Trzylecie. Broszury emigracyjne 1941-1942 - Stanisław Cat-Mackiewicz - ebook

Trzylecie. Broszury emigracyjne 1941-1942 ebook

Stanisław Cat-Mackiewicz

0,0

Opis

"My Polacy, wychowani na kulcie beznadziejnych i tragicznych aktów rozpaczy mamy skrzywiony pogląd na kwestię wojny. Dla normalnego państwa 35-milionowego wojna to tylko instrument polityki narodowej. Wojna to nie harakiri szlachcica japońskiego, który zadowala swe uczucia zemsty za honor obrażony zabijając sam siebie. Wojna to nie demonstracja modlącego się tłumu, który z pieśnią na ustach szarżowany jest przez kozaków zaopatrzonych w białą i palną broń. Wojna się nie mierzy ilością bohaterskich zgonów, lecz ilością zwycięstw. Wojnę się zaczyna nie po to, by umierać, lecz po to, by wygrać." Stanisław Cat-Mackiewicz

Broszury Mackiewicza to nie tylko pamiętnik czasu wojny widzianej oczyma wytrawnego komentatora politycznego, nie tylko świadectwo rozpaczliwej walki Wilnianina o uratowanie jego małej ojczyzny, i nie tylko ciężki akt oskarżenia pod adresem polityków polskich okresu drugiej wojny światowej – to również zapis bezlitosnej lekcji polityki, jaką nasz czołowy realista polityczny odebrał z rąk wrogów… i sojuszników Polski. Lekcji, którą swoją drogą wciąż mamy do odrobienia. Jan Sadkiewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Cat-Mackiewicz Trzylecie

© Copyright by Author’s inheritors and Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2014

© Copyright for Cat-Mackiewicz znany i nieznanyby Jan Sadkiewicz and Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2014

ISBN 978-83-242-2007-6

Opracowano na podstawie wydania:

Październik 1941. Fakty i dokumenty, Londyn 1941; Listopad 1941. Fakty i dokumenty, Londyn 1941; Grudzień 1941. Fakty i dokumenty, Londyn 1941; Styczeń 1942. Fakty i dokumenty, Londyn 1942; Cała prawda, Londyn 1942; Lwów i Wilno, Londyn 1942; Czarnym atramentem, Londyn 1942; Cel najbliższy, Londyn 1942; Timeo Danaos et dona ferentes, Londyn 1942; Trzylecie, Londyn 1942.

TAiWPN Universitas dziękuje Dyrekcji Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie za udostępnienie skanów oryginalnych broszur stanowiących podstawę niniejszej edycji. W książce zachowano styl Autora, uwspółcześniając jedynie pisownię i ortografię. Wyróżnienia w tekście są oryginalne. Przypisy oraz uwagi w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji niniejszego wydania.

Opracowanie redakcyjneJan Sadkiewicz

Projekt okładki i stron tytułowychEwa Gray

Cat-Mackiewicz znany i nieznany

„Nie mam problemów z nazwaniem Stanisława Mackiewicza najwybitniejszym publicystą polskim minionego stulecia”1– napisał jeden z recenzentówPism wybranychCata. Z pewnością nie jest to opinia odosobniona, a i wielu spośród tych, którzy by się pod nią nie podpisali, nie odmówi Mackiewiczowi talentu, erudycji, politycznej przenikliwości, daru syntezy i lapidarności sprawiających, że jego dorobek nie stracił na atrakcyjności mimo upływu przeszło półwiecza od śmierci autora, a ponad dziewięćdziesięciu lat od początku jego pisarskiej aktywności.

Czytając Mackiewicza, często nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jego słowa, szczególnie te dotyczące polityki polskiej, równie dobrze mogłyby być napisane dzisiaj. Nie jest to zresztą wyłącznie zasługa jego umiejętności formułowania myśli uniwersalnych, ale także, niestety, konsekwencja tego, że do dziś nie potrafiliśmy poradzić sobie z wieloma problemami czy wręcz patologiami, które diagnozował i opisywał.

Mackiewicz miał wreszcie to coś, co wyróżnia publicystę wybitnego – własny, niepowtarzalny styl, który pozwoliłby rozpoznać jego teksty nawet wtedy, gdyby nie były podpisane. O ich rozpoznawalności decyduje też pewien właściwy tylko dla Cata zestaw tematów, motywów, aforyzmów, powtarzających się w takiej czy innej konfiguracji w większości, o ile nie we wszystkich jego powojennych książkach.

Powtarzalność ta, z której robiono Mackiewiczowi zarzut, wynikała zresztą ze świadomie przyjętej metody pisarskiej. Jego teksty – obok faktów, obok anegdot, które uważał za ilustracje dziejów ułatwiające zrozumienie przeszłości – zawierały „teorie filozoficzno-historyczne”, na których wpojeniu czytelnikom szczególnie mu zależało i których dowodził powołując się na rozmaite wydarzenia, czerpiąc z historii Polski i świata niczym z niewyczerpanego laboratorium polityki.

Rola jednostki (wydarzenia) w historii, wojna na dwa fronty, sojusz „egzotyczny” – te zagadnienia nie powinny być obce wielbicielom Mackiewiczowego pióra, podobnie jak pomstowania na błędy Józefa Becka (historycznego wroga nr 1 naszego bohatera), na perfidię Anglików (przy jednoczesnym podziwie dla ich dyscypliny społecznej), krytyka polskiego podejścia do polityki i – będącej jej przedłużeniem – wojny. Cat znajdował dla nich miejsce niezależnie od tego, czy pisał akurat o dziejach drugiej wojny światowej, o powstaniu styczniowym czy o Giedyminowiczach i początkach polsko-litewskiego mocarstwa.

Szczególne miejsce w tekstach Mackiewicza zajmują ubolewania nad polskim brakiem zmysłu realizmu politycznego. Można powiedzieć, że jego publicystykę historyczną przenika przekonanie o jakimś fatum ciążącym nad narodem polskim, o jakiejś organicznej niezdolności Polaków do prowadzenia rozsądnej polityki czy wręcz do zrozumienia reguł nią rządzących – co dla samego autora musiało być tym bardziej bolesne, że sporą część życia spędził na próbach wpojenia rodakom tych reguł. Cata czyta się lekko i przyjemnie, jego teksty skrzą się od anegdot, „ale za tymi anegdotami – pisał w „Zakończeniu”Stanisława Augusta– szczerzyła do mnie swe trupie zęby prawda wyciągnięta z grobu: naród, do którego należę, nie miał już w XVIII wieku poczucia państwowości, dyscypliny narodowej; swoją miłość Ojczyzny wyżywał w bojach bez ładu i składu. Już w XVIII wieku nie rozumiał, że wojna to nie tylko pole bitwy, ale centralna myśl państwowa, która dla wojny musi zorganizować wprzód politykę, potem plan i dyscyplinę narodową, i że wynik boju będzie zawsze uzależniony od wysiłku organizacji państwowej. Już w XVIII wieku partie polityczne polskie prowadziły politykę na własną rękę, tak jak na emigracji za naszych czasów. Już w XVIII wieku myśl polityczna narodu polskiego skłaniała się do wojen na dwa lub trzy fronty, czyli do bezmyślności politycznej, do nonsensu politycznego, do działania obliczonego na wywołanie katastrofy”2.

Tak jednak było po wojnie. Po powrocie do kraju – jak mówi w filmieReakcjonistacórka Cata-Mackiewicza Aleksandra Niemczykowa – „to jednak był inny człowiek… Przed wojną to był człowiek wesoły. Awanturujący się, wesoły… A po wojnie…”.

Istotnie, gdy sięgamy do przedwojennych tekstów Cata, dużo mniej skądinąd znanych niż powojenna publicystyka historyczna, trudno nie dostrzec różnicy, nawet w zakresie tych najbardziej charakterystycznych dla niego tematów.

„Byłem przed wojną kilka razy w Anglii i pisałem o niej swe wrażenia – wspominał Mackiewicz już w PRL. – Sądzę, że gdybym poszedł do piekła, to diabli by mi te moje przedwojenne artykuły o Anglii głośno odczytywali, a to w charakterze tortur i znęcania się nade mną”3.

Do artykułów o Anglii diabli bez wątpienia mogliby dołączyć pochwały Józefa Becka, jakimi na łamach wileńskiego „Słowa” obsypywano „genialnego” ministra, nim jeszcze zasłużył na nieskrywaną nienawiść Mackiewicza. „Dopóki p. Beck stoi na czele ministerstwa – pisał Cat w okresie zainicjowanego w 1933 roku zbliżenia polsko-niemieckiego – (…) nie da on sobie zabrać politycznych walorów, które zdobył. Istotnie jest to minister szczęśliwej ręki”4. „Publiczność polska tego nie rozumie, lub nie docenia, ale historia oceni politykę ministra Becka jako doskonałą”5… Jakkolwiek nie jest to temat wesoły, znając powrześniową publicystykę Mackiewicza trudno się dziś nie uśmiechnąć czytając te słowa.

Przede wszystkim jednak młodemu Mackiewiczowi obcy był ten pesymizm, który przesiąknął jego późniejsze teksty, to fatalistyczne przekonanie, że oto „w jednym narodzie ta podświadomość, która kieruje polityką narodową, kieruje naród do samounicestwienia, do państwowego samobójstwa”6.

„U nas w Polsce – pisał w 1927 roku – gdy ludzie czytają, jak to Mussolini powiedział: »za lat sto zapewne nie będzie w Europie małych państw« – to biorą te słowa do siebie. A przecież Mussolini mógł myśleć o Jugosławii i Rumunii, myślał o Czechosłowacji, Litwie, Łotwie, Estonii – ale nie o Polsce”7. „My oto nie jesteśmy narodem wymierającym. Powstaliśmy, by żyć i długo żyć. Nie przymrużajmy oczu przed przyszłością”8.

Za pomajowych rządów Piłsudskiego istotnie mogło się wydawać, że wszystkie polityczne sny Mackiewicza spełnią się jeden za drugim. Gdy 26 stycznia 1934 roku uchwalono w sejmie nową konstytucję, a „minister szczęśliwej ręki” zawarł z Niemcami deklarację o niestosowaniu przemocy, do pełni szczęścia brakowało już tylko przywrócenia w Polsce monarchii, która silną władzę Marszałka uzupełniłaby jeszcze o nie mniej ważny element stałości.

Dobra passa wileńskiego „żubra” nie trwała jednak długo po śmierci Piłsudskiego.

Postulowane przez Mackiewicza i jego ideowych przyjaciół antysowieckie porozumienie z Berlinem pozostałomatrimonium ratum, sed non consummatum– Beck wysiadł z tramwaju współpracy z Niemcami albo zbyt wcześnie, albo zbyt późno, w każdym razie na przystanku: „przegrana”9, a później wprowadził Polskę jako pierwszą do wojny (i to na dwa fronty), czego konsekwencje już wtedy, w połowie 1939 roku można było przewidzieć10.

W polityce wewnętrznej Walery Sławek, na którego orientował się Mackiewicz, został zmarginalizowany, a właściwie zmarginalizował się sam. Okólnikiem Składkowskiego z 13 lipca 1936 roku zdruzgotano założenia systemowe Konstytucji kwietniowej, pchając Polskę w stronę totalizmu, który zresztą w Rydzowym wydaniu, „posiadając wiele ujemnych stron ustroju totalistycznego, nie posiadał jego stron dodatnich, to znaczy nie zabezpieczał nas przed bałaganem i pomieszaniem kompetencji w dziedzinie tak wrażliwej, jak stosunki z zagranicą, otwierając w ten sposób możliwości interwencji czynnikom obcym”11. Premier-lekarz na wszystkie dolegliwości państwowe miał dwa lekarstwa: „publiczną zbiórkę pieniężną i Berezę. To były te dwa instrumenty mądrości politycznej, które mu wystarczyły przy załatwianiu wszystkich gospodarczych, skarbowych, politycznych i religijnych zagadnień Polski”12.

Za apogeum obłąkania późnej sanacji Mackiewicz uznawał represje wobec Cerkwi prawosławnej. Jej lojalność wobec Rzeczypospolitej „była tak duża i tak szczera, że tylko cud mógł duchowieństwo prawosławne z tej drogi zawrócić. Tym cudem była głupota naszych władców, istotnie niepospolita”13.

Z Rydzem, Składkowskim, Beckiem Mackiewicz rozliczał się w wydawanej w Paryżu w 1940 roku (jako tygodnik) kontynuacji „Słowa”. W powrześniowej depresji „żółcią i krwią”, jak oceniał Jerzy Jaruzelski, pisano więcej niż atramentem, a Cat miał w tym spory udział; „określenia, że »przedwojennego gnoju pudrować nie będzie«, że woli żołdacką brutalność, skoro »pióro dziennikarza nie zdoła się wznieść na wyżyny przekleństwa Skargi« – zaliczały się do metafor łagodniejszych”14.

W początkach pobytu na emigracji Mackiewicz poddawał się nastrojowi konsolidacji narodowej wokół rządu, ale już w Paryżu zaczął skłaniać się ku kołom niechętnym gen. Sikorskiemu15. Incydent w Libourne (nieudana próba przekonania prezydenta Raczkiewicza do rozpoczęcia rokowań pokojowych z III Rzeszą), krytyczne wobec rządu wystąpienia w Radzie Narodowej, sprawa przed Sądem Honorowym Rady pogłębiały dystans. Punktem zwrotnym jednak i impulsem do przejścia do zdeklarowanej opozycji był układ Sikorski–Majski z 30 lipca 1941 roku. Walce z jego autorami, obrońcami i dostrzeganymi za nim zagrożeniami poświęci Mackiewicz kolejne lata.

„Redagować pismo opozycyjne – pisał Cat – jest o wiele łatwiej, przyjemniej i ciekawiej aniżeli pismo rządowe”16. Rząd gen. Sikorskiego nie chciał jednak pozwolić mu na tę przyjemność – we wrześniu 1941 roku Ministerstwo Informacji i Dokumentacji odmówiło Mackiewiczowi przydziału papieru na tygodnik. Kiedy nie powiodło się założenie pisma niezależnego, a redaktorzy „Wiadomości Polskich” z obawy przed czynnikami rządowymi zaczęli odmawiać mu druku artykułów politycznych – zdecydował się na wydawanie broszur17.

Ukazywały się stosunkowo regularnie: na początku co miesiąc, później trochę rzadziej – w 1942 roku było ich siedem, w 1943 – sześć. Po wkroczeniu Sowietów na terytorium Rzeczypospolitej szybsze tempo wypadków i narastające z dnia na dzień niebezpieczeństwa skłoniły Mackiewicza do zmniejszenia objętości broszur, ale za to częstszego ich wydawania. W 1944 opublikował czternaście, w 1945 – dwanaście (w tym jedną w języku angielskim), w 1946 – kolejne trzy (w tym dwie po angielsku), po czym nastąpiła kilkuletnia przerwa.

Pisał i redagował sam, sam zajmował się korektą i kolportażem. „Proszę mych czytelników z góry – pisał w 1944 – o darowanie mi braków korekty, złego papieru i niedbałego wyglądu. Względy estetyczne, dbałość o szatę graficzną – wszystko to są rzeczy miłe i ważne, ale nie najważniejsze. Proszę o uszanowanie tego, że wydaję te broszury sam jeden, bez czyjejkolwiek pomocy i że przy ich wydawaniu pełnię wszelkie czynności do gońca redakcyjnego włącznie. Byłbym wdzięczny za wszelką pomoc w kolportażu i o nią się zwracam, zwłaszcza do osób pochodzących z Wilna czy ze Lwowa, czy też z krajów z tymi miastami związanych. Nie wiem, czy będę mógł finansowo te wydawnictwa utrzymać, toteż każdy pozyskany dla ich sprzedaży sklep czy kiosk będzie przeze mnie witany z nadzieją i wdzięcznością”18.

Publikował własne teksty na temat aktualnych wydarzeń, opatrzone komentarzami dokumenty dyplomatyczne, listy do redakcji, odpowiedzi na głosy polemistów, z czasem również artykuły innych autorów, międzyinnymi Zygmunta Nowakowskiego. „Wydaje mi się – sięgnijmy do słów tego ostatniego, które, choć dotyczyły innego autora, równie dobrze możemy odnieść do Mackiewicza – że broszura polityczna jest fragmentem pamiętnika z jakiegoś okresu, choć wydrukowana błyskawicznie szybko, bezpośrednio po jakimś zdarzeniu, przecież działaau ralenti, nie mając szybkiej riposty, którą rozporządza czy raczej rozporządzać winien dziennik. Tym dziwniejsza jest czasem aktualność broszury i to broszury zapomnianej, takiej, którą czytało ludzi niewielu, a którą wydał jeden człowiek…”19. Człowiek – dodajmy – który trafniej rozpoznawał rzeczywistość i lepiej przewidywał przyszłość niż jego adwersarze.

Nazywano go pesymistą. „Wiem – bronił się – że(…)optymistyczne przewidywania zapewniają wśród Polaków autorytet polityczny, ale ja nie chcę mieć autorytetu politycznego opartego na rozumowaniach bez sensu. Nie uważam tych broszur za drogę do kariery politycznej, której nie robię, lecz za spełnianie obywatelskiego i dziennikarskiego obowiązku mówienia prawdy. I dlatego nie pocieszam. Rzeczywistość jest czarna, przyszłość czarniejsza jeszcze. (…) gdyby więcej liczono się z moimi pesymistycznymi przewidywaniami, nie doszlibyśmy zapewne do tej przepaści, nad brzegiem której stoimy”20.

Koncepcje polityczne Cata z lat 30. mogą się wydawać łatwiejszymi do obrony niż te z okresu londyńskiego. Czytając Mackiewiczową krytykę Becka wiemy, że autor należał do tych „mądrych przed szkodą”, że stworzona przez niego i innych publicystów związanych z wileńskim „Słowem” idea sojuszu polsko-niemieckiego skierowanego przeciw ZSRR do dziś stanowi poważną alternatywę w sporach o politykę zagraniczną II RP, szczególnie dla „mało przemyślanej”, jak to eufemistycznie ujął Adolf Bocheński, polityki „równowagi”21. Zarzut, że Cat równie sensownej alternatywy nie stworzył dla polityki rządów emigracyjnych22, wydaje się cokolwiek zbyt surowy. Odpowiedzialność za tragizm sytuacji spoczywała przede wszystkim na władzach przedwrześniowych, a rząd emigracyjny, choćby nawet „składał się z samych geniuszy, to niewiele by to zmieniło w sytuacji politycznej Polski”23. Cat nie uważał jednak, aby zwalniało to gabinety Sikorskiego czy Mikołajczyka z podlegania krytyce. W okresie wojny wciąż było wiele błędów do popełnienia, a Polakom – jak w 1945 roku podsumował Winston Churchill – niewielu udało się uniknąć.

Probierzem formułowanych przez Mackiewicza ocen był stosunek do ziem wschodnich Rzeczypospolitej, które dziś nazywa się z reguły Kresami, a które dla Mackiewicza były po prostu Polską – nie gorszą, a może nawet lepszą niż inne dzielnice. „Wyzwolenie się z sentymentu nie wchodziło w rachubę, było ponad siły człowieka.Nazwie to wiernością, która rzucała się na mózg”24. Miłość do Wileńszczyzny nie przeszkadzała mu zresztą w trafnym odczytywaniu zagrożeń dla całego kraju.

Jerzy Jaruzelski w biografii Mackiewicza potraktował broszury z lekceważeniem, nazywając je elementem londyńskiego „Hyde Parku”. Sam Cat podobnie musiał odbierać reakcje polskiego Londynu. „Ileż razy – pisał jesienią 1944 roku – czułem się upokorzony, jak – jeśli mam użyć malarskiego porównania – czuł się upokorzony żebrak, który w dawnej pięknej Polsce chciał nędzną ręką zatrzymać kulig, jadący lekkimi saniami po białym śniegu, kulig wesołych pań i zachwyconych panów. Wiem, że (…) słowa moje nie miały echa, a ton moich broszur wydawał się nieznośnie wysoki, lękliwy, że moje alarmy, którymi chciałem przekrzyczeć ogólną obojętność lub ogólny spokój, wydawały się niepotrzebne i śmieszne”25.

W obronie broszur stanęła Jadwiga Karbowska, towarzyszka Cata w okresie londyńskim: „Czy wolno Mackiewicza – autora broszur, traktować mniej poważnie niż Mackiewicza zasiadającego w Radzie Narodowej czy też Mackiewicza – polskiego premiera na emigracji? Otóż, moim zdaniem, Mackiewicz-premier, który niewiele mógł wskórać, to postać wzbudzająca mniejszy szacunek niż człowiek walczący nie tylko o przyszłość swojego kraju, ale w ekstremalnej sytuacji walczący o życie jego mieszkańców”26.

„Sikorski wierzył w przyjaźń i polityczną lojalność Anglików – pisała również Karbowska – Mackiewicz nie wierzył ani przez minutę”27. Z tymi słowami już nie sposób się zgodzić – stosunek Cata do gospodarzy podlegał powolnym zmianom, a autorTrzyleciato jeszcze nie ten sam człowiek, co autorLondyniszcza. Same broszury zaś to nie tylko pamiętnik okresu wojny widzianej oczyma wytrawnego komentatora politycznego, nie tylko świadectwo rozpaczliwej walki Wilnianina o uratowanie jego małej ojczyzny, i nie tylko ciężki akt oskarżenia pod adresem polityków polskich okresu drugiej wojny światowej – to również zapis bezlitosnej lekcji polityki, jakiej naszemu czołowemu realiście politycznemu udzielili wrogowie… i sojusznicy Polski, dając impuls do bodaj najbardziej doniosłej ewolucji poglądów dojrzałego już wszak publicysty. To w tym okresie ukształtuje się ten Cat, którego znamy z powojennych książek – rozgoryczony jałowością wieloletnich zmagań, ale – na szczęście – niezniechęcony do pisania i wciąż mistrzowsko władający piórem.

„Powinniśmy przebieg ostatniej wojny – pisał w 1947 – i stosunek, w czasie jej trwania, mocarstw do Polski pilnie studiować, aby uniknąć tych wszystkich błędów, któreśmy poczynili w czasie wojny ostatniej”28.

To lekcja, którą wciąż mamy do odrobienia.

Przypisy

Jan Sadkiewicz

Kraków, 13 stycznia 2014

1M. Furdyna,Michał Strogow i emigracja polska, www.fronda.pl.

2S. Cat-Mackiewicz,Stanisław August, Kraków 2012, s. 345–346.

3Idem,Londyniszcze, Kraków 2013, s. 9.

4Cat,Minister szczęśliwej ręki, „Słowo” z 17 listopada 1933.

5Idem,Sytuacja Polski a rząd premjera Kościałkowskiego, „Słowo” z 14 października 1935.

6S. Cat-Mackiewicz,Był bal, Kraków 2012, s. 67.

7Idem,Kropki nad i. Dziś i jutro, Kraków 2012, s. 49.

8Ibidem, s. 17.

9Cat,Kiedy p. Beck wysiada z tramwaju, „Słowo” z 1–2 stycznia 1939.

10Zob. W. Studnicki,Wobec nadchodzącej II-ej wojny światowej, Warszawa 1939.

11S. Cat-Mackiewicz,Polityka Becka, Kraków 2009, s. 119.

12Idem,Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939, Kraków 2012, s. 463.

13Ibidem, s. 452.

14J. Jaruzelski,Stanisław Cat-Mackiewicz 1896–1966. Wilno–Londyn–Warszawa, Warszawa 1994, s. 206–207.

15Zob. ibidem, s. 219.

16S. Mackiewicz (Cat),Po zgonie śp. gen. Sikorskiego i upadku Mussoliniego, Londyn 1943, s. 33.

17Zob. J. Jaruzelski, op. cit., s. 225.

18S. Mackiewicz (Cat),Wilno, Londyn 1944, s. 2.

19Z. Nowakowski,Względem toczących się interesów Polski..., w: S. Mackiewicz (Cat),Czekamy, Londyn 1944, s. 1–2.

20S. Mackiewicz (Cat),Październik 1944, Londyn 1944, s. 25–26.

21A. Bocheński,Między Niemcami a Rosją, Kraków-Warszawa 2009, s. 35.

22Zob. J. Jaruzelski, op. cit., s. 227.

23S. Mackiewicz (Cat),Trzylecie, Londyn 1942, s. 5.

24J. Jaruzelski, op. cit., s. 227.

25S. Mackiewicz (Cat),Październik 1944, op. cit., s. 26.

26J. Karbowska,Z Mackiewiczem na ty, Warszawa 1994, s. 278.

27Ibidem.

28Cat,Stosunek do Anglii, „Lwów i Wilno” (Londyn) z 6 kwietnia 1947.

Październik 1941 Fakty i dokumenty

Traktat polsko-sowiecki z 30 lipca 1941 roku

Założenia ogólne

Wydawnictwo, które rozpoczynam, ma na celu powtarzanie dokumentów, ustalanie faktów i wypowiadanie o nich niezależnego sądu, nieprzepuszczanego przez miechy i trąby hymnów pochwalnych i zachwytów na rozkaz. Układ polsko-sowiecki z 30 lipca uważam za błąd, za narodową i państwową klęskę. Z polityką wypływającą z tego układu chciałbym przystąpić do walki.

Poniżej czytelnik znajdzie zestawienie znanych mu faktów. Wynika z nich jasno, że 1) układ polsko-sowiecki zawarty w dniu 30 lipca 1941 roku nie ziścił tego, co nam obiecał premier Sikorski w swojej mowie. Żądania w stosunku do Sowietów, które w tej mowie wypowiedział, nie zostały uwzględnione. 2) Że układ został potępiony przez wielu Polaków, niezależnie myślących, przez ministrów, którzy się podali do dymisji, przez całe stronnictwa, jak np. Stronnictwo Narodowe. 3) Żeśmy przystąpili do rokowań o układ niezgrabnie, w najgorszej dla nas koniunkturze, w nieodpowiedniej chwili. 4) Że oswobodzenie jeńców polskich na terenie Rosji sowieckiej – wydarzenie samo w sobie nader szczęśliwe – mogło być osiągnięte bez układu z naszej strony, jako wynik po prostu tego faktu, że Hitler napadł na Sowiety, że Sowiety znalazły się w sytuacji sojusznika Anglii i że nie mogły dalej więzić obywateli sojusznika swojego sojusznika. 5) Że armia polska w Rosji, rzecz pożądana, szczęśliwa, dobra – temu nie mam zamiaru zaprzeczać – mogła być tak samo uzyskana drogą zupełnie innego układu, niż ten, który został podpisany. 6) Że Sowiety zobowiązały się wobec nas tylko w stosunku do „hitlerowskich” Niemiec, a nie Niemiec w ogóle.

Był niegdyś chytry i wrogi nam minister, nazywał się Stresemann. Osiągał on wielkie korzyści na terenie międzynarodowym dla swojego państwa i zamawiał na siebie samego krytyki, potępienia i ataki w prasie niemieckiej. Pokazywał to kontrahentom i powiadał: „Patrzcie, jak mnie wymyślają za to, że wam ustąpiłem. Czyż mogę ustępować jeszcze więcej?”. U nas obecnie jest wręcz odwrotnie. Nasz rząd robi ustępstwo na terenie międzynarodowym i zamyka usta krytykom, łamie pióra niezależnym dziennikarzom, a natomiast sam wydaje sterty pism, w których sam o sobie drukuje dytyramby i hymny pochwalne, słowa chronicznego triumfu.

Kilka dat ogólnie znanych

W dniu 18 marca 1921 został w Rydze podpisany pakt pokoju Rzeczypospolitej Polskiej z Sowietami, ustalającygranice pomiędzy dwoma państwami. W art. 3 tego traktatu Rosja i Ukraina zrzekły się wszystkich swoich pretensji i praw na zachód od linii granicznej, Polska zaś zrzekła się wszelkich pretensji i praw na wschód od tej linii.

Polska zrzekła się części dziedzictwa Jagiellonów, Rosja części zaborów cesarzowej Katarzyny II.

W latach po traktacie ryskim Rosja stale zasilała swymi pieniędzmi agitację wśród polskiej, żydowskiej, ukraińskiej i białoruskiej ludności Rzeczypospolitej, zdążającą bądź do przekształcenia Polski na czerwoną Polskę i członkinię Sowieckiego Związku Republik Socjalistycznych, bądź do oderwania od Polski jej ziem wschodnich. Ale jednocześnie z tą agitacją państwo sowieckie podpisało z naszym państwem szereg umów, w których obie strony zobowiązały się do utrzymywania stosunków pokojowych. W dniu 9 lutego 1929 roku podpisaliśmy z Sowietami protokół wprowadzający pakt Kellogga. W dniu 25 lipca 1932 – pakt o nieagresji. W dniu 3 lipca 1933 – pakt zawierający definicję napastnika. W tym pakcie, o ironio! na skutek inicjatywy ze strony sowieckiej zostało postanowione, że nie wolno wprowadzać wojsk na cudze terytorium pod żadnym pozorem i że pozorem tym nie mogą być braki administracji ani zamieszki, wywołane przez strajki, rewolucje ani wojny. W dniu 5 maja 1934 roku przedłużyliśmy nasz pakt o nieagresji z Rosją do roku 1945. Te wszystkie pakty, podpisy i zobowiązania nie uchroniły nas jednak od tego, że w tragicznym dniu 17 września 1939 roku Sowiety wkroczyły zbrojnie na nasze terytorium, czym uniemożliwiły nam dalsze prowadzenie wojny z Niemcami. W tym dniu Sowiety działały jako sojusznik Niemiec, z którym zawarły w dniach 22 września i 28 września 1939 roku umowy, dzieląc terytorium Rzeczypospolitej pomiędzy sobą1.

W dalszym ciągu Sowiety, tak samo jak Hitler, złamały prawo międzynarodowe, włączając przed zakończeniem wojny terytorium polskie do swego państwa. Sowiety wcieliły nasze terytorium do swoich republik i przeprowadziły nawet na naszym terytorium „wybory”do swego parlamentu. Oczywiście były to wybory w cudzysłowie, wybory na modłę sowiecką. Niewielu Polaków zgodziło się brać udział w tej komedii. Jednak znaleźlisię tacy zdrajcy, o ileż gorsi od targowiczan, którzy te mandaty do parlamentu obcego państwa z polskiego terytorium przyjęli. Wśród tych ludzi znalazła się też pisarka polska, Wanda Wasilewska, była redaktorka „Promyka”2.

W październiku 1939 roku zostało Wilno oddane przez Sowiety Litwinom, ale w czerwcu 1940 roku, po klęsce Francji, państwa nadbałtyckie, a w ich liczbie Litwa, zostały przez Sowiety zajęte i znowu przyłączone do państwa sowieckiego.

Dyktator czerwonej Rosji, Stalin, od sześciu lat przed wybuchem wojny prowadził politykę mającą na celu wywołanie wojny państw europejskich pomiędzy sobą. Od chwili wybuchu wojny polityka jego zdążała do przedłużenia tej wojny. Rachuby go jednak zawiodły i w dniu 22 czerwca 1941 roku został napadnięty przez Hitlera.

Tutaj się zaczyna historia polsko-sowieckiego paktu z 30 lipca 1941 roku.

Sojusznik naszego sojusznika

Z chwilą wybuchu wojny z Niemcami Sowiety stały się siłą faktu sojusznikiem Wielkiej Brytanii. Czy mogły wobec tego więzić tysiące i setki tysięcy naszych obywateli, utrzymywać nadal naszych oficerów i żołnierzy w obozach jeńców, zaludniać swe pustynie naszymi kobietami i dziećmi, powywożonymi z Polski? Nasza prasa oficjalna, zamiast trąbić ciągle twierdzenie, że nie możemy być w wojnie z Rosją, ponieważ jest ona sojusznikiem Wielkiej Brytanii, powinna była pamiętać, że to Rosja, jako sojusznik Wielkiej Brytanii, nie może być z nami w wojnie i że Rosja, jako napastnik, pierwsza powinna się zwrócić o rokowania pokojowe.

Tak czy inaczej, zwolnienie naszych jeńców, wypuszczenie Polaków z więzień musiało się stać nie tylko naturalnym żądaniem Anglii, ale i koniecznością dla rządu sowieckiego.

Czy jednak należało od razu po wybuchu wojny przystąpić do rokowań z władzą sowiecką i do jakich rokowań? Od chwili 17 września 1939 roku byliśmy z Sowietami w stanie wojny – wojnę zakańcza się normalnie traktatem pokojowym, do traktatu pokojowego usiłuje każda dyplomacja przystępować albo w najlepszej dla siebie koniunkturze, albo w razie klęski, by uratować to, co się uratować daje.

Otóż nasza wojna z Sowietami, rozpoczęta de iure i de facto w dniu 17 września 1939 roku, nie zakończyła się oczywiście zwycięstwem Polski nad Sowietami, ale także nie można powiedzieć, by zakończyła się w dniu 22 czerwca 1941 roku zwycięstwem Sowietów nad nami. Wręcz przeciwnie: od daty powyższej zaczyna się pochód wojsk niemieckich, który usunął wojska i władze sowieckie z polskiego terytorium.

Z kolei należy się zapytać, czy czerwiec 1941 roku był chwilą najdogodniejszą dla zawierania paktu z Rosją sowiecką. Sądzę, że na to należy odpowiedzieć wyrazem: nie. Sądzę, że im później byśmy ten traktat zawarli, tym lepsze moglibyśmy uzyskać warunki.

Anglicy, ten wspaniały naród, jedyny może naród na świecie umiejący tak doskonale rządzić i tak dalece narodową prowadzić politykę, Anglicy, ten naród, na polityce którego powinniśmy się zawsze wzorować, przyjęli oczywiście z otwartymi ramionami nowego sojusznika. Każdy nowy sojusznik Anglii w tej wojnie, ze względów aż nadto zrozumiałych, rozumnych i uzasadnionych, witany jest przez nich serdecznie i staje się natychmiast popularny. Była popularną Grecja, gdy zaczęła wojnę, była nią Jugosławia, teraz stały się Sowiety. Czy może być coś naturalniejszego z punktu widzenia angielskich interesów? Przecież Anglicy nie mieli ani Szkocji, ani Walii pod okupacją sowiecką.

Należało sobie więc zdać sprawę, że w czerwcu 1941 roku siadamy do rokowań nie tylko z państwem od nas silniejszym, nie tylko z państwem, które posiada jeszcze ogromną armię, podczas gdy my straciliśmy naszą armię na polach Polski, a później we Francji, i dziś mamy stosunkowo bardzo nieliczne oddziały, ale także z państwem, które jako sojusznik, nie tylko „nowy”, ale i „niespodziewany”, jest czymś dla Anglii w rodzaju solenizanta, czyli siadamy do rokowań z Sowietami wjak najgorszejdla nas koniunkturze.

Mimo tego jednak nie słyszałem głosów protestu wśród społeczeństwa polskiego, gdy p. premier Sikorski wygłosił w dniu 23 czerwca przez radio mowę, wypowiadając pokojową ofertę w stosunku do Sowietów. Ale przecieżw tej mowie p. premier Sikorski w imieniu Polski bardzo twardo i bardzo godnie wypowiadał swe warunki.Gdybyśmy te warunki spotkali później w tekście umowy,nie byłoby wśród nas żadnego na ten temat oburzenia.

Niestety rokowania z Sowietamiodbiegająod formuł wypowiedzianych przez premiera Sikorskiego w jego mowie z 23 czerwca i protesty, których z początku nie było, których nie było i potem przeciwko samej zasadzie umowy z Sowietami, zaczynają się budzić i powstawać.

Protesty te wypowiadają: a) członkowie rządu, b) polskiestronnictwa polityczne, w Londynie reprezentowane.

W dniu 25 lipca ustąpili z rządu ministrowie: spraw zagranicznych Zaleski, minister bez teki gen. Kazimierz Sosnkowski, minister sprawiedliwości Marian Seyda, a to na skutek niezgodności poglądów z premierem w sprawie projektowanej umowy polsko-sowieckiej.

Minister Sosnkowski, konstytucyjny następca obecnego prezydenta Rzeczypospolitej3, wytłumaczył powody swego ustąpienia w liście do „Daily Telegraph” z dnia 7 sierpnia, który brzmi, jak następuje:

Szanowny Panie. – W związku z artykułem pióra Pańskiego korespondenta dyplomatycznego pod tytułemDwóch więcej Polaków złożyło dymisję – konflikt z powodu Rosjiw wydaniu z dnia 2 sierpnia mam nadzieję, że pozwoli mi Pan poprawić pewne nieścisłości.

Nigdy nie byłem i nie jestem przedstawicielem arystokracji, a w rządzie zajmowałem stanowisko zastępcy prezesa Rady Ministrów i powierzona mi była ważna funkcja.

W młodości mojej walczyłem o wolność mojego kraju w szeregach Polskiej Partii Socjalistycznej w najbardziej trudnych warunkach konspiracji. Od chwili wybuchu wojny służyłem mojemu krajowi jako żołnierz, niezwiązany z żadną partią polityczną, a poglądy moje pozostały prawdziwie demokratyczne.

Chociaż nie jestem wielbicielem komunizmu, jednak w pełni doceniam konieczność zespolenia wszystkich dostępnych sił w walce przeciwko głównemu nieprzyjacielowi i przyczyna mojej rezygnacji wynikła z zupełnie odmiennych rozważań.

Mogę tylko powiedzieć, że chociaż szczerze pragnąłem porozumienia rosyjsko-polskiego, głosowałem przeciwko zawarciu układu w formie, w jakiej on został nam zaproponowany, nie z powodu uprzedzeń jakichkolwiek w stosunku do politycznego czy społecznego systemu Rosji, ale ponieważ uważałem, że układ ten zapoznaje pewne zasadnicze prawa mojego kraju, którego sprawa – wedle oświadczenia prezydenta Roosevelta – jest natchnieniem ludzkości.

Prawdopodobnie będzie Pan mógł uznać moje stanowisko, jeśli powiem, że zostałem głęboko wstrząśnięty, gdy następnego dnia po zawarciu paktu przeczytałem artykuł w jednym z kierowniczych pism brytyjskich, który występuje z poglądem, że „przewodnictwo w Europie Wschodniej może przypaść tylko Niemcom albo Rosji”, i zaleca twórcom przyszłego pokoju dzieło kongresu wiedeńskiego z roku 1815, który potwierdził rozbiory mojego kraju, jako wzór bardziej godny uwagi aniżeli traktat wersalski z roku 1919, który uznał niepodległość Polski.

Znamienne jest także ustąpienie ministra Zaleskiego, wielkiego przeciwnika polityki Becka, człowieka otoczonego prawdziwym szacunkiem korpusu dyplomatycznego całej Europy, wreszcie polityka bardzo ostrożnego i powściągliwego, któremu dotychczas zarzucano raczej ustępliwość niż porywczość lub maksymalizm żądań. Już choćby to ostatnie świadczy najgorzej o treści podpisanego układu.

Pan Marian Seyda, członek Stronnictwa Narodowego, był zawsze zwolennikiem porozumienia z Rosją, jak to sam zawsze w oficjalnych enuncjacjach podkreślał. A jednak nie mógł dać swojej zgody natakieporozumienie, jakie zostało zawarte.

Prasa rządowa polska w Londynie o ustąpieniu tych ministrów doniosła opinii publicznej z dużym ociąganiem.

Stronnictwo Narodowezłożyło dnia 28 lipca premierowi Sikorskiemu memoriał, nastrojony negatywnie wobec formuł, w które ubrany miał być pakt polsko-sowiecki.

WPPSw tymże czasie doszło do głosowania na „Komitecie Zagranicznym”. Należy tu wyjaśnić, że ze wszystkich stronnictw polskich jedynie Stronnictwo Narodowe jest reprezentowane na uchodźstwie przez swojego prezesa i przez prezesa swej Rady Naczelnej. Inne stronnictwa są tu reprezentowane jedynie fragmentarycznie. Członkowie CKW PPS (Centralnego Komitetu Wykonawczego Polskiej Partii Socjalistycznej) i członkowie Rady Nadzorczej tej partii oraz prezes sądu partyjnego połączyli się w ciało, które nazwali Komitetem Zagranicznym. Na Komitecie doszło w dniu 28 lipca do głosowania, przy czym czterech jego członków: Adamczyk, Lieberman, Grosfeld i Stańczyk, głosowało za układem, trzech członków: Ciołkosz, Ciołkoszowa i Tomaszewski – przeciw.

Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Pracy ustosunkowało się pozytywnie do układu.

W dniu 30 lipca 1941 o godzinie czwartej minut trzydzieści doszło do podpisania umowy polsko-sowieckiej.

Nie można tego nazwać ustępstwem wobec Polski

Punkt 1 art. 1 tej umowy brzmi, jak następuje:

Rząd ZSRR uznaje, że traktaty sowiecko-niemieckie z 1939 roku dotyczące zmian terytorialnych w Polsce utraciły swą moc.

Zauważmy, że ten właśnie punkt stał się powodem do błędnych, naszym polskim zdaniem, a tak bardzo nas krzywdzących interpretacji ze strony prasy sowieckiej i części angielskiej, o czym będziemy pisać później.

Na razie stwierdzimy tylko, że unieważnienie traktatów polsko-sowieckich nastąpiło nie w dniu 30 lipca, lecz w dniu, w którym Hitler napadł na Rosję, siłą samego faktu napaści i wojny sowiecko-niemieckiej.

Brak bilateralności

Punkt 2 art. 1 brzmi:

Rząd polski oświadcza, że Polska nie jest związana z jakimkolwiek trzecim państwem żadnym układem zwróconym przeciwko ZSRR.

W tej formie uderza brak bilateralności. Nie można zrozumieć, dlaczego Polska ma oświadczać, że nie posiada układów przeciwko Sowietom, o których wszyscy dokładnie wiedzą jedno, a mianowicie, że ich nie ma, a natomiast nie mają tego jednocześnie oświadczyć Sowiety, które takie układy zawierały, jak chociażby układ z Litwą, zabierający nam Wilno.

To odstępstwo od zasady bilateralności, przestrzeganej tak skrupulatnie, z taką, graniczącą czasami ze śmiesznością, pedanterią we wszystkich aktach dyplomatycznych zawieranych pomiędzy dwoma państwami suwerennymi, jest czymś więcej niż niechlujstwem formy. Mieści ono w sobie niebezpieczeństwa może dalekie, może mgliste, może tylko potencjalne na razie, które jednak uszły uwagi tych, którzy ze strony Polski ten układ podpisywali. Żyjemy w czasach przełomowych. Czasy parcelacji państw minęły, nadchodzą czasy komasacji państw. Wojna wysunęła możliwości federacji państw leżących między Niemcami a Rosją i zagrożonych niebezpieczeństwem ze strony Niemiec i niebezpieczeństwem ze strony Rosji. Ale nie trzeba zapominać, że jest inna koncepcja, reprezentująca wielkie dla Polski niebezpieczeństwo, polegająca na odtworzeniu idei pansłowiańskich i zlaniu „wszystkich strumieni słowiańskich”, jak to wieszczył kiedyś Puszkin, w „morzu rosyjskim”, uczynienia z Rosji jedynej wielkiej strażnicy antyniemieckiej na wschodzie Europy. Wiemy, że tej koncepcji byli bliscy zawsze Czesi, którzy są pod tym względem w szczęśliwszym od nas położeniu, bo nie mają z Rosją terytoriów spornych, bo są od Rosji oddzieleni bardzo bezpiecznie murem zwartej polskiej masy etnograficznej. W tych warunkach artykuł powyższy nabrzmiewa niebezpieczeństwem koncepcji, która by przyłączała wszystkie inne państwa wschodniej Europy do czerwonej Rosji w charakterze państw hołdowniczych czy jedynowiernych, jak to jest obecnie z zewnętrzną Mongolią w stosunku do Związku Sowieckiego. W tak drażliwej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, nie pora jest na łamanie ustalonych zwyczajów przy formułowaniu aktów dyplomatycznych, nie pora na zaniedbywanie bilateralnej zasady przy podpisywaniu zobowiązań.

Armia polska w Rosji, „hitlerowskim Niemcom”

Następne artykuły umowy brzmią:

Art. 2

Stosunki dyplomatyczne między obu rządami będą przywrócone z chwilą podpisania niniejszego układu i sprawa wymiany ambasadorów natychmiast załatwiona.

Art. 3

Oba rządy zobowiązują się wzajemnie do udzielania sobie wszelkiego rodzaju pomocy i poparcia w obecnej wojnie przeciw hitlerowskim Niemcom.

Art. 4

Rząd ZSRR oświadcza swą zgodę na tworzenie na terytorium ZSRR armii polskiej, której dowódca będzie mianowany przez rząd polski w porozumieniu z rządem ZSRR. Armia polska na terytorium ZSRR podlegać będzie w sprawach operacyjnych Naczelnemu Dowództwu ZSRR, w którym armia polska będzie reprezentowana. Wszystkie szczegóły dotyczące dowództwa, organizacji i użycia tej siły zbrojnej będą ustalone dalszym układem.

Oceniając układ z całym obiektywizmem, muszę stwierdzić, że istnienie armii polskiej w Sowietach, prócz wielu stron ujemnych, posiada też poważne strony dodatnie. W wojnach koalicyjnych największe odnosi korzyści nie ten, kto pierwszy strzela i pierwszy pada, lecz ten, kto ostatni ma karabin w garści. Mieć broń w swym ręku podczas wojny, oto jest zasada, która przyświecała podczas tamtej wojny Piłsudskiemu i która wtedy dała dobre rezultaty. Wobec tego stworzenie armii polskiej jest plusem nie tylko z punktu widzenia dużej ilości Polaków w Rosji, którzy oczywiście będą bardzo szczęśliwi, mogąc zamienić kazamaty więzienne na namioty wojskowe, lecz także w interesie Polski, jakkolwiek – powtarzam – posiada to też swoje strony ujemne, z których nie ostatnią jest owo podporządkowanie naszej armii naczelnemu dowództwu sowieckiemu pod względem operacyjnym. Przecież armia angielska nie była podporządkowana dowództwu francuskiemu we Francji przez pierwsze trzy lata tamtej wojny.

W art. 3 mowa jest, że oba rządy będą sobie pomagać przeciw „hitlerowskim” Niemcom. Wynika z tego, że obowiązek Rosji pomagania Polsce ustaje, gdyby Niemcy zmieniły formę rządów i stały się cesarskie, republikańskie lub… bolszewickie. A przecież bomby rzucane na Niemcy mają między innymi na celu wywołanie rewolucji w Niemczech.

Amnestia

Do układu dodany został protokół następujący4:

Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd sowiecki udziela amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź na innych odpowiednich podstawach.

Wyraz „amnestia” użyty w tym dokumencie został powszechnie uznany za gafę pierwszej wielkości. Nawet zdecydowany obrońca traktatu p. St. Sz., piszący w wydawanej przez Sztab Naczelnego Wodza „Polsce Walczącej”, nie mógł, jako znany prawnik, dać swego rozgrzeszenia za użycie tak nieodpowiedniego w tym miejscu terminu. Oczywiście, że musieliśmy wymagać od rządu Sowietów uwolnienia tych wszystkich, którzy w interesie Polski występowali przeciwko okupacyjnym władzom sowieckim i byli przez te władze aresztowani, sądzeni i skazani. Ale nawet w stosunku do tej pierwszej kategorii wyraz „amnestia” byłby nieodpowiedni. Natomiast wręcz nieprzyzwoitością jest zastosowanie wyrazu „amnestia” do uwolnienia jeńców wojennych. Wyraz „amnestia” w stosunku do jeńców wojennych w traktatach pokojowych był używany tylko wtedy, gdy chodziło o takich jeńców wojennych, którzy już w niewoli dopuścili się jakiegoś przestępstwa przeciwko prawom lub przepisom regulaminowym tego państwa, które ich więziło, i zostali za to ukarani. Jeniec, który próbował uciekać, został złapany i za karę osadzony w więzieniu, otrzymywał zwykle amnestię w chwili zawierania pokoju. Ale w żadnym wypadku „amnestia” nie mogła być i nie była stosowana do tych jeńców wojennych, których jedynym przestępstwem było to, że zostali przez swoją własną ojczyznę zmobilizowani, wcieleni do szeregów i że dostali się do niewoli w charakterze oficerów i żołnierzy. Tam, gdzie się mówi „amnestia”, tam musi być jakieś – rzeczywiste czy urojone, istotne czy formalne –przestępstwo, a jakież przestępstwo może być w tym, że ktoś był w mundurze i walczył na rozkaz swoich władz przełożonych z wkraczającymi wojskami nieprzyjaciela? Dlaczegóż zamiast wyrazów „rząd sowieckiudziela amnestiiwszystkim obywatelom polskim” nie napisano zwyczajnie: „rząd sowieckioswabadzawszystkich obywateli polskich”?

Tyle co do formuły protokołu dodatkowego, a teraz co do jego treści.

Jestem wilnianinem, znajomym, przyjacielem, krewnym i bliskim krewnym wielu ludzi, którzy zostali przez władze sowieckie zesłani, aresztowani, deportowani. Nie można mnie podejrzewać, że nie cieszę się jako człowiek, przyjaciel, krewny z ich uwolnienia, z uratowania im życia. Każdy człowiek ma prawo do ratowania życia i szczęścia swoich bliskich. Ale mimo tego nasuwają mi się następujące uwagi:

Czyżby rząd sowiecki z chwilą, w której został sojusznikiem Anglii, mógł nadal więzić Polaków, obywateli państwa sojuszniczego Anglii? Wiemy, że rząd sowiecki zwolnił ze swoich więzień 50 rabinów, obywateli litewskich, jakkolwiek nie wszedł dotychczas w żadne stosunki z reprezentacją narodową litewską i jakkolwiek Litwa nie jest sojusznikiem Anglii. Po prostu nowa wojna nakazuje Sowietom zmienić niektóre ich metody. Cóż z tego byłoby zresztą bardziej naturalne od tego, aby Anglia, posyłająca do Sowietów broń, ubrania i pieniądze, zażądała od nich zwolnienia obywateli polskich i polskich jeńców wojennych. Wobec tego zwolnienie Polaków z więzień i niewoli w Sowietach, samo przez się będące wydarzeniem nader szczęśliwym, nie tyle może jest skutkiem zawarcia w dniu 30 lipca polsko-sowieckiego układu, ile w ogóle skutkiem tego, że Rosja, napadnięta przez Hitlera, musiała stanąć w rzędzie państw wojujących z Niemcami.

Ale prócz tego należy poruszyć jeszcze rzecz inną, najbardziej zasadniczej natury.

Rząd polski powinien dbać oPolaków, ale winien przede wszystkim dbać oPolskę. Marszałkowi Pétainowi można zarzucić, że zanadto dba oFrancuzów, że nie chce, aby byli na wojnie kaleczeni, zabijani, ale natomiast nie dba oFrancję. Nie ma takiego Polaka, który by się zgodził na oddanie Sowietom Wilna i Lwowa, czy nawet zakwestionowanie przynależenia Wilna i Lwowa do Polski, za cenę otworzenia drzwi więźniom i jeńcom polskim, tak samo jak nie ma Polaka, który by się zgodził na zakwestionowanie polskości Poznania, Krakowa i Warszawy za wypuszczenie jeńców i więźniów Polaków z niemieckich obozów koncentracyjnych. Nie można więc z wypuszczenia Polaków robić celu całej naszej polityki wobec Sowietów. Celem naszym jest niewątpliwie odzyskanie integralności terytorialnej tak samo na wschodzie, jak i na zachodzie.

Nota angielska

Do angielskiego słowa przywiązujemy wielkie znaczenie, ponieważ Anglicy słowa dotrzymują. Dlatego otuchą i radością napełniła nas nota, którą wręczył minister Eden naszemu premierowi natychmiast po podpisaniu układu. Nota brzmiała:

W związku z podpisaniem w dniu dzisiejszym układu polsko-sowieckiego pragnę skorzystać ze sposobności, by zawiadomić Pana, że, zgodnie z postanowieniami układu o pomocy wojennej między Wielką Brytanią a Polską z dnia 25 sierpnia 1939 roku, Rząd Jego Królewskiej Mości w Zjednoczonym Królestwie nie powziął w stosunku do ZSRR żadnych zobowiązań, które by dotyczyły stosunków między tym państwem a Polską. Pragnę również zapewnić Pana, że Rząd Jego Królewskiej Mości nie uznaje żadnych zmian terytorialnych dokonanych w Polsce od sierpnia 1939 roku.

Ale tego samego dnia wieczorem miała miejsce w Izbie Gmin następująca wymiana zdań:

Kapitan McEwen zapytał, czy ma rację, przypuszczając, że w wyniku tego układu rząd brytyjski nie przedsiębierze żadnej gwarancji granic w Europie Wschodniej.

Minister Eden: Tak, proszę pana. Wymiana not, które odczytałem Izbie, nie pociąga za sobą żadnej gwarancji granic.

Pan Mander zapytał w sprawie gwarancji granic, czy istniejąca gwarancja wobec Polski przedsięwzięta przed wojną jeszcze obowiązuje.

Minister Eden: Nie ma, jak powiedziałem, żadnej gwarancji granic.

O co tu chodzi?

„Gwarancja zaciągnięta wobec Polski jeszcze przed wojną”, którą miał na myśli p. Mander, to właśnie układ polsko-angielski z dnia 25 sierpnia 1939 roku, podpisany przez wicehrabiego Halifaxa z angielskiej, a hrabiego Raczyńskiego z naszej strony. Układ ten był zawarty dwa dni po zawarciu niemiecko-sowieckiego paktu o nieagresji, czyli w chwili, w której można było już przewidywać, że Sowiety pójdą za Niemcami, tak jak to się stało w pierwszej fazie obecnej wojny. Układ Halifax–Raczyński postanawia, że Anglia i Polska będą się nawzajem bronić przed napastnikiem i że żaden układ, zawarty w przyszłości, nie może osłabić tego zobowiązania.

W tych warunkach na specjalną uwagę zasługuje oświetlenie tygodnika angielskiego „Truth”, w którym czytamy:

Istotna wartość tego układu polega dla Wielkiej Brytanii na tym, że pozwala nam on z czystym sumieniem umyć ręce w sprawie zagadnienia polsko-rosyjskiego. Przyrzekliśmy odbudować Polskę i bez podpisania układu bylibyśmy zobowiązani po pobiciu Niemiec oderwać pozostałe prowincje polskie od naszego sprzymierzeńca rosyjskiego. Obecnie, skoro Rosja i Polska doszły do porozumienia, miłosiernie oszczędzono nam tego obowiązku. Bez znaczenia jest fakt, że rząd polski, który podpisał ten układ, nie może ani porozumieć się z tymi, w których imieniu, jak twierdzi, przemawia, ani też nie ma żadnej władzy nad nimi. Nie ma żadnych danych, że sami Polacy, poza warstwami rządzącymi, pragną ponownie oderwać się od większej jednostki gospodarczej.Nasze pierwotne przyrzeczenie zostało udzielone Beckowi oraz Śmigłemu-Rydzowi, i stało się zadość wymaganiom honoru, skoro Sikorski i Raczkiewicz zwalniają nas z niego. Słusznie też można odczuwać ulgę wobec usunięcia niebezpieczeństwa, które groziło wciągnięciem nas w jeszcze dalszą interwencję na kontynencie.

Dwie interpretacje

Najgorszą konsekwencją umowy polsko-sowieckiej z dnia 30 lipca jest dwojakość jej interpretacji. Inaczej rozumiemy ten układ my, Polacy, a inaczej Sowiety, a jeszcze inaczej prasa angielska, przynajmniej niektóre jej organy.

Po stronie polskiej wszyscy zgodnie uważamy i uważaćmusimy, że skoro Sowiety oświadczyły, że nie uznają swych umów z Niemcami o podziale Polski, totym samymuznają stan terytorialny sprzed 1 września 1939 roku. Toteż zgadzamy się najzupełniej z p. prezesem Mikołajczykiem, gdy powiada w swej mowie radiowej w dniu 1 sierpnia:

Rosja sowiecka dobrowolnie oświadczyła, że, podpisując umowę, uznaje niepodległe państwo polskie i uznaje publicznie swój podpis pod niemiecko-sowieckim rozbiorem Polski za unieważniony.Jest to więc powrót do stanu sprzed września 1939 roku i chyba tylko wrogowie Polski mogliby inaczej komentować ten punkt układu, który zdecydował się podpisać rząd Polski ze Związkiem Sowieckich Republik Rad.

Nie tylko zgadzamy się z p. Mikołajczykiem, ale idziemy dalej. Uważamy, że gdybyśmy na chwilę przypuścili, że układ polsko-sowiecki oddaje Rosji nasze ziemie wschodnie, tobyśmy stracili prawo żądania od naszych żołnierzy poświęceń wojskowych. Mamy prawo żądać od naszych żołnierzy poświęcenia życia, aby ziemie polskie odzyskać dla Polski, ale nie mamy prawa żądać od nich poświęceń życia, aby te ziemie odzyskać dla… Rosji.

Ale niestety nie wszyscy Rosjanie i nie wszyscy Anglicy podzielają interpretację p. Mikołajczyka.

Przede wszystkim „Izwiestia”, oficjalny, najoficjalniejszy organ sowieckiego rządu, wystąpiły w dniu 3 sierpnia, a więc w trzy dni po podpisaniu z nami umowy, z przedziwnym artykułem, w którym pisząc po rosyjsku, pisały stale o naszym premierze per „pan” Sikorskij. Każdy, kto zna obyczaje bolszewickie, wie, że wyraz „pan” w ustach bolszewika lub piórem sowieckiego dziennikarza ma charakter obelżywy, jest wyzwiskiem, którym obrzuca propaganda sowiecka naszą armię, nasze państwo i nasz naród. Pisało się tam stale: „pany i oficerjo” lub „pany i biełobandyty”. „Dziennik Polski”, organ naszego rządu w Londynie, zamieścił ten artykuł „Izwiestii” w tłumaczeniu polskim, dopuszczając się jednak tej małej nielojalności wobec czytelnika, że gładko przetłumaczył sobie owo bolszewicko-rosyjskie „pan” Sikorskij na polskie… p. Sikorski, co stanowi tłumaczenie… zbyt dosłowne, albo raczej całkiem fałszywe, gdyż w tłumaczeniu rosyjskiego „pan” na polskie „pan” zatraca się dźwięk obelżywy, który bolszewicy wiążą z tym wyrazem. W tym artykule „Izwiestia” oświadczyły, że traktat rosyjski nie jest wieczny, że ziemie wschodnie Polski są zamieszkane przez Ukraińców i Białorusinów i wiele innych takich rzeczy, których się zazwyczaj nie pisze w oficjalnych organach ministerstw spraw zagranicznych w dwa dni po podpisaniu pokojowego traktatu.

Niestety jeszcze dalej poszły niektóre gazety angielskie w swej błędnej i krzywdzącej dla nas interpretacji polsko-sowieckiego układu z dnia 30 lipca. Tutaj jednak ograniczymy się w odpowiedzi do słów kardynała Hinsleya, który pięknie oświadczył: „Sprawdzianem szczerości, z którą walczymy o sprawiedliwość, jest nasza troska o zmartwychwstanie Polski”. Anglicy powinni pamiętać, że ziemie wschodnie były przez Sowiety zajęte tylko i wyłącznie na skutek naszych działań wojennych przeciwko Niemcom. A więc tak samo jak Kraków, Warszawę i Poznań, tak samo Wilno i Lwów straciliśmy w wojnie z Niemcami. Nie było tu jakichś dwu dramatów, był jeden dramat – nasza wspólna z Anglią wojna przeciwko Niemcom.

Rada Narodowa stara i nowa

W dniu 3 września ukazał się dekret prezydenta mianujący nowych ministrów na miejsce tych, którzy opuścili rząd w imię protestu przeciwko podpisaniu nieszczęsnej polsko-sowieckiej umowy. Zostali mianowani: p.Mikołajczykministrem spraw wewnętrznych, które skupia w sobie zagadnienia… policji i kultury (dziwne połączenie w rządzie demokratycznym; nie wiem, do którego z tych działów pan Mikołajczyk będzie miał większe zamiłowanie, a do którego większe zdolności), p.Popielministrem bez teki i p.Liebermanministrem sprawiedliwości. Pikanteria ostatniej nominacji polega na ogólnie znanym fakcie, że p. Lieberman tak nienawidzi Konstytucji 23 kwietnia, że woła nawet na zebraniach publicznych: „Nie ma konstytucji!”. Wszystkie państwa rozbitki zgromadzone w Londynie szanują swe konstytucje, przestrzegają skrupulatnie konstytucyjnych przepisów; na czas trwania wojny republikanie norwescy godzą się z konstytucją monarchiczną, rojaliści francuscy z konstytucją republikańską, a u nas p. Lieberman woła: „nie ma konstytucji” i potem zostaje „stróżem praw”. Jeśli uważa, że nie ma prawa zasadniczego, fundamentalnego, to zaiste niewiele będzie miał do stróżowania.

Jednocześnie nastąpiło rozwiązanie Rady Narodowej. Przeciwko samemu rozwiązaniu nie myślę występować, poważne zastrzeżenia budzi tylkochwila, w której ta Rada została rozwiązana. Rada miała kompetencje „beiratu”5, miała opiniować dekrety ustaw, gdy tego rząd zechce, ale uważano, że Rada jest namiastką parlamentu. Otóż rozwiązanie Rady w chwili rekonstrukcji rządu przekreśliło jej charakter parlamentarny, podkreśliło jej charakter beiratowy. Jak się okazało, rząd do administrowania tymi resztkami resztek pieniędzy, które nam pozostały, parlamentu nie potrzebuje, swoje kryzysy bez parlamentu załatwia. Kiedyś było „cuius regio, eius religio”, teraz jest „jaki rząd, taka Rada”.

Rada nie została zwołana po podpisaniu układu z 30 lipca.Według moich, może mylnych obliczeń w Radzie przeciwnicy tego układu stanowili większość jednego głosu.

Rada poprzednia składała się:

a) Z przedstawicieli czterech opozycyjnych wobec „reżimu sanacyjnego” stronnictw:narodowców– pp. Bieleckiego i Folkierskiego, oraz przedstawicielki narodowej organizacji kobiet p. Zaleskiej,socjalistów– pp. Adamczyka, Ciołkosza i Liebermana,ludowców– pp. Banaczyka, dr. Jaworskiego i Mikołajczyka,Stronnictwa Pracy– p. Korfantowej i p. Kwiatkowskiego.

b) Z członków dwóch innych stronnictw, których powołano nie jako przedstawicieli tych stronnictw, lecz ad personam i istotnie ad personam traktowano. Myślę tu o członku ONR p.Jóźwiakui o konserwatyście, to jest o sobie.

c) Z osób powołanych jak się zdaje po to, aby oswobodzić rząd od zbytniego krępowania się stronnictwami. Osoby te – należy im to przyznać z całym szacunkiem – przeważnie te nadzieje zawiodły, przeciwnie, starały się coś robić, czegoś się domagać. Byli to: p. Filipowicz, były ambasador w Waszyngtonie, ks. dr Gawlina, biskup polowy wojsk polskich, p. Nowakowski, znakomity dziennikarz, oraz gen. Żeligowski.

d) Z przedstawicieli ludności polskiej poza granicami państwa polskiego: pp. Bożka, Szymanowskiego i Szczerbińskiego.

e) Z przedstawiciela mniejszości żydowskiej pana Schwarzbarta. Należy tu zaznaczyć, że mniejszość żydowska została specjalnie uprzywilejowana. Inne mniejszości Rzeczypospolitej, nie mniej od Żydów liczne, jak np. Ukraińcy, nie miały w Radzie swoich przedstawicieli. Ale nie miało to wielkiego znaczenia, bo sama Rada miała znaczenie minimalne. Zobaczcie, jak się z niej nabija p. Nowakowski w swym wspaniałym felietonie w numerze 39 „Wiadomości Polskich”6.

Kto wejdzie do nowego beiratu?

Mówi się o podziale przyszłej Rady na cztery stronnictwa z wykluczeniem outsiderów, no i oczywiście wszelkich piłsudczyków (chociaż zdaje się, że piłsudczycy stanowią jeszcze pokaźną liczbę i na emigracji, i co ważniejsze – także w… kraju), i o uzupełnieniu jej osobami zachwyconymi układem polsko-sowieckim. Mówi się więc o p. Stanisławie Grabskim, przed czternastu laty usuniętym ze Stronnictwa Narodowego. Tutaj stara ciocia historia, która wszystko pamięta, robi nieprzyjemny grymas na twarzy. Panu Grabskiemu zarzucano, że w czasie tamtej wielkiej wojny oddawał Lwów hrabiemu Bobrińskiemu, rosyjskiemu dygnitarzowi.

Rząd niewątpliwie chciałby mieć w przyszłej Radzie endeków, ale „dobrych” endeków, to znaczy potulnych, miłych endeków, nierobiących kłopotów, klaszczących w obie dłonie, gdy głos zabiera sam pan premier. W tym jednak jest ambaras, że prezes endeków jest człowiekiem źle wychowanym, mającym nawet powiedzieć rzekomo, że nie da sobie mianować członków własnego stronnictwa, człowiekiem niezależnym i niezłomnym. Ze wszystkich stronnictw jedynie Stronnictwo Narodowe posiada na londyńskim gruncie swego prezesa i prezesa swej Rady Naczelnej. Zdaje się, że ze wszystkich stronnictw posiada najwięcej adherentów na gruncie emigracji. O wiele więcej narodowcy są potrzebni przyszłej Radzie, niż przyszła Rada narodowcom.

Sytuacja trochę podobna jest wśród socjalistów. Pan Adam Ciołkosz jest członkiem Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS. Pan Lieberman od 1934 roku nie był już wybierany do tego grona. Pan Ciołkosz, jak to uznają mniej więcej wszyscy, prócz oczywiście zainteresowanych, ma o wiele większe wpływy wśród socjalistów w kraju aniżeli p. Lieberman. Ale p. Ciołkosz jest przeciwnikiem układu i dawnym przyjacielem obecnego premiera. Kiedyś ze złym uśmiechem powiedział stary wiedeński Adler o naszym Daszyńskim: „A der kaiserlich-konigliches Hof und Burg sozialist”7. Ironia austriackiego socjalisty była złośliwa i niesłuszna, ale pojęcie socjalista rządowy się przyjęło. Tak samo jak rząd chce mieć w przyszłej Radzie „swoich” endeków, tak samo chce mieć „swoich” socjalistów. Chciałby mieć endeków bez Bieleckiego, socjalistów bez Ciołkosza.

Ludowcy!Ktoś powiedział, że ten cały nasz podział „Jedności Narodowej” na cztery rzekome stronnictwa, to wszystko jest jedną wielką fikcją. Życie nie da się zamrozić, zatrzymać, spetryfikować, umieścić pod kloszem. Stronnictwa mają reprezentować kraj, a ileż w kraju zaszło zmian w poglądach, uczuciach, doktrynach. To uczucie fikcji, gdy chodzi o stronnictwo reprezentujące w Londynie uczucia pozostawionego kraju, ten londyński kościół ocalony i triumfujący wobec tamtego kościoła cierpiącego – potęguje się specjalnie, gdy myślimy o Stronnictwie Ludowym. Składa się ono z kilku autentycznych członków Stronnictwa Ludowego oraz podobno z kilkunastu urzędników, którzy teraz poczuli się kmiotkami, jakkolwiek chyba nigdy wcześniej nic podobnego do głowy im nie przychodziło. Poza tym przyzna mi chyba czytelnik, że o ile każdy Polak znał i słyszał w kraju nazwisko Witosa, a prawie każdy nazwiska śp. Rataja i śp. Thugutta, o tyle 90% przybyłych z kraju do Anglii żołnierzy, lotników i marynarzy nigdy w kraju nie słyszało ani o p. Kocie, ani o p. Mikołajczyku. Narodowcy, socjaliści to są stronnictwa oparte na swojej własnej filozofii politycznej, narodowcy i socjaliści to nie tylko zgrupowania polityczne, to także szkoły myślenia politycznego, to stronnictwa historyczne. Tak samo zresztą ONR był wybuchem dynamicznym opartym na ideowej szkole myślenia Romana Dmowskiego, nie mówiąc już o najstarszej szkole myślenia politycznego w Polsce, o konserwatystach. Nic podobnego ludowcy nie reprezentują. W Polsce nigdy nie mieli nawet własnego dziennika, nigdy jakiegoś miesięcznika. Ich prasa to różne „Piasty” lub wydawnictwa podobne, była prasą pierwszej potrzeby partyjnej, nigdy nie była czytywana przez inteligencję, żadnego wpływu na formowanie się głębszych poglądów politycznych nie miała. Narodowcy, socjaliści to są stronnictwa istniejące od kilkudziesięciu lat. A ludowcy? Ileż przeszli przemian, ileż razy się tworzyli,konsolidowali i znów rozłazili, nazywali, zmieniali nazwę, godzili, kłócili, zależnie od wpływu takiego czy innegoorganizatora. Ileż tego było: stojałowszczycy i stapińszczycy, Zaranie i Piast i Wyzwolenie i Stronnictwo Chłopskie i okoniowcy i Odrodzenie. Bez końca. Niedosyt myśli politycznej równoważył przesyt walk personalnych. Przed wojną skonsolidowali się, ale niuanse pozostały. Tutaj w Londynie reprezentowany jest tylko jeden niuans. Graliński był innego, to go brutalnie zlikwidowano.

Stronnictwo Pracy. To sojusz części chadecji z prawicą enpeeru8. Nie tyle partia, ile partyjka. Na czele tego stronnictwa stoi zręczny i inteligentny polityk p. Popiel, ale przecież śmieszny jest ten parytet „Stronnictwa Pracy” z istotnie poważnymi liczbowo stronnictwami, jak narodowcy lub socjaliści.

Obawiam się, że Rada Narodowa, powołana przez rząd w obecnych warunkach, nie będzie mogła reprezentować ani kraju, ani emigracji.

Byłaby na to rada. W kraju zorganizować wyborów nie można, ale na emigracji – dlaczegóż by nie. W czasie wielkiej wojny Anglicy mieli wybory podczas wojny i urny wyborcze jeździły na front, lokowały się w okopach9. Jeśli się obecnie wygłasza mowy polemiczno-polityczne przed frontem żołnierzy, co stanowi zwyczaj całkiem nowy, moim zdaniem wybitnie niewłaściwy, to dlaczegóż by nie dać naszym oficerom prawa głosowania, które im przyznaje nawet ta Konstytucja 23 kwietnia, tak okrzyczana za swoją rzekomo niedemokratyczność. Anglików na pewno ani nie zdziwi, ani nie urazi, że urządzamy w swoim gronie wybory. Lotnikom, marynarzom i w ogóle żołnierzom, którzy dziś jeszcze mają sposobność brać udział w akcji bojowej, rzucać swe życie na szalę poświęceń, przyznałbym prawo wyborcze dziesięciokrotnie większe od zwykłego emigranta, czy też od oficera i żołnierza, który w akcji bojowej obecnie udziału nie bierze. Uważam, że ten, kto życie wystawia co dzień na sztych, jak lotnik, ma większe dziś prawo do zabierania głosu w sprawach polskich i że trzeba to chociażby symbolicznie uznać. Rada obrana przez emigrację nie mogłaby oczywiście reprezentować kraju, ale reprezentowałaby przynajmniej emigrację, a zresztą działalność Rady Narodowej, z tytułu prawa bardzo ograniczona, będąca cieniem cienia jakiejś roboty prawodawczej, dotyczyła przecież i tak głównie spraw emigracyjnych. Jedyną realniejszą pracą Rady Narodowej było opiniowanie budżetu, czyli wypowiadanie swych skromnych poglądów na to, jak mają być użyte te resztki resztek pieniędzy polskich. Nie rozumiem, dlaczego by w tych sprawach nie miał się wypowiadać ogół obywateli polskich, a nie tylko rząd i jego kontynuacja w postaci mianowanej Rady. Gdy się tak ciągle ma na języku wyrazy „wolność” i „demokracja”, należy coś zrobić, aby się do form demokratycznych zbliżyć, zwłaszcza wtedy, gdy nie są one ani straszne, ani szkodliwe.

Dlaczegóż by nie?

Poniżej projektuję szkic ordynacji wyborczej do Rady Narodowej, uzupełniając w ten sposób swoją myśl, że Rada Narodowa powinna być nie powoływana przez rząd, lecz wybierana przez uchodźstwo, przy tym ci, którzy walczą, powinni mieć dziesięciokrotnie większe prawo głosu od innych.

Art. 1. Rada Narodowa RP składa się z 20 członków i jest obieralna.

Art. 2. Wybory są tajne, bezpośrednie i stosunkowe. Czynne prawo wyborcze służy wszystkim oficerom i żołnierzom polskiej armii, lotnictwa i marynarki, oraz wszystkim pełnoletnim obywatelom polskim przybyłym do Wielkiej Brytanii w dniu 1 października 1939 roku lub później.

Art. 3. Bierne prawo wyborcze posiada każdy obywatel mający czynne prawo wyboru.

Art. 4. Oficerom i żołnierzom biorącym udział w akcji bojowej przeciw nieprzyjacielowi w czasie ostatnich trzech miesięcy przed rozpisaniem wyborów przysługuje prawo 10 głosów.

Art. 5. Cała Wielka Brytania stanowi jeden okręg wyborczy.

Art. 6. Powołuje się Główną Komisję Wyborczą.

W skład Głównej Komisji Wyborczej wchodzi 10 sędziów Rzeczypospolitej Polskiej, z tym, że przede wszystkim wchodzą w jej skład członkowie Sądu Najwyższego, potem najstarsi wiekiem członkowie sądów apelacyjnych, potem najstarsi wiekiem członkowie sądów okręgowych, potem innych sądów. W tym celu od chwili ogłoszenia dekretu niniejszego sędziowie zamieszkali w Wielkiej Brytanii winni się zgłosić piśmiennie do ministra sprawiedliwości z podaniem swego urzędu i wieku. W tydzień po ogłoszeniu dekretu niniejszego minister sprawiedliwości na podstawie tych zgłoszeń ustala skład Głównej Komisji Wyborczej.

Art. 7. Główna Komisja Wyborcza wybiera w głosowaniu tajnym spośród siebie głównego komisarza wyborczego.

Art. 8. Główna Komisja Wyborcza w porozumieniu z Rządem i Sztabem Naczelnego Wodza ustali podział Wielkiej Brytanii na obwody wyborcze, ogłasza go i ustala kalendarz wyborczy.

Art. 9. Listy wyborcze należy zgłaszać do Głównej Komisji Wyborczej. Każda lista wyborcza winna zawierać 20 lub mniej kandydatów na członków Rady Narodowej i dowolną ilość zastępców. Winna być podpisana przez co najmniej 50 obywateli polskich. Główny komisarz wyborczy ustali numerację tych list.

Art. 10. Obwodowe komisje wyborcze składają się z prezesa i dwóch członków, mianowanych przez Główną Komisję Wyborczą i mężów zaufania wszystkich list wyborczych, o ile takowi są mianowani.

Art. 11. Każdy obywatel polski mający prawo wyborcze w myśl niniejszego dekretu i chcący wziąć udział w głosowaniu winien się stawić do Komisji Obwodowej, która jest najbliższa miejscu jego zamieszkania, z paszportem polskim i kartą rejestracyjną angielską. Wojskowi stawiają się z dokumentami wystawionymi przez swe oddziały w myśl instrukcji, którą wyda Sztab Naczelnego Wodza. Po zbadaniu jego tożsamości przez Komisję stawia się pieczątkę, na paszporcie lub dokumentach wojskowych, stwierdzającą, że dany obywatel skorzystał z prawa wyborczego, i daje się mu kopertę, do której wyborca wkłada tajnie kartkę z numerem listy, na którą głosuje. Obywatele korzystający z uprawnień 10 głosów otrzymują koperty innego koloru, ale wolno im oddać swe głosy tylko na jedną z list wyborczych, pod karą nieważności głosu.

Art. 12. Głosowanie trwa od dziewiątej rano do szóstej wieczór. Po jego zakończeniu Komisja Wyborcza przystąpi do obliczenia głosów i rezultaty telegraficznie zakomunikuje Głównej Komisji Wyborczej.

Art. 13. Po podsumowaniu głosów oddanych w całej Wielkiej Brytanii Główna Komisja Wyborcza przydzieli mandaty listom poszczególnym na podstawie metody de Hondta.

Art. 14. Członkowie komisji wyborczych otrzymują diety za czas swego urzędowania. Wysokość ich ustali Rząd w porozumieniu z Główną Komisją Wyborczą.

Odwaga cywilna a swoboda prasy

Polacy są narodem odważnym, lubią poświęcać i siebie, i swój naród, swoje państwo. Ale Polak chętniej pójdzie na gilotynę za swoje przekonania polityczne, niż zgodzi się na chodzenie w wytartych portkach i bez możliwości zaproszenia przyjaciół na „reprezentacyjne śniadanie”. Chińczyk nie bał się śmierci, ale bał się ucięcia głowy toporem, Polak boi się być zdeklasowany. Tymczasem wszyscy Polacy w Wielkiej Brytanii są tak czy inaczej na utrzymaniu rządu. Oczywiście są wyjątki, na przykład nasi lotnicy – to dzisiaj ludzie całkowicie niezależni, bo są niezastąpieni, ale minister, radca narodowy, urzędnik, woźny – ten w każdej chwili może być wylany. Jakże mało ludzi zdało sobie sprawę, że najłatwiej obronią swą godność ludzką przed stałą zależnością finansową od rządu, gdy pójdą do fabryk na robotników fizycznych. Strach przed wyszmelcowanym10ubraniem, przed deklasacją społeczną jest u nas zbyt wielki.

Mówiło się w kraju, że obywatele polscy są uzależnieni od rządu. Ależ to była dziecinna zabawka w porównaniu z tym, co dzieje się na emigracji. Tutaj każdy jest tak finansowo uzależniony od rządu, jak małoletnie dziecko od porywczego, kapryśnego ojca. Jeśli tatuś jest w dobrym humorze, to da na kino, jeśli go zęby bolą – to nie zapłaci nawet za mleko.

Aż mnie dziwi, że rząd, uzależniwszy od siebie każdą polską duszę w tym kraju, wciąż się jeszcze boi i stosuje metody, które ośmieszają jego „demokratyczność”.

Mam na myśli sprawy prasowe.

W związku ze sprawą „Jestem Polakiem” rząd wydał komunikat w dniu 22 listopada zeszłego roku, że „ze względu na jedność narodową (…) wychodzić powinno na obczyźnie tylko jedno pismo polityczne, a mianowicie »Dziennik Polski«”.

Na tak „demokratyczne” stanowisko odpowiedziałem listem otwartym do pana premiera, wskazując, że monopol rządu na prasę polityczną stanowi cechę wyłącznie ustrojów totalistycznych. Nikt dotychczas nie wpadł na ten koncept poza Stalinem, Mussolinim i Hitlerem. Nawet półtotalistyczna Hiszpania nie ma monopolu rządowego na prasę polityczną.

Pisząc ten list, nie występowałem bynajmniej w obronie „Jestem Polakiem”. Gdyby tu chodziło o „Robotnika”, broniłbym tak samo „Robotnika”. Moja walka z rządem Składkowskiego o wolność prasy była swego czasu dość głośna i nie chciałem, aby mi ktoś zarzucił, że nie mając własnej gazety, biorę mniej do serca sprawę swobody prasy.

Zasada ogłoszona w komunikacie rządu z dnia 22 listopada nie została jednak wcielona w życie. „Dziennik Polski” nie był jedynym pismem politycznym na obczyźnie. Prócz „Dziennika” wychodziły także subsydiowane przez rząd „Wiadomości Polskie”, zamieszczające stale artykuły polityczne, zaczęła wychodzić również subsydiowana przez rząd „Myśl Polska”, pismo o wyraźnie politycznym charakterze, wychodził, aczkolwiek rzadko, „Robotnik”, żydowska „Przyszłość” i wreszcie „Zwrot”. Oczywiście były to wszystko pisma polityczne.

Poza tymi pismami wojsko wydaje szereg wydawnictw.

Ale wystarczyło, aby „Wiadomości” i „Myśl” wypowiedziały zdanie przeciwne polityce rządowej, jak się to stało z powodu paktu z Sowietami, aby rząd cofnął subsydium. Dopiero wtedy się okazało, że subsydia, których wydawanie motywowane było względami kulturalnymi, w istocie uwarunkowane były popieraniem rządu przez subsydiowane pismo.

Krótko mówiąc: szkoła charakterów.

Ciągle się mówi o tym, że pisma muszą ulegać ścisłej cenzurze rządowej, aby nie szkodzić interesom Polski, tymczasem właśnie w „Dzienniku Polskim”, oficjalnym organie rządu, znajdujemy artykuły najszkodliwsze dla racji stanu państwa polskiego, jak o tym w innym miejscu pisać będziemy.

Niedostatek papieru, spowodowany stanem wojny, wpłynął na to, że Polacy otrzymali od Anglików ograniczone kwantum papieru na swoje potrzeby. Rząd miał tym papierem administrować, przydzielać go wydawnictwom i periodykom, ale rząd zarezerwował go w całości na własne wydawnictwa, względnie na pisma wyraźnie i ultrarządowe, jak odebrany p. Ciołkoszowi „Robotnik” lub frontomorżowy „Zwrot”, a niezależnym dziennikarzom, gdy się zgłaszają o licencje na papier, powiada się, że papieru nie ma.

Organy wydawane przez rząd, jak „Dziennik Polski”, są dziwnie niepowściągliwe w chwaleniu rządu. Ponieważ „Dziennik” jest jedną z agend rządu, jak to oficjalnie ogłoszono, chwalenie rządu przez „Dziennik” równa się chwaleniu samego siebie, czyli samochwalstwu. Czyż to naprawdę stanowi właściwą metodę podnoszenia autorytetu rządu? Jeszcze w szkole słyszałem maksymę: „Samochwała w kącie stała”. Instytucja prasy ma wtedy znaczenie, i to wielkie, ogromne znaczenie, gdy jest instytucją niezależną. Wtedy i tylko wtedy ma wagę sąd, ocena, opinia prasy.

Gdzież jest ten cenzor?

Nawetzwolennicyumowy polsko-sowieckiej z dnia 30 lipca są zgorszeni tym słodkawym tonem, z którym się u nas zaczęło mówić o Sowietach w wypowiedziach radiowych i w oficjalnym „Dzienniku Polskim”. Oto przed chwilą wzrok mój padł na artykulik „Dziennika”, w którym autor z niesłychanym rozczuleniem opisuje, jak to polskiego gen. Andersa oswobodził z więzienia Beria, szef gepistów11, jak to Anders po dwudziestu miesiącach więzienia poszedł do pięciopokojowego mieszkania, gdzie go czekała „uważająca służba” (sic), „garderoba, bielizna” – szczebiocze autor felietoniku w zachwycie. Nie wiem, na co mianowicie „uważała” służba przysługująca gen. Andersowi, a o ile chodzi o garderobę i bieliznę, to znów takiego nadmiaru jej w Sowietach nigdy nie było. Współpracownik „Dziennika” porównuje Andersa do Kościuszki, a Berię do cesarza Pawła I. No… dużo by się dało powiedzieć o tych porównaniach, ale obawiam się, że tego rodzaju nastrojowymi opisami nie zachęci nas „Dziennik” do paktu 30 lipca.Bądź co bądź, potrafimy odróżnić szefa gepistów od ptaszkapojawiającego się w promieniach słoneczka. Całość felietoniku o Andersie i Berii przypomina mi rzewną nowelę Sienkiewicza:Lux in tenebris lucet, w której chory młody człowiek w gorączce widzi śliczną zjawę, swoją ukochaną Tolę, zjawiającą się w puklach jasnych włosów. Otóż Beria to jednak nie Tola z puklami jasnych włosów.

Zresztą można o tym wszystkim powiedzieć, że to jest rzecz gustu. Już p. Nowakowski protestował przeciwkotemu, że „Dziennik” nazywa najazd i wszystkie jego konsekwencje „zejściem na manowce”. Jesteśmy chyba u skraju godności narodowej, gdy używamy takich wyrażeń.

W tymże „Dzienniku” p. Eugeniusz Hinterhoff napisał szereg artykułów, wyłuszczając swój pogląd na politykę Stalina i Becka. Nie będę z tym poglądem polemizować, zaznaczę tylko, że uważam go za arcypowierzchowny, arcyfałszywy, arcypłytki i arcynaiwniutki. Nie będę polemizował dlatego, że właśnie skończyłem pracę nad książką, którą nazwałem:O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona, w której przepracowałem politykę Becka od 2 listopada 1933 roku12do 17 września 1939 roku, i w polemice z p. Hinterhoffem odsyłam go do tej książki. Oczywiście p. Hinterhoff będzie mógł moją pracę po koleżeńsku określić takimi samymi wyrazami, jakich ja użyłem w stosunku do jego artykułów. To mu wolno. Ale są rzeczy, których mu nie wolno. Oto mam w tej książce hiperkrytyczny stosunek do polityki Becka, ale gdy oświetlam konflikty tez Becka i tez Hitlera, gdy chodzi o walkę tez polskich z tezami niemieckimi, to oczywiście, że biorę stronę tezy polskiej. Nie chcę się tym chwalić – uważam to za rzecz naturalną. A oto p. Hinterhoff w najbardziej dla nas drażliwych konfliktach sowiecko-polskich bierze stronę Sowietów i wypowiada to w piśmie poświęconym propagandzie interesów Polski. Mało tego. Broni polityki Sowietów wtedy, gdy ich nic i nikt obronić nie jest w stanie.

Polityka Stalina była oczywiście zupełnie inna, niż to sobie p. Hinterhoff naiwniutko wyobraża. Stalin dążył do tego, aby państwa demokratyczne zniszczyły państwa faszystowskie, a państwa faszystowskie zniszczyły państwa demokratyczne, a wcale nie do obrony demokracji i wolności, jak się p. Hinterhoffowi zdaje. Ale oto p. Hinterhoff pisze, a organ rządu polskiego drukuje:

Woroszyłow postawił w formie kategorycznej żądanie dania wojskom sowieckim baz do działania w rejonie Wilna, jako podstawy do działania na Prusy Wschodnie, oraz w Małopolsce Wschodniej – żądania te zostały przez ambasadorów Mocarstw zakomunikowane 16 sierpnia Beckowi, który je odrzucił.

Rozmowy wojskowe komplikują się z powodu sprzeciwu państw bałtyckich, a przede wszystkim Polski, na propozycje sowieckie uzyskania baz na ich terytoriach.

Z całego tonu p. Hinterhoffa i z całości jego artykułu wynika, że potępia on naszą politykę za odrzucenie żądania Sowietów co do urządzenia przed wojną sowieckiej bazy wojskowej w Wilnie. Pan Hinterhoff zapomina, że na takie samo żądanie Sowietów urządzenia baz na ziemi fińskiej Finowie odpowiedzieli wojną o niepodległość i wówczas cały świat demokratyczny był z Finami; zapomina, że gdy Pétain zgodził się na żądania Japończyków co do baz w Indochinach, to cały świat zareagował na to pogardą dla Pétaina. Co tu zresztą dużo mówić. Jakim prawem drukuje polski organ propagandowy zdanie, że powinniśmy byli Sowietom Wilno oddać na bazę? Chyba wiemy, co to jest sowiecka baza.

W dalszym ciągu pan Hinterhoff pisze:

Jak podaje Max Werner wBattle for the World13, sprzeciwy Polski zostały przełamane i dnia 23 sierpnia szef francuskiej misji wojskowej generał Faury telegraficznie zawiadomił Paryż o zgodzie rządu polskiego na wszystkie warunki współpracy z Sowietami – zgoda na wszczęcie rokowań została wyrażona przez Becka w nocy z 21 na 22 sierpnia, gdy dowiedział się o wyjeździe Ribbentropa do Moskwy14– było, niestety, już za późno, gdyż tego samego dnia Ribbentrop podpisał w Moskwie pakt, który niewątpliwie kilka miesięcy wcześniej mógł podpisać lord Halifax…

Co to wszystko znaczy? Przecież to jest po prostu przenoszenie winy za pakt sowiecko-niemiecki z 23 sierpnia z Sowietów na Polskę. Nie mówię już o tym, że takie stawianie sprawy jest z gruntu fałszywe, ale dlaczego głoszeniem tego rodzaju poglądów ma się zajmować organ polskiej propagandy?

W artykułach p. Hinterhoffa co krok spotykamy podobne skandaliczne rozejście się z naszymi interesami. Pan Hinterhoff potrafi napisać:

2) wejście wojsk sowieckich w końcowej fazie wojny, kiedy opór gros armii polskiej, pomimo jej bohaterskiego oporu, został już prawie całkowicie złamany, nie wpłynęło w konsekwencji na przebieg kampanii.

To oczywiście nieprawda. Wojska polskie miały się bić na Pokuciu i nad granicą rumuńską i opór ten byłby o wiele skuteczniejszy niż opór Warszawy. Wkroczenie wojsk sowieckich położyło kres temu oporowi, który wtedy był jeszcze bardziej potrzebny Anglii i Francji niż nam.

Pan Hinterhoff zakańcza swe nieprawdopodobne artykuły po prostu uniewinnieniem wkroczenia wojsk sowieckich do Polski.

W związku z wejściem wojsk sowieckich do Polski spotkałem się jedynie u jednego polskiego publicysty ze zdaniem, które nabiera obecnie w świetle działań wojennych pełnego znaczenia – mianowicie u p. Pragiera w artykuleOrientacjew „Wiadomościach Polskich” nr 25: „Zajęcie przez bolszewików Polski było wielką operacją defensywy strategicznej” oraz „zapobieżeniem niepożądanemu zbliżeniu się wojsk niemieckich do wrażliwych terenów ukraińskich”. Poglądom p. Pragiera nie można odmówić słuszności.

Rozumiem, że tego typu artykuły mogłyby się ukazać na