po drodze.

– Wiem i to właśnie tego nie rozumiem.

– A po co on tu przyszedł? Nigdy tego nie robił?

– Powiedział, że ma do mnie jakąś sprawę po śniadaniu.

– On ma sprawę?! Śniadanie. To ty wiesz, co to takiego? – wyśmiewał mnie blondas.

– Zamknij ryj!

– Może nie idź!

– Tak, będę tu siedział, aż zdechnę z głodu.

– Gdy wejdziesz do domu, zostaw otwarte drzwi w razie co!

– Doradziłeś.

– No tak, zawsze to jakaś szansa na ucieczkę.

– Ty idioto, nie widziałeś, że mój stary był trzeźwy?!

– No. Jeszcze go takiego nie widziałem. Może cię nie zabije!

– Potrafisz podnieść na duchu.

Dziewięcioletnie stworzenie, zwane Muckarnią, było już znane w całym miasteczku. Jego blond głowa pełna niesamowitych pomysłów. Nawet taki gnojek lubił przeklinać. Myślę, że chciał w ten sposób zaimponować nam, starszym kolegom. Kilka dni wcześniej przyjechał do mnie, wrzeszcząc na całe miasteczko:

– Marcin, mam nowy rower! – Zahamował, udając rajdowca na moim placu i mówi: – Niezła maszynka, co?

Rzeczywiście maszyna, na której przyjechał, wydawała się wyglądać inaczej. Jak w skrzypku na dachu Rabi zapytał Moisze, tak ja zapytałem Muckarnię:

– Jak ta maszyna jest nowa, to co jest stare?

Mały wcisnął się ze swoim zdaniem:

– Odjebałem mu face lifting.

– Czym to zrobiłeś?

– Farbami!

– Jakimi?

– Plakatówkami!

Tego dnia zlał nas deszcz. Muckarnia pojawiał się jak zjawa znikąd i w mgnieniu oka rozpływał się w powietrzu. Podniósł z ziemi zlany deszczem rower i oznajmił:

– No kurwa! Co za pech! Przyjechałem do ciebie na nowym rowerze, a wracam na starym!

Nie trudno się domyślić, że deszcz zmył całe misternie przygotowane arcydzieło Muckarni.

Idę na ścięcie, bo pierwszy raz, mój trzeźwy ojciec chce czegoś ode mnie. W tym momencie Muckarnia, z głową pełną niezwykłych projektów, wskakuje na swoją nową-starą maszynę i przez ramię rzuca mi radę:

– W razie co, zostaw otwarte drzwi! A czego chce od ciebie twój stary?

– Jakbym wiedział, to nie bałbym się tam iść.

Pomyślałem o tym, co powiedział mi w szpitalu starszy Muckarnia. „Nie bój się, życie w ciągłym strachu to chuj, nie życie”. Łatwo powiedzieć... Mój kumpel od spraw mission impossible wydusił:

– Jak cię trochę zabije, to nic się nie stanie.

– No ja pierdolę! Można być trochę zabitym?!

– Pewnie. Ja tak mam co drugi dzień!

Było mi wszystko jedno.

– Ja dziś jadę z bratem na ryby. Muszę lecieć. – I wskoczył do dziury w dachu. Usłyszałem głuchy huk. Szybko dotarło do mnie, że mały znowu spadł z drabiny. Zerwałem się, by mu pomóc. Patrzę przez otwór, jak Mucek zbiera się po nieudanym desancie, otrzepuje z siana, patrzy w górę i mówi:

– Nic mi nie jest.

– Gnoju, kiedyś dostanę przez ciebie zawału!

– Sorry, Marcin.

No nieźle… Jebnął z drabiny i jeszcze mnie przeprosił. To jest kumpel!

Siedząc na dachu, widzę, jak mój kumpel wskakuje na swoją maszynę, i pedałując co sił w nogach, szybko znika w oddali. Dotarło do mnie, że nie mogę wskoczyć na rower i odjechać jak najdalej. W domu czeka na mnie ojciec i nie mogę od tego uciec. Zawsze, gdy czegoś nie chcemy, ta chwila wydaje się biec w naszym kierunku, jakby ktoś złośliwie przyspieszył czas. Nisko brzmiący głos ojca wydobywający się z wnętrza domu, wybudził mnie z głębokiej kontemplacji:

– Marcin!! – Wiedziałem już, że dłużej nie odwlekę tej chwili. Słysząc wołanie ojca, wskoczyłem w otwór w dachu i zjechałem po drabinie. Biegłem do domu z głową pełną okropnych obrazów, które na pewno się teraz wydarzą. Złapałem za drzwi z ganku, pchnąłem je, potem kilka kroków przez sień i do pokoju ojca. Jezusie, ale się wtedy bałem. Marzyłem, by jakaś siła nie pozwoliła mi otworzyć drzwi. Nic takiego się nie stało. Drzwi, jakby chciały się same otworzyć. Ostatnie metry pokonałem, czując, jakbym szedł przez bagno, albo gęstniejący beton. Ojciec siedział na sofie, słuchając cicho grającego radia.

– Wołałeś mnie? – zapytałem, próbując zamaskować to, że tak długo ojciec czekał na mnie. – Bo ja… – chciałem jeszcze wcisnąć kit, że zagadałem się z Muckarnią, ale w tym samym momencie ojciec mi przerwał.

– To nie ma żadnego znaczenia – wtrącił i odwrócił głowę w stronę stolika, na którym stało radio, popielniczka i szklanka z herbatą do połowy zasypaną cukrem. Podążałem za jego ruchami. Wyciągnął rękę i wysunął małą szufladę spod blatu, włożył rękę do środka, a ja w ciszy i z przerażeniem przyglądałem się, jak wyciąga coś ze środka. Co on tam ma? Przeleciało mi przez myśl. Flacha się nie zmieści, a kabel od maszynki, którym mnie bił, wisi na gwoździu wbitym do bocznej ścianki kredensu. Wyciągnął talię kart z gołymi babkami, za które o mało nie skatował mnie na śmierć. Nie miałem pojęcia, że strach może mieć tyle poziomów, a ten, który teraz odczuwałem, nie był najwyższy. Spodziewałem się, że rzuci nimi we mnie. Spokojnie położył je na stoliku i cofnął rękę, by ponownie sięgnąć do małej szufladki. Wyciągając kolejny przedmiot, powiedział coś do mnie, ale strach wyłączył mi zmysł słuchu. Gdy mój mózg odczytał przedmiot, który wyłonił się w dłoni ojca z szuflady, dowiedziałem się, co to znaczy najwyższy poziom strachu. Obok talii kart ojciec spokojnie położył mały ręczny sekator ogrodowy. Muckarnia powiedział, że najwyżej mnie trochę zabije. Widząc talię kart z gołymi babkami i leżący obok sekator, krew odpłynęła mi z głowy, a cała sytuacja wydawała się trwać kilka godzin. Wiem, co teraz się stanie. To ja już wolę być całkiem zabity. Talia kart, sekator! Nie trzeba być super inteligentnym, żeby wiedzieć, co będzie następne. Złapał za talię kart. Krzyknąłem:

– Tato! Nieee! – Wstał i zrobił krok w moim kierunku.

Wyciągnął w moją stronę rękę z kartami. Popatrzał na mnie i powiedział:

– Weź, są twoje. Wiem, że nie wybaczysz mi tego, co ci zrobiłem. – Wyciągnąłem rękę i wsunął mi w dłoń karty. Nie obetnie mi mojego ptaka? Przeleciało mi przez myśl. A sekator? Po co go wyciągnął? Strach, radość, zdziwienie… Ile na raz można wytrzymać emocji? Łzy poleciały mi po twarzy. Nogi miałem miękkie, ale nie mogłem zrobić kroku. Ojciec znowu do mnie podszedł, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przetarł mi policzek.

– Nie rycz. Weź sekator i zetnij wszystkie róże, które rosną dookoła domu i na placu. Weź sznurek i zwiąż je.

– To były kwiaty mamy.

– Wiem. – Podał mi sekator i wyszedł z domu.

Stałem tak przez chwilę. Gdy wróciła mi władza w nogach, wyszedłem na ganek i usiadłem na schodach. Rozchyliłem nieco nogi i złapałem się za krocze. Kurwa, to nie jest sen, wciąż mam mojego ptaka! W tym wieku młody człowiek nie wie jeszcze, do czego może służyć dyndający między nogami penis, ale od tej chwili, sikając, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Wstałem i pobiegłem zanieść karty do swojego pokoju. Wyskoczyłem z domu. Podskakując z radości, wycinałem kwiat za kwiatem, nie zwracając uwagi na kolce. Trochę się tego uzbierało, nie wiem dokładnie, ale jakieś dwieście sztuk. Związałem je w dwa wielkie bukiety i włożyłem do wanny, do której spływała deszczówka z dachu. Zadowolony ze swojej roboty, stojąc wpatrzony w dwa największe bukiety kwiatów, jakie kiedykolwiek widziałem, nawet nie zauważyłem, gdy ojciec stanął za mną.

Z rąk kapała mi krew, ale tego nie czułem. Głos za mną oznajmił:

– W stodole były rękawice, młody. – Popatrzyłem na swoje ręce i odwróciłem się do ojca.

– To nic.

– Idź do domu i umyj ręce. Owinę ci je bandażem.

Pobiegłem do domu. Umyłem ręce w misce i je wytarłem.

– Marcin – usłyszałem z pokoju ojca. Tata czekał z wodą utlenioną i bandażem. Oblał mi ręce, poczułem ostry ból. Tak bardzo cieszyłem się, że nie zostałem skatowany i wciąż jestem kompletnym młodym człowiekiem, że nie myślałem o piekących dłoniach. Przyglądałem się, jak tata owija mi bandażem prawą dłoń.

– Dasz radę wziąć jeden bukiet?

– Jasne – odpowiedziałem, jakbym czuł się niezniszczalny.

Nie miałem pojęcia, co ojciec chce zrobić z taką masą kwiatów. Pochylił się nad wanną i wyciągnął jeden bukiet i podał mi go. Wziął drugi i popatrzył na mnie.

– Dasz radę? – zapytał z małym uśmieszkiem na ustach.

– Pewnie, że tak! – odpowiedziałem, nie wiedząc, gdzie idziemy i co się będzie działo.

– Idziemy – powiedział do mnie ojciec.

Wyszliśmy z naszego placu, wzdłuż muru z kamienia, idąc w stronę centrum naszego miasteczka. Czułem, jak coraz bardziej kolce róż wbijają mi się w ramiona, klatkę piersiową i brzuch. Boże, gdzie on chce z tym iść, jak daleko to jest, pomyślałem. Tata szedł przede mną, nadając rytm naszej wędrówce. Przez pierwszy kilometr bez trudu dotrzymywałem mu kroku. Bardzo źle mi się szło. Przed oczami miałem huśtające się na boki pąki róż i plecy ojca. Idąc ulicą, kątem oka widziałem, jak wiszące na płotach sąsiadki nie mogły oderwać od nas wzroku. Już sobie wyobrażam, jaką musiały mieć burzę w głowach od myśli. Co by nie gadać, widok był niecodzienny. Mój stary, trzeźwy jak strzała, umyty i ogolony, w białej koszuli i wyprasowanych spodniach, z największym bukietem kwiatów, jaki prawdopodobnie kiedykolwiek widziały te stare raszple. Słyszałem, jak wołały do siebie: „Patrz, patrz! Widziałaś?” Za moim starym podążałem ja, z drugim bukietem. Jak wierny giermek, tyle że przede mną nie jechał rycerz na koniu. Ja też nie miałem swojego muła, tylko cisłem z buta. Zrobiliśmy trochę zamieszania. Ciekawość ludzka potrafi być zabawna. Idąc za ojcem, czułem czyjś wzrok na sobie, ale tempo, jakie narzucił ojciec i starania się o to, by przez te cholerne kwiaty nie wypierdolić się na ryj, nie dawały mi możliwości, by się odwrócić. To było jak w filmie „Rocky”, gdy Sylwester Stallone biegnie przez miasto i co chwilę przyłącza się do niego coraz to więcej ludzi. Na łuku drogi, na ułamek sekundy dałem radę zerknąć za siebie. O kurwa! No to się narobiło! Nie szliśmy już sami! Widziałem, jak ludzie wychodzili ze swoich domów i dołączali do nas. Nawet stara Zielińska, która ledwo chodziła o kryce na co dzień, dołączyła do peletonu.

– Tato, wiesz co! – zawołałem. Nie odwrócił się, tylko zapytał:

– Dajesz radę?

– Daję, ale… Jakby ci to powiedzieć…

– O co chodzi?

– Nie wiem, jak to opisać. Najlepiej by było, gdybyś się odwrócił!

– Szkoda czasu – usłyszałem.

– Dobra, tylko żeby nie było, że ci nie mówiłem, żebyś zerknął do tyłu.

Nie wiem, o czym myślał mój stary, tak idąc. Musiał być bardzo pochłonięty swoimi myślami, że nie słyszał tak wielu kroków za nami i tych szepczących ludzi. Bez trudu rozróżniałem słowa i całe zdania. Ktoś powiedział: „Gdzie oni idą? Co oni chcą zrobić?” Gdybym wiedział, jaką wzbudzimy sensację, i co się wydarzy potem, w życiu bym się nie odważył iść z tymi kwiatami. Nie dość, że większość ludzi nie lubiła nas przez to, jak ojciec ich traktował po pijanemu, to jeszcze teraz taka jazda. Idąc, pomyślałem, że to trochę przypomina pogrzeb, ale w tym przypadku ten, za którym idzie tak wielu ludzi, jest żywy. Nieboszczykowi jest wszystko jedno, ilu ludzi idzie za trumną. Mnie nie było wszystko jedno. Chciałem, by to wszystko się już skończyło. Chwilę po tym, gdy pomyślałem, że idę w kondukcie pogrzebowym, w którym grający główną rolę jest żywy, naprawdę dochodziliśmy do góry, na której szczycie był cmentarz. Usłyszałem, jak jakiś głos za mną powiedział: „Idzie na grób żony”. Tak, szliśmy na grób mamy. Pewnie patrząc z nieba była jeszcze bardziej zdziwiona od nas wszystkich. Przekroczyliśmy wielką starą bramę cmentarza i nagle ojciec się zatrzymał. Co teraz będzie, pomyślałem. Znieruchomiał, jakby się czegoś bał albo zobaczył zjawę. Podążające za mną towarzystwo też było zaskoczone. Z rozpędu powpadali na siebie, wywracając się jak kręgle. Wtedy mój stary odwrócił się i zobaczył, ilu ludzi z nami przyszło. Nawet ojciec był w szoku. Oczy miał wielkie ze zdziwienia jak nigdy dotąd. Widziałem, jak oczy latały mu w lewo i w prawo starając się ogarnąć tłum. Przez chwilę przyglądał się wszystkim i powiedział: „Dobry”.

Odwrócił się i poszedł w stronę grobu mamy. Ekipa pozbierała powywracane kręgle i ruszyła za nami. Nie rozumiem, po co oni za nami idą. Było mi jeszcze bardziej wstyd. Pewnie chcieli wyśmiać mojego ojca, że dopiero teraz przyszedł do mamy, bo w dniu pogrzebu był pijany. Idziemy zanieść kwiaty mojej mamie. To takie dziwne?! Ojciec podszedł do grobu mamy i znowu znieruchomiał. Byłem przekonany, że uklęknie i położy kwiaty na jej grobie, ale nic takiego się nie stało. Po prostu stał.

Po chwili z tłumu wyszła mała Ania. Miała 6 lat i mieszkała niedaleko nas. Musiała dołączyć do peletonu z wiecznie wścibską babcią, która wiedziała wszystko o wszystkich i za nic nie przepuściłaby takiej sensacji. Musiała zobaczyć, co się wydarzy, by mieć co potem opowiadać ludziom, których ominęło to wydarzenie. Mała Ania podeszła do mojego ojca i stanęła przed nim. Podniosła głowę i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Wyciągnęła rękę i powiedziała:

– Pan da kwiatek?

Ojciec wyciągnął różę ze środka i podał małej sąsiadce. Wzięła kwiat w dwie ręce, nie zważając na kolce. Uklękła przed grobem mamy i jakby był ze szkła, delikatnie położyła na grobie z niebieskiego granitu. Wszyscy w skupieniu i ciszy przyglądali się, jak mała Ania, klęcząc przed grobem nieznanej jej kobiety, zaczęła po cichu odmawiać „Ojcze nasz”. Cały tłum odmawiał modlitwę razem z małą Anią. Nastała cisza, tylko wiatr cicho szumiał w liściach. Widziałem, jak każdy, kto przyszedł z nami, podchodził do mojego ojca, wyciągał jedną różę i bez słowa kładł ją na grobie. W dłoni ojca została jedna róża. Wówczas ludzie zaczęli podchodzić do mnie. Nie wiedziałem, co robić. Stałem jak wryty. Nikt nic nie mówił, tylko po cichu podchodzili, brali po jednej róży i kładli na grobie. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Cały grób był dokładnie przykryty różaną kołdrą. Chciało mi się płakać. Nawet się nie zorientowałem, kiedy nie miałem już kwiatów w rękach. Cały grób przykryty był różami. Wokół nas stało masę ludzi. Ojciec się zachwiał i ukląkł. Mała Ania podeszła do mojego ojca, położyła mu rękę na głowie i powiedziała:

– Pan nie płacze, Pani ma dobrze w niebie.

Nagle usłyszałem, jak z tłumu ktoś z przejęciem krzyknął: „O Boże!”. Ludzie zaczęli podnosić głos ze zdziwienia. „O Boże! O Jezu…!” Było już późno, ale słońce jeszcze świeciło. Przedzierało się przez kilka chmur, jakby chciało oświetlić nas w tej chwili. Ludzie wokół nas zaczęli się odsuwać i podnosząc wrzawę, pytali, co się dzieje. Widać było panikę. Ja, pochłonięty obserwowaniem ludzi i wzmagającym się zamieszaniem nie zauważyłem, co się dzieje na grobie mamy. Ktoś z tłumu krzyknął do mnie: „Marcin patrz! Patrz na grób! Co z grobem?”. Spojrzałem w stronę grobu. Jezusie, co się dzieje?! Wszystkie róże zaczęły robić się czarne. Przetarłem twarz ze zdziwienia. Część ludzi zaczęła uciekać. Przewracali się, wpadając na siebie i krzycząc: „Matko Boska!” Po kolei każdy kwiat zrobił się czarny jakby zwęglony. Gdy ostatnia róża zrobiła się czarna, zaczęły płonąć. W tym momencie uciekli nawet ci, którzy na początku wydawali się odważni. Nawet babka małej Ani uciekła z cmentarza, zostawiając małą wnuczkę na pastwę losu. Mój ojciec klęczał, jakby czekał na ścięcie, a mała Ania wtulona w niego powtarzała:

– Juz dobze, Pan się nie boi. To Pani zona zabieze kwiatki do siebie, bo są ładne – powiedziała mała blondyneczka w zielonej sukience i białych trampkach, słodko sepleniąc.

W tym momencie, za nic nie chciałbym być w głowie mojego ojca. Nie wiem, czy on kiedykolwiek kogoś kochał, biorąc pod uwagę to, jaki był dla ludzi, a w szczególności dla mnie! Teraz klęczy przed grobem Mamy, patrzy, jak wiatr rozwiewa spalone jak papier czarne szczątki pięknych czerwonych róż. Ania, mała blondwłosa o słodkich lokach, wczepiona w niego jak we własnego tatę, stara się go pocieszyć. Nie mógł jej odepchnąć w tej chwili, był to jedyny anioł, który chronił go przed utratą zmysłów. Nigdy mi nie powiedział, o czym wtedy myślał, ale myślę, że się bał jak nigdy dotąd. Bał się, że te spalone w niewytłumaczalny sposób kwiaty, to odpowiedź od żony. Może pragnął wtedy wybaczenia, a dostał gigantyczny opierdol zza światów za całe zło, jakie wyrządził mnie i mamie.

Ojciec wstał i złapał Anię za rękę. Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy. Podniósł głowę, popatrzył na mnie i znowu na Anię, uśmiechnął się i pokiwał głową.

– Musisz już iść – powiedział do Ani. – Zaprowadź małą do domu. Ja jeszcze tu zostanę.

Podszedłem do małej sąsiadki i wyciągnąłem jej rękę z dłoni ojca. Bez słowa ruszyliśmy w stronę bramy cmentarza. Idąc drogą ze wzgórza, zastanawiałem się, co powiem rodzicom małej Ani. Miałem nadzieję, że jej babka zorientuje się, że zostawiła coś ważnego na cmentarzu. A może… W tej chwili, z głębokich myśli wybudził mnie słodki głos Ani:

– Twój tatuś był niedobly?

– A czemu pytasz?

– Bo pani mama jest zła na niego.

– Skąd wiesz?

– Dorośli nie widzą, ale ja widzę rózne obrazy.

– Jakie obrazy? – zapytałem.

– Widziałam, jak cię tatuś bił!

– Jak to widziałaś? Kiedy widziałaś? Nie mogłaś tego widzieć, mieszkamy zbyt daleko od siebie?

– Widziałam! Pan tata dał mi kwiatek i złapał mnie za rękę. Widziałam wtedy, jak cię bił.

Idąc krętą drogą w dół, mała zaczęła mi ze szczegółami opowiadać, co widziała, gdy ojciec złapał ją za rękę. Opowiedziała mi dokładnie to, jak ojciec mnie mało nie zabił za karty z gołymi babkami. A myślałem, że to, co działo się na cmentarzu, było dziwne…

Wyszliśmy na główną drogę w stronę centrum naszego miasteczka. W oddali widziałem, jak ktoś biegnie w naszym kierunku. To była babka Ani. Leci ta stara jędza i drze ryja: „Ania, Ania!”. Podbiegła do nas, nie podpierając się kryką, jakby zapomniała z tego wszystkiego, że utyka. Wyrwała mi rękę małej i powiedziała:

– To wszystko przez twojego ojca.

– Tak. Chuj, pita, ucho. A to ja zostawiłem małą na cmentarzu?! – odkrzyknąłem w stronę starej jędzy. Mała ciągnięta przez swoją wspaniałą babkę za rękę, jak nieposłuszny pies wołała:

– Babciu, babciu, ręka boli.

– Szybko do domu.

Mała odwróciła głowę i pomachała do mnie.

– Ceść, muse lecieć.

– Cicho – uciszała ją babka. – Idziemy.

Szybko się oddalały. Nie miałem ochoty iść za nimi. Musiałbym znowu oglądać te wredne gęby, które spotkam, wracając do domu. Byłem pewien, że przynajmniej połowę świadków całego zajścia na cmentarzu, spotkam, wracając tą samą drogą, którą szliśmy z ojcem, a za nami ciągnął się kondukt naszego miasteczkowego wścibstwa. Zawróciłem i skręciłem w polną drogę, która biegła wokół miasteczka. Będę szybciej w domu, a przy okazji nie spotkam nikogo. Miałem dość jak na jeden dzień. Szedłem polną drogą i rozmyślałem o tym, co powiedziała mi Ania. Gdy doszedłem do lasu, który dzielił mnie od domu, było już całkiem ciemno. Stanąłem przed ścianą drzew i strach mnie obleciał. Co zrobić? Półtora kilometra przez ciemny las, czy wrócić się cztery kilometry przez miasteczko? Chciałem się wrócić, chodzenie przez taki ciemny las to nic przyjemnego, ale nie miałem już siły, żeby wracać dłuższą drogą.

Pierwszy raz szedłem przez ten las w całkowitych ciemnościach. Widziałem tylko dwa ślady drogi, którą jeżdżą furmanki i traktory. Pamiętam pierwszy krok, który zrobiłem, przekraczając bramę lasu, ciarki przeszyły mnie po całym ciele, miałem wrażenie, że drzewa patrzą na mnie i ciągle ktoś za mną idzie. Pomyślałem, że przyspieszę trochę, ale nie bardzo widziałem, po czym idę. Im szybciej szedłem, tym bardziej się potykałem. Znałem tę drogę dość dobrze, ale po ciemku wszystko wygląda inaczej, do tego wyobraźnia płata figle. Kurwa! Mogłem iść dłuższą drogą, przynajmniej szedłbym między domami i nie byłoby tak strasznie. Ze strachu poczułem jakaś dziwną siłę. Gałęzie trzeszczały, ocierając się o siebie. Poderwałem się i zacząłem biec. Biegłem, jakby mnie ktoś gonił. Przebiegłem może z pięćdziesiąt metrów i nagle czuję, jak coś łapie mnie za nogę. Myślałem, że dorwało mnie jakieś zwierzę. Uderzyłem prawą nogą o coś twardego. Gruba, uschnięta gałąź leżała w poprzek drogi. Przeleciałem nad nią i wylądowałem na kamieniach i trawie. Ja pierdolę, co za ból!!!

– Aaaaaa!

Leżę na środku drogi w ciemnym lesie i zwijam się z bólu. Bolały mnie ręce, kolana; wszystko zdarte do mięsa. Czułem, jak krew cieknie mi po nogach. Na moje szczęście było ciemno i nie widziałem, jak wyglądam. Bardziej od bólu roznosiła mnie wściekłość, że zachciało mi się biegania po ciemnym lesie. Pozbierałem się do kupy i utykając jak babka małej Ani, ruszyłem dalej. Miałem wrażenie, że ten głupi las nie ma końca. Zrobiłem kilka kroków, podniosłem głowę w nadziei na to, że w końcu dostrzegę koniec leśnej drogi. Drzewa robiły się coraz rzadsze i widziałem coraz więcej gwiazd. Trochę się przejaśniło. Wytrzeszczając wzrok za wyjściem z lasu, dostrzegłem dwa świecące punkty. Ucieszyłem się. Uff, jedzie ktoś na rowerze, jestem ocalony. Dostałem nowych sił w nogach, by jak najszybciej zrównać się z tym człowiekiem. Podchodząc coraz bliżej, zauważyłem, jak dwie migające kropki zmierzające w moją stronę, wydają się być dziwnie nisko ziemi. Ktoś jadący na rowerze miałby oczy wyżej. Zwolniłem trochę.

– Hej!!! – krzyknąłem, ale nikt nie odpowiedział. – Hej, kto tam?

Dziwna postać wydawała się nie zwracać uwagi na moje wołanie i powoli podążała w moją stronę. Stanąłem jak wryty. A myślałem, że najstraszniejsze było wejście do tego cholernego lasu. Widzę, jak dwa świecące punkty, bujając się na boki, zbliżają się coraz bardziej. Ja pierdolę, to wilk! Dostrzegłem jakieś zwierzę. Milion myśli przeleciało mi przez głowę. Tylko że w tych okolicach nie ma wilków, a na lisa to było za duże. Krew mi cieknie, a na środku drogi spotykam jakieś bydle, które jak widać, nie chce mi zejść z drogi i się mnie nie boi. Starałem się w ciemnościach dostrzec jakiś kawałek gałęzi, żeby mieć czym się bronić. Włożyłem na ślepo rękę do trawy i starając się złapać coś twardego, nie spuszczałem wzroku z tego, co się do mnie zbliża! Jezusie, kamień, gałąź, cokolwiek, błagam! Poczułem, że coś twardego otarło się o moją dłoń. Złapałem i pociągnąłem do siebie. Jest, mam. Gruba sucha gałąź. Oby się tylko nie rozpadła. Wierzyłem, że to bydle się w końcu zatrzyma. Uderzyłem o ziemię raz i drugi.

– Hej! Spieprzaj! – zacząłem krzyczeć coraz głośniej. Coraz bardziej się bałem, a włosy na całym ciele stały mi dęba, jakby były z drutu. Ten zwierz wydawał się być niewzruszony na to, co robię. Cały czas podąża równym tempem w moją stronę. Przez koronę drzew oświetlił nas księżyc i jakieś cztery–pięć metrów przede mną dostrzegłem wielkiego kudłatego psa. Stojąc na czterech łapach, sięgał mi do pasa. Księżyc świeci.

– Teraz to świecisz skurwysynu, a jak się wyjebałem o gałąź, to cię nie było!!

Pies, jakby zdziwiony moimi krzykami, zatrzymał się kilka metrów przede mną. Stoi i patrzy mi w oczy. Wyobraźnia robi mi bajzel w głowie. Pies, księżyc. Ciekawe, że jedyne co mi przyszło do głowy, to teledysk Michaela Jacksona z płyty Thriller, jak Jackson zmienia się w wampira. Ja pierdolę! Na środku lasu wpierdoli mnie żywcem jakieś kudłate bydle! Zrobię krok w jego stronę, pomyślałem, może się wystraszy i ucieknie. Ruszyłem do przodu, pies zrobił to samo. Zrobił krok i się zatrzymał. Zrobiłem kolejny, pies zrobił dokładnie to, co ja. Jakby chciał mi pokazać, że nie ustąpi i że ma gdzieś moje krzyki. Stał na wprost mnie i nie spuszczał ze mnie wzroku. Z każdym naszym krokiem widziałem dokładniej, jak wygląda i jaki jest wielki. Nie warczał ani nie szczekał. Cedził powietrze przez zęby. Co zrobić? Odwrócić się i uciekać? Jeszcze bardziej się zbliżyć? I co dalej? Przecież to dziki pies. Nie zejdzie mi z drogi, a ja nie mam już pomysłów, co mógłbym jeszcze zrobić. Wyglądał jak wielki dog, ale z kudłatą sierścią.

– Twój ruch stary. Albo mnie zjedz, albo daj mi przejść.

Staliśmy tak i wpatrywali się w siebie. Nagle pies usiadł. Wydawało mi się, jakbyśmy tam stali całą noc. Nie mam pojęcia, jakim cudem trzymałem się jeszcze na nogach. Nie miałem pojęcia, jak wiele czasu już minęło i w ogóle, która jest godzina. Przestałem już hałasować, nie robiło to na nim wrażenia. Po jakiejś godzinie może dwóch, stania i wlepiania we mnie wzroku, kudłacz dźwignął się i zrobił jeszcze jeden krok w moją stronę. Pomyślałem „This is it”. Teraz mnie zagryzie. Stanął przede mną w odległości jakiegoś metra i znowu usiadł. Patrzy na mnie, a ja na niego.

– Dlaczego nie dasz mi przejść? Czemu nie zostawisz mnie w spokoju? – zapytałem.

Stał tak blisko, że słaby wiatr doniósł mi jego odór. Śmierdział okropnie jakby gnijącym mięsem. Przez chwilę mi się przyglądał i znowu stanął na cztery łapy. Podniósł głowę i zawył. O Boże, ale to był dźwięk! Nie słyszałem nigdy, żeby pies tak wył i charczał w jednym czasie. To był najgorszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałem w swoim życiu. Wydawało się, że to wycie odbija się od drzew.

– Przestań! Czego ty chcesz?!

Przestał wyć, opuścił głowę, wyciągnął szyję i zaczął mnie obwąchiwać, dziwnie charcząc. Powoli mnie okrążał. Zatoczył koło i zastygł tyłem do mnie, przodem w kierunku, w którym chciałem iść. Odwrócił głowę w moją stronę, jakby odchodząc, chciał mi coś powiedzieć. Zachowywał się jak ktoś, kto, spotykając gdzieś kogoś przypadkiem, odchodzi, odwraca na chwilę głowę, by jeszcze raz wysłać spojrzenie lub powiedzieć: „To nara, jeszcze się spotkamy!”. Przyglądał mi się kilka, może kilkanaście sekund, bardzo powoli odwrócił głowę i zerwał się do biegu. Nogi mi się ugięły. Zniknął. Nie wiem, skąd wziąłem siłę, by zerwać się do biegu. Marzyłem o tym, by wydostać się z tego cholernego lasu. Biegłem jak opętany! Było mi wszystko jedno czy znowu wyrżnę. Pomimo całego dnia i obolałego po upadku ciała byłem pewien, że gdyby taka siła ogarnęła mnie na zawodach szkolnych, byłbym nie do pokonania. Nagłe ujrzałem sklepienie korony drzew na końcu leśnej drogi. Wtedy dopiero dostałem sił w nogach! Tak!!! Wystrzeliłem jak zając z nory, zostawiając za sobą ścianę lasu. Poczułem nieziemską ulgę. Biegłem przez pola i wysoką trawę, czułem, jak pachnie siano i świeżo skoszona trawa. Czułem się wspaniale. Czułem, że mogę latać. Wpadłem na ścieżkę, która prowadziła do naszego domu. Nigdy jeszcze tak bardzo nie cieszył mnie widok naszego kamiennego muru. Przeskoczyłem przez drewnianą furtkę i zatrzymałem się przed schodami i naszym gankiem. Padłem na kolana, dysząc jak koń po gonitwie.

– Kupić ci kompas? – powiedział do mnie głos ze schodów.

– Że co?

– Wiesz, która jest godzina? Pięć po dwunastej. Wróciłem z cmentarza trzy godziny temu. Gdzieś ty się stracił? – zapytał ojciec. – Gdy wróciłem do domu i zobaczyłem, że cię nie ma, obszedłem okolicę i wypytywałem sąsiadów. Nikt cię nie widział wracającego z cmentarza! Odprowadziłeś choć małą do domu?

– Nie – wystękałem.

– Jak to nie! – zapytał ojciec wściekłym do granic możliwości głosem.

– Babka!

– Co babka?!

– Babka po nią wróciła, gdy zeszliśmy ze wzgórza. Nie chciałem z nimi iść i poszedłem na skróty.

– Przez las? – wtrącił stary.

Byłem pewien, że znowu mnie stłucze.

– Tak – odparłem. – Tato, widziałem coś! – Uniosłem głowę. Zamilkł.

– Dobra, idź się umyj. Jutro pogadamy.

Podał mi rękę i podciągnął do góry. Wszedłem do domu, a w głowie słyszałem wycie tego psa. Musiałem tam być co najmniej trzy godziny, przeleciało mi przez myśl. Ojciec nalał mi ciepłej wody do miski i położył czysty ręcznik. Wziąłem metalowy garnuszek i zanurzyłem w wiadrze z zimną wodą ze studni. Wypiłem na raz jeden, potem drugi. Ojciec stał i patrzył, czy jeszcze trzymam się na nogach. Starałem się umyć, ale dłonie mnie piekły żywym ogniem i nie mogłem dotknąć twarzy. Rozmazałem brud z krwią i ochlapałem wodą. Podniosłem się i zerknąłem w stronę ojca. Parzył na mnie, jakby mnie pierwszy raz widział.

– Widziałeś psa w lesie? – zapytał. – Podszedł do ciebie?

– Skąd wiesz?

– Idź spać.

– Tato! Skąd wiesz?

– Powiedziałem, idź spać. – Uchylił drzwi do mojego pokoju. Podszedłem do łóżka i padłem sztywny jak ścięte drzewo.

Zasnąłem w ciągu kilku minut i nie mogłem uwierzyć, że znowu stałem na drodze w lesie. Uciekając przed psem, starałem się biec z całych sił, ale biegłem coraz wolniej. Skoczył mi na plecy i swoim cielskiem powalił na drogę. Wściekły rozszarpywał moje ubranie, czułem, jak drapie pazurami moje plecy, miażdży w pysku moją prawą rękę i szarpiąc, rzuca mną na wszystkie strony jak kukłą. Gdy złapał mnie za gardło, wiedziałem, że to koniec. W tym samym momencie zacząłem zapadać się pod ziemie, jakbym wpadł do nieskończenie głębokiego grobu. Widziałem, jak stojące nade mną wściekłe bydle warczy, a krew kapie mu z pyska. Spadając, starałem się czegoś złapać, ale w palce wbijała mi się tylko ziemia. Spadałem i spadałem. Ciemność i nagle błysk światła. Zerwałem się. Żyję. Rozglądam się, jestem w pokoju! Boże! Opadłem na łóżko. To był tylko sen!

– Młody żyjesz?! – doleciał do mnie głos zza ściany.

– No, żyję!

Kurwa, ale miałem sen, przeleciało mi przez myśl. Usiadłem na skraju łóżka, czułem całe ciało. Każdy mięsień mnie bolał. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co było snem, a co się wydarzyło naprawdę. Otworzyły się drzwi do mojego pokoju. W nich stanął mój ojciec. Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu, widziałem, jak mierzył mnie wzrokiem, oceniając, ile jeszcze zostało z syna po takiej nocy.

– Będziesz coś jadł?

– Nie wiem. Wszystko mnie boli.

– Idę na dwór. W lodówce jest kiełbasa, a na stole świeży chleb. Pozbieraj się. Będę na zewnątrz. Musimy pogadać! – Wyszedł.

Pogadać? O czym? Nigdy nie mówił do mnie w taki sposób! To tak, jakby usłyszeć od naszego proboszcza, że nie potrzebuje ofiary. Wstałem i poszedłem do kuchni. Usiadłem przy stole. Stała tam szklanka ciepłej herbaty. Ukroiłem kromkę chleba i posmarowałem ją smalcem. W chwili, gdy włożyłem kromkę do ust, ból dolnej wargi przypomniał mi, że ta gleba, którą zaliczyłem, potykając się o gałąź w lesie, wydarzyła się naprawdę. Nie dam rady nic ugryźć, zrobiłem dwa łyki herbaty i wstałem od stołu. Powoli, krok za krokiem, zmierzałem do sieni. Wyszedłem z domu. Ojciec siedział w ganku na schodach, palił papierosa. Obok niego stała szklanka z kawą. Nie spiesząc się, zszedłem jeden stopień i usiadłem obok niego, po prawej stronie. Oparłem się o kanciastą belkę, podtrzymującą mały dach naszego ganku. Nabrałem powietrza w płuca i cieszyłem się, że to wszystko jest już za mną.

– Czy ten pies, którego napotkałeś w lesie, był duży i śmierdział zgniłym mięsem?

Szczeka mi opadła.

– Skąd wiesz? – zapytałem, nie wierząc własnym uszom.

– Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Kiedyś też widziałem tego psa.

– Jak to? Psy nie żyją tak długo! Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś?! – przerwałem mojemu ojcu.

– Zamknij się i słuchaj. Nawet nie wiesz, jakie to jest ważne. Musisz tam pójść jeszcze raz.

– Gdzie niby? Do lasu? Co ku… rde? – W szoku tego, co słyszę, o mało nie przekląłem, mówiąc do ojca. – Po jaką cholerę mam tam iść i to w nocy? Nie widzisz, jak ja wyglądam?

– Zamknij się gnoju. – Uciszył mnie jeszcze raz, ale w jego głosie nie było złości, tylko strach i niepokój. Zamilkłem.

– Czy ten pies stał przed tobą i wył, czy złapał cię pyskiem za rękę?

– Tylko