Cień przeszłości - Weronika Tomala - ebook + książka

Cień przeszłości ebook

Weronika Tomala

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość, namiętność i tajemnice z przeszłości, które stawiają przyszłość pod znakiem zapytania

Mia Trovato ma dość życia w złotej klatce i ciągłego słuchania cudzych poleceń. Czara goryczy przelała się, kiedy jej brat Fabio – głowa mafijnej rodziny – rozbił nawet jej związek. By zrobić mu na złość, dziewczyna postanawia się uniezależnić i znajduje pracę w warsztacie samochodowym, gdzie poznaje przystojnego młodego mechanika, Damiano.

Parę szybko łączy uczucie, jednak nowe życie Mii nie może być tak proste. Damiano doskonale wie, kim jest rodzina Trovato, i nie chce mieć z jej członkami nic wspólnego.

Czy lojalność wobec najbliższych wygra z miłosną fascynacją?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Oceny
4,3 (25 ocen)
14
7
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marteX993

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka. Polecam
00
laiagogo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowny finał serii Polecam
00
EdytaCiach33

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągnęła mnie polecam 😍
00
mirabelka61

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




Autorka: Weronika Tomala

Redakcja: Klaudia Opozda

Korekta: Zofia Siewak-Sojka

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcia autorki na okładce: Studio Magdy M.

 

Redaktor prowadząca: Natalia Ostapkowicz

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Weronika Tomala

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki, bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2024

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

ISBN 978-83-8317-361-0

Pamiętaj, że wszystko można zacząć od nowa. Jutro jest zawsze świeże i wolne od błędów.

Lucy Maud Montgomery

Adze Daniel, która przesyła mi cudowne cytaty, nowinki ze świata książek i Włoch, ale także przede wszystkim kieruje do mnie dobre słowo. Dziękuję, że jesteś.

Rozdział 1

Mia

Zrzu­cam ze stóp wy­słu­żo­ne co­nver­sy i trza­skam drzwia­mi tak moc­no, że aż trzesz­czą w za­wia­sach. Czu­ję na so­bie pe­łen zdzi­wie­nia wzrok ochro­nia­rza, ale nie za­mie­rzam z nim dys­ku­to­wać. Ci­skam szma­cia­ną tor­bą o podło­gę, ale na­wet to nie po­ma­ga roz­ła­do­wać mo­jej zło­ści. Je­stem na skra­ju wy­bu­chu. Chce mi się ry­czeć, ale wście­kło­ść przy­sła­nia smu­tek. Już daw­no nikt tak bar­dzo nie wy­pro­wa­dził mnie z rów­no­wa­gi. Nie­na­wi­dzę go. Nie­na­wi­dzę! Za­bi­ję mo­je­go bra­ta. Co on so­bie my­śli? Kim jest, by pró­bo­wać ukła­dać moje ży­cie od a do zet.

– Mia? – Zza rogu wy­ła­nia się za­sko­czo­na So­fia, moja bra­to­wa. Nie spo­dzie­wa­ła się mnie tu­taj dzi­siaj, a jej mina jest tego naj­lep­szym do­wo­dem.

Mia­łam wró­cić do­pie­ro za ty­dzień, ale ktoś sku­tecz­nie po­krzy­żo­wał wszyst­kie moje pla­ny. Ktoś, czy­li jej mąż. A mój brat. Jed­nym sło­wem, kom­plet­ny du­pek. Przez tyle lat ta­ńczy­łam tak, jak mi grał, ale te­raz zwy­czaj­nie prze­gi­ął. Dan­na­zio­ne! Cza­ra go­ry­czy po pro­stu się prze­la­ła.

– Wi­taj w domu. – So­fia, jak gdy­by ni­g­dy nic, roz­po­ście­ra ręce, żeby mnie przy­tu­lić.

Ca­łu­ję ją w po­li­czek, być może mało wy­lew­nie, ale na­praw­dę nie je­stem w hu­mo­rze.

– Gdzie jest Fa­bio? – ce­dzę przez zęby, bo w tym mo­men­cie in­te­re­su­je mnie tyl­ko ta jed­na kwe­stia.

So­fia marsz­czy brwi, lu­stru­jąc mnie wzro­kiem. Czu­je, że coś jest nie tak.

– Czy coś się sta­ło? – Prze­krzy­wia gło­wę na bok. Wy­gląda tak, jak­by była go­to­wa na­tych­miast ru­szyć mi na po­moc. Ale to nie jest jej spra­wa. Do li­cha! To nie po­win­na być ni­czy­ja spra­wa, poza moją. Dla­cze­go inni twier­dzą, że musi być ina­czej?!

– Tak, So­fia. Sta­ło się – war­czę, choć dam so­bie gło­wę uci­ąć, że jest Bogu du­cha win­na. Z pew­no­ścią nie ma­cza­ła w tym pal­ców. – Czy mo­żesz za­wo­łać swo­je­go męża? – Ce­lo­wo nie mó­wię „mo­je­go bra­ta”, bo czło­wiek, któ­ry robi coś ta­kie­go za mo­imi ple­ca­mi, nie jest go­dzien no­sze­nia ty­tu­łu mio fra­tel­lo. Ro­dzi­na nie robi so­bie na­wza­jem cze­goś ta­kie­go.

– Roz­ma­wia z dzie­cia­ka­mi o ja­ki­chś tam no­wych grach – od­po­wia­da, wska­zu­jąc pal­cem za sie­bie. – Wej­dź do sa­lo­nu. – Pa­trzy na mnie przez chwi­lę. – Za­raz go za­wo­łam – ko­ńczy, po czym kie­ru­je się w stro­nę scho­dów.

Od­chy­lam gło­wę do tyłu, kła­dąc ręce na gład­ko wy­cze­sa­nych, brązo­wych wło­sach. Dziś spi­ęłam je w ko­ński ogon, by mi nie prze­szka­dza­ły. Pró­bu­ję opa­no­wać od­dech, choć wca­le nie mam za­mia­ru za­że­gnać swo­jej fru­stra­cji. Mu­szę wy­ła­do­wać ją na Fa­biu, żeby wie­dział, jak bar­dzo go te­raz nie cier­pię. Gdy­bym mia­ła pod ręką nóż, chy­ba nie mo­gła­bym za sie­bie ręczyć.

Wcho­dzę do po­ko­ju, w któ­rym stoi dłu­ga, luk­su­so­wa sofa. Opie­ram się o jej we­zgło­wie, tępo wbi­ja­jąc wzrok w te­le­wi­zor. Wła­śnie leci ja­kiś den­ny pro­gram ku­li­nar­ny, w któ­rym miła pani wdy­cha za­pach przy­rządza­ne­go przez sie­bie da­nia. Robi przy tym taką minę, jak­by za mo­ment mia­ła za­cząć szczy­to­wać. Kręcę gło­wą. Je­stem pew­na, że obok niej stoi sztab lu­dzi dba­jących o to, by jej wy­pie­lęgno­wa­ne, dłu­gie pa­zur­ki nie za­bru­dzi­ły się żad­ną z tych ob­fi­cie sto­so­wa­nych przez nią przy­praw. Z praw­dzi­wym go­to­wa­niem nie­wie­le ma to wspól­ne­go.

– Mia. – Za ple­ca­mi sły­szę głos, od któ­re­go włos jeży mi się na gło­wie.

Krew mo­men­tal­nie za­czy­na we mnie bu­zo­wać. Od­wra­cam się, bez wa­ha­nia sta­jąc w po­zy­cji bo­jo­wej. Wi­dzę Fa­bia. Czar­na ko­szu­la, czar­ne spodnie, kru­czo­czar­ny za­rost. Mi­nęło pół roku, a on wca­le się nie zmie­nił, nic a nic. Wszyst­ko zo­sta­ło ta­kie samo. Wszyst­ko oprócz jed­ne­go.

– Nie­na­wi­dzę cię! – krzy­czę. – Caz­zo! – prze­kli­nam, bo na­gle za­czy­na bra­ko­wać mi od­po­wied­nich słów. W gło­wie mam pust­kę. A tak wie­le chcia­łam mu na­wrzu­cać. Cho­le­ra. – Kim ty, do dia­bła, je­steś, by ro­bić mi coś ta­kie­go? – Pod­cho­dzę do nie­go bli­żej.

– Uspo­kój się, Mia. O czym ty mó­wisz? – pyta spo­koj­nym to­nem, choć do­sko­na­le wie, o co mi cho­dzi. Nie jest głup­cem. A je­śli sądził, że to ja je­stem głu­pia, gru­bo się my­lił.

– Dla­cze­go wpie­przasz się w moje ży­cie? Dla­cze­go na ka­żdym kro­ku wpro­wa­dzasz w nim te swo­je cho­re, idio­tycz­ne za­sa­dy. Lecz się, wiesz?! – Wci­ąż nie po­tra­fię się uspo­ko­ić. Obec­no­ść Fa­bia tyl­ko po­tęgu­je mój stan. – To nie jest nor­mal­ne – do­da­ję. –Nikt o zdro­wych zmy­słach nie pła­ci in­nym lu­dziom za to, by prze­sta­li ko­chać.

Wzdy­cha i na mo­ment od­wra­ca się w bok.

– Se­ba­stia­no ni­g­dy cię nie ko­chał – mówi wresz­cie, znów zwra­ca­jąc się w moją stro­nę.

– Nie? – par­skam. – A skąd ty mo­żesz o tym wie­dzieć?

– Gdy­by było ina­czej, nie wzi­ąłby tej kasy. Tak trud­no ci to zro­zu­mieć? – Roz­kła­da ręce, uwa­żnie mi się przy­gląda­jąc. – Tyle razy pró­bo­wa­łem po­ga­dać z tobą na ten te­mat. So­fia też pró­bo­wa­ła. Ale ty by­łaś śle­pa. A on chciał tyl­ko jed­ne­go. Tyl­ko jed­ne­go, Mia.

Prze­ły­kam śli­nę. Kom­plet­nie wy­sy­cha mi w gar­dle.

– A więc So­fia też ma­cza­ła w tym pal­ce, tak? – wy­bu­cham. A mia­łam o niej lep­sze zda­nie.

– So­fia nie ma z tym nic wspól­ne­go – uci­na sta­now­czo. – To był wy­łącz­nie mój po­my­sł.

– Szko­da, że go ze mną nie skon­sul­to­wa­łeś, wiesz? Bo tak cho­ler­nie bar­dzo mnie to do­ty­czy­ło. Może cza­sa­mi po­wi­nie­neś po­my­śleć o tym, że je­stem isto­tą ży­jącą. I my­ślącą też. I że war­to by­ło­by mnie za­py­tać o zda­nie. – Ner­wo­wo ge­sty­ku­lu­ję dło­ńmi. Ale na­praw­dę prze­sta­ję nad sobą pa­no­wać.

Opie­ra rękę o ścia­nę. Kręci gło­wą. Co­raz bar­dziej mnie wku­rza. Za­ci­skam pi­ęści, wci­ąż nie mo­gąc uwie­rzyć w to, że pod­cho­dzi do tego z ta­kim sto­ic­kim spo­ko­jem. Kie­dy ja mam wra­że­nie, że w mo­jej klat­ce pier­sio­wej wła­śnie eks­plo­do­wa­ła bom­ba.

– I co byś mi wte­dy po­wie­dzia­ła? Że mam ra­cję? Zgo­dzi­ła­byś się na taki test wa­sze­go zwi­ąz­ku?

– Ja­sne, Fa­bio! – pod­no­szę głos. – Jesz­cze mi po­wiedz, że wy­świad­czy­łeś mi przy­słu­gę tym, że zro­bi­łeś to za mo­imi ple­ca­mi. Wiel­kie dzi­ęki! – plu­ję ja­dem. – Pieprz się, wiesz? – ce­dzę przez za­ci­śni­ęte zęby.

– Uwa­żaj, co ga­dasz, Mia. Z tak ład­nej bu­źki nie po­win­ny wy­cho­dzić tak podłe sło­wa – prze­ry­wa mi. – Kie­dyś mnie zro­zu­miesz. – Mam wra­że­nie, że chce za­ko­ńczyć ten te­mat.

– Io? Ja? – Pra­wie pa­dam ze zdzi­wie­nia. – To ty nic nie ro­zu­miesz, Fa­bio. Ka­żdy sku­si­łby się na pół ba­ńki pie­przo­ne­go euro. Ka­żdy! – wy­po­wia­dam te sło­wa w tak szyb­kim tem­pie, że z tru­dem ła­pię po­wie­trze. – Pi­ęk­ny mi zro­bi­łeś pre­zent na uko­ńcze­nie stu­diów. Bra­wo, bra­cie! – Chcę za­grać mu na emo­cjach. Po­wi­nien czuć się pod­le. On. Nie ja. Tym­cza­sem wi­dzę, że jest do­kład­nie na od­wrót. Dla­cze­go ży­cie jest tak moc­no nie­spra­wie­dli­we?

– Nie mam ci nic wi­ęcej do po­wie­dze­nia – ob­wiesz­cza, jak gdy­by ni­g­dy nic. Zero od­nie­sie­nia się do tego, co przed mo­men­tem ode mnie usły­szał.

Zero.

– Nie chcę mieć z tobą nic wspól­ne­go, wiesz? Va’ a ca­ga­re! Niech cię pie­kło po­chło­nie! – wy­dzie­ram się. – Mo­żesz so­bie wsa­dzić tę całą kasę, dom, ochro­nę i wszyst­ko do­oko­ła. Jak tyl­ko znaj­dę pra­cę, moja noga już ni­g­dy u cie­bie nie po­sta­nie – do­da­ję, ce­lu­jąc pal­cem w podło­gę. Je­stem sfru­stro­wa­na my­ślą o tym, że mimo wszyst­ko będę mu­sia­ła spędzić tu­taj cho­cia­żby jesz­cze jed­ną noc. W tych sa­mych mu­rach, w któ­rych będzie ta­kże on. Ale nie mogę wró­cić do Rzy­mu. Umo­wa na wy­na­jem po­ko­ju w kam­pu­sie już się sko­ńczy­ła.

– To nie jest moja kasa, mia cara, moja dro­ga. To ta­kże two­je pie­ni­ądze.

Szlag by to tra­fił! Na­praw­dę na­dal roz­ma­wia­my o pie­ni­ądzach? Moje ser­ce krwa­wi, a na­sza roz­mo­wa wci­ąż spro­wa­dza się do jed­ne­go.

– Nie są moje. To ty masz na rękach krew in­nych lu­dzi, nie ja. Nie mam z tym nic wspól­ne­go. Nie­na­wi­dzę swo­je­go ży­cia, ro­zu­miesz? – Ce­lu­ję w punkt, któ­ry go za­bo­li. Ma­fij­na la fa­mi­glia, ho­nor i tra­dy­cja sta­no­wią dla nie­go prio­ry­tet. Oczy­wi­ście, poza So­fią i dzie­ćmi, któ­rzy, co by się nie dzia­ło, za­wsze sto­ją na pierw­szym miej­scu.

Pod­no­si brwi, ewi­dent­nie za­sko­czo­ny mo­imi sło­wa­mi. Smut­nie­je. Wkła­da ręce w kie­sze­nie i na mo­ment opusz­cza gło­wę. Wy­cho­dzi, zwy­czaj­nie zo­sta­wia­jąc mnie samą. Sły­szę jego od­da­la­jące się kro­ki.

Za­czy­nam odro­bi­nę ża­ło­wać, że wy­po­wie­dzia­łam ostat­nie sło­wa. Wiem, że Fa­bio za­wsze sta­rał się o mnie dbać. Kie­dy oj­ciec od­sze­dł z in­te­re­su, mój brat wier­nie prze­jął jego rolę. My­śla­łam, że mogę na nim po­le­gać. Że mogę z nim szcze­rze po­ga­dać. Że mimo wszyst­ko moje zda­nie ma dla nie­go ja­kieś zna­cze­nie. Wie­rzy­łam w to, że w tej zło­tej klat­ce jest tro­chę miej­sca dla wol­no­ści. Ale my­li­łam się. Nie ma. Nie zo­sta­wił mi na­wet ma­łej prze­strze­ni dla sa­mej sie­bie.

Nie po­win­nam przej­mo­wać się tym, co po­wie­dzia­łam. Głu­pie wy­rzu­ty su­mie­nia. Fa­bio zro­bił mi coś znacz­nie gor­sze­go.

Wy­cho­dzę z sa­lo­nu, za­bie­ram tor­bę i chcę opu­ścić bu­dy­nek. Mu­szę do­stać się do dru­gie­go skrzy­dła wil­li, żeby po­roz­ma­wiać z mam­mą. Przed ocza­mi wci­ąż mam SMS-a od Se­ba­stia­na, w któ­rym ob­wie­ścił mi, że do sie­bie nie pa­su­je­my. Nie był na­wet w sta­nie po­roz­ma­wiać ze mną twa­rzą w twarz. Tyle oka­za­łam się dla nie­go war­ta. Nie mia­łam po­jęcia, co się sta­ło. Ale kie­dy za­dzwo­ni­ła do mnie Blan­ca i po­wie­dzia­ła mi, ja­kie plot­ki krążą po aka­de­mi­ku, do­da­łam dwa do dwóch. A zdjęcia mo­je­go eks wo­żące­go się au­tem za kil­ka­dzie­si­ąt ty­si­ęcy euro oka­za­ły się nie­zbi­tym do­wo­dem, któ­ry nie po­zo­sta­wił mi już żad­nych wąt­pli­wo­ści. Zwłasz­cza że wcze­śniej Se­ba­stia­no nie miał ani gro­sza przy du­szy.

– Za­cze­kaj, Mia, pro­szę cię. – Przed zła­pa­niem za klam­kę po­wstrzy­mu­je mnie ko­bie­cy głos. Głos, któ­ry do­sko­na­le prze­cież roz­po­zna­ję. To So­fia. Nie mia­łam po­jęcia, że za mną idzie. – Sły­sza­łam, co się sta­ło – ob­wiesz­cza, jak­by mia­ło mi to w czy­mś po­móc.

Do­my­ślam się, że nie za­cho­wy­wa­łam się naj­ci­szej. Ochro­na i inni do­mow­ni­cy za­pew­ne też to sły­sze­li.

– Tak bar­dzo mi przy­kro. – Pod­cho­dzi do mnie i chwy­ta mnie za dłoń.

Mru­gam raz za ra­zem, żeby się nie roz­pła­kać. Uża­la­nie się nad sobą tyl­ko po­gor­szy­ło­by spra­wę.

– Nie­po­trzeb­nie. – Zer­kam w su­fit. Wierz­chem pal­ca ob­cie­ram do­łki pod ocza­mi. Sta­ły się tro­chę wil­got­ne. A tak bar­dzo chcia­łam tego unik­nąć.

– Fa­bio bywa mało sub­tel­ny, do­sko­na­le o tym wiem. – So­fia pró­bu­je tłu­ma­czyć mo­je­go bra­ta. Nie musi tego ro­bić. To spra­wa po­mi­ędzy nim a mną. Mam za­miar się ode­zwać, ale ona kon­ty­nu­uje: – Ale uwierz mi, on bar­dzo cię ko­cha. I zro­bi­łby dla cie­bie wszyst­ko – do­da­je z pe­łnym prze­ko­na­niem.

Nie wiem, dla­cze­go wszy­scy pró­bu­ją mi wma­wiać, że wła­śnie wy­da­rzy­ło się coś bar­dzo do­bre­go. Mam im się kła­niać? Wy­słać bra­tu dzi­ęk­czyn­ne kwia­ty? Po­ca­ło­wać go w pie­rścień, jak w tym po­chrza­nio­nym, kul­to­wym i za­kła­ma­nym fil­mie o ma­fii? Tak wła­śnie mam zro­bić?

Gry­zę się w język. Wy­su­wam dłoń z jej uści­sku i nie od­po­wia­da­jąc, wy­cho­dzę na ze­wnątrz.

Jak na li­piec przy­sta­ło, cie­płe po­wie­trze bu­cha mi w twarz. W kli­ma­ty­zo­wa­nym bu­dyn­ku było zde­cy­do­wa­nie przy­jem­niej. Chce mi się rzy­gać. Z ner­wów, z gło­du, z po­czu­cia bez­na­dziei. Sama nie wiem z cze­go jesz­cze. Ma­gicz­na Ka­ta­nia nie ma dla mnie w tym mo­men­cie ani krzty swo­je­go uro­ku. Tra­ci go w oka­mgnie­niu. A prze­cież do­pie­ro tu­taj przy­je­cha­łam. Niech szlag tra­fi całą tę Sy­cy­lię i wszyst­kich pie­przo­nych, ego­istycz­nych dup­ków. Bez nich ży­ło­by mi się zde­cy­do­wa­nie le­piej.

Rozdział 2

Damiano

Po­pra­wiam zsu­wa­jącą się z ra­mie­nia tor­bę wy­pcha­ną po brze­gi uwa­lo­ny­mi sma­rem ciu­cha­mi i wkła­dam klucz do zam­ka. Po­py­cham drzwi, za­sta­na­wia­jąc się, co tym ra­zem za­sta­nę po ich dru­giej stro­nie. Moje noz­drza szyb­ko wy­pe­łnia za­pach spa­le­ni­zny, a to ozna­cza, że dziś jest chy­ba go­rzej niż zwy­kle.

– Dio – wzy­wam Boga, choć zda­je się, że te­raz w ni­czym mi nie po­mo­że.

Przy­spie­szam kro­ku, za­uwa­ża­jąc kłęby dymu wy­pe­łnia­jące hol. Od­ga­niam ręką smród i pędzę w stro­nę ku­chen­ki, skąd do­cho­dzi ten wże­ra­jący się we wszyst­ko za­pach. Cho­le­ra, czy coś się pali? Co z oj­cem? Ser­ce za­czy­na mi ło­mo­tać w pier­si. Kasz­lę in­ten­syw­nie, bo dym dra­pie mnie w gar­dło. Na pal­ni­ku za­uwa­żam kom­plet­nie znisz­czo­ny, czar­ny gar­nek.

Pi­ęk­nie.

– Kur­wa – mru­czę, drżący­mi ręka­mi od­ci­na­jąc do­pływ gazu. Pręd­ko otwie­ram na oścież okno, roz­su­wa­jąc naj­pierw na boki nie­no­we już za­sło­ny. To nie jest pierw­szy raz. Mio pa­dre kie­dyś pu­ści tę cha­tę z dy­mem. Cud, że do­tąd nie sta­ło się nic po­wa­żniej­sze­go. Ale to chy­ba tyl­ko kwe­stia cza­su.

Wcho­dzę do sąsied­nie­go po­ko­ju i ro­bię to samo. Otwie­ram ko­lej­ne okna, bo smród spa­le­ni­zny jest wszędzie, a dom spo­wi­ja uci­ążli­wa mgła ogra­ni­cza­jąca wi­docz­no­ść. Mi­nie ty­dzień, nim mury zdążą w mia­rę wy­wie­trzeć. A do tego cza­su po­dob­na sy­tu­acja może prze­cież znów się zda­rzyć.

Ogar­nia mnie wście­kło­ść. Na­wet nie chce mi się wcho­dzić do sa­lo­nu. Do­sko­na­le wiem, jaki wi­dok tam za­sta­nę. Ten sam, któ­ry to­wa­rzy­szy mi od kil­ku już lat.

Stół za­sta­wio­ny jest pu­sty­mi bu­tel­ka­mi. Cho­ciaż nie, jed­na jesz­cze nie jest w pe­łni opró­żnio­na. Ko­lej­na bu­tel­ka ta­niej wódy, któ­rą mio pa­dre bez żad­nych skru­pu­łów po­sta­no­wił w sie­bie wlać. Po­kój wy­gląda jak me­li­na i będzie tak do­pó­ty, do­pó­ki go nie uprząt­nę. Jemu już daw­no prze­sta­ło prze­szka­dzać gów­no, ja­kim się ota­cza.

Be­nve­nu­to a casa. Wi­taj w domu. W miej­scu, do któ­re­go już lata temu ode­chcia­ło mi się wra­cać.

Sta­ru­szek śpi w fo­te­lu. Z gło­wą opad­ni­ętą na pra­wy bok. Wy­gląda jak żul, z dłu­gą, za­nie­dba­ną, siwą bro­dą, któ­rej na­praw­dę daw­no już nie go­lił. W ręce wci­ąż ści­ska pu­stą szklan­kę, któ­ra zdąży­ła tro­chę wy­śli­zgnąć mu się z dło­ni. Za chwi­lę spad­nie na nie­wiel­ki dy­wan. Ileż to razy dep­tał po szkle, ra­ni­ąc przy tym i tak za­nie­dba­ne sto­py.

Ale to mój oj­ciec. Szlag by to tra­fił! Pie­przo­ny pa­dre, któ­re­mu zo­sta­łem tyl­ko ja. Już daw­no prze­sta­łem da­rzyć go ja­kim­kol­wiek po­zy­tyw­nym uczu­ciem, bo wiem, że je­stem ostat­nim, na kim mu za­le­ży. Ko­cha tyl­ko moją mat­kę i sio­stry, któ­re lata temu ze­rwa­ły z nami kon­takt. Cza­sa­mi opo­wia­da, jak bar­dzo za nimi tęsk­ni. Za nimi. Na mnie wy­ła­do­wu­je swo­je fru­stra­cje. Bo je­stem pod ręką.

Cza­sa­mi my­ślę, że jest już dla mnie jak zu­pe­łnie obcy mi czło­wiek. Sam do tego do­pro­wa­dził. Czło­wiek przy­no­szący tyl­ko wstyd, gniew i pro­ble­my. Mimo to czu­ję się za nie­go od­po­wie­dzial­ny. W kry­zy­so­wych mo­men­tach wci­ąż przy­po­mi­nam so­bie, kim był dla mnie kie­dyś. Choć te ob­ra­zy zdąży­ły się już roz­myć. Kie­dy by­łem jesz­cze ma­łym chłop­cem, za­bie­rał mnie ze sobą do warsz­ta­tu i opo­wia­dał mi o sa­mo­cho­dzie, któ­ry re­mon­to­wał w wol­nym cza­sie. Obie­cał, że kie­dyś go uru­cho­mi­my. Było już ca­łkiem bli­sko. Ale wte­dy wy­da­rzy­ło się to wszyst­ko, co do­pro­wa­dzi­ło na­szą ro­dzi­nę do ru­iny. Pło­mie­nie po­chło­nęły warsz­tat, sta­rą co­rvet­te i ma­rze­nia o nor­mal­no­ści. Po­zo­sta­ły tyl­ko zglisz­cza, z któ­rych już ni­g­dy nie po­wsta­ło nic do­bre­go.

Dzi­siaj zno­wu urżnął się w tru­pa. Co ja ga­dam! Ten fa­cet chy­ba ni­g­dy nie trze­źwie­je. Nie wiem, skąd wci­ąż bie­rze na to pie­ni­ądze. Kasa, któ­rą zgar­nął z ubez­pie­cze­nia, już daw­no mu się sko­ńczy­ła. Wszyst­ko, co było w mia­rę cen­ne, zdążył sprze­dać. Za­sta­wił w lom­bar­dzie na­wet mój zło­ty ła­ńcu­szek, któ­ry do­sta­łem od mat­ki chrzest­nej z oka­zji pierw­szej ko­mu­nii. I ni­g­dy go nie od­zy­skał.

Zo­sta­wiam go. Wy­cho­dzę na ze­wnątrz domu i sia­dam na scho­dach. Po­cie­ram twarz dło­ńmi, za­sta­na­wia­jąc się, co po­wi­nie­nem zro­bić. Ostat­nio częściej niż zwy­kle mam ocho­tę za­brać swo­je rze­czy, za­mknąć drzwi i zo­sta­wić to miej­sce w cho­le­rę. Oj­ciec, wiecz­nie w cugu, i tak pew­nie nie zo­rien­to­wa­łby się, że mnie nie ma. Chy­ba że do drzwi za­pu­ka­łby ko­mor­nik. W ko­ńcu to ja utrzy­mu­ję tę ru­de­rę zwa­ną do­mem, do­ko­nu­jąc wszyst­kich nie­zbęd­nych opłat.

Zdej­mu­ję ko­szul­kę i kła­dę ją obok sie­bie. Śmier­dzi dy­mem. Po­dob­nie jak moje spodnie i wło­sy.

Za­my­kam oczy i na­bie­ram po­wie­trza w płu­ca. Do­pie­ro te­raz, pró­bu­jąc się wy­ci­szyć, uświa­da­miam so­bie, jak moc­no trzęsą mi się ręce. Ma­cam kie­sze­nie spodni, upew­nia­jąc się, czy wci­ąż znaj­du­ją się w nich klu­czy­ki do sa­mo­cho­du. Wsta­ję i zmie­rzam w kie­run­ku mo­jej nie­bie­skiej alfy. Mu­szę się prze­je­chać. Cho­le­ra! Nie wy­trzy­mam tu­taj na­wet se­kun­dy dłu­żej. Mó­głbym od­wie­dzić zna­jo­mych, ale nie chcę ni­ko­go obar­czać swo­imi pro­ble­ma­mi. W tym mo­men­cie może mi po­móc tyl­ko jed­no. Szum mo­rza, któ­re ja­koś za­wsze po­zwa­la­ło mi upo­rząd­ko­wać roz­bie­ga­ne my­śli. Ina­czej daw­no bym zwa­rio­wał.

Kie­dy czło­wiek zo­sta­je ca­łkiem sam, zda­ny wy­łącz­nie na wła­sną psy­chi­kę i mo­żli­wo­ści, prze­ko­nu­je się, że z wszyst­ki­mi pro­ble­ma­mi da się ja­koś wal­czyć. Trze­ba tyl­ko zna­le­źć od­po­wied­ni spo­sób. Nie wiem, dla­cze­go mio pa­dre nie umiał tego po­jąć. Przez brak wła­snej wy­obra­źni je­ste­śmy w sta­nie zgo­to­wać so­bie pie­kło. So­bie, ale, co naj­gor­sze, ta­kże in­nym. On wła­śnie tego do­ko­nał. Spek­ta­ku­lar­nie spie­przył na­szą ro­dzi­nę.

Rozdział 3

Mia

Wci­ągam na ty­łek krót­kie spoden­ki i za­kła­dam bia­łą bluz­kę od­sła­nia­jącą ra­mio­na. Mało for­mal­ny strój jak na ko­goś, kto chce się ubie­gać o ja­kąkol­wiek pra­cę. Z moim wy­kszta­łce­niem nie po­win­nam mieć chy­ba wi­ęk­sze­go pro­ble­mu, a prze­cież nie jadę jesz­cze na roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­ne. Chcę się ro­zej­rzeć po mie­ście i po­py­tać tu i tam. Nie po to zmar­no­wa­łam pięć lat ży­cia na uni­wer­ku Tor Ver­ga­ta, by te­raz sie­dzieć pod mio­tłą u Fa­bia i słu­chać jego po­le­ceń. Je­śli sądził, że tak wła­śnie będzie, gru­bo się my­lił. I za­mie­rzam mu to czym prędzej udo­wod­nić.

Pro­stu­ję dłu­gie, brązo­we wło­sy i ma­lu­ję rzęsy swo­im ulu­bio­nym tu­szem. Na­kła­dam na po­licz­ki róż, prze­gląda­jąc się w du­żym, podświe­tla­nym lu­strze. Na­gle czu­ję na so­bie wzrok mia mam­ma.

– Ciao – wi­tam się z nią, od­wra­ca­jąc się w jej kie­run­ku.

– Wi­taj, có­recz­ko. Czy­żbyś o tej po­rze wy­bie­ra­ła się na rand­kę? – Lu­stru­je mnie wzro­kiem od stóp aż po czu­bek gło­wy.

Bar­dzo za­baw­ne, bio­rąc pod uwa­gę fakt, że kil­ka dni temu mój na­rze­czo­ny zwy­czaj­nie zła­mał mi ser­ce. Mat­ka re­flek­tu­je się po cza­sie, kie­dy gro­mię ją nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem.

– Per­do­na­mi, Mia – wy­ra­ża skru­chę. – Ja­koś na chwi­lę ode­bra­ło mi ro­zum. Ale daw­no nie wi­dzia­łam cię tak wy­stro­jo­nej.

– Chy­ba ogól­nie daw­no mnie nie wi­dzia­łaś, mamo. Przez ostat­nich parę lat zdąży­łam doj­rzeć i za­cząć o sie­bie dbać. Jak ka­żda ko­bie­ta – bur­czę pod no­sem.

Pod­cho­dzi do mnie i głasz­cze mnie po po­licz­ku.

– Mia bam­bi­na, Mia – śmie­je się. Wci­ąż bawi ją po­łącze­nie słów mia Mia. Moja Mia. Jak w prze­szło­ści. Że­nu­jące. – Kie­dy wy wszy­scy zdąży­li­ście tak do­ro­snąć? Mam wra­że­nie, że czas umknął mi przez pal­ce – bia­do­li.

Prze­wra­cam ocza­mi.

– Te­raz będzie­my go mieć dla sie­bie wi­ęcej. – Sta­ram się ją po­cie­szyć, choć sama nie wiem, czy ta per­spek­ty­wa bar­dziej mnie cie­szy, czy nie­po­koi. Kie­dy nie by­łam u niej na świecz­ni­ku, czu­łam się zde­cy­do­wa­nie zdrow­sza.

– Cu­dow­nie, có­recz­ko. – Skła­da ręce i przy­su­wa je do swo­ich ust. – Roz­ma­wia­łaś już dzi­siaj z Fa­biem? – bada grunt.

– Nie – od­po­wia­dam krót­ko i ru­szam w kie­run­ku sto­li­ka. Mi­jam ją, za­bie­ram klu­cze i prze­wie­szam to­reb­kę przez ra­mię. – I na pew­no nie za­mie­rzam tego ro­bić. Ciao – że­gnam się z nią, po czym wy­cho­dzę z domu i mi­nąw­szy ochro­nę, pędzę do swo­jej to­yo­ty.

***

Mi­jam przy­dro­żny ba­zar, uwa­ża­jąc na to, by roz­bie­ga­ne dzie­cia­ki nie wsko­czy­ły mi pod kó­łka. Gru­pa nie­roz­gar­ni­ętych tu­ry­stów kręci się wo­kół sto­iska z tra­dy­cyj­ną ca­po­na­tą z ba­kła­ża­na, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na swo­je po­cie­chy. Cho­ler­nie tu­taj ko­lo­ro­wo, zresz­tą jak w ca­łej Sy­cy­lii, któ­ra kie­dyś wy­da­wa­ła mi się ki­czo­wa­ta. Te­raz pa­trzę na to tro­chę ina­czej. Pra­wą stro­ną mija mnie sku­ter wio­zący na pace kar­ton pe­łen do­rod­nych ce­bul. Wy­sta­jące na boki pu­dło pra­wie ry­su­je mi ka­ro­se­rię, ale fa­cet się nie zra­ża, trąbi na znaj­du­jące się przed nim auta, by zro­bi­ły mu miej­sce.

Nie mu­szę otwie­rać okna, by do mo­ich uszu do­cho­dzi­ły gło­śne prze­krzy­ki­wa­nia się sprze­daw­ców oraz dźwi­ęczące raz po raz klak­so­ny sa­mo­cho­dów. Tu­taj, na Sy­cy­lii, lu­dzie by­wa­ją zde­cy­do­wa­nie bar­dziej tem­pe­ra­ment­ni od tych, któ­rzy za­sie­dla­ją pó­łnoc.

Za­sta­na­wiam się, w któ­rą stro­nę po­win­nam je­chać. Daw­no mnie tu­taj nie było. W ostat­niej chwi­li włączam mi­gacz i skręcam w pra­wo, czym ści­ągam na sie­bie se­rię nie­przy­chyl­nych ge­stów ze stro­ny sto­jące­go nie­opo­dal pie­sze­go.

Wiem, wiem. Moja wina. Ki­wam mu ręką w ge­ście prze­pro­sin.

Trze­ba do­dać, że lu­dzie tu­taj są też bar­dziej ner­wo­wi. A ka­żdy, kto wje­żdża lub wcho­dzi na dro­gę, sądzi, że sta­je się jej kró­lem. Po­win­nam o tym pa­mi­ętać. Wy­pusz­czam po­wie­trze z płuc. Wbi­jam się w jed­ną z wąskich, ale znacz­nie mniej za­tło­czo­nych uli­czek. Po to, by po chwi­li zna­le­źć się na przed­mie­ściach. Wci­skam pe­dał gazu, przy­gląda­jąc się świe­cącej od ja­kie­goś cza­su kon­tro­l­ce su­ge­ru­jącej re­zer­wę pa­li­wa. Szlag by to tra­fił. Wra­ca­jąc z Rzy­mu, za­po­mnia­łam za­tan­ko­wać. A gdy par­ko­wa­łam przy domu Fa­bia, kom­pu­ter po­kła­do­wy mo­je­go auta wy­ra­źnie wska­zy­wał, że wy­star­czy mi pa­li­wa na ja­kieś pięć ki­lo­me­trów

No wła­śnie. San­to Cie­lo. Wiel­kie nie­ba. Pięć ki­lo­me­trów.

Ależ je­stem głu­pia. Mu­szę czym prędzej zna­le­źć ja­kąś sta­cję! Na­praw­dę nie po­tra­fię uczyć się na wła­snych błędach. Prze­cież taka sy­tu­acja zda­rza­ła mi się już nie­raz.

Ner­wo­wo po­pra­wiam wło­sy i pró­bu­ję się sku­pić. Wiem, że w tych re­jo­nach na pew­no po­win­no coś być. Nie prze­ry­wa­jąc jaz­dy, mo­dlę się w my­ślach o to, by auto do­to­czy­ło się pod dys­try­bu­tor. Ostat­nim, cze­go pra­gnę, jest wzy­wa­nie mo­je­go bra­ta albo jego lu­dzi po to, by pod­je­cha­li do mnie z ka­ni­strem.

Los mi sprzy­ja. Chwi­lę pó­źniej, jak zba­wie­nie, moim oczom uka­zu­je się sta­cja.

– Dzi­ęku­ję! Gra­zie! – wrzesz­czę z ra­do­ści jak wa­riat­ka. Sama do sie­bie. Ża­den wi­dok daw­no tak mnie nie ucie­szył. Nie po­mi­ja­jąc no­wych ko­lek­cji od Do­lce & Gab­ba­na czy Liu Jo.

Przy­spie­szam nie­co i, prze­po­co­na ze stre­su, par­ku­ję przy jed­nym z węży. Ga­szę sil­nik, tan­ku­ję bak do pe­łna i pła­cę kar­tą kon­kret­ną kwo­tę. Mam na­dzie­ję, że ostat­ni już raz uży­wam w tym celu pie­ni­ędzy ro­dzi­ny Tro­va­to. Dziś zda­je mi się to uwła­czać, ale trud­no, cza­sa­mi trze­ba scho­wać dumę do kie­sze­ni.

Wsia­dam do auta, wyj­mu­ję z to­reb­ki po­mad­kę i ma­lu­ję nią usta. Prze­glądam się w lu­ster­ku, wkła­dam klu­czyk do sta­cyj­ki i, tak jak za­wsze, po pro­stu go prze­kręcam. Ale sil­nik za­czy­na wy­da­wać z sie­bie ja­kieś dziw­ne, bli­żej nie­okre­ślo­ne dźwi­ęki i nie za­mie­rza ru­szyć. Prze­ry­wam, by mo­ment pó­źniej po­no­wić pró­bę. Chro­bo­ta­nie i ka­sła­nie wpra­wia­ją mnie w stan nie­po­ko­ju. Cze­goś ta­kie­go jesz­cze chy­ba nie sły­sza­łam. Ale to nie ma w tym mo­men­cie zna­cze­nia. Naj­gor­sze jest to, że auto po pro­stu nie jest zdol­ne do jaz­dy. Prze­kręcam klu­czyk ostat­ni raz. Ale im dłu­żej pró­bu­ję, tym sa­mo­chód zda­je się bar­dziej słab­nąć. Walę ręką w kie­row­ni­cę.

– Ty za­sra­ny gru­cho­cie – pró­bu­ję się na nim wy­żyć. Choć to niby nic ta­kie­go. Mo­gła­bym za­dzwo­nić do Fa­bia, któ­ry przy­sła­łby tu­taj po mnie któ­re­goś ze swo­ich lu­dzi. Ktoś inny od­ho­lo­wa­łby po­jazd do zna­jo­me­go warsz­ta­tu, w któ­rym mój brat ma swo­je udzia­ły. I nie mu­sia­ła­bym się ni­czym przej­mo­wać. Przy­zna­ję, że ta myśl przez mo­ment wy­da­je się ca­łkiem ku­sząca. Ale to ozna­cza­ło­by wy­wie­sze­nie bia­łej fla­gi, a ja nie za­mie­rzam da­wać Fa­bio­wi tej sa­tys­fak­cji. Nie po tym, jak umy­śl­nie zruj­no­wał mi ży­cie.

Roz­glądam się wo­kół, szu­ka­jąc ja­kie­goś roz­wi­ąza­nia, kie­dy za­uwa­żam dwóch mężczyzn ob­słu­gu­jących ręcz­ną myj­nię. Obaj pa­trzą w moim kie­run­ku. Naj­wy­ra­źniej za­uwa­ży­li już, że coś jest u mnie bar­dzo nie tak.

Otwie­ram drzwi i wy­sia­dam z auta. Je­den z nich zo­sta­wia ro­bo­tę i pod­cho­dzi bli­żej mnie.

– W czy­mś po­móc? – pyta, ka­le­cząc nie­co język. To naj­wy­ra­źniej imi­grant, zresz­tą już z wy­glądu nie­ko­niecz­nie przy­po­mi­na ro­do­wi­te­go Sy­cy­lij­czy­ka. Nie że­bym coś do nich mia­ła. Wy­cie­ra wła­śnie mo­kre ręce w swój ro­bo­czy, brud­ny ubiór.

– Nie ru­sza – wzdy­cham. – Cho­le­ra. – Ner­wo­wo przy­gry­zam po­li­czek. – Nie mam po­jęcia, co się sta­ło. Prze­cież za­tan­ko­wa­łam bak do pe­łna.

– Na pew­no ta­kim pa­li­wem, jak trze­ba? – Zer­ka na mnie z po­li­to­wa­niem.

Kręcę gło­wą. Co jak co, ale po­tra­fię od­ró­żnić zna­czek die­sla od znacz­ka ben­zy­ny.

– Nie rób pan ze mnie idiot­ki – war­czę.

– Tak tyl­ko py­ta­łem. – Wy­ci­ąga przed sie­bie ręce w ge­ście prze­pro­sin. – Ró­żne rze­czy się tu­taj wi­dzi. – Po­tem wzru­sza ra­mio­na­mi. – Nie wiem, mogę we­zwać la­we­tę albo za­ho­lo­wać pa­nią do naj­bli­ższe­go warsz­ta­tu sa­mo­cho­do­we­go. Jest ca­łkiem bli­sko stąd – pro­po­nu­je.

Zer­kam za sie­bie i pa­trzę na rząd aut usta­wia­jących się tuż za moją to­yo­tą. Nie mogę prze­cież stać tu­taj w nie­sko­ńczo­no­ść.

– No do­bra. Ho­lu­je­my – od­po­wia­dam nie­mra­wo.

Chwi­lę pó­źniej przy­glądam się, jak typ cofa przed moją ma­ską ja­ki­mś zde­ze­lo­wa­nym, gra­na­to­wym fia­tem i wi­ąże linę do haka za­mon­to­wa­ne­go przy jego zde­rza­ku.

Wo­kół nas zdąży­li ze­brać się ja­cyś lu­dzie, któ­rzy de­ba­tu­ją nad całą tą sy­tu­acją, jak­by była do­praw­dy wy­da­rze­niem mie­si­ąca. Do­my­ślam się, że nie mają nic lep­sze­go do ro­bo­ty, ale mo­gli­by przy­naj­mniej stwa­rzać po­zo­ry cy­wi­li­zo­wa­nych. Mam ocho­tę za­py­tać, czy sko­czyć im po po­pcorn. Wte­dy ogląda­nie by­ło­by dla nich jesz­cze bar­dziej atrak­cyj­ne. Osta­tecz­nie się po­wstrzy­mu­ję, bo prze­cież nie po­trze­ba mi do­dat­ko­wych pro­ble­mów.

Mój po­wrót do domu zde­cy­do­wa­nie nie za­czął się tak, jak­bym so­bie tego ży­czy­ła. Już tęsk­nię za Rzy­mem. Tam, choć mia­łam spo­ro na gło­wie, wszyst­ko wy­da­wa­ło się znacz­nie ła­twiej­sze.

***

Fa­cet miał ra­cję. Prze­je­żdża­my może nie­ca­ły ki­lo­metr, kie­dy ci­ągnący mnie fiat skręca na po­bo­cze. Ma­new­ru­ję kie­row­ni­cą tak, by nie wje­chać mu w za­dek. Ha­mul­ce nie chcą się mnie słu­chać. Nie ukry­wam, że ta sy­tu­acja nie jest dla mnie zbyt kom­for­to­wa. Ale wszyst­ko wska­zu­je na to, że je­ste­śmy już na miej­scu. Po pra­wej stro­nie stoi nie­wy­so­ki bu­dy­nek z ta­bli­cą ob­wiesz­cza­jącą wszem i wo­bec, że wła­śnie tu­taj do­ko­nu­je się na­praw aut. Może i nie jest to naj­bar­dziej pre­sti­żo­wa opcja w Ka­ta­nii, ale wa­żne, że w ogó­le jest. Eco­no­mi­co e ve­lo­ce. Ta­nio i szyb­ko – gło­si na­pis za­chęca­jący do sko­rzy­sta­nia z usług nie­ja­kie­go Fe­de­ri­ca, któ­ry jest chy­ba wła­ści­cie­lem tego biz­ne­su. I o ile ta pierw­sza obiet­ni­ca nie ma dla mnie wiel­kie­go zna­cze­nia, ta dru­ga zde­cy­do­wa­nie jest dla mnie wa­żna. Dzi­ęku­ję mężczy­źnie, któ­ry mnie tu­taj przy­ci­ągnął, wci­skam mu w dłoń pi­ęćdzie­si­ęcio­eu­ro­wy bank­not (a niech ma, póki co na koszt Fa­bia) i zmie­rzam w stro­nę bu­dyn­ku me­cha­ni­ka. Mam na­dzie­ję, że otrzy­mam tu­taj po­moc, któ­ra w tym mo­men­cie jest mi na­praw­dę bar­dzo po­trzeb­na.

Kie­dy sta­ję przed drzwia­mi, mój wzrok za­trzy­mu­je się na przy­kle­jo­nej do szy­by, za­dru­ko­wa­nej kart­ce. Za­baw­na i ory­gi­nal­na ry­mo­wan­ka wy­ra­ża­jąca chęć za­trud­nie­nia se­kre­tar­ki „na już” świad­czy o tym, że chy­ba prze­by­wa­ją tu­taj lu­dzie ma­jący nie­złe po­czu­cie hu­mo­ru. Roz­ch­mu­rzam się odro­bi­nę i po­ci­ągam za klam­kę. Chwi­lę pó­źniej sta­ję przed drew­nia­nym biur­kiem, ale ni­ko­go przy nim nie za­sta­ję. Wita mnie tyl­ko ster­ta fak­tur i włączo­ny kom­pu­ter.

Po­miesz­cze­nie jest nie­wiel­kie, a wi­szące na ścia­nach fel­gi jesz­cze bar­dziej po­tęgu­ją wra­że­nie cia­sno­ty. Dziw­ny wy­strój, choć z dru­giej stro­ny wy­tłu­ma­czal­ny, bio­rąc pod uwa­gę cha­rak­ter tego miej­sca. Za biur­kiem wisi też parę dy­plo­mów, w któ­rych ró­żne in­sty­tu­cje dzi­ęku­ją za spon­so­ro­wa­nie cha­ry­ta­tyw­nych wy­da­rzeń. Nie po­win­nam tu­taj mysz­ko­wać. Opie­ram się o biur­ko i wy­chy­lam w stro­nę wnęki, z któ­rej do­cho­dzą od­gło­sy stu­ka­nia.

– Bu­on­gior­no – wo­łam gło­śno i wy­ra­źnie. Ale nikt mi nie od­po­wia­da. Cze­kam jesz­cze przez chwi­lę i po­na­wiam przy­wi­ta­nie. Znów bez od­ze­wu. Mo­gła­bym zgar­nąć te­raz z biur­ka ster­tę pew­nie dość istot­nych do­ku­men­tów, po czym bez­ce­re­mo­nial­nie zwiać i za­pew­ne nikt nie zdąży­łby za­re­ago­wać. Choć oczy­wi­ście tego nie zro­bię. Bo i po co? Etap bez­sen­sow­nych wy­bry­ków mam już daw­no za sobą.

Wcho­dzę za biur­ko i czła­pię w stro­nę, z któ­rej do­cho­dzą do mnie dźwi­ęki. Wraz z prze­kro­cze­niem pro­gu po­miesz­cze­nia ude­rza mnie za­pach ole­jów i sma­ru. Tra­fiam w samo ser­ce warsz­ta­tu, a przed moim no­sem, na ja­ki­mś me­ta­lo­wym pod­no­śni­ku, znaj­du­je się ca­łkiem ład­na fura. Pod nią stoi w pe­łni sku­pio­ny na swo­jej pra­cy fa­cet, któ­ry wła­śnie kręci coś po­bły­sku­jącym klu­czem. To ko­goś ta­kie­go przy­szłam tu­taj szu­kać.

– Ciao – mó­wię, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę. Wi­dzę, jak mężczy­zna opusz­cza rękę i robi krok w moją stro­nę.

A po­tem czu­ję na twa­rzy spoj­rze­nie pary cze­ko­la­do­wych, prze­ni­kli­wych oczu. I, nie wie­dzieć cze­mu, ugi­na­ją się pode mną nogi.

Rozdział 4

Damiano

Od­kła­dam na bok nowe tu­le­je wa­ha­cza do pas­sa­ta, za któ­re­go za chwi­lę się za­bio­rę. Kie­dy szef wy­słał Bia­gia po po­trzeb­ne mu części, obie­ca­łem, że do­ko­ńczę za nie­go wy­mia­nę ole­ju w skrzy­ni bie­gów wi­szącej na pod­no­śni­ku fury. Za­pie­czo­ne ele­men­ty nie uła­twia­ją spra­wy. Prze­cie­ram oczy, bo ja­kiś syf sy­pie mi się na twarz. Spi­nam się, wkła­da­jąc w tę czyn­no­ść wi­ęcej ener­gii.

– Ciao – sły­szę ja­kiś głos. Zde­cy­do­wa­nie obco brzmi­ący, jak na to miej­sce. Ko­bie­cy. A to coś no­we­go.

Wy­cho­dzę spod pod­no­śni­ka i wi­dzę sto­jącą przede mną dziew­czy­nę.

Cho­le­ra ja­sna.

Ca­łkiem ład­ną dziew­czy­nę. Dłu­gie, brązo­we wło­sy, szczu­płe, dłu­gie nogi i duże, wy­ra­zi­ste oczy. Mam wra­że­nie, że już ją kie­dyś wi­dzia­łem. Ale nie ko­ja­rzę gdzie.

– Sa­lve – od­po­wia­dam. – Mogę w czy­mś po­móc? – Zdej­mu­ję z rąk przy­bru­dzo­ne ręka­wi­ce i rzu­cam je na po­bli­ski stół.

Nie od­ry­wa ode mnie spoj­rze­nia. Czu­ję się dziw­nie. Zwłasz­cza że ona ma na so­bie skąpe i atrak­cyj­ne łasz­ki, a ja ster­czę przed nią w prze­po­co­nej ko­szul­ce i upa­pra­nych ga­ciach.

Je­stem w ro­bo­cie. Więc sam nie wiem, cze­mu na­gle za­cząłem o tym my­śleć.

– Wła­ści­wie to tak. – Za­rzu­ca wło­sy do tyłu. Wy­gląda na zmie­sza­ną. – Cho­dzi o mój sa­mo­chód.

Śmie­ję się, choć nie z niej, a ra­czej z sy­tu­acji.

– Ja­koś mnie to nie dzi­wi – od­po­wia­dam, na mo­ment od­wra­ca­jąc spoj­rze­nie.

– Dla­cze­go? – Wy­da­je się ob­ru­szo­na. – Su­ge­ru­jesz, że wy­glądam na taką, któ­ra nie po­tra­fi ob­słu­gi­wać auta?

Dębie­ję moc­no za­sko­czo­ny. Co za idio­tycz­na in­ter­pre­ta­cja. Być może ma za­ni­żo­ne po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Choć z taką apa­ry­cją na pew­no nie ma ku temu po­wo­dów.

– Przy­szłaś do me­cha­ni­ka, więc no­wych ciu­chów, usług kra­wiec­kich czy wy­ko­na­nia ma­ki­ja­żu ra­czej chy­ba tu­taj nie szu­kasz.

– No tak. – Kiwa gło­wą, po czym de­li­kat­nie się uśmie­cha. Ma bia­łe, rów­ne zęby.

Dio. Boże. Kie­dy to robi, wy­gląda jesz­cze bar­dziej uro­czo. Po­wi­nie­nem się ogar­nąć. Czym prędzej.

– Oczy­wi­sta oczy­wi­sto­ść – do­da­je. – Cho­dzi o to, że moje auto po pro­stu prze­sta­ło od­pa­lać. Kręcę klu­czy­kiem, ale sil­nik nie ru­sza – tłu­ma­czy, po czym roz­gląda się do­oko­ła. Jej wzrok na parę se­kund za­trzy­mu­je się na pod­no­śni­ku, pod któ­rym do­pie­ro co sta­łem.

– W ta­kim ra­zie fak­tycz­nie będzie­my mu­sie­li to zo­ba­czyć. Mamy do dys­po­zy­cji la­we­tę – su­ge­ru­ję.

– Nie będzie po­trzeb­na – nie po­zwa­la mi do­ko­ńczyć. – Auto znaj­du­je się przed warsz­ta­tem. Mia­łam szczęście, że ja­kiś typ do­ho­lo­wał mnie tu­taj ze sta­cji. – Ner­wo­wo ge­sty­ku­lu­je ręka­mi. Wi­dać, że moc­no się tym prze­jęła. – Naj­pierw przez pół dro­gi ba­łam się, że ten grat nie do­wle­cze się pod dys­try­bu­tor, a kie­dy za­tan­ko­wa­łam do pe­łna, tak mi się od­wdzi­ęczył.

– Je­cha­łaś na re­zer­wie? – To może być istot­ny szcze­gół w tej ca­łej opo­wie­ści.

– Si. Tak. – Mru­ży oczy i uwa­żnie mi się przy­gląda. – Za­po­mnia­łam za­tan­ko­wać. Kom­pu­ter wska­zy­wał zero ki­lo­me­trów do zro­bie­nia, więc to była na­praw­dę praw­dzi­wa re­zer­wa. – Ce­lo­wo pod­kre­śla swo­je ostat­nie sło­wa. Mówi o tym tak, jak­by do­ko­na­ła wy­czy­nu god­ne­go co naj­mniej po­dzi­wu czy braw.

– Często ci się to zda­rza? – Pa­trzę na nią z po­li­to­wa­niem. Praw­do­po­dob­nie za­po­wie­trzy­ła pom­pę pa­li­wa, a to ra­czej drob­na uster­ka.

Pod­no­si brwi i otwie­ra usta. Nie musi od­po­wia­dać, jej wy­raz twa­rzy mówi sam za sie­bie.

– A czy to ma ja­kieś zna­cze­nie? – pyta, nie od­po­wia­da­jąc na moje py­ta­nie. Pew­nie już zda­je so­bie spra­wę z tego, że za­ist­nia­ła sy­tu­acja nie wzi­ęła się z ni­cze­go. Je­śli ma w zwy­cza­ju je­ździć na re­zer­wie, mo­gła do­pro­wa­dzić do po­wa­żniej­szej awa­rii. – Uwierz, że mia­łam spo­ro na gło­wie.

Przy­glądam się jej i nie ko­men­tu­ję. Tak będzie le­piej. Nie że­bym chciał wy­jść na gbu­ra.

Ale wła­śnie uświa­da­miam so­bie, że im dłu­żej przede mną stoi, tym dusz­niej robi się w warsz­ta­cie. Za­cho­wu­ję się jak szcze­niak. Mam kupę ro­bo­ty i nie po­wi­nie­nem za­wra­cać so­bie te­raz gło­wy zbęd­ny­mi my­śla­mi. Mi­jam ją i ru­szam do drzwi.

– Cho­dź, po­każ mi tego bie­da­ka – wo­łam, nie ogląda­jąc się już za sie­bie.

***

Dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej za­my­kam drzwi czar­nej to­yo­ty. Za­sta­na­wiam się, jak mo­żna tak zgrze­szyć względem auta ta­kie­go po­kro­ju. Względem TA­KIE­GO auta. Su­pra GR 3.0. po­twier­dza tyl­ko, że sto­jąca nie­opo­dal dziew­czy­na ra­czej nie na­le­ży do ubo­giej war­stwy spo­łecz­nej. Do dia­bła, do śred­niej też nie. Wra­cam do niej, kie­dy cze­ka z ko­mór­ką w dło­ni tuż przy we­jściu do warsz­ta­tu.

– Mu­si­my podłączyć te­ster dia­gno­stycz­ny do ste­row­ni­ka i spraw­dzić ob­wód, ale wszyst­ko wska­zu­je na to, że to kło­po­ty z pom­pą i że nie cho­dzi tu­taj o jej za­po­wie­trze­nie – tłu­ma­czę, a ona uda­je, że pró­bu­je mnie słu­chać. W jej oczach wi­dzę nie­zro­zu­mie­nie i mi­lion zna­ków za­py­ta­nia. Mam wra­że­nie, że moje sło­wa brzmią dla niej co naj­mniej tak dziw­nie, jak be­łkot przy­by­sza z in­nej pla­ne­ty. Nie­często mam do czy­nie­nia z ta­ki­mi klien­ta­mi. Naj­częściej tra­fia­ją tu­taj mężczy­źni, na­rze­ka­jący na ki­czo­wa­te części pro­du­ko­wa­ne w dzi­siej­szych cza­sach czy na swo­je żony, któ­re w ich opi­nii nie na­da­ją się do jaz­dy za kó­łkiem.

– Czy jest szan­sa, by te­raz to na­pra­wić? – pyta.

Par­skam śmie­chem.

– Żar­tu­jesz so­bie? – Albo robi so­bie jaja, albo fak­tycz­nie nie ma żad­nej wy­obra­źni do­ty­czącej sa­mo­cho­dów.

Kręci gło­wą.

– Bene. Pi­ęk­nie – bur­czy pod no­sem, jak­by to była moja wina. – Le­d­wo wró­ci­łam i już je­stem unie­ru­cho­mio­na.

Nie wiem, skąd wró­ci­ła, i nie za­mie­rzam do­cie­kać. Je­śli na­wet w mo­jej gło­wie po­ja­wi­ła się ja­kaś nie­śmia­ła myśl do­ty­cząca jej oso­by, wraz z za­po­zna­niem się z jej au­tem szyb­ko czmych­nęła. To pew­nie cór­ka ja­kie­goś dzia­ne­go go­ścia. Albo part­ner­ka ja­kie­goś za­mo­żne­go dziad­ka.

Cho­le­ra, bywa, że ste­reo­ty­py rządzą moim my­śle­niem.

– Mo­że­my po­trak­to­wać tę spra­wę w mia­rę prio­ry­te­to­wo, ale mamy tu­taj na­praw­dę na­pi­ęte ter­mi­ny. Je­śli nie masz jak wró­cić, za­py­tam sze­fa, czy Bia­gio, mój zna­jo­my, może pod­rzu­cić cię do domu. Je­śli chcesz – do­da­ję, bo może nie­ko­niecz­nie będzie so­bie tego ży­czyć. Wi­dzę prze­cież, jak bar­dzo jest za­kło­po­ta­na, więc pró­bu­ję wy­jść jej na­prze­ciw z dość ugo­do­wą opcją.

– Boh. Sama nie wiem. – Opie­ra się o mur i wbi­ja wzrok w swo­je buty, kie­dy na­gle otwie­ra­ją się drzwi i sta­je w nich Fe­de­ri­co. Mój szef.

Pa­trzy to na mnie, to na na­szą nową klient­kę ta­kim wzro­kiem, jak­bym wła­śnie ro­bił z nią tu­taj coś moc­no nie­do­zwo­lo­ne­go.

– Co się sta­ło? – pyta wy­ra­źnie za­sko­czo­ny. Za­trzy­mu­je wzrok na dziew­czy­nie na tyle dłu­go, by mo­żna było uznać to za ga­pie­nie się. Ro­zu­miem, że jest dość atrak­cyj­na i że żona Fe­de­ri­ca lata świet­no­ści ma już ra­czej za sobą. Może chce na­pa­ść oczy, ale za­czy­na się ro­bić nie­zręcz­nie. Je­śli tak mu tego bra­ku­je, mó­głby częściej wy­bie­rać się na pla­żę.

Mija se­kun­da. Po­tem ko­lej­na. Mam wra­że­nie, że szef zu­pe­łnie za­po­mniał o moim ist­nie­niu. Mia­łem go za ca­łkiem cy­wi­li­zo­wa­ne­go go­ścia, tym­cza­sem te­raz za­cho­wu­je się, jak­by ucie­kł z epo­ki ka­mie­nia łu­pa­ne­go.

– Przy­pusz­czam, że jest pro­blem z pom­pą – od­zy­wam się w ko­ńcu, sku­tecz­nie ści­ąga­jąc na sie­bie jego uwa­gę. – We­zmę auto na warsz­tat i się upew­nię – du­kam, prze­cze­su­jąc ręką zmierz­wio­ne przy ro­bo­cie wło­sy. – Do­ko­ńczę wy­mia­nę ole­ju, a po­tem mogę na to zer­k­nąć.

– Cer­to, Da­mia­no – po­twier­dza szef. Ko­lej­ny raz zer­ka w stro­nę na­szej klient­ki i przy­gląda się jej tak, jak­by chciał coś do­dać. Nie wiem, dla­cze­go, ale mam wra­że­nie, że coś moc­no tu­taj nie gra. Osta­tecz­nie od­wra­ca się na pi­ęcie i już za­mie­rza ode­jść, kie­dy dziew­czy­na po­sta­na­wia za­brać głos.

– Scu­si. Prze­pra­szam – mówi, pa­trząc nie na mnie, ale wła­śnie na nie­go.

Fe­de­ri­co za­trzy­mu­je się w pół kro­ku.

– Chcia­łam za­py­tać, czy ogło­sze­nie do­ty­czące po­szu­ki­wa­nia pra­cow­ni­ka jest jesz­cze ak­tu­al­ne?

Wstrzy­mu­ję od­dech, bo to chy­ba ostat­nie, co spo­dzie­wa­łbym się od niej usły­szeć.

– Chcesz mi ko­goś po­le­cić? – Szef nie od­po­wia­da na jej py­ta­nie.

Przy­glądam się im oboj­gu.

– Si. Tak. – Dziew­czy­na po­ta­ku­je sta­now­czo. – Sie­bie. – Uśmie­cha się i pa­trzy na mnie odro­bi­nę zmie­sza­na. Gdzie się po­dzia­ła cała jej pew­no­ść sie­bie?

Na mo­ment za­pa­da zu­pe­łna ci­sza. Na po­ło­żo­nej nie­opo­dal nas dro­dze sły­chać war­kot ra­so­we­go sil­ni­ka, a mimo to nikt nie zwra­ca na nie­go uwa­gi. Nie trze­ba znać Fe­de­ri­ca, by wie­dzieć, że na­gle ode­bra­ło mu mowę.

– Ogło­sze­nie jest nie­ak­tu­al­ne, przy­kro mi – od­po­wia­da w ko­ńcu.

– Se­rio? – Dziew­czy­na jest zdzi­wio­na. – To dla­cze­go, wcho­dząc do pana fir­my, za­sta­łam na biur­ku to­tal­ny cha­os i żad­nej ży­wej du­szy w środ­ku. Gdy­by pra­co­wa­ła tu­taj se­kre­tar­ka, to po­miesz­cze­nie wy­gląda­ło­by zu­pe­łnie ina­czej – ko­ńczy, wska­zu­jąc ręką na bu­dy­nek. Spryt­nie.

Fe­de­ri­co otwie­ra usta, bo naj­wy­ra­źniej nie spo­dzie­wał się tak ży­wej re­ak­cji.

– Traf­na uwa­ga – przy­zna­je. – Al­lo­ra… – Za­my­śla się. Wi­dzę, jak za­ci­ska szczękę. – Szu­ka­my ra­czej ko­goś z do­świad­cze­niem w tej bra­nży. Pani nie ma kom­pe­ten­cji. – Na­dal pró­bu­je ją zbyć. Pierw­szy raz, od­kąd za­częli roz­mo­wę, na­zy­wa ją pa­nią.

Fakt, dziew­czy­na o mo­to­ry­za­cji nie ma bla­de­go po­jęcia, ale zda­je się, że Fe­de­ri­co­wi do­tąd na tym nie za­le­ża­ło. Sam twier­dził, że wszyst­kie­go mo­żna się na­uczyć i że cho­dzi mu po pro­stu o ko­goś zor­ga­ni­zo­wa­ne­go, po­ukła­da­ne­go, po­tra­fi­ące­go ob­słu­żyć kom­pu­ter i miło roz­ma­wiać z klien­ta­mi.

– Uko­ńczy­łam go­spo­dar­kę prze­strzen­ną na jed­nej z naj­bar­dziej re­no­mo­wa­nych uczel­ni w ca­łych Wło­szech, ale po­trze­bu­ję pra­cy na już. Zda­je się, że wy­pło­wia­ła od sło­ńca kart­ka z ogło­sze­niem o pra­cę nie wisi tu­taj od dziś, czy na­wet od ty­go­dnia, ale co naj­mniej od mie­si­ąca albo kil­ku. Wszyst­ko wska­zu­je na to, że kan­dy­da­ci na to sta­no­wi­sko ra­czej nie pcha­ją się do pana drzwia­mi i okna­mi. – Dziew­czy­na wska­zu­je pal­cem na warsz­tat. Jest zde­ter­mi­no­wa­na, a w jej oczach wi­dzę wy­zwa­nie. Cho­le­ra, jak­by na­praw­dę jej na tym za­le­ża­ło.

Wci­ąż za­sta­na­wiam się, co ko­bie­ta z taką furą i z ta­kim wy­kszta­łce­niem robi u, praw­dę mó­wi­ąc, ra­czej pod­rzęd­ne­go me­cha­ni­ka w tym mie­ście, kie­dy do­cie­ra do mnie, że, do li­cha, ona wła­śnie ubie­ga się o ro­bo­tę. To ja­kiś ab­surd.

– W co ty grasz, Tro­va­to? – mówi Fe­de­ri­co.

Pod­no­szę gło­wę, pa­trząc na dziew­czy­nę, a w mój mózg po­wo­li wże­ra się zna­cze­nie słów mo­je­go sze­fa. Tro­va­to? Czu­ję, jak ser­ce za­czy­na in­ten­syw­niej pom­po­wać mi krew. Mój od­dech przy­spie­sza, a w gar­dle mo­men­tal­nie robi mi się su­cho.

– Mo­żesz kąpać się w pie­ni­ądzach, tym­cza­sem przy­cho­dzisz tu­taj, pro­sząc mnie o za­trud­nie­nie? My­śla­łaś, że cię nie roz­po­znam? – do­da­je Fe­de­ri­co.

Ad­re­na­li­na za­czy­na bu­zo­wać mi w ży­łach. Ta roz­mo­wa prze­sta­je do mnie do­cie­rać.

Caz­zo! Kur­wa.

Po­win­na czym prędzej się stąd wy­no­sić. Już wiem, skąd ją ko­ja­rzy­łem. Zja­wi­ła się tu­taj z pew­no­ścią nie bez przy­czy­ny. To pew­nie ko­lej­ny pod­stęp tej po­pa­pra­nej ro­dzin­ki. I po­my­śleć, że jesz­cze przed chwi­lą ga­pi­łem się na nią jak ostat­ni pa­lant. Gdy­bym wie­dział, kim jest, już daw­no ka­za­łbym jej wy­pier­da­lać. Nie wa­ha­ła­bym się tego po­wie­dzieć. Pew­nie po­ska­rży­ła­by się bra­tu, ale, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, już daw­no prze­sta­ło mi na czym­kol­wiek za­le­żeć.

Ru­szam z miej­sca i szarp­ni­ęciem otwie­ram drzwi warsz­ta­tu. W mo­jej gło­wie pa­nu­je je­den, wiel­ki baj­zel. Drżący­mi ręka­mi za­kła­dam ręka­wicz­ki, w któ­rych przed pa­ru­na­sto­ma mi­nu­ta­mi pra­co­wa­łem. Chwy­tam klucz i wcho­dzę pod za­wie­sze­nie auta znaj­du­jące­go się na pod­no­śni­ku. Pró­bu­ję sku­pić się na ro­bo­cie, ale na­rzędzie wy­pa­da mi z dło­ni.

Fru­stra­cja za mo­ment roz­sa­dzi mnie od środ­ka. Sia­dam na be­to­no­wej po­sadz­ce, cho­wam twarz w rękach i pró­bu­ję się ogar­nąć. Jed­na roz­mo­wa kom­plet­nie roz­stro­iła mój dzień. A to do­pie­ro po­czątek.

***

Na­ci­skam przy­cisk na pod­no­śni­ku i auto zje­żdża w dół. Prze­su­wam w bok po­jem­nik ze sta­rym ole­jem i za­bie­ram się do roz­pa­ko­wy­wa­nia no­wych tu­lei. Od­pusz­czam so­bie prze­rwę na je­dze­nie, by unik­nąć sy­tu­acji, w któ­rej zo­sta­łbym sam na sam z ci­szą. Sze­fa nie ma, po­dob­nie jak i Bia­gia. Może to i le­piej. Cza­sa­mi od głu­pie­go ga­da­nia mo­je­go wspó­łpra­cow­ni­ka, do­ty­czące­go głów­nie jego sek­su­al­nych pod­bo­jów, na­praw­dę boli mnie gło­wa. Bio­rąc pod uwa­gę fakt, że w wi­ęk­szo­ści są to baj­ki wy­ssa­ne z pal­ca, szko­da na nie cza­su. Dzi­wię się, że lu­dzie si­ęga­ją po kłam­stwa, pró­bu­jąc po­ka­zać się przez nie w ko­rzyst­niej­szym świe­tle. Często sku­tek jest od­wrot­ny, ale trze­ba być wy­bit­nym dzba­nem, by tego nie ogar­niać. Dla­te­go ubo­le­wam, że Mar­chel­lo ma te­raz urlop. Z nim ko­ńczę dniów­ki w znacz­nie lep­szym na­stro­ju.

Chwy­tam jed­ną z felg. So­lid­na dwu­dziest­ka to­czy się po podło­dze, aż w ko­ńcu opie­ram ją o ścia­nę. Idę po dru­gą, by przy­go­to­wać so­bie miej­sce do ro­bo­ty. Ale stu­kot bu­tów i od­głos po­brzęku­jące­go me­ta­lu uświa­da­mia mi, że ktoś wła­śnie do mnie do­łączył. Zer­kam w bok i wi­dzę Bia­gia. Bawi się smy­czą, na któ­rej wi­szą jego klu­czy­ki. Cie­szy się, jak­by wy­grał co naj­mniej parę ład­nych mi­lio­nów w Su­per­Ena­lot­to.

– Sa­lve – mówi, choć prze­cież dzi­siej­sze­go dnia mie­li­śmy już oka­zję się spo­tkać. – Ja pier­ni­czę, za­po­mnia­łem części z auta. Już po nie idę. – Nie­trud­no za­uwa­żyć, że jest roz­ko­ja­rzo­ny.

– Leć, bo będę ich po­trze­bo­wał. Już my­śla­łem, że po­je­cha­łeś po nie do Pa­ler­mo. Tro­chę ci ze­szło – do­da­ję, bo nie mogę się po­wstrzy­mać. Od­wa­li­łem za nie­go pra­wie całą ro­bo­tę.

– Szef ka­zał mi je­chać z tą nową, Mią. – Szcze­rzy zęby. – Nie­zła dupa, po­mi­nąw­szy fakt, że ra­czej nie­ty­kal­na – ko­men­tu­je, wci­ąż w po­zy­tyw­nym na­stro­ju.

Nie mia­łem po­jęcia, że…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej