Lady Makbet myje ręce. Broszury emigracyjne 1944-1946 - Stanisław Cat-Mackiewicz - ebook

Lady Makbet myje ręce. Broszury emigracyjne 1944-1946 ebook

Stanisław Cat-Mackiewicz

0,0

Opis

"Niegdyś, za czasów powstania styczniowego, Otto von Bismarck rzucił pod naszym adresem zdenerwowane pytanie: Czy ludzie rozsądni żadnego wpływu na wypadki polityczne u was nie mają? Nasz naród jest dzisiaj tak nieszczęśliwy, że nie stać mnie na obiektywne zastanowienie się, czy Bismarck miał, czy nie miał wtedy racji. Ale pod adresem naszego byłego wielkiego sojusznika, żołnierzy którego żołnierze nasi byli lojalnymi towarzyszami broni, a którego rząd nie dotrzymał nam układu i dziś chce agenturę obcą uznać za rząd polski, pod adresem społeczeństwa brytyjskiego, możemy dziś trawestować owe zdanie Bismarcka i zapytać: Czy ludzie, którzy uważają, że podpisy na aktach międzynarodowych winny być honorowane, żadnego już u was wpływu na bieg wypadków politycznych nie mają?"

Stanisław Cat-Mackiewicz

"Prefigurację własnej klęski dostrzegł Mackiewicz w losie bohatera powstania listopadowego, gen. Ignacego Prądzyńskiego, którego koncepcje strategiczne doczekały się uznania w akademiach wojennych, a który za życia był jedynie tragicznie bezsilnym świadkiem klęsk swego narodu.

Ale… „mało kto wie, że bitwa nad Wisłą z 15 sierpnia 1920 roku ma silne reminiscencje z jednym z ostatnich planów Prądzyńskiego”. Myśl zrodzona w umyśle żołnierza czasu klęski, odrestaurowana po prawie stu latach, stała się podstawą największego w XX wieku polskiego zwycięstwa. "

 

Jan Sadkiewicz

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Cat-Mackiewicz

Lady Makbet myje ręceBroszury emigracyjne 1944–1946

© Copyright by Author’s inheritors and Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2014

© Copyright for Czarnym atramentem by Rafał Habielski and Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2014

ISBN 978-83-242-2040-3

Opracowano na podstawie wydań:

Nowy rząd, Londyn 1944; Jedźmy: nikt nie woła, Londyn 1945; Mikołaj, Mikołaj Mikołajewicz, Mikołajczyk, Londyn 1945; Niewola krymska, Londyn 1945; „Świstek papieru”, Londyn 1945; Modlitwa Judasza, Londyn 1945; Lady Macbeth myje ręce, Londyn 1945; Wracać czy nie wracać, Londyn 1945; List filozoficzny, Londyn 1945; Co teraz robić?, Londyn 1945; Niepomni na braci z za Buga, Londyn 1945; Studjum o prowokacji, Londyn 1945; Referendum, Londyn 1946; Nuremberg and After, Newton 1946.

TAiWPN Universitas dziękuje Dyrekcji Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie za udostępnienie skanów oryginalnych broszur stanowiących podstawę niniejszej edycji.

W książce zachowano styl Autora, uwspółcześniając jedynie pisownię i ortografię. Wyróżnienia w tekście są oryginalne. Przypisy oraz uwagi w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji niniejszego wydania.

Opracowanie redakcyjneJan Sadkiewicz

Projekt okładki i stron tytułowych
Ewa Gray

www.universitas.com.pl

Nowy rząd

Arciszewski

W dniu 29 listopada powstał gabinet Tomasza Arciszewskiego. Dotychczas data 29 listopada łączyła się w tradycji polskiej ze zrywem niepodległościowym sprzed lat stu kilkunastu, z pożarami na Solcu i błyskiem bagnetów i szabel w pałacyku belwederskim, teraz dzień 29 listopada będziemy szanować, ponieważ wtedy powstał pierwszy na emigracji londyńskiej rząd polski, którego nie potrzebujemy się wstydzić.

Powiedzmy sobie prawdę: gdy się Polacy o nowym rządzie dowiedzieli, to nad konsyderacjami politycznymi, najbardziej nawet ważkimi, górowało uczucie ulgi moralnej.

Wóz państwowy polski tkwił w błocie. Dopiero dzień 29 listopada, jakby natchniony echem tamtego niepodległościowego czynu, dźwignął go z tego błota na drogę, która jest wyboista, kamienista i ciężka, ale to droga, nie bagno. Czy doprowadzi z powrotem do Polski? Tego nie wiemy. Powstanie gabinetu Arciszewskiego nie jest kresem wędrówki, lecz kresem hańby.

Odszedł rząd, o którym sądzili cudzoziemcy, że zdolny jest podpisać rozbiór Polski, wymieniać naszą ziemię na jakąś cudzą, odeszli tacy ministrowie, jak prof. Kot – o którym mówiono powszechnie, że nie ma zwolenników, a tylko ajentów, w związku z którym wiedziano, że określenie „ludzie Kota” nie stanowi żadnego pojęcia politycznego, a jest po prostu kwalifikacją moralną, że mieliśmy wreszcie takiego ministra, jak p. Banaczyk, który wyszedł z ciemni w kraju, aby na emigracji ośmieszyć imię polskiego ministra. Dobrze, że już sobie poszedł, i nie pytajmy, co uniósł ze sobą. To wszystko nazywało się rządem polskim. Brr! Jak mogliśmy to znosić tak długo?

Nowy nasz premier jest kontrastowo niepodobny do p. Mikołajczyka. Zacznijmy od tego, że p. Arciszewski jest człowiekiem starym, a p. Mikołajczyk był reklamowany jako najmłodszy premier na świecie. Pan Mikołajczyk, tak jak p. Kot, byli to ludzie bojowi, ludzie walki, ale była to zawsze walka z przeciwnikami politycznymi – p. Arciszewski był i jest człowiekiem bojowym w inny zupełnie sposób: walczył niegdyś z sołdatami i policją cesarską, teraz przez lat kilka był żołnierzem podziemnej Polski. Na stanowiska polityczne wysuwały go nie tylko konwentykle partyjne, ale także własna jego odwaga, bohaterstwo osobiste, fizyczne patrzenie śmierci, stryczkowi, plutonowi egzekucyjnemu w oczy. Pan Mikołajczyk nie miał i nie szukał okazji dać się nam poznać z tej strony. Pan Arciszewski ma w sobie wiele cech, o których mówi się w literaturze: stary żołnierz. Pana Mikołajczyka tak reklamowane „chłopstwo” jest raczej dęte, p. Arciszewski jest autentycznym proletariuszem, robotnikiem od dziesiątego roku życia, w jego obecności nikt się nie ośmieli odstawiać demagogii w sprawie polskiej nędzy, bo on polską nędzę i polski niedostatek zna dobrze, jest ich obrońcą najbardziej powołanym, najbardziej autentycznym, wyrósł w masach robotniczych, walczył w ich pierwszym szeregu, a nie przyszedł do nich dopiero po mandat, po tekę, po tytuł jak tylu innych socjaldoktorów. W przeciwieństwie do komunistycznych Rzymowskich i Wasilewskich – Arciszewski i Kwapiński są autentycznymi robotnikami. A jednak, jak się to czasem dzieje w staroświeckich powieściach, które wszystkim chcą dogodzić, Arciszewski, chociaż robotnik od dziesiątego roku życia, z pochodzenia jest kresowym szlachcicem herbu Prawdzic (nomen omen), i jego dziad i ojciec brali udział w powstaniach. Nawet w wyglądzie zewnętrznym p. Arciszewskiego i p. Mikołajczyka są kontrasty. W krępej postaci pseudochłopa p. Mikołajczyka jest jakaś przyziemność, p. Mikołajczyk często patrzy spode łba i odczuwało się w nim jakąś wewnętrzną nieśmiałość, zażenowanie – ten zdolny, o! może nawet bardzo zdolny, a co do niektórych spraw nawet zanadto zdolny człowiek jakoś najeżał się cały przed występami publicznymi. Stary, autentyczny robotnik p. Arciszewski ma całkowitą swobodę ruchów, znać w nim uprzejmą i pełną prostoty, lecz przecież całkowitą pewność siebie, którą mu daje starość osiągnięta wśród ogólnego szacunku. Ten stary robotnik ma w ruchach powagę jakąś senatorską, jakąś dystynkcję wspaniałą. Nawet gdyby Arciszewski kogoś złajał, to sądzę, że uczyniłby to w sposób łajanego nieupokarzający, od niego każdy upomnienie zniesie, jak się znosi słowa prawdy od dziadka lub starego wujaszka. Gdy się patrzy na tę postać siwą, dostojną, o starych, mądrych, pogodnych oczach, to się o nich myśli: oto są oczy, których nigdy nie zaćmił strach ani przed śmiercią, ani przed brakiem pieniędzy czy utratą posady, czy upokorzeniem – oczy człowieka, który sam także nikogo upokarzać nie zechce. Z Arciszewskim czuć się będziemy w całkiem innej atmosferze niż ta, która panowała u nas ostatnio w korytarzach biur rządowych. Patrząc na Arciszewskiego, rozumie się, że to nie jest p. Kot, że to jest człowiek, który nie tylko nie będzie podpatrywał, intrygował, podsłuchiwał, węszył, podskakiwał, plotkował, spotwarzał, ale także nie będzie z tego rodzaju czynności przez kogo innego wykonywanych korzystał. Jeśli stanie kiedyś w Polsce pomnik robotnika polskiego, aby uczcić udział mas robotniczych w walkach o Warszawę i w Warszawie, to trzeba, aby postać ludzka na tym pomniku miała wygląd i dystynkcję ruchów starego p. Arciszewskiego. Sądzę, że o Arciszewskim powiemy wszyscy: oto jest premier odpowiedni dla naprawdę, w najlepszym, uczciwym tego słowa znaczeniu, demokratycznej Polski.

Może usłyszę zarzut, że jako konserwatysta i przeciwnik socjalizmu zbyt gorąco piszę o tym socjaliście. Tak jest, jestem konserwatystą i dlatego najciężej było mi patrzeć na pewnych konserwatystów, gdy szmygali za tamtą stronę barykady w walce o przynależność Polski do wschodu czy zachodu. Jestem i będę przeciwnikiem socjalizmu, a stąd i wielu gospodarczych i społecznych poglądów p. Arciszewskiego. Ale dziś nie chodzi o doktryny społeczne. Dziś dzielimy się na ludzi, którzy chcą Polski bronić, i ludzi, którzy zgadzają się Polskę wymieniać.

Wolność i despotyzm

Nigdy nie byłem zwolennikiem szkoły mesjanicznej ani poglądów historyków, pisarzy i publicystów utrzymujących, że Polacy są najdoskonalszym narodem na świecie. Oczywiście, że Polacy, jak wszystkie wielkie, historyczne narody, posiadają i cnoty, i wady, a nasza kariera narodowa, od XVII wieku wciąż tocząca się w dół, wskazywałaby nawet, że wady górują nad zaletami. A jednak, charakteryzując Polaków, jedną cechę uznać należy za pewnik, za aksjomat. Byliśmy zawsze narodem kochającym wolność, i to nie tylko wolność narodu, lecz i wolność człowieka; despotyzm nigdy nie miał u nas powodzenia. Chorowaliśmy raczej na przerost sejmów i sejmików, a nie na brak wolności człowieka. Rosjanie – odwrotnie. Geniuszem narodu rosyjskiego był zawsze geniusz despotyzmu. Od „zbieraczy ziemi rosyjskiej”, od Iwana Kality i Iwana III, pierwszego Rosjanina, który uznawszy się za sukcesora Bizancjum, zaszczepił swemu narodowi uniwersalistyczne ambicje, do genialnego Piotra Wielkiego, do Stalina, despotyzm w Rosji wzmagał się zawsze, gdy wzmagała się siła Rosji. Nasz Arciszewski jest tylko słabym człowiekiem w porównaniu do potęgi Stalina, lecz broni on Polski miłującej wolność, nie chce, by Polska należała do Związku Sowietów, gdzie nie ma nie tylko wolnych wyborów, wolnej prasy, wolnego sumienia, lecz gdzie w ogóle nie ma wolnego człowieka.

Przebieg kryzysu

Rozmowy o rozszerzeniu platformy politycznej rządu, o prawdziwej jedności narodowej, rozpoczęte były jeszcze za czasów gen. Sikorskiego, nie ustawały po jego śmierci i wciąż ze strony rządu prowadzone były nieszczerze, były obliczone na uspokajanie podziemnej opinii w Kraju i krajowej Rady Jedności Narodowej1, która się domagała rządów koalicji narodowej. W ostatnich czasach w sposób niezgodny z konstytucją usunięto z zastępstwa prezydenta gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Z tą chwilą usunięcie go z naczelnego wodzostwa stało się tylko kwestią czasu. Prezydent Rzeczypospolitej nie chciał go już „ratować”, jak o tym pisała rosyjska, angielska i polska prasa komunistyczna, prezydent chciał go tylko „sprzedać” – jeśli nam wolno użyć tak trywialnego wyrażenia, w zamian za uzyskanie zgody p. Mikołajczyka na rząd jedności narodowej w myśl życzeń Kraju. Jednak p. Mikołajczyk, zręcznie i bez skrupułów rozgrywający posunięcia partyjne, wytrącił prezydentowi ten atut z ręki i patriotycznego wystąpienia gen. Sosnkowskiego w „Rozkazie numer 19” użył jako pretekstu do usunięcia go ze sceny politycznej, co mu się znakomicie udało z powodu pomocy ze strony większości socjalistów.

Potem p. Mikołajczyk pojechał do Moskwy, gdzie konferował burzliwie z Churchillem i przyjacielsko ze Stalinem.

Zastrzegam się zresztą, że mówiąc „burzliwie” i „przyjacielsko”,nie chcę sugerować, że p. Mikołajczyk jest aż tak prosowiecki, że aż antyangielski; byłoby to niezgodne z prawdą i sugestii tego rodzaju wywoływać nie mam zamiaru; po prostu tak się w rzeczywistości złożyło, że w Moskwie konferencje p. Mikołajczyka z premieremChurchillem były burzliwe, a z premierem Stalinem przyjacielskie.W swej listopadowej broszurzeNie!napisałem nawet: „Premier Mikołajczyk nie wyraził jednak w Moskwie swej zgody na rozbiór Polski. Należy mu się za to uznanie. Niestety, nie wiemy, czy premier Mikołajczyk nie uczyni tego po namyśle…”. Dziś już wiemy, że istotnie p. Mikołajczyk chciał to uczynić później. Chciał mianowicie „pójść dalej, niż to wyrażało jego memorandum”.

Ale widać listopad, „niebezpieczna dla Polaków pora”, posiada istotnie jakieś fluidy patriotyczne, budzące odpowiednie nastroje nawet wśród natur najbardziej ociężałych i gąbczastych… Być może także, że w naturach polskich leży uległość, ustępliwość i tchórzostwo cywilne, ale tylko do pewnego kresu, który nie da się przestąpić, i gdy się do tego kresu wypadki polityczne zbliżają, w Polakach, nawet uprzednio skorumpowanych, budzi się jakiś żal za Ojczyzną, współczucie dla doli rodaków, a wreszcie protest. Jakkolwiek by tam było, protest przeciwko p. Mikołajczykowi obudził się tam, gdzie się tego nikt nie spodziewał, mianowicie w Radzie Narodowej. O instytucji tej zapomniano już zupełnie, rząd przestał nawet ogłaszać sprawozdania z jej narad w „Dzienniku Polskim”. Na zewnątrz reprezentował ją p. Stanisław Grabski, z wieku i urzędu najstarszy cynik w polityce polskiej, człowiek o wyjątkowym w Polsce doświadczeniu politycznym, bo oto zdaje się, że nie ma w Polsce stronnictwa czy kierunku politycznego, które by go w swoim czasie nie wydaliły ze swego grona. Galwanizatorem Rady był poseł Stanisław Jóźwiak, człowiek znany ze swej rozsądnej odwagi cywilnej. Na posiedzeniu Rady 16 listopada p. Grabski odpowiedział p. Jóźwiakowi: „Tak było i tak będzie”, a p. Jóźwiak uderzył pięścią w stół i zawołał: „Tak nie było i tak nie będzie”, i wystąpił z wotum nieufności do prezesa Rady2. Ludowcy, popierający, ma się rozumieć, p. Grabskiego, dopiero następnego dnia zorientowali się, że sytuacja wygląda dla nich groźnie, i chcieli odroczyć głosowanie nad wotum nieufności. Odrzucono to większością 17 głosów przeciwko 5 czy 6. Wśród tych 17 głosów, prócz inicjatora p. Jóźwiaka, znaleźli się wszyscy socjaliści oraz zbliżony do nich p. Kożusznik, członkowie klubu „seydowców” bez p. Rybińskiego, ale ze zbliżonymi do nich panami Łąckim i Kiersnowskim oraz dwóch członków Stronnictwa Pracy, mianowicie panowie Sopicki i Kuśnierz (obecni ministrowie). W Radzie zasiada dwóch panów Szererów, z których jeden jest członkiem związku robotników żydowskich, czyli „bundowcem”, a drugi, obecny redaktor „Dziennika Polskiego”, dawniej był „bundowcem”, a teraz jest polskim demokratą. Pierwszy z tych panów Szererów głosował razem z socjalistami, drugi przeciw3.

Gdy odroczenie zostało uchwalone i gdy stało się jasne, że egzekucja p. Grabskiego nastąpi natychmiast i tą samą większością, ludowcy chwycili się niezbyt lojalnego środka ratunku, mianowicie opuścili posiedzenie, a ludowiec p. Kulerski powołał się na brak quorum.

Sprawa p. Grabskiego skłóciła harmonię w gabinecie p. Mikołajczyka. Potem przyszła jawnie dla Polski niepomyślna odpowiedź prezydenta Roosevelta, przywieziona do Londynu przez ambasadora Harrimana. Odpowiedź ta wskazywała jaskrawie, że polityka p. Mikołajczyka prócz hańby i upokorzenia żadnych innych nie daje owoców. Pan Mikołajczyk wystąpił z projektami nowych „ustępstw”. Nie zgodzili się na nie ministrowie socjalistyczni. Pan Mikołajczyk konferował bez socjalistów z panami Popielem i Seydą, potem z samym p. Seydą. Wszyscy mu odmówili poparcia.

Wtedy – jak sądzimy – p. Mikołajczyk opracował sobie nowy plan działania i w piątek 24 listopada podał się do dymisji. Prezydent dał mu czas do namysłu, po sześciu godzinach p. Mikołajczyk powrócił, stanowczo upierając się przy dymisji. Prezydent tegoż wieczora zlecił p. Kwapińskiemu tworzenie gabinetu.

Pan Kwapiński zerwał z nielojalną fikcją, którą stworzył gen. Sikorski, a kontynuował p. Mikołajczyk, że Stronnictwo Narodowe reprezentowane jest w Londynie przez p. Seydę, pomimo wielokrotnych wyjaśnień Kraju na ten temat, i zwrócił się do właściwych władz Stronnictwa Narodowego.

Chwiejne stanowisko socjalistów przedłużało narady w sprawie ukształtowania gabinetu; we wtorek 28 listopada mieli być nawet ponownie zaprzysiężeni dawni ministrowie, tylko z p. Kwapińskim jako premierem i bez ministrów ludowych, ale w końcu postawa patriotyczna zwyciężyła w PPS i we środę 29 listopada stworzony został gabinet oparty na zasadzie koalicji trzech stronnictw.

Socjaliści w gabinecie mają stanowisko najsilniejsze: premier i kierownik resortu pracy i opieki społecznej – Arciszewski, przemysł i handel i kierownictwo skarbu – Kwapiński, i propaganda – Pragier.

Narodowcy: sprawy wewnętrzne – Zygmunt Berezowski, prace kongresowe i kierownictwo oświaty – prof. Folkierski. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych podsekretarzem stanu został mecenas Demidecki-Demidowicz.

Stronnictwo Pracy otrzymało również dwie teki: sprawiedliwości – Kuśnierz, i prac administracyjnych – Sopicki.

Ministrem spraw zagranicznych został p. Adam Tarnowski, w charakterze fachowca; był on zawsze radykalnym ludowcem zbliżonym sympatiami do PPS.

Generał Kukiel, dotychczasowy minister, został kierownikiem Ministerstwa Obrony Narodowej.

Dwie teki, skarbu i oświaty, zarezerwowane zostały dla ludowców, jeśli zechcą wstąpić do gabinetu.

Spekulacja na dalszą bessę interesów Polski

Po stworzeniu nowego rządu Stronnictwo Ludowe ogłosiło komunikat następujący:

Stronnictwo Ludowe oświadcza, że legalnemu rządowi Rzeczypospolitej Polskiej w jego ciężkiej walce o interesy Polski i narodu polskiego będzie szczerze pomagać.

Stronnictwo Ludowe, nie biorąc tymczasowo udziału w rządzie, ze swej strony wytęży swe siły w pracy nad odbudową silnej, wolnej, niepodległej i szczerze demokratycznej Polski – tego celu najwyższych pragnień i nadziei wszystkich Polaków.

Piękne słówka oświadczenia powyższego nie dają nam jednak odpowiedzi na pytania, dlaczego Stronnictwo Ludowe nie przyłączyło się do koalicji trzech stronnictw (czego sobie zresztą bynajmniej nie życzymy) ani też w jaki sposób chce rządowi „pomagać”.

Jak dotychczas, przyjaciel p. Kota p. Deutscher atakuje w „Observerze” nowy rząd i Polskę w sposób szczególnie zaciekły. Z kół ludowych rozpuszczane są pogłoski, że rząd obecny będzie urzędował kilka dni, że Anglicy cofną kredyty, że ludowcom uda się zmienić nastroje w zagranicznym komitecie PPS itd., itd. Kolportaż tego typu pogłosek jest formą pomocy okazywanej rządowi dość… względną.

Na zasadzie powszechnie znanych danych wnioskować należy:

1) Piękne oświadczenie ludowców powyżej zacytowane podyktowane jest chęcią utrzymania na najwyższych urzędowych stanowiskach ludowców, których tam pousadzał prof. Kot, a którzy żadnych kwalifikacji do obejmowania tych stanowisk poza partyjnymi nie posiadają. Gdyby Stronnictwo Ludowe nie było oświadczyło, że tylko „tymczasowo” nie bierze udziału w rządzie, obecność osób mających tylko ludowopartyjne kwalifikacje na najwyższych szczeblach naszej machiny rządowej stałaby się jaskrawo nieuzasadniona.

2) Polityka p. Mikołajczyka jest jasna. Własny jego rząd wzdrygnął się przed jego programem. Wobec tego p. Mikołajczyk ustąpił i czeka. Nie wstąpił i nie wstąpi do Komitetu Lubelskiego4, jak mu doradzał jeden z organów prasowych kapitalistów angielskich, bo nie chce po kilku miesiącach jechać do łagra, ale też nie jest już członkiem rządu „londyńskiego”. W oczach więc Sowietów i Anglików jest czymś trzecim, czymś pośrednim, czymś w pół drogi pomiędzy „polską reakcją” p. Arciszewskiego a „polską swobodą” p. Bieruta i więzień w Lublinie. Reprezentuje więc „złoty środek” pomiędzy tymi dwoma ośrodkami.

3) Pan Mikołajczyk jest przekonany, że rząd polski będzie musiał zdecydować się na „ustępstwa” zarówno pod wpływem wypadków światowych, to jest dalszego posuwania się wojsk Sowietów w głąb Europy, jak też presji rządu angielskiego. Gdy ten moment przyjdzie, wszystkie oczy obrócą się na niego i on łaskawie premierostwo obejmie, ale postawi swe warunki, których treści łatwo możemy się domyślać. Ludzie grający na giełdzie grają albo na hossę, albo na bessę pewnych papierów wartościowych. Pan Mikołajczyk jest człowiekiem grającym na dalszą bessę interesów Polski.

4) Prasa londyńska nazywa p. Mikołajczyka realistą, rozumiejąc zapewne, że to jest jedyny Polak, który sobie zdaje sprawę z ogromu rozmiarów klęski, którą Polska poniosła w tej wojnie, jakkolwiek dobrowolnie złożyła wszystkie ofiary. A jednak określenie „realista” w stosunku do p. Mikołajczyka słuszne nie jest. Bo skoro „realista polski”, to znaczy: życzący sobie Polski niepodległej. Tymczasem p. Mikołajczyk swój program opiera na wymianie terytoriów, która nie tylko przekreśla możliwość utrzymania obecnie niepodległości Polski, ale także unicestwia jej odzyskanie w przyszłości. Włączenie Odry do Polski lubelskiej byłoby równoznaczne z całkowitym uzależnieniem, całkowitym uwasalnieniem Polski wobec Rosji, i to już na wieki wieczne.

5) Pan Mikołajczyk, gdyby był patriotą, ustąpiłby z premierostwa już wieczorem dnia 22 lutego 1944 roku po mowie, w której premier Churchill oświadczył, że żądanie linii Curzona przez Rosję jest słuszne. Teraz, gdy ustąpił pod naciskiem własnych kolegów, jeszcze powinien by i mógłby nadać swemu ustąpieniu charakter protestu przeciwko żądaniu aliantów. Ale nie! – p. Mikołajczyk skierował swą dymisję nie przeciwko nadmierności żądań do nas skierowanych, lecz przeciwko naszej rzekomej nieustępliwości: „Mikołajczyk ustąpił, bo Polacy nie chcą poczynić ustępstw, które on uznał za możliwe” – oto co ogłosiła prasa światowa o jego ustąpieniu. Pan Mikołajczyk więc i ten ostatni swój akt w karierze ministerialnej obciążył szkodą Polski.

Polityka a propaganda

Często propaganda polityczna jest tylko służką polityki zagranicznej i wtedy słuszne jest, że resort propagandy podporządkowany jest Ministerstwu Spraw Zagranicznych. W naszych warunkach rozdział polityki zagranicznej od propagandy uzasadniony jest względami głębszymi od ściśle organizacyjnych. Rząd polski znajduje się w tych specyficznych warunkach, że jego polityka zagraniczna rebus sic stantibus5skazana jest na całkowitą bierność, jego propaganda musi być czynna.

W październiku 1943 roku w Moskwie, a później w Teheranie podzielono Europę na sfery wpływów. Niektóre szczęśliwe państwa dostały się do sfery wpływów anglo-amerykańskiej. Każdy dzień dostarcza nam wiadomości o różnicy ich losu z państwami poddanymi sferze wpływów sowieckich. W Belgii Anglicy ratują rząd Pierlota przed komunistycznymi zamachami. We Włoszech napędzają hrabiego Sforzę, który był rodzajem włoskiego prof. Kota. W Grecji również uspokajają miejscową histerię i anarchię.

Wszystkie te państwa korzystają już z własnej administracji, przygotowują się do wolnych wyborów i mają wolną prasę. Ale oto pomiędzy Grecją a Bułgarią przechodzi granica wpływów alianckich i wpływów sowieckich. W Sofii zostali aresztowani wszyscy byli członkowie parlamentu. Przerzucając się teraz z południowego krańca sowieckiej okupacji na północ, dowiadujemy się, że na Litwie kowieńskiej między innymi rozstrzelani zostali następujący biskupi katoliccy: śp. ks. Skwirecki, arcybiskup kowieński, ks. Matulionis, biskup koszedarski, a los innych biskupów litewskich jest nieznany. W Wilnie rozstrzelany został dziekan Merecza śp. ks. Mironas6. Na naszych ziemiach wschodnich odbywa się olbrzymia wędrówka ludów; cała polska ludność jest deportowana w głąb Rosji. Na terenie zastrzeżonym Komitetowi Lubelskiemu, czyli w kraju pokazowym na temat, jak to Polska po wojnie ma być „wielka, silna, niepodległa i szczerze demokratyczna”, w samym Lublinie jest 21 tysięcy aresztowanych, nie ma oczywiście mowy o jakiejkolwiek wolnej prasie czy jakichś innych instytucjach demokratycznych.

W czasie naszego rządowego przesilenia „Sunday Express”, organ „sytych fabrykantów” – jakby powiedział jakiś komunista, pisał:

Naród brytyjski… posiada całkowite zaufanie do administracji Stalina we wszystkich sąsiadujących z Rosją państwach.

Polska znajduje się właśnie w sferze okupacji sowieckiej, która wzbudza tak duże zaufanie w redakcji „Sunday Expressu”. Polska będzie nawet otoczona okupacją sowiecką z północy, zachodu i południa.

Sowiety pozostawiają Anglii wolną rękę w Atenach, Anglia Sowietom w Lublinie, a zapewne pozostawi także w Warszawie. Walki na ulicach Aten wskazują, jak głęboko działa linia teherańska. W strefie zastrzeżonej dla Anglii wolno nawet strzelać do zwolenników Sowietów. Natomiast w strefie zastrzeżonej dla Sowietów wolno im robić, co im się chce, wolno im armię zwolenników Anglii i Ameryki, bo polską Armię Krajową, więzić w Majdanku. Stało się to, czego na pewno nie przewidywał Beck, gdy w 1939 roku przyjmował od Anglii gwarancje, mianowicie, że zostaliśmy Sowietom oddani do dyspozycji.

Cóż w tych warunkach mamy robić? Oczywiście, najchętniej poszlibyśmy na wszelką możliwą ugodę. W skład obecnego rządu weszło dwóch ministrów ze Stronnictwa Narodowego. Prezes tego stronnictwa p. Tadeusz Bielecki niedawno w odczycie publicznym przypominał, że jego stronnictwo wyrosło, głosząc hasła wspólnej z Rosją walki przeciwko Niemcom. A złego stosunku do Wielkiej Brytanii nie zarzuca nam żadna gazeta angielska. Przeciwnie, czasami mamy koszmarne wrażenie, że Anglii ciąży zbytnia czułość Polaków, że Anglia jest w stosunku do Polski w sytuacji owego bohatera z noweli Maupassanta, który tęskni do rozwodu, któremu ciąży czuła wierność żony i który marzy o tym, aby pchnąć ją w ramiona jakiegoś kochanka.

Nowy premier nasz niewątpliwie gotów jest przystać na każdą propozycję dotyczącą projektu jakiejkolwiek ugody, pod warunkiem, aby tu chodziło istotnie o propozycję i istotnie o ugodę. Ale dzisiaj mówi się nam: podpiszcie sami swą zgodę na rozbiór Polski, a za to pozostaniecie pod okupacją sowiecką bez jakiejkolwiek gwarancji z jakiejkolwiek strony. Nie jest to ani propozycją, ani ugodą, a może być nazwane tylko odczytaniem nam wyroku śmierci. Od skazanych na śmierć nie wymaga się jednak podpisania wyroku śmierci.

To, że p. Mikołajczyk swoim ustąpieniem wywołał w prasie światowej wrażenie, że są jakieś możliwości załatwienia sprawy polskiej, a tylko Polacy nie chcą się na nie zgodzić, to świadczy tylko źle o p. Mikołajczyku, ale nie może zmienić rzeczywistości.

Ponieważ nie wierzę, aby w bliskim czasie stosunek Ameryki i Wielkiej Brytanii miał się do nas zmienić na lepsze, powiadam, że nasza polityka zagraniczna skazana jest na przymusową bierność. Zresztą nie wierzę także, aby stosunek Wielkiej Brytanii do nas mógł się także zmienić na gorsze.

Bo cóż się stać może?

Anglicy mogą cofnąć kredyty na utrzymanie biur polskich w Londynie. To oczywiście jest możliwe i na pewno znajdą się tacy, którzy za pomocą hiperpatriotycznych frazesów zaczną dowodzić konieczności dalszego pobierania tych… srebrników. Ale tragedii finansowej kilku tysięcy Polaków na emigracji nie należy identyfikować z klęską Polski.

Anglicy natomiast nie cofną kredytów na utrzymanie polskich dywizji walczących na froncie, bo te dywizje żadnego zła polityce angielskiej nie przynoszą, a biją się na pewno… nie gorzej od innych jakichś wojsk, których uzbrojenie i wyżywienie tyle samo przecież kosztuje.

Cofnięcie uznania rządu polskiego? Byłoby to przyznaniem się do bankructwa wszystkich zasad moralnych, które się głosiło w czasie tej wojny, i nie może nastąpić bez dłuższego przygotowania angielskiej i amerykańskiej opinii publicznej. Zresztą, nie wykluczam bynajmniej tej możliwości, ale nawet i to nie może nas zmusić do ustępstw. Bo zważmy tylko: rząd polski miałby podpisywać wyrok śmierci na Polskę, aby zachować uznanie rządu polskiego? Byłby jak Ugolino, który zjadał własne dzieci, aby im zachować ojca.

Propaganda

Jeśli nasza polityka zagraniczna w obecnej chwili skazana jest na bierność, to nasza propaganda tym bardziej powinna powiększyć swą czynność. Za czasów kierownictwa p. Kota nasza propaganda grała przeciw Polsce, była czynnikiem antypolskim. Nie potrzebuję długo szukać dowodów. Wystarczy jeden: o deportacjach z naszych ziem wschodnich ministerstwo p. Kota nie tylko nie powiadamiało prasy angielskiej, lecz przeciwdziałało rozpowszechnianiu się tych wiadomości. Zresztą, wiadomo mi jest, że z tym zbrodniczym sposobem działania solidaryzował się premier Mikołajczyk.

Polityka zagraniczna operuje elementami wymiernymi. Dobra polityka jest o tyle skuteczna, o ile jest skoordynowana z elementami siły danego państwa, z ilością jego dywizji, ilością kalorii w mózgach sztabu generalnego, z jego potencjałem gospodarczym, ze sprawnością jego administracji. Oto wyliczyłem kilka elementów, które dają się podzielić na takie, których nie mieliśmy nigdy, i takie, które straciliśmy po 17 września 1939 roku.

Propaganda operuje w dziedzinie rzeczy niewymiernych, apeluje do interesów niematerialnych, do zasad w rodzaju sprawiedliwości, uczciwości, zasady dotrzymywania podpisanych umów, dotrzymywania obietnic, do chrześcijańskiego miłosierdzia wreszcie.

Im gorsza jest teraz nasza pozycja, tym słuszniejsze, tym pełnowartościowsze mamy dziś argumenty dla naszej propagandy.

W Anglii i w Ameryce mamy dziś wielu ludzi, którzy nas rozumieją i nam współczują. Co prawda, w 1863 roku współczucie dla Polski było o wiele większe niż dotychczas. Dziś broni nas w parlamencie zaledwie kilku posłów, wtedy cały parlament był po naszej stronie, a 40% posłów domagało się czynnej interwencji w naszej sprawie. Dziś mamy prasę przeciwko sobie, wtedy cała prasa nas popierała. Czy te nastroje moralne pomogły nam wówczas w czymkolwiek? Nic – absolutnie nic.

Czy teraz może być inaczej? Czy względy natury moralnej zatriumfują nad względami polityki realnej, czy potrafią zmienić kierunek polityki? Jestem oczywiście jak największym sceptykiem pod tym względem. Stalin ma 500 dywizji, co od razu wzbudza zaufanie do humanitaryzmu i doskonałości jego administracji. Ale cóż, trzeba robić, co się da. Weźmy przykład z Anglii. W 1940 roku głośna tu była sprawa pik, w które się uzbroił jeden z oddziałów, a ktoś inny powiedział, że pika jest bronią doskonałą, skoro nie ma innej. Dzisiaj Anglia zwycięża. Sądzę co prawda, że owe piki nie odegrały w uzyskaniu tego zwycięstwa roli najbardziej istotnej, ale to pewna, że były dowodem, że Anglia nie jest krajem ustępujących Mikołajczyków, lecz zawziętych Churchillów. Jestem przekonany, że gdyby Churchillowi ktoś zaproponował wymianę Edynburga na Saksonię czy jakiś inny kraj, skąd Anglosasi pochodzą, jak nam proponuje się Odrę, toby… zresztą, co tam mówić o tym! Wolałbym, abyśmy mieli dane do prowadzenia polityki, ale skoro jej nie mamy, to brońmy się propagandą. Niewątpliwie V1 i V2 są doskonalszymi gatunkami broni niż dzida, lecz skoro ich nie mamy, to brońmy się dzidą. Nie mamy zresztą innego wyjścia.

Powstanie warszawskie

Dziś już można to powiedzieć: powstanie Warszawy było cudem bohaterstwa, wykazało, że Polacy mają armię podziemną o wiele liczniejszą i lepszą niż inne narody, które są lub były w podobnej do nas sytuacji, ale powstanie warszawskie było działaniem o charakterze bohaterskiej samolikwidacji. Wszystkie państwa i wszystkie narody rezerwują swe siły na finisz wojny, my, Polacy, zmarnowawszy swe 33 dywizje w pierwszych dwóch tygodniach wojny, marnujemy teraz resztki naszych samodzielnych sił zbrojnych. Powstanie Warszawy nie przyniosło nam realnie nic, a jego znaczenie propagandowe, jakkolwiek duże, nie wyrówna nam strat materialnych, do tego stopnia są one olbrzymie. Zrujnowaliśmy piękną naszą stolicę, straciliśmy mnóstwo zabitych, oddaliśmy 30 tysięcy jeńców, wtrąciliśmy olbrzymią ilość ludności w straszliwą nędzę. Odpowiedzialna za powstanie Warszawy jest generalnie cała emigracja polska, która pobiera swój Schweigegeld7i pozwalała rządowi p. Mikołajczyka systematycznie dezorientować kraj co do rzeczywistej naszej sytuacji politycznej. Ale poza tym trzeba stwierdzić, kto personalnie i szczegółowo w naszych londyńskich władzach wojskowych i cywilnych jest odpowiedzialny za dopuszczenie do wybuchu tego powstania. Istnieje przecież komisja przy naszym rządzie dla konstatowania zbrodni rządów Składkowskiego i poprzednich, tzw. sanacyjnych. Należy rozszerzyć pełnomocnictwa tej komisji na sprawę powstania Warszawy. Żołnierzowi Warszawy należy się cześć, tym, którzy do powstania z Londynu dopuścili, należy się kara. Zwracamy się o to z apelem do nowego rządu.

Konieczność wyjaśnienia

Pan Edward Puacz jest na terenie londyńskim stronnikiem Komitetu Lubelskiego, czyli instytucji wyznaczonej do likwidacji niepodległości Polski. Ci, którzy chcą ugody z Rosją, tym samym chcą rozwiązania Komitetu Lubelskiego, ponieważ samo jego istnienie jest groźbą dla naszej niepodległości. Taki był od samego początku sens jego istnienia. Tymczasem p. Puacz twierdzi w swoim artykule, że szereg osób z Rady Narodowej i z wojska polskiego złożyło na jego ręce oświadczenia sympatyczne dla władz, które p. Puacz nazywa „krajowymi”, to znaczy dla Komitetu Lubelskiego i Rady Krajowej8. Pisze on między innymi:

– Pytanie: czy pan idzie z narodem, czy z emigracją? – stało się dziś bardzo aktualne i wymowne.

Z grupy Stronnictwa Ludowego postawiłem to pytanie członkom Rady Narodowej – p. Zarembie, wiceprezesowi Stronnictwa Ludowego w Londynie, i dr. Janowi Jaworskiemu, wiceprezesowi organizacji młodzieży wiejskiej „Wici” w Polsce. Pan Zaremba odpowiedział: – jako chłop chcę dzielić z narodem polskim dolę i niedolę, chcę wracać do Kraju; pragnę tylko jednego, aby w nowej Polsce lud polski był gospodarzem. Doktor Jan Jaworski wypowiada się również za powrotem do Kraju, wyraża się z uznaniem o Andrzeju Witosie. W Kraju, od pierwszej chwili uwolnienia – mówi dr Jaworski – młodzież wiejska stanęła do pracy. Nasi „Wiciowcy” odbyli swój Zjazd w Lublinie, na którym było wielu moich przyjaciół, z którymi współpracowałem przed wojną. Tu dr Jaworski wymienia adwokata Króla – znanego działacza „Wyzwolenia”, red. Drzewieckiego i p. Bańczyka – wszyscy starzy „Wiciowcy”.

Z podobnym pytaniem zwracam się do wiceprezesa Rady Narodowej, byłego posła na sejm, p. Michała Kwiatkowskiego ze Stronnictwa Pracy. Pan Kwiatkowski wypowiada się za pracą w Kraju, z narodem. Przytacza mi p. Kwiatkowski wiele danych, jak jego stronnictwo popierało gen. Sikorskiego, kiedy budował zbliżenie polsko-sowieckie, i jak obecnie popiera p. Mikołajczyka w tej samej sprawie. Proszę pana – mówi do mnie p. Kwiatkowski – kto naprawdę nienawidzi Niemców i pojmuje ich niebezpieczeństwo dla Polski, ten będzie szczerze poszukiwał przyjaźni z Rosją. Niestety – kończy poseł Kwiatkowski – zbyt mało uwagi poświęciliśmy wytępieniu sanacji i jej pozostałości, a to się mści dziś na sprawie polskiej.

Zapytuję wreszcie bezpartyjnego członka Rady Narodowej p. Arkę Bożka, który jest reprezentantem ludu śląskiego. Nie tylko wracam do Kraju – mówi p. Bożek – lecz wracam możliwie najprędzej. Siedzę tu w Londynie, aby dopomóc p. Mikołajczykowi w jego usiłowaniach doprowadzenia do zgody z Komitetem Wyzwolenia Narodowego, lecz gdy te wysiłki zawiodą, to pojadę na Śląsk choćby sam jeden. Jestem śląski chłop, całe życie żyłem pod zaborem niemieckim, szlachtę polską poznałem dopiero w Londynie; mam jej dość. Pragnę Polski ludowej, pragnę jedności słowiańskiej.

…Był to jakby przegląd opinii panującej na terenie londyńskiej Rady Narodowej. Wśród tych głosów brakuje tylko głosów socjalistów, do których również zwracałem się z zapytaniem. Wśród nich są również tacy, którzy chcieliby doprowadzić do jedności z Krajem i Krajową Radą Narodową, lecz ponad ich cichymi życzeniami góruje cyniczne żądanie dr. Pragiera, który w Radzie Narodowej wykrzykiwał…

…Na koniec próbuję wyjaśnić stosunek kół wojskowych do Kraju i rządu krajowego. Przekonałem się, że niewielu tylko wojskowych tęskni za Sosnkowskim i jego faszystowską polityką, wykonywaną przez gen. Bora. Najstarszy rangą gen. Lucjan Żeligowski wyraził się do mnie z uznaniem o czynach bojowych armii gen. Berlinga i podkreślił jej rolę jako naszego łącznika wśród narodów słowiańskich. – Już dawno zdecydowałem się odwiedzić tę armię i wracać do Kraju – podkreśla gen. Żeligowski.

Wśród generałów, którzy wypowiedzieli się za powrotem do Kraju, za pracą z narodem w nowych warunkach jego bytowania, znajduje się między innymi gen. Izydor Modelski, wiceminister obrony narodowej w rządzie emigracyjnym, oraz Paszkowski9.

Nie wierzę oczywiście, że p. Puacz dokładnie cytuje zdania osób, na których nazwiska się powołuje. W jego wersji powtarzają one, jak papugi, hasła głoszone przez propagandę sowiecką. Ale ponieważ powyższe ogłoszone jest drukiem, kolportowane w Londynie, a na pewno wysłane także na teren Kraju okupowanego przez wojska sowieckie, osoby wymienione przez p. Puacza powinny również drukiem wyjaśnić:

1) Czy rozmawiały z p. Puaczem, a jeśli rozmawiały, to w jakim celu. Czy nie wiedziały, że p. Puacz jest przedstawicielem Komitetu Lubelskiego, organizacji wyznaczonej do likwidacji niepodległości.

2) Co mianowicie p. Puaczowi mówiły?

W każdym razie osoby sympatyzujące z działalnością Komitetu Lubelskiego nie mogą ani reprezentować społeczeństwa polskiego, ani też oczywiście nie mogą nosić munduru żołnierza polskiego.

Przypisy

1Rada Jedności Narodowej (RJN) – zalążek parlamentu Polskiego Państwa Podziemnego w latach 1944–1945, organ doradczy delegata rządu RP na Kraj złożony z przedstawicieli PPS, SL, SP, SN, duchowieństwa katolickiego, potem także przedstawicieli mniejszych grup politycznych.

2Wniosek o wotum nieufności dla Stanisława Grabskiego zgłoszono 15 listopada 1944.

3W II Radzie Narodowej zasiadał jeden p. Szerer (Mieczysław), prawnik, w 1944 redaktor „Dziennika Polskiego”.

4Właśc. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN) – tymczasowy organ władzy, utworzony w lipcu 1944 z działaczy KRN i ZPP na ziemiach na zachód od linii Curzona zajętych przez armię sowiecką. 31 grudnia 1944 przekształcony przez KRN w Rząd Tymczasowy.

5Pol.: w takim stanie rzeczy.

6Trzej wymienieni księża zmarli wiele lat po wojnie.

7Pol.: zapłata za milczenie.

8Krajowa Rada Narodowa (KRN) – organ władzy utworzony przez PPR, działający w latach 1944–1947. W 1944 KRN powołała formalnie PKWN, potem Rząd Tymczasowy i Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. Od 1945 stanowiła tymczasowy parlament.

9Prawdopodobnie chodzi o gen. Gustawa Paszkiewicza.

Jedźmy: nikt nie woła

Jedźmy: nikt nie woła

Z terenu okupacji niemieckiej dochodzą nas ciągle głosy. Polacy tam żyją i walczą. Z chwilą, gdy ziemie nasze spod władzy niemieckiej przechodzą do rąk rosyjskich, wszelkie wiadomości zamierają. Przestajemy wiedzieć, co się tam dzieje. Wyrasta mur nieprzenikniony, poza którym życia już nie ma. NKWD rosyjskie działa o wiele sprawniej niż Gestapo niemieckie.

Pan Mikołajczyk, gdy był premierem, sprzeciwiał się ogłaszaniu wiadomości o deportacjach z ziem wschodnich, motywując to przed delegacją związków ziem wschodnich względami na dobro Polski. Po ustąpieniu z premierostwa zmienił zdanie i sam wobec cudzoziemców zaczął mówić o deportacjach, twierdząc, że Polaków we Lwowie już nie ma, że zostali wywiezieni.

Jak tam jest naprawdę, o tym nie wiemy, bo „oswabadzająca” Rosja jest jedyną ze stron wojujących, która nie dopuszcza na swój teren ani oddziałów Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ani jakiejkolwiek innej organizacji humanitarnej.

Kilka dni temu nadeszły jednak z ziem wschodnich wiadomości prywatne. Oto jedna z nich: „Jurek i jego braciszek brali udział w oswabadzaniu Wilna od Niemców, teraz są niedaleko Zosi”. Ten Jurek ma lat 16, jego braciszek 15, bili się, jak wynika z listu, w szeregach batalionów polskich, wspólnie z wojskiem sowieckim. Zosia to ich siostra, jeszcze w 1940 roku była wywieziona gdzieś – nie wiadomo gdzie – może za koło polarne.

Nie chcę zestawiać łagrów sowieckich z niemieckimi więzieniami czy obozami koncentracyjnymi ani też wypowiadać się, które z nich są gorsze. Nie chcę zestawiać jednych cierpień z innymi cierpieniami. Nie chcę niczyich śmierci rzucać na wagi i patrzeć, która szala przeważy. Ale powiem jedno: Polacy w okupacji niemieckiej idą do więzień niemieckich, ale Polacy ci są w stanie wojny z Niemcami i rząd ich każe im tę walkę dalej prowadzić. Ale oto Polacy w okupacji sowieckiej idą do więzień za to, że pomagali Rosjanom, że chcieli z nimi iść ręka w rękę. Świat nie chce widzieć tej tragedii, odwraca od niej głowę. Głosy stamtąd przyszły przypadkowo i zapewne przestaną nas dochodzić. Jedźmy: nikt nie woła.

Oddaje nas Rosji

Niepodległość, byt, istnienie państwa i narodu polskiego są dziś śmiertelnie zagrożone. Aby Polskę ratować, dwa polskie kierunki polityczne, narodowcy i socjaliści, zawarły między sobą zawieszenie broni, weszły razem do rządu koalicyjnego. Dnia 29 listopada powstał rząd socjalisty p. Arciszewskiego, do którego weszli najdawniejsi i najbardziej zawzięci przeciwnicy polityczni jego partii, bo członkowie Stronnictwa Narodowego. Patriotyzm i poczucie groźby, która nad ojczyzną zawisła, wzięły górę nad zadawnioną waśnią partyjną. Każdy Polak powinien się z tego cieszyć. Jakoż uczucie radości przebiegło przez całą emigrację, połączone z uczuciem dużej ulgi moralnej, bo nowy rząd składa się wyłącznie z ludzi uczciwych i zrównoważonych moralnie. Ale oto p. Mikołajczyk, wiceprezes Stronnictwa Ludowego, i grupa ludzi z nim zgranych rozpoczęli kampanię przeciwko temu rządowi, wciągając nie-Polaków do swej gry, podszczuwając przeciwko naszemu rządowi naszych gospodarzy, używając wszelkich moralnie niedozwolonych metod. Pan Mikołajczyk i jego przyjaciele, czy nauczyciele, wykorzystują tu dwa atuty: 1) słabość polityczną Polski na rynku interesów międzynarodowych; 2) polityczną dezorientację kraju. Pamiętajmy przecież, że kraj zarówno przez rząd gen. Sikorskiego, jak również przez rząd p. Mikołajczyka był informowany stale tendencyjnie lub wręcz fałszywie, i kraj nie zna dotychczas ani rzeczywistego stanu rzeczy o stosunku Ameryki i Anglii do Polski, ani całej prawdy o stosunkach polsko-sowieckich, ani też nie zna działalności członków byłego rządu na emigracji. Co gorzej, kraj nadal jest wprowadzany w błąd sposobami i metodami, o których niestety pisać nie mogę, i przy udziale osób, których także wymienić nie mogę.

Dla nas, Wilnian, p. Mikołajczyk jest człowiekiem,który nas sprzedaje. Żąda on, aby rząd polski dobrowolnie wyrzekł się Wilna i ziem wschodnich celem uzyskania w zamian ziem leżących na zachód od Rzeczypospolitej. Nas chce oddać Rosji.

Nasza, pięć wieków trwająca walka z Rosją i nasza, więcej niż pięć wieków istniejąca przynależność do polskiego organizmu politycznego uprawniają nas do użycia w odpowiedzi na jego program słów powyższych. Pan Mikołajczyk nie chce zdradzić całej Polski, lecz wyznaje publicznie, że nas chce odstąpić, zdradzić, wymienić, sprzedać. W odpowiedzi my, Wilnianie, mamy nie tylko prawo, lecz i obowiązek wobec naszego miasta i naszego kraju napiętnować go i tych wszystkich, którzy mu potakują czy go pouczają.

Używamy tych słów z tym większą słusznością, że chodzi tu o tego samego p. Mikołajczyka, który był premierem, gdy w kraju wydawał pełnomocnik jego rządu nakazy do Polaków z ziem wschodnich, aby się nie ruszali z miejsca w razie wkroczenia wojsk sowieckich, i zapewniał ich, że opieka rządu polskiego „czuwa nad nimi”. Później jednak p. Mikołajczyk w Londynie zabraniał podwładnym sobie urzędom informowania brytyjskiego społeczeństwa o rozmiarach deportacji zastosowanych przez Rosjan w stosunku do ludności ziem wschodnich, a teraz wreszcie w dniu 7 stycznia 1945 roku ogłosił artykuł, w którym mówi o konieczności „geograficznego przesunięcia państwa polskiego” ze wschodu na zachód, jak gdyby naród polski był taborem cyganów lub wędrowną trupą cyrkową i nie miał obowiązku bronienia swej ziemi ojczystej, historycznej, ukochanej. Posłuchajmy zresztą stylu tego człowieka:

Geograficzne przesunięcie państwa polskiego – jeśli musi nastąpić w bardzo ciężkich warunkach, bo przy przesiedleniu milionów Polaków ze wschodu na zachód i wysiedleniu Niemców – musi być przemyślane i przygotowane. Musi zarazem być zapewniona pomoc gospodarcza dla nowego państwa, bo zadanie jest ponad siły jednego, wyczerpanego narodu i zbyt powiązane z przyszłością i pokojem Europy, by mogło tylko na barki Polaków być rzucone.

Nie odezwał się, ani w słowach powyższych, ani też w innym miejscu artykułu p. Mikołajczyka, żaden akcent bólu lub choćby żalu, że ziemie, które od XIV wieku związały się dobrowolnie z Polską, mają być zdradzone i porzucone. Pan Mikołajczyk ubolewa, lecz nad trudnościami transportowymi i gospodarczymi. Ten były premier polski oddaje Wilno Rosjanom na wieki wieczne nawet bez skinięcia głową na pożegnanie. Wielu mamy w Europie quislingów, ale ani Pétain nie pisał w tym tonie o Alzacji i Lotaryngii, ani Hácha o części Czech, ani norweski Quisling o części swego kraju. Pan Mikołajczyk wybiera się ochoczo na ten narodowy spacer, jakby tu chodziło o przeniesienie własnych jego manatek z mieszkania prywatnego w Poznaniu do luksusowych apartamentów w Londynie. I to ma być przedstawiciel owych chłopów polskich, o których tyle razy się pisało w literaturze, że „wrośli w ziemię”, że są placówką, która nie ustąpi, że „korzeniami są związani z gruntem”, że nie rzucą ziemi „skąd ich ród” i tysiące rzeczy podobnych. Złą usługę, więcej: krzywdę, wyrządza p. Mikołajczyk honorowi polskiego ludu wiejskiego, występując w charakterze jego reprezentanta.

Zauważcie przy tym zwrot charakterystyczny: o przyszłej Polsce mówi p. Mikołajczyk per: „nowe państwo”. O! nie jestem zwolennikiem czepiania się czyjegoś stylu czy wyrazów, gdy sądzę, że tu chodzi o zwyczajne przejęzyczenie się. Ale podejrzewam już od dawna, że p. Mikołajczykowi podoba się sowiecka teoria, że „dawne” państwo polskie skończyło się 17 września 1939 roku i teraz ma być „nowa Polska”. Zbyt często wyrazy „nowa Polska”, „nowe państwo” powracają na jego usta.

Uważam, że mam prawo być podniecony, gdy mam do czynienia z byłym premierem polskim, który oświadcza wobec swoich i obcych, że Wilno ma odejść do Rosji. Ale oto powstaje jeszcze jedno pytanie: czy p. Mikołajczyk istotnie jest tak naiwny, iż sądzi, że ta przepędzona z miejsca na miejsce Polska, osiedlona częściowo na niemieckim terytorium, byłaby dostatecznie silna, aby utrzymać swą niepodległość? Czyż nie rozumie, że slogan „Polska nad Odrą”, wysunięty obecnie przez marszałka Stalina, oznacza tyle samo, co Polska jako wasalne państwo Rosji? Czy nie pamięta, jak przestrzegaliśmy go, jeszcze w 1941 i 1942 roku, że nie ma zagadnienia Wilna i Lwowa, a jest zagadnienie niepodległości Polski? Po zaborze Wilna i Lwowa przyszedł Komitet Lubelski, dla którego sam p. Mikołajczyk stał się zbyt antyrosyjski. Odra jest tylko formułą pochłonięcia Polski przez Rosję i niczym innymw chwili obecnejbyć nie może.

Wystąpienie p. Mikołajczyka w dniu 7 stycznia nie jest pierwszym tego typu. Jeszcze będąc premierem, wysyłał on depesze do placówek dyplomatycznych, że starać się należy o interwencje w sprawie Lwowa, pomijając zupełnie los ziem wschodnich Rzeczypospolitej, poza Lwowem i okręgiem lwowskim. W dniu 31 grudnia 1944 roku ukazał się w paryskim piśmie „Le Combat” wywiad p. Mikołajczyka z jakimś p. Kaufmannem. Kaufmann po niemiecku znaczy kupiec; otóż wobec tego Kaufmanna p. Mikołajczyk występował jako sprzedawca. Czytamy w wywiadzie, że p. Mikołajczyk „zwraca uwagę na sprawy terytorialne”, a potem mówi:

Polska musi zgodzić się na ofiary, ponieważ te ofiary są niezbędne dla porozumienia się z Sowietami.

Następuje później obrona Lwowa i rejonu lwowskiego, przy tym p. Mikołajczyk znów na pierwsze miejsce wysuwa względy gospodarcze, „kopalnie nafty i soli potasowej”. Dla p. Mikołajczyka ziemia ojczysta jest o tyle warta, o ile jest bogata. Nie rozumie on moralnego związku z ziemią, moralnego obowiązku bronienia jej. Dziwny prymityw moralny.

Czy kraj jest powiadomiony o tych zdradzieckich ofertach? Oczywiście, że nie. Przez długie miesiące, a nawet lata londyńscy informatorzy kraju, pod kierownictwem utalentowanego w tej dziedzinie prof. Kota, wyrabiali sobie specjalny styl w korespondencji z krajem. Styl ten polegał na niedopowiadaniu rzeczy najbardziej istotnych, na formułowaniu zdań w ten sposób, aby rozgorączkowana i zmęczona niewolą opinia publiczna kraju wkładała w luzy w wiadomościach treść swoją własną, oczywiście nic z prawdą wspólnego niemającą, ale szlachetną, nadziejami promienną, za którą londyńscy informatorzy odpowiedzialności brać nie potrzebowali. Przykład takiego styludezorientującegoznajdziemy w deklaracji ludowców odczytanej przez p. Zarembę na Radzie Narodowej. W tej deklaracji wypowiedziano zarzut pod adresem obecnego, patriotycznego i uczciwego rządu p. Arciszewskiego, że:

…zlekceważonoostatniąszansę interwencji aliantów zachodnich o Lwów i zagłębie naftowe i dopuszczono do związania się Wielkiej Brytanii do poparcia na konferencji pokojowej linii Curzona łącznie ze Lwowem i zagłębiem naftowym na rzecz Rosji.

My w Londynie wiemy dobrze, co znaczą te słowa, ale wiemy, że kraj może je zrozumieć inaczej, że opinia publiczna kraju nie będzie wiedziała, o co tu chodzi, a to dlatego, że myśl zdradziecka ukryta tu została w opłatku obrony Lwowa. W kraju może sobie powiedzą: patrzajcie, ci ludowcy dbają o Lwów. Tymczasem o co tu chodzi, na czym polegała owa „szansa ostatnia” uzyskania interwencji? Chodziło właśnie o dobrowolne ze strony Polski wyrzeczenie się Wilna, Brześcia Litewskiego, Tarnopola, Stanisławowa, za co mieliśmy, zdaniem wiecznie mylącego się w swych przewidywaniach politycznych p. Mikołajczyka, uzyskać interwencję aliantów w sprawie Lwowa. Ale załóżmy, że ta interwencja istotnie miałaby miejsce; czy byłaby jakakolwiek szansa, że interwencji tej usłucha Rosja, że nam zwróci Lwów, z którego ludność już była wywiozła do łagrów i posiołków? A wreszcie komuż miałaby Rosja sowiecka zwracać Lwów? – Komitetowi Lubelskiemu? Oczywiście nie było żadnej, najmniejszej szansy, aby interwencja aliantów miała jakiś rzeczowy skutek, pozostałaby ona dźwiękiem pustym w historii, rząd polski nic by na niej nie zyskał, a tylko przez dobrowolną cesję reszty wschodu polskiego okryłby się hańbą na wieki.

Ale czy ludowcy przyznają się do tego przed krajem, o co im naprawdę chodzi? – Bynajmniej. Przecież gdyby byli choć trochę lojalni, to ten ustęp ich deklaracji miałbyprzynajmniejbrzmienie następujące: „Odmawiając swej zgody na dobrowolne wyrzeczenie się ziem polskich po linię Curzona, rząd polski zlekceważył możliwość interwencji aliantów o Lwów i Zagłębie”. Wtedy byłoby to więcej do prawdy podobne, ale każdy człowiek, nawet w kraju, od razu by się zorientował, że rząd polski bardzo dobrze zrobił, że się nie zrzekł pół Polski w zamian za obietnicę nic niewartej interwencji.

Mówiąc nawiasem, nie rozumiemy, co oznaczają wyrazy: aliantów zachodnich. Skąd te: zachodnich? Czy ludowcy mają także jakiegoś alianta wschodniego? A może p. Mikołajczyk uważa wciąż Rosję za swego alianta? W takim razie alians ten istnieje tylko w takim sensie, w jakim istnieje alians czyjegoś siedzenia z nogą, która go kopie.

Należy opinię publiczną w kraju, a w tym i krajowych ludowców, jak najprędzej zapytać, czy wiedzą o tym, że ludowcy londyńscy z panami Kotem, Mikołajczykiem i innymi na czele zajęli w sprawie przyszłości Polski stanowisko identyczne z postawą Stalina i Komitetu Lubelskiego: Polska od linii Curzona do Odry. Jedno, co ich jeszcze dzieli od agentów obcego rządu z Lublina, to wspominanie Lwowa. Ale i to wspominanie jest coraz cichsze. „Ostatniaszansa” – powiadają ludowcy w swej deklaracji i specjalnym drukiem podkreślają wyraz:ostatnia. Sprawa Lwowa jest „delikatna”, „plebiscyt nie zdoła jej rozwiązać” – powiada p. Mikołajczyk.

Krajowa Rada Jedności Narodowej, której zresztą nie należy utożsamiać z opinią całego kraju, od wielu lat żądała, aby w Londynie istniał rząd złożony z przedstawicieli czterech stronnictw politycznych: Narodowego, Pracy, Ludowego i Socjalistycznego. Żądania te były ignorowane przez całe lata, gdyż i gen. Sikorski, i p. Mikołajczyk woleli korzystać z usług p. Seydy, który się samozwańczo podjął zastępować Stronnictwo Narodowe w rządzie, na bardzo dogodnych dla premierów warunkach. Teraz Rada Jedności Narodowej zapewne myśli sobie: w tym Londynie wciąż coś nie w porządku, wpierw nie było narodowców, teraz nie ma ludowców, i będzie wzywała, aby ludowcy wrócili do rządu. Ale Rada Jedności Narodowej nie wie, że ludowcy londyńscy (poza grupą p. Nagórskiego, oczywiście) zajmują się obecnie propagandą Polski Curzona i wymianą ludności. Sądzi zapewne, że ludowcy londyńscy co najwyżej liczą się z cesją terytoriów polskich po linię Curzona jako z bolesną ewentualnością, jako z klęską, która nas spotkać może. Jesteśmy przekonani, że gdy kraj pozna stan rzeczywisty, to żądając, aby do gabinetu weszli ludowcy, zażąda jednocześnie, aby p. Mikołajczyk, jego dwaj profesorscy nauczyciele i całe jego otoczenie postawieni byli poza nawias polityki polskiej.

Po dymisji

Pan Mikołajczyk nie ma intuicji politycznej. Pamiętamy, jak w 1941 roku, po nieszczęsnym pakcie lipcowym, wołał przez radio, iż ten, kto sądzi, że pakt ten podał w wątpliwość granicę ryską, „jest wrogiem Polski”. Po moskiewskiej konferencji październikowej w 1943 roku, która przesądziła o podziale Europy na okupacje trzech państw i oddała Polskę pod okupację sowiecką, p. Mikołajczyk wygłosił radosne, triumfalne przemówienie; a na nowy rok 1944, a więc tak niedawno, gdy istniała już armia Berlinga – p. Mikołajczykcałkiem szczerzezapewniał, że niepodległości naszej ze strony Rosji nic nie grozi. W sierpniu 1944 roku pojechał do Moskwy i tam pobiegł do gmachu Ambasady Rzeczypospolitej jako gość Komitetu Lubelskiego. Zarówno za pierwszą, sierpniową, jak za drugą, październikową wizytą w Moskwie w zeszłym 1944 roku p. Mikołajczyk wiele obiecywał sobie po Komitecie Lubelskim, spijał przyjacielskie herbatki z p. Bierutem; poza rozmowami z przedstawicielami Komitetu Lubelskiego w charakterze premiera prowadził je także w charakterze prezesa Stronnictwa Ludowego. W ogóle ileż miał nadziei, złudzeń, iluzji! Twierdził na przykład, zupełnie poważnie, że stosunek Stalina do Polaków się zmieni, gdy Stalin się przekona, jak nienawidzimy Niemców, jak gdyby fakt, że Niemcy najokrutniej prześladują właśnie Polaków, mógł być nieznany dotychczas Stalinowi. Twierdził także, że usunięcie Sosnkowskiego wywoła zasadniczą zmianę w stosunku Rosji do nas.

Cały ten gmach iluzji runął. Stalin żądał oddania Wilna i Lwowa, odmawiając jakichkolwiek gwarancji niepodległości polskiej. Formuła marszałka Stalina brzmiała: „naprzód rezygnacja z Wilna i Lwowa, a potem sami załatwicie sobie sprawy Polski z Bierutem, przy tym ja wam dam Odrę”. Była to formuła całkowitego unicestwienia niepodległości Polski, zabezpieczająca od razu Rosję przed niepodległości tej zmartwychwstaniem w historycznej przyszłości.

I oto wobec tych wielkich zagadnień p. Mikołajczyk wykazał całą swą małość. Podał się wreszcie do dawno zasłużonej dymisji, ale zamiast, jak był powinien, krzyknąć na świat cały: ustąpiłem, ponieważ Rosja nie chce się ze mną układać, a tylko dąży do starcia z powierzchni ziemi niepodległego państwa polskiego, p. Mikołajczyk przez osobistą złość i małość od razu zajął antypolskie stanowisko, odwracając prawdę na naszą niekorzyść. Cały świat dowiedział się, że premier polski ustąpił, ponieważ w łonie swego gabinetu nie znalazł poparcia dla swej „mądrej polityki porozumienia z Rosją”. Naprawdę, tomy, Polacy, chcemy się porozumieć z Rosją, a Rosja to nam uniemożliwia, tymczasem oto świat dowiedział się, że warunki rosyjskie były do przyjęcia, skoro premier polski chciał je przyjąć, a nie dopuściła do tego tylko „skrajna” część gabinetu.

Wyszedłszy nareszcie z rządu, p. Mikołajczyk nadal nie orientuje się w sytuacji politycznej. Z początku sądził, że Churchill zażąda jego powrotu, względnie, że Stalin wyciągnie do niego ramiona. Mowa premiera Churchilla z 15 grudnia 1944 roku zawiodła go całkowicie.Przede wszystkim premier Churchill pogrążył p. Mikołajczyka osobiście, chwalił go, ale takim tonem, jak niegdyś hetman Jan Sobieski pisał o Chaneńce, albo za naszych czasów wojewoda wileński mówił o prezesie Paulukiewiczu;społeczeństwo polskie posiada łacińską wrażliwość na odcienie mów politycznych i z tonu premiera Churchilla zorientowało się co do roli, jaką wobec rządu angielskiego odgrywał p. Mikołajczyk; raz jeszcze było nam wszystkim wstyd i niesmacznie. Poza tym – ostatnia mowa Churchilla, formalnie nam nieprzyjazna i wroga, nie zawierała jednak żadnychnowychżądań od Polski ani też nie zapowiadała nam żadnychnowychupokorzeń; z mowami politycznymi bywa jak z ofensywami – gdy w komunikacie dziennym nie ma wiadomości o nowych postępach, powstaje wrażenie, że ofensywa się skończyła. W każdym razie była to pierwsza w tym roku mowa Churchilla, która nie przyniosła nam nicnowegozłego. Potem przyszły inne wypadki, które raczej dodatnio wpłynęły na kwestię polską. Pan Mikołajczyk, który postanowił grać nabessęsprawy polskiej, doznał niespodziewanego zawodu. Tego znów nie przewidział! Wypadł więc z równowagi moralnej. Bo tylko tym można tłumaczyć jego nieprawdopodobny atak już nie na rząd polski,lecz na państwo polskie, na sprawę polską, jakiego dopuścił się w swym piśmie „Jutro Polski” w dniu 31 grudnia.

Atak ten dokonany został dwuskrzydłowo. Pan Mikołajczyk pisał go w swym „Jutrze”, a p. Deutscher, trockista warszawski, najbliższy przyjaciel i powiernik p. Kota, w „Observerze” z tegoż 31 grudnia zapowiadał, że „bardzo ciężkie oskarżenia obecnego rządu polskiego ukażą się w numerze »Jutra Polski« w artykule byłego premiera Mikołajczyka”. Tytuł artykułu „specjalnego korespondenta” na stronicy pierwszej „Observera” przez cztery szpalty brzmiał: „Mikołajczyk oskarża polski,defetystyczny