Łąka umarłych - Marcin Pilis - ebook + audiobook + książka

Łąka umarłych ebook i audiobook

Marcin Pilis

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Złożone relacje polsko-żydowskie, okrucieństwo wojny i zło, które popycha ludzi do największych podłości… Światełkiem w tej przesyconej mrokiem rzeczywistości okazuje się miłość.

W 1942 roku do wsi Wielkie Lipy wkracza niewielki oddział niemieckich żołnierzy. Trzydzieści lat później Andrzej Hołotyński, krakowski student, przyjeżdża do Wielkich Lip, gdzie jego ojciec, naukowiec, prowadził wieloletnie badania, i odkrywa mroczne dzieje wioski i tajemnicę skrywaną przez jej mieszkańców. Niemiecki żołnierz Karl Strauch odwiedza wieś w roku 1996, aby u schyłku życia zmierzyć się z własną przeszłością… 

W nowym, rozszerzonym wydaniu swojej głośnej powieści Marcin Pilis umiejętnie przeplata trzy plany czasowe i doświadczenia kolejnych pokoleń, odsłaniając czytelnikowi sieć dramatycznych powiązań bohaterów na przestrzeni kilkudziesięciu lat wojennej i powojennej historii.

„Pilis budzi ciekawość, która wraz z odkrywaniem tajemnicy Wielkich Lip przechodzi w lęk. Czytamy kolejne ważne rozważania o winie. Zapis historii, którą zawsze piszą zwycięzcy”.

Dorota Koman, krytyk literacki, poetka

 

Marcin Pilis – pisze powieści i opowiadania. Jego proza łączy elementy powieści obyczajowej i psychologicznego thrillera, a bohaterowie często znajdują się w sytuacjach granicznych i są zmuszeni do podejmowania trudnych wyborów. Jest autorem książek „Relikwia”, „Opowieść nawiasowa”, „Zemsta kobiet”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 51 min

Lektor: Marcin Pilis

Oceny
4,4 (38 ocen)
23
8
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agawnek

Dobrze spędzony czas

😘
10
aneczka60

Dobrze spędzony czas

tylko mali ludzie mogli w ten sposób postępować mówiac mali myślę o zawartości ich mózgów,jak można było donosić Niemcom na sasiadów s teraz po latach gdy sytuacja staje się czystą słydxymy wycie , że to nie Polacy,Polacy byli ok,byli owszem ale czy wszyscy,a mówi nam coś Jedwabne,zapewne dla pokoleń tych morderców wszystko to nieprawda ale historii nie da się wygumkować
00
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Złożone relacje polsko-żydowskie, okrucieństwo wojny i zło, które popycha ludzi do największych podłości… Światełkiem w tej przesyconej mrokiem rzeczywistości okazuje się miłość. W 1942 roku do wsi Wielkie Lipy wkracza niewielki oddział niemieckich żołnierzy. Trzydzieści lat później Andrzej Hołotyński, krakowski student, przyjeżdża do Wielkich Lip, gdzie jego ojciec, naukowiec, prowadził wieloletnie badania, i odkrywa mroczne dzieje wioski i tajemnicę skrywaną przez jej mieszkańców. Niemiecki żołnierz Karl Strauch odwiedza wieś w roku 1996, aby u schyłku życia zmierzyć się z własną przeszłością…
00
tomaszamek

Z braku laku…

Powieść porusza bardzo trudne wątki z historii Polski, świetnym pomysłem była wielowątkowa równoległa narracja. Jednak ogólny odbiór jest kiepski, dużo dłużyzn, egzaltacji. Miejscami miałam wrażenie że autorowi zapłacono za liczbę znaków. Nie zachęcam
00

Popularność




Marcin Pilis, „Łąka umarłych”, wydanie drugie

zmienione i rozszerzone (wydanie pierwsze: 2010)

© Copyright for this edition by Lira Publishing Sp. z o.o.,

Warszawa 2020

© Copyright by Marcin Pilis, 2020

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Joanna Zioło-Werstler

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Patrick Guenette/123rf.com

Zdjęcie Marcina Pilisa: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

Lira Publishing Sp. z o.o.

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66503-92-2 (EPUB); 978-83-66503-93-9 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pierwsze wprowadzenie
WIELKIE LIPY, 1996

Kiedy Karl Strauch skończył osiemdziesiąt lat, przywołał swego jedynego syna i oznajmił, że wyrusza do Polski, aby tam umrzeć. Heinz Strauch pokiwał głową, nie patrząc ojcu w oczy, a jego żona Martha za drzwiami zacisnęła pięści.

Następnego ranka Karl Strauch przetrząsał strych w poszukiwaniu starych pudeł. Jego ciężki głos odbijał się od ścian i spływał rurami centralnego ogrzewania aż na parter, gdzie domownicy wsłuchiwali się w staromodne przekleństwa. Starzec rzucał nimi w gniewie przez dobre pół godziny, aż nagle umilkł. Heinz Strauch popatrzył na żonę i gestem uciszył obu chłopców. Wszyscy spojrzeli na siebie, a potem zerwali się od stołu.

Na strychu panował nieopisany rozgardiasz. Ciemne pomieszczenie skrywało wiele zapomnianych gratów, które teraz, porozrzucane dookoła, utworzyły przestrzeń pełną niebezpiecznych pułapek. Pośrodku tej sterty rupieci, siedząc na przedwojennej ramie od roweru, Karl Strauch wpatrywał się w zatęchły wojskowy mundur. Nie poruszał się, tylko palce prawej ręki delikatnie gładziły powierzchnię materiału. Wokół przygarbionej postaci wirowały drobinki kurzu; rozświetlał je ciepły promień z nieszczelnej okiennicy.

– Po co to wygrzebujesz? – spytała Martha.

Chłopcy krzyknęli z wyrzutem: „Mamo!”, próbując uwolnić ramiona z jej silnego uścisku. Nie puściła.

– No mów! Po co to wyciągasz?!

Karl Strauch się nie odezwał, a ona zrozumiała, że nic tego milczenia nie przerwie.

– Nie zniosę tego! Mam dość! Idziemy. – Pchnęła chłopców schodami w dół.

– Ale mamo!

– Już! Wracamy!

Chłopcy zeszli posłusznie, choć z ociąganiem.

Usta starego drgnęły, kiedy z dołu doleciał odgłos zamykanych drzwi. Poprawił ramę służącą mu za taboret i chrząknął, a potem uniósł mundur na wysokość oczu. Szaroniebieska tkanina, spruta pod lewą pachą, nosiła ślady czasu. Pogięta w miejscach złożenia i wytarta, utraciła swój dawny oficerski czar, padając ofiarą łakomych moli.

– Mogłeś go chociaż uprać – powiedział Heinz. – Pomóc ci?

Ojciec pokręcił głową. Strzepnął mundur i jeszcze więcej pyłu posypało się dookoła. Bezużyteczna rowerowa rama wydała z siebie metaliczny zgrzyt. Karl starannie złożył ubranie na kolanach i zaczął ścierać chusteczką grubą warstwę kurzu. Heinz obserwował jego powolne, dokładne ruchy. Akt czyszczenia wydał mu się starczą nonszalancją, ale nie protestował, widząc, że sprawia to ojcu wyraźną przyjemność.

Karl Strauch wskazał synowi taboret przy drewnianej podporze podtrzymującej krokiew. Po chwili przestał czyścić rękaw i podsunął Heinzowi przed nos fragment munduru. Nieco pod prawą kieszonką na piersi wyraźnie odznaczało się miejsce ciemniejsze od reszty. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak przybrudzone ziemią lub polane czymś, co mogło być kawą albo benzyną. Plama nie była większa niż dłoń dziecka. W jej środku znajdowała się dziura.

– Krew – powiedział Karl Strauch.

Heinz sięgnął po mundur i przyjrzał mu się uważnie. Kilka razy przesunął palcami po obrzeżach otworu wyżłobionego przez kulę dziesiątki lat temu. Zmierzył ojca pytającym wzrokiem.

– To dlatego zabroniłeś mi dotykać tego munduru...

– A ty posłusznie się zastosowałeś do polecenia.

– Nie, sięgnąłem po niego, bardzo dawno temu sięgnąłem. Ale na to nie zwróciłem uwagi. Ta dziura nie jest taka duża. Myślałem, że to rozdarcie czy coś takiego.

Karl Strauch westchnął. Odebrał mundur z rąk syna i znowu zaczął go czyścić. Dłonie mu drżały. Kurz wsiąkł głęboko i zespolił się ze strukturą materiału, mimo to stary weteran zdawał się tego nie zauważać.

– Czy to twoja krew? – spytał Heinz.

Ojciec przerwał pracę. Ręce nadal nieznacznie mu dygotały – albo z wysiłku, albo z podniecenia, a najpewniej z jednego i z drugiego. Czy to twoja krew? – powtórzył w myślach pytanie syna i spojrzał na drewniany strop. Niewygodna rama roweru uwierała go boleśnie w udo. Czuł, że najwyższy czas wstać, ale przywołane właśnie wspomnienie sprawiło, iż zamarł w nim każdy mięsień, siedział więc bez ruchu i milczał.

– Czy to ważne? Rozlana krew jest zawsze taka sama – odparł.

– To po co do tego wracasz?

Starzec długo nic nie mówił. Twarz miał zupełnie nieruchomą, pobladłą.

– Zawieź mnie tam – powiedział wreszcie cicho.

Heinz nie dosłyszał.

– Co mówisz?

– Muszę wrócić. Zabierz mnie tam.

Tamtego dnia długo siedzieli na strychu. Martha musiała kilkakrotnie wysyłać do nich któregoś chłopca, aby wreszcie zeszli na obiad. Kiedy w końcu zjawili się na dole, kuchnię przesycał zapach rozgotowanego bulionu. Zasiedli za stołem i zdawali się nie dostrzegać pytającego wzroku Marthy.

– Jadę z wami – powiedziała po obiedzie, widząc, że przygotowują się do podróży.

– Nie. Po co ty pojedziesz? To daleko, wschód, może być niebezpiecznie. A tata musi coś załatwić – starał się przekonać żonę Heinz.

– Załatwić, tak? Dlaczego nie powiesz, o co chodzi?

– Moja droga, ja też nie wiem.

– Ja tego tak nie zostawię, mam nadzieję, że mnie rozumiesz. On zawsze coś ukrywał, nie traktował mnie poważnie. Ja tego tak nie zostawię – powtórzyła.

Heinz znał swoją żonę. Niejeden raz przekonał się, że należy jej słowa traktować poważnie, zwłaszcza gdy istniała możliwość sięgnięcia w ciemną wojenną przeszłość niemieckich oddziałów. Jeszcze jako studentka Martha asystowała w badaniach nad działaniami na wschodzie i była w to mocno zaangażowana. Później, kiedy urodziła dzieci i podjęła pracę w szkole, pierwotny zapał wygasł, ale ciekawość nigdy jej nie opuściła. Tylko osobista prośba Heinza powstrzymywała ją od zadawania ojcu trudnych pytań, a mimo to zdarzały się sytuacje, kiedy nie była w stanie się pohamować i sprowadzała rozmowę na niebezpieczne tory.

Powiedział o tym ojcu, a nawet zasugerował, aby zabrać ją i może chłopców – mieliby ciekawą wycieczkę. Karl Strauch uśmiechał się dobrotliwie, a na wakacje doradził Hiszpanię, nie Polskę. Podziękował za wszystkie lata życia pod jednym dachem i zalecił, aby dbali o wnuków.

Wsiadając następnego dnia do samochodu syna, nadal miał w nozdrzach ostry zapach bulionu. Wiedział, że swój dom widzi ostatni raz.

Za Odrą Karl Strauch natychmiast odczuł różnicę. Powietrze nabrało innego smaku. Kilka razy głęboko odetchnął, aby się przekonać, czy to złudzenie, czy naprawdę na języku osadza się coś gryząco-cierpkiego.

Przestrzeń nagle stała się bardziej zwarta, zbita. Im dalej posuwali się na wschód, tym bardziej wrażenie osaczenia, poczucie oblegającego zewsząd obcego ciśnienia nie pozwalało Karlowi Strauchowi na spokojną obserwację zmieniającego się pejzażu.

Heinz prowadził szybko, świetnie sobie radząc na zdradliwych jezdniach. Wygłaszał od czasu do czasu uwagi o polskim dziadostwie, które doprowadziło stare niemieckie terytoria do upadku. Jechali przez bezkresne lasy albo ciągnące się w nieskończoność pola; mijali wioski i miasteczka, aż wreszcie w okolicy Lublińca zatrzymali się na stacji benzynowej. Karl Strauch poczuł nieznośny ucisk. Zrobiło mu się gorąco, a serce zaczęło bić prędzej. Niepotrzebnie wychodził z samochodu, ale czekanie na Heinza przedłużało się. Ból w piersi kazał mu usiąść na krawężniku. Oddychał płytko, pot z czoła zaczął mu spływać do oczu.

– Spokojnie – wymamrotał do siebie.

Rozejrzał się dookoła. Te same kolory liści, taka sama przejrzystość powietrza. Przez te wszystkie lata świat pozostał taki, jaki był: identyczna namacalność przedmiotów, niezmienna czułość dotyku. Gdzieś tutaj w 1939 roku wkraczali. To musiało być w tej okolicy, może nawet zupełnie niedaleko. Rejon operacyjny 10. Armii, gdzieś tędy jego 42. Pułk Piechoty przedzierał się przez te przeklęte wsie.

Żeby tylko dojechać, żeby zdążyć.

Samochód znowu mknął jak strzała. Teraz jechali na południe. Karl Strauch postanowił się przespać. Zamknął oczy i natychmiast ujrzał zwały pyłu i niewyraźnie majaczące w oddali zabudowania. Kolega celujący w stronę odległego drzewa. Pluton zbity w gromadkę, dowódca wrzeszczący w panice.

Otworzył oczy i przesunął dłonią po czole. Heinz spojrzał na niego, spytał, czy wszystko w porządku.

– Tak, muszę się tylko przyzwyczaić – odpowiedział.

– Przyzwyczaić? Do czego?

– Do strachu.

Przypomniał sobie lęk przeszywający umysł niczym pocisk. Dlaczego więc wracał? Jakie miało znaczenie tych kilka lat z karabinem w ręku w obliczu całego późniejszego życia? Więc po co? Odpokutować za mordy, za parę trupów więcej czy mniej? Sam nawet nie pamiętał ile – dziesięć, dwadzieścia, sto? W czasie walki nie wiedział, kiedy trafiał, a kiedy chybiał. Dziś natomiast wspomnienia się mieszały. We wrześniu zabijaliśmy partyzantów, potem zabijaliśmy żydostwo, a potem zabijaliśmy siebie nawzajem. Strzelanina na oślep pod jakąś brudną wsią i karna egzekucja w ramach przykładu dla innych. Środki były drastyczne od początku, pewnie, ale tylko takie się sprawdzały. W 1939, we wrześniu, zabijaliśmy, bo oni mogli zabić nas, zabijaliśmy zwykłych ludzi, bo oni nie wyglądali na zwykłych ludzi. Kto to zrozumie dzisiaj? Kto pojmie położenie zagubionej kompanii, do której strzelają ukrywający się zdradzieccy cywile? Zamiast otwartej walki podstępy, czyhanie w zasadzce. Co mieliśmy robić? Jak im to teraz wytłumaczyć, skoro nic innego nie robią, tylko przesiadują w fotelach i zadowoleni z siebie kiwają głowami albo oburzają się i dziwią: „Jak tak można, jakie to wstrętne!”.

W miarę jak posuwali się na południowy wschód, tam gdzie w urokliwej kotlinie leżały Wielkie Lipy, Karl Strauch zadawał sobie coraz więcej pytań. W domu wszystko wydawało się odległe, nierealne, tu zaś, z każdym kolejnym kilometrem, czas cofał się i nagle w uszach rozbrzmiewało błaganie klęczącego Żyda lub Polaka, z którego ust ciekła ślina pomieszana z krwią. Chciał tylko, zanim umrze, znaleźć odpowiedź na to, co gnębiło go przez te wszystkie lata. Nie chodziło mu ani o rację jednych czy drugich, ani o wybaczenie, ani o zrozumienie tego, co naprawdę się stało i w czym wziął udział; nie interesowały go rzeczy wielkie i historyczne syntezy; nie szukał przebaczenia dla byłego nazisty ani spokoju ducha. Chodziło tylko o jedną małą sprawę, coś mikroskopijnego, ale niepozwalającego wyrzucić się z pamięci.

Długo odsuwał od siebie te wspomnienia. Sądził, że zostawił je daleko w tyle i przeszłość pochłonęła zatęchłą wieś na zawsze. Założył rodzinę i starał się funkcjonować najlepiej, jak umiał. Kiedy urodził się Heinz, życie na nowo nabrało sensu. Zaszył się w Hamburgu, w domu swoich rodziców. Postanowił go rozbudować, co w końcu się udało, i po wielu latach zamieszkał w nim Heinz ze świeżo poślubioną Marthą. Karl Strauch był już wtedy wdowcem.

Przeszłość odezwała się po prawie trzydziestu latach. List z Polski wprawił go w zdumienie. Nadszedł z końcem 1975 roku. Nadawcą był jakiś student fizyki posługujący się nie najlepszą niemczyzną. Karl Strauch najpierw sądził, że to jakiś wybryk, później przyszło mu na myśl, że ma do czynienia z akcją wywiadowczą, i postanowił nie robić żadnych podejrzanych ruchów. Bał się, że mają go na celowniku. Czytał o niejednym procesie za zbrodnie wojenne. Jednak nic się nie działo. List leżał w szufladzie, ale nie było żadnych następnych kroków. Ponadto szczegóły, które opisywał nadawca, świadczyły o gruntownej znajomości Wielkich Lip i tego, co się w nich wydarzyło w czasie wojny. Karl Strauch nie zrobił nic poza tym, że schował pismo studenta i więcej do niego nie zaglądał.

Musiało upłynąć ponad dwadzieścia lat, żeby mógł wrócić do przeszłości. Komunizm upadł, wszystko stało się łatwiejsze i jechał teraz ze swoim synem przez Polskę, a dawny list tkwił w wewnętrznej kieszeni marynarki.

Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów mężczyzna zapragnął pokonać samotnie. Heinz długo się opierał, w końcu zgodził się zostać w jakimś mieście i oddać ojcu samochód.

– Zrozum, muszę pojechać tam sam. Wrócę wieczorem i wszystko ci opowiem, może pojedziemy tam we dwóch.

Wyruszył następnego dnia o świcie. Do Wielkich Lip prowadziła bardzo stara i od dawna nienaprawiana droga. Prawie dwadzieścia kilometrów podziurawionego asfaltu, który kończył się nagle w środku lasu. Stał tam słup oznaczający ostatni przystanek autobusowy z nieczytelnym rozkładem jazdy. Karl Strauch skrzywił się na ten widok, po raz kolejny doznając uczucia dumy, jaką napawała go oczywista już teraz wyższość niemieckiego porządku. Od wojny jest, jak było, pomyślał. Oni nie potrafią zapanować nad naturą, nie potrafią jej przekształcić albo choć utrzymać w ryzach. Przez moment poczuł się jak młody oficer notujący wrażenia z obrazów płonących nędznych polskich wsi, w których kryli się bandyci celujący do jego żołnierzy.

Na ostatnim, krótkim na szczęście odcinku trzeba było pokonać wyboistą, pokrytą szlaką ścieżkę między drzewami. Pięła się lekko pod górę i po kilkuset metrach osiągała szczyt długiego garbu, za którym w dole spoczywały Wielkie Lipy.

Karl Strauch zatrzymał samochód na wzniesieniu. Dawno już nie prowadził i nawet taka niedługa przejażdżka wywołała ból pleców. Za bardzo był spięty za kierownicą. Wyłączył silnik i oparł głowę o zagłówek. Przed nim rozciągała się długa niecka, efekt niezwykłego pofałdowania tej okolicy. Nie widział jeszcze sennej wioski na dnie kotliny, ale miał pewność, że tam jest, tak samo zagadkowo zagrzebana między wzniesieniami jak przed ponad pięćdziesięciu laty, kiedy ciężarówki komanda wspinały się mozolnie tą samą ścieżką.

Dotarł do niego chrapliwy odgłos diesli, jakieś pokasływania, a później martwa cisza i rozkazy sformowania szyku. W rzednących ciemnościach rozjarzyły się końcówki papierosów, ktoś zarzucił plandekę z tyłu paki i do wnętrza wpadły promienie księżycowego światła.

Wysiadł z innymi i cieszył się, że nie jest obciążony karabinem. Spod butów uniósł się brudny pył. Wciągnął głęboko rześkie powietrze i zapalił. Minął pierwszą ciężarówkę, która zatrzymała się na szczycie garbu, i spojrzał przed siebie. W dole, uśpione dymem z kominów i stulone w sobie, widniało miasteczko, właściwie wioska z nieregularnym planem domów, pozbawiona większych budynków mieszkalnych. Rozciągała się na zadziwiająco dużej przestrzeni. W środku dało się wypatrzeć coś, co od biedy można było uznać za ubogi rynek, od którego odchodziły dwie drogi. Miejscowość miała podłużny kształt, stało w niej sto, może dwieście domów. Po prawej stronie księżyc oświetlał zaskakująco obszerny kompleks z kościołem w środku. Na przeciwnym krańcu, tam gdzie kończyła się zabudowa, nieco powyżej reszty, stała dziwna okrągła budowla przykryta połyskującą kopułą.

Karl Strauch otworzył oczy, potrząsnął głową i wygramolił się z auta. Wspomnienie samego siebie w czarnych oficerkach i płaszczu zarzuconym na ramiona na moment przesłoniło mu realny świat. Jakże podobne było wszystko, ta ścieżka, to wzniesienie, drzewa i zapach kwiatów...

Sapiąc, dotarł do miejsca, z którego pięćdziesiąt lat wcześniej patrzył na Wielkie Lipy. Od razu wiedział, że wioska w niewielkim stopniu uległa przeobrażeniom – nie było śladów znaczniejszej rozbudowy.

Popatrzył na prawo. Kompleks klasztorny stał tak jak dawniej; chyba udało mu się dostrzec kilka postaci, ale obserwatorium na lewym krańcu wsi nie wyglądało tak dobrze.

– Witajcie, umarli i żywi. Wróciłem – powiedział głośno.

Zamknął samochód na kluczyk i ruszył ścieżką prowadzącą prosto w dół do Wielkich Lip.

ROZDZIAŁ 1
Zapach kwiatów w Wielkich Lipach
1970, PONIEDZIAŁEK
1.

W silniku coś zachrobotało, zgrzytnęło i Stanisław Jagoda, kierowca autobusu, zaciągnął ręczny. Dopalił resztkę sporta, a następnie głośno charknął i splunął na śnieg, ocierając ręką wilgotny nos.

– Panie, dalej nie jadę – powiedział.

Autobus wibrował, postukiwał i wydawał z siebie podejrzane jęki, jakby miał za moment rozpaść się na kawałki. Andrzej Hołotyński, jedyny pasażer kursu do Wielkich Lip, przetarł zaparowane okulary. Podniósł głowę i popatrzył na opatulonego w robotniczy drelich kierowcę.

– Jak to pan nie jedzie? – spytał.

– Panie, teraz to już se pan dojdziesz. Niedaleko pan masz.

– Jak to dojdę? Nie znam nawet drogi! Przecież tu nie ma żadnego przystanku.

Kierowca przyjrzał mu się uważniej, po czym sięgnął po następnego papierosa.

– Zapal se pan. – Wyciągnął w stronę Hołotyńskiego brudną paczkę. – Autobus stoi. A jak autobus stoi, to jest przystanek. A jak jest przystanek, to trza wysiadać. No, pal pan.

Andrzej wziął papierosa. Nie chciało mu się grzebać w plecaku, gdzie miał schowaną paczkę carmenów. Nachylił się nad zapałką i wciągnął w płuca dawkę ostrego dymu. Do języka przykleił mu się tytoń, więc podobnie jak Jagoda splunął na bok, przyglądając się obślinionej końcówce bibułki.

– Jak pan chcesz z filtrem, to tu mam gdzieś. – Kierowca pochylił się nad pokrywą silnika obok siedzenia okrytą kraciastym kocem. – Zostawił raz jeden taki inżynier czy cóś, ale ja to takich nie lubię. O, są, bier pan, ile tam tego jest, na drogę będzie.

Andrzej pokręcił głową. Łaskę mu wielką robił, że papierosa dał. Środek lasu, środek nie wiadomo w ogóle czego, niedługo będzie ciemno, śniegu po kolana, a on mu mówi, że „se dojdzie”.

– Nie ma co czekać, zbierej się pan. Jak pan raźno pójdziesz, to pół godziny i zaro się Lipy pokażą. Ja tu nawracam, bo jak dali pojadę, to już nie nawrócę, patrz pan, jak posypało, a potem to tak pod górę będzie, że nie wjadę, to już se pan dojdziesz tyle. Dopal se pan i się zbierej.

Jagoda cały czas siedział na swoim miejscu. Na czoło miał nasuniętą czapkę uszankę. Jego oczy uważnie lustrowały pasażera, który znowu wypluł kawałeczek tytoniu i najwyraźniej nie wiedział, co robić: wstać, siedzieć, prosić o podwiezienie te dwa kilometry czy nie prosić. Usta kierowcy skrzywiły się w ledwie widocznym uśmiechu.

– Niech pan powie ile – powiedział w końcu Andrzej. – Stówa będzie dobrze?

– Dej pan spokój, nie o to chodzi. Ja nigdy dali nie jadę. Jak dojeżdżam, to zawsze tu. I koniec. Dali nie jadę.

– Ale ja nie znam drogi, przecież już zaczyna się ściemniać! Pan tego nie rozumie?! – Andrzej wstał, rzucając papierosa na podłogę autobusu. – Chce mnie pan tu zostawić? Przecież mówiłem wyraźnie: do Wielkich Lip. Zapłaciłem. Pan się zgodził. A gdzie te Lipy, gdzie?

– Uspokój się, chłopaczku – powiedział chłodno Jagoda. – Jak ci nie pasuje, to wracasz ze mną. Albo idziesz sam dalej. Jak pójdziesz prosto i nie będziesz biadolił, to ino raz dojdziesz. Ino raz. Ze dwa kilometry będzie lasem, a potem to już Lipy zobaczysz na dole, to se zejdziesz. Tu już tak jest. A jak kto z daleka przyjedzie, to co, ja mam zaro mu dupy nadstawiać? Chcesz pan do Lip, to pan idź.

– No ale, panie kierowco, ten jeden jedyny raz, no... Nie może pan zrobić wyjątku?

– Nie, nie mogę. Ja w Lipach nie byłem od wojny i mnie tam nic nie ciągnie. Nic. Tam to mało kto jeździ, ino zakonniki, co do klasztoru się zjeżdżają, a to też od wielkiego dzwonu, ale my tu, ludzie zwykłe, z powiatu, to nie. A jeszcze jeździł taki jakiś uczony czy cóś, cholera tam wi. Gadali, że w niebo się patrzył ciągle, że to niby w gwiazdach cóś tam widział. Ale tak, my tu, ludzie, to do Lip nie jeździmy. Od wojny nie jeździmy. Ale tam to ino zakonniki, ino one. A pan to do klasztoru pewnie? Ło, to powim, że ostatni do klasztoru to z pięć lat będzie, jak przyjechał. Tam cię dobrze przyjmą. A jak będziesz pan chciał odjechać, to ja tu raz na ile jeżdżę, w poniedziałki albo wtorki, ale to nie tak, że zawsze, wiesz pan, a jak stoję, to z pięć minut. A i tak nikt nie wsiado.

Andrzej chciał strzelić palcami, ale przez grube rękawiczki nic z tego nie wyszło.

– Ten uczony to mój ojciec! On tu prowadził badania! – wykrzyknął w nadziei, że ta informacja pomoże przekonać kierowcę.

Jagoda jeszcze uważniej przypatrzył się swemu pasażerowi i rzucił okiem na bagaże. Informacja, którą przed chwilą usłyszał, była wręcz sensacyjna. W środku zimy, w taką pogodę, jedzie do Wielkich Lip, niby że turystycznie, że takie sobie wolne zrobił na studiach. A tu, proszę, synalek tego astronoma, co w niebo patrzył. Pewnie taki sam wariat jak tamten.

– Jesteś synem tego astronoma, aha. Tylko że on tu już dawno nie wracał, to ciebie co tu przygania? – Jagoda wypowiedział te słowa zupełnie innym tonem. Rysy chłopskiej, kartoflanej twarzy na krótką chwilę się wyostrzyły, a wzrok, do tej pory mętny, zdawałoby się, zapijaczony, wbił się w Andrzeja niczym morderczy bagnet.

W autobusie zapanowała cisza. Hołotyński dostrzegł w oczach kierowcy zainteresowanie, coś niezdrowego spoczywało na dnie ciemnych źrenic, jakaś niesprecyzowana, ale naznaczona czymś niedobrym ciekawość. I ten ton – nagle zmieniony, nie prostacki, ale – Andrzej miał niemal pewność – należący do człowieka posługującego się na co dzień innym językiem niż kierowca autobusu. Patrzył na Jagodę długo, zachowując milczenie, ale tamtemu najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało. Dokończył papierosa i wyrzucił niedopałek przez uchyloną szybę.

– Ja, tak czy tak, dali nie jadę – rzekł wreszcie kierowca. – Jak pan chcesz, to idź, tylko szybko, bo ja zaraz tutej nawracam.

Andrzej wiedział już, że nic nie wskóra. Podniósł plecak i stęknąwszy pod jego ciężarem, zarzucił go sobie na ramiona. Poprawił kurtkę i chwycił podręczny chlebak. Została w nim ostatnia kanapka z serem i trochę wody. Zostawi to sobie na kolację, kiedy będzie na miejscu. Przecież za godzinę powinien tam dotrzeć. Żeby tylko zdążyć przed zmrokiem.

– Niech pan powie prawdę. Jak daleko jeszcze?

– Niecałe dwa kilometry będzie lasem, może z półtora, trochę pod górkę, prosto calutki czas, aż na skraj, aż się drzewa skończą, a tam to już Lipy widać, na dole, tak ze trzysta jeszcze metrów będzie. – W języku Jagody nie było śladu owego tajemniczego tonu, jaki na chwilę mu się wyrwał. – A weź se pan te radomskie, to se pan popalisz, jak braknie. Bo wiesz pan, jak szlugów braknie, to nie będzie gdzie kupić. No, bier pan, bier. – Wyciągnął przed siebie starą paczkę papierosów.

Andrzej przyjął podarunek i podziękował. Dopiął kołnierz kurtki i wyszedł na mróz. Zatrzasnął drzwi i zaraz usłyszał zgrzyt skrzyni biegów. Jagoda nie czekał. Spuścił ręczny i zaczął nawracać. Obawiał się, że przybysz nagle zmieni zdanie, przerazi się marszu przez ciemniejący las i wróci do autobusu. A jemu wychodziło, że sprawa może być rozwojowa; jemu wychodziło, że z tym młodzieńcem wiąże się jakaś tajemnicza historia. Pamiętał jego ojca, dziwaka z brodą, który miesiącami siedział w Lipach i od czasu do czasu przyjeżdżał do powiatu, żeby odebrać przesyłkę. Najczęściej były to duże pudła, które Jagoda albo jego bratanek wozili aż pod Wielkie Lipy. Tam już furmanki brały to wszystko i zawoziły, gdzie trzeba. Małomówny to był typ, pomyślał kierowca, wyjeżdżając na mocno zaśnieżoną drogę. W lusterku mignęła mu sylwetka Hołotyńskiego.

Tak tego zostawić nie można, przyszło na myśl Jagodzie. To była jego wielka szansa. Wyciągnął sporta i rozsiadł się wygodniej, bo czekała go trudna droga przez las.

2.

Andrzej Hołotyński spoglądał na oddalający się autobus i zastanawiał się nad swoim położeniem. Znajdował się w środku lasu, nie mając żadnych gwarancji, że ten podejrzany kierowca powiedział mu prawdę, jak iść do Wielkich Lip. Ciążył mu wypchany plecak, a nadchodząca noc nie wróżyła beztroskiej wycieczki przyrodoznawczej.

„Ogórek” schował się właśnie za zakrętem. Pośród drzew niknęły ostatnie przebłyski długich świateł i powoli cichł charkot silnika pracującego na wysokich obrotach. Andrzej zrozumiał, że został sam na sam z pogłębiającym się mrokiem wśród drzew. Niepotrzebnie zwlekał, starając się przekonać kierowcę. Stracił tylko parę cennych minut.

Autobusu nie było już słychać. Hołotyński, zgarbiony pod ciężarem plecaka, przez chwilę próbował jeszcze wyłowić ostatnie odgłosy silnika.

Słyszał tylko ciche trzaski zaśnieżonych gałęzi.

– I na co mi to? Co mnie podkusiło? Ech – szepnął i podrzucił plecak, tak żeby stelaż w miarę wygodnie osadził się na barkach. Zachrzęściło mu za plecami i coś boleśnie wbiło mu się w plecy. Łoskot poprawianego plecaka wydał mu się dziesięciokrotnie głośniejszy niż zwykle; był wprost przerażająco ostry, rozerwał głuszę jak granat burzący ściany domostw; niczym niezakłócony wybrzmiał w całej swej decybelowej skali, wnikając w mroczniejące zakamarki ciszy rozsnutej nad śniegiem.

Andrzej wsłuchał się w spokój lasu. Stał nieruchomo, jak gdyby sam zamarzł na podobieństwo roślin uwięzionych w mrozie. Po chwili dosłyszał delikatne trzaski, ciche stuki gałęzi obijających się o siebie pod dotknięciem słabiutkiego wiatru. Obciążone grubą warstwą lodu drzewa garbiły się jak starcy zmęczeni życiem. Ich korony przywodziły na myśl zimne kończyny martwych ptaków. Niektóre nie wytrzymały ciężaru i urwane zwisały jak na wpół odrąbane kikuty.

Całe otoczenie sprawiało wrażenie namalowanego, nieprawdziwego, jakby ktoś poustawiał w miejsce rzeczywistych drzew i krzaków sztuczne dekoracje.

– Bazyliszek by lepiej tego nie schłodził – mruknął Hołotyński i zrobił parę kroków, skrzypiąc butami na zmrożonym śniegu.

Droga prowadziła w głąb lasu, tyle że zamiast szerokiej na kilka metrów jezdni przed Andrzejem wyłaniała się wąska, wydeptana w śniegu ścieżka. Mimo to poczuł się nieco pewniej. Jednak ludzie tędy chodzą, a skoro tak, to trzeba potraktować tę drogę jak najzwyklejszą ulicę w Krakowie. Szkoda tylko, że nie ma chodnika i ani jednej lampy. Ale co właściwie sobie wyobrażał?

Obejrzawszy się ostatni raz z cichą nadzieją, że ujrzy powracającego w przypływie dobroci i współczucia Jagodę, zdecydowanie ruszył przed siebie. Buty zapadały się po kostki tak, że każdy krok wymagał większego niż zwykle wysiłku. Po paru minutach Andrzej przyzwyczaił się do skrzypienia śniegu, a początkowy lęk przed nieznanym zniknął. Gdy zapalił podarowanego radomskiego, od razu zrobiło mu się raźniej. Dwa kilometry, właściwie półtora, jak powiedział Jagoda, i zobaczy Wielkie Lipy. Może nawet wcześniej dostrzeże światła lub usłyszy odgłosy wioski, może ktoś nadejdzie z przeciwka. O, to by było najlepsze. Gdyby tylko się przedstawił, zaraz by go skojarzyli, wskazali drogę i pewnie ponieśli plecak. Usłyszałby, że nie ma się czego lękać, ten las co roku taki oblodzony.

Przypomniał sobie, jak ojciec opowiadał mu o pięknie tego miejsca, o łąkach pokrytych lodem, utopionych w przezroczystej zmarzlinie niczym rój owadów w bursztynowej pułapce. Tutaj taka mroźna zima nastawała co parę lat, tak jak teraz, dlatego właśnie do Wielkich Lip pociągnięto grubą i wytrzymałą linię średniego napięcia. Ojciec za każdym razem zapewniał, że to on namówił sołtysa i przeora klasztoru, który odgrywał tu dużą rolę, aby wystąpili z wnioskiem o poprawę jakości infrastruktury energetycznej i w ten sposób pomogli ludziom. Prawda jednak była taka, że ojcu zależało na badaniach, które z powodu braku prądu musiałby przerwać na dłuższy czas. A przecież zimowe niebo w Wielkich Lipach nie miało sobie równych. Przynajmniej tak twierdził jego ojciec, spędzający tu od lat miesiące zimowe, a niekiedy i letnie, co ostatecznie doprowadziło do rozpadu ich rodziny. Andrzej liczył na to, że po rozwodzie ojciec zabierze go ze sobą, jednak tak się nie stało. Było wręcz odwrotnie: Hołotyński kontakty z synem ograniczył do minimum. Jakiś telefon, najczęściej z uczelni: co tam, jak tam, jak mama, jak ci idzie w szkole, ja jestem w lesie z moimi badaniami, no to trzymaj się, a mamy nie pozdrawiaj, no, musimy się wreszcie spotkać. I to wszystko. Ojciec twierdził, że był tuż-tuż wielkiego odkrycia, jakiejś niezwykłej teorii tłumaczącej ruch ramion galaktyki czy coś podobnego.

Radomski się skończył i Andrzej pstryknął niedopałkiem w stronę drzew. Cholerstwo nie było zbyt dobre, paczka chyba długo leżała na masce silnika. Pora zapalić porządnego papierosa. Żeby się jednak dostać do carmenów, musiałby zdjąć plecak. No właśnie!

Przecież mam latarkę, pomyślał. Ale ze mnie głupiec.

Zauważył w odległości kilku metrów powalony pień. Tak, ojciec opowiadał, że rosną tu piękne grube drzewa liściaste wymieszane z młodymi sosnami. Są stare i nie wytrzymują ciężaru śniegu lub naporu porywistego wiatru. Koniec tego drzewa musiał nadejść niezbyt dawno, bo kawałki lodowych odprysków leżały w pobliżu nieprzysypane śniegiem. Pień w sam raz, aby podeprzeć plecak. Zatrzymał się i sięgnął do klamry pasa.

[...]