Ku odległym brzegom - Elizabeth Camden - ebook + książka

Ku odległym brzegom ebook

Elizabeth Camden

4,1

Opis

Trudne dzieciństwo sprawiło, że pielęgniarka Jenny Bennett dzielnie stawia czoła wyzwaniom w dorosłym życiu, podczas pracy w bazie wojskowej w Presidio. Jednak nagły powrót przystojnego oficera marynarki wojennej, który sześć lat temu złamał jej serce, burzy jej wewnętrzny spokój.

Porucznik Ryan Gallagher był jednym spośród garstki ludzi zdolnych wypełnić trudną zagraniczną misję. To zadanie zniszczyło jego reputację i złamało serce kobiety, którą prawdziwie pokochał. Tymczasem honor nie pozwala mu ujawnić, gdzie przebywał przez te wszystkie lata, ponadto zagroziłoby to powodzeniu misji i naraziło życie tysięcy ludzi.

Dawne rany Jenny nie pozwalają zaufać Ryanowi, mimo iż on nie daje za wygraną i próbuje odzyskać jej względy. 

Kiedy wydaje się, że mężczyzna znalazł wreszcie wyjście z impasu, tajemnicza przeszłość dopada go i sprowadza niebezpieczeństwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (39 ocen)
19
8
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Generalnie to niezła książka, jak cała seria Pani Camden. Mnie akurat bardzo zirytował motyw romansu czy związku głównego bohatera, ale sam pomysł na książkę bardzo ciekawy.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Elizabeth Camden

Ku odległym brzegom

Tłumaczenie: Magdalena Peterson

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

To the Farthest Shores

Autor:

Dorothy Mays

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Magdalena Peterson

Redakcja:

Agata Tokarska

Korekta:

Natalia Lechoszest

Skład:

Alicja Malinka

ISBN 978-83-65843-83-8

© 2017 by Dorothy Mays

Bethany House Publisher

© 2018 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Zdjęcia z okładki

© iStock 164478673, 184965199

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Rzeszów 2018, wydanie I

Druk: Drukarnia Opolgraf

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROLOG

Baza wojskowa armii amerykańskiej w Presidio

San Francisco, 1898

Jenny Bennett obudziła się na dźwięk kamyków stukających w okno. Usiadła, próbując zyskać orientację. Jako pielęgniarka była wzywana w nocy, ale zawsze ktoś wtedy pukał do drzwi.

Gdy już wygrzebywała się z pościeli, o szybę uderzyła kolejna garść kamyków. Podbiegła do okna, wzdrygając się od chłodu posadzki pod bosymi stopami.

Na dole, pod latarnią gazową, widać było wyraźnie postać porucznika Ryana Gallaghera, a jego rudoblond włosy lśniły w blasku płomienia. Ryan był najbardziej pryncypialnym mężczyzną, jakiego znała. Nie podejrzewałaby go o rzucanie kamykami w okno w środku nocy.

Pociągnęła za skrzydło okienne.

– Co się dzieje?

– Możesz zejść na dół? – szeptał zachrypniętym głosem porucznik, próbując nie zbudzić innych ludzi w budynku.

W koszarach mieszkało ponad dwieście osób, a wśród nich kobiety stanowiły zaledwie garstkę. Jenny jako cywilna pielęgniarka miała szczęście, że armia zezwoliła jej mieszkać w tym miejscu. W innym przypadku musiałaby każdego dnia poświęcać dużo czasu na dojazd tramwajem linowym [1] z miasta.

– Zejdę za moment.

Kwiecień w San Francisco był chłodny, więc zarzuciła płaszcz i naciągnęła buty. Przeczesała palcami swoje proste, ciemne włosy, próbując nadać im pozorny ład, zanim Ryan ją zobaczy. Znali się od trzech miesięcy, a była w nim zakochana od dwóch.

Zerknąwszy na zegarek, zorientowała się, że jest dopiero trzecia w nocy. Co Ryan robił tu o tej porze? Zbiegła po schodach i wypadła przez drzwi, prosto w objęcia Ryana. Uśmiechnęła się, gdy ją uniósł i kręcił się, trzymając ją w ramionach.

– Ledwie cię rozpoznałam w cywilnym ubraniu – powiedziała, gdy dotknęła już stopami ziemi. – Czy wszystko w porządku?

– Jak najbardziej – zapewnił, odsuwając się nieco, aby spojrzeć jej w twarz.

Wydawał się wyjątkowo zatroskany, wręcz ponury. Zazwyczaj miewał dobry humor, więc jego nastrój ją zmartwił.

– Chodźmy gdzieś na ubocze – szepnął.

Presidio obejmowało obszar ponad 780 hektarów w północnej części półwyspu San Francisco. Większa część to dzikie tereny, a zachodnią zajmowały baza wojskowa, budynki szkoleniowe i szpital. Armia używała części ziemi. Reszta była porośnięta wysokimi sosnami, sykomorami i zagajnikami eukaliptusowymi, co sprawiało wrażenie, że Presidio to prastara puszcza. Las dawał też wytchnienie od chaosu panującego w bazie.

Zwykle mieszkało tu mniej niż tysiąc osób, lecz odkąd prezydent McKinley ogłosił wojnę z Hiszpanią, baza była w mobilizacji. Oddziały z całego kraju napływały tutaj, by szykować się do wyprawy do hiszpańskich kolonii na Dalekim Wschodzie. Na trawnikach i placach rozbito tysiące małych, szarych niczym pieczarki namiotów, aby nowo przybyli mieli miejsce do spania.

Jenny szła za Ryanem, meandrując między namiotami, zaniepokojona jego dziwnym zachowaniem. Czy był chory? Minęły trzy miesiące, odkąd okręt USS Baltimore zawinął do portu z połową załogi cierpiącą na tyfus. Ryan był jednym z zarażonych, a jego przypadek był na tyle ciężki, że umieszczono go w szpitalu na dwa tygodnie. Wyzdrowiał, ale nadal wyglądał mizernie.

W czasie pobytu w szpitalu Ryan był zawsze uprzejmy i mimo osłabienia uśmiechał się z wdzięcznością za każdym razem, gdy się nim zajmowała. Jego ciepłe, brązowe oczy zawsze przybierały łagodny wyraz w momencie, gdy pojawiała się w polu widzenia. Był najbardziej taktownym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznała. Czytywał Biblię przed śniadaniem i szeptał dziękczynne modlitwy przed każdym posiłkiem.

Zaczęła nazywać go Galahad [2], częściowo z tego powodu, że brzmiało to podobnie jak jego nazwisko, ale głównie dlatego, że takie było jej skojarzenie z jego osobą. Potajemnie nadawała przezwiska wielu swoim pacjentom: Pan Apodyktyczny, Płaczek, Miły Teksańczyk, Grubiański Teksańczyk... Ale od chwili, gdy spotkała Ryana Gallaghera, myślała o nim jako o Galahadzie.

Trudno jej było wyobrazić sobie, czemu przyszedł do niej o tak niezwykłej porze. Nie był w mundurze, co było dla niego nietypowe. Presidio było bazą wojskową, ale od czasu ogłoszenia wojny na wybrzeżu stacjonowała marynarka i to jej oficerowie wprowadzili się tutaj. Ryan był jednym z tych oficerów. Wyglądał szalenie przystojnie w swoim śnieżnobiałym mundurze. W niedługim czasie okręty miały wypłynąć na Filipiny i Jenny już cierpiała na myśl o Ryanie wyjeżdżającym do tropikalnej dżungli na wojnę, której nikt nie rozumiał.

Zrobiło się ciemniej, gdy weszli do chłodnego lasu sykomorowego. W powietrzu unosił się gliniasty zapach, a pod stopami można było poczuć miękki dywan wilgotnych liści.

Nagłe krzyki ptaków, niespodziewane o tej porze, przeszyły ją dreszczem. Spojrzała na Ryana pytającym wzrokiem.

– Nocne czaple – szepnął. – Szukają pożywienia przed świtem, zawsze w stadach. Są bardzo towarzyskimi stworzeniami. Pewnie je wystraszyliśmy.

Ryan wiedział wszystko o zwierzętach i życiu w morzu. Była to jedna z rzeczy, która sprawiła, że tak jej się podobał. Jenny spędziła całe życie w mieście, a Ryan kokietował ją spacerami wzdłuż wybrzeża, które okalało Presidio. Podczas tych przechadzek uczył ją postrzegać świat w inny sposób. Przykucał na plaży, aby pokazać jej rozgwiazdy. Opowiadał o czerwonych krabach, o tym, że zachowują się jak gospodarze zatoki, utrzymując dno w czystości. Ryan potrafił wyjaśnić różnicę między grzybem a glonem. Czasami po prostu spacerowali w ciszy, ale nawet wtedy czuła się tak, jak gdyby równocześnie się śmiała i śpiewała. Ryan przemawiał do takiej części jej duszy, o której nawet nie wiedziała, że istnieje. W czasie tych szczęśliwych popołudni łatwo było zapomnieć o wojnie, jednak teraz to wszystko stało się nagle realne.

Ryan pociągnął ją kilka kroków w bok od ścieżki za drzewem i przygarnął do siebie.

– Przyszedłem się pożegnać – powiedział.

Poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w brzuch. Żaden z okrętów nie miał wypływać aż do następnego miesiąca, a Ryan nie był jeszcze na tyle zdrowy, aby zostać wysłanym na pole bitwy. To w ogóle nie miało sensu.

Odsunęła się, aby mu się przyjrzeć.

– Dokąd jedziesz?

– Nie mogę ci powiedzieć. Nie wiem, jak długo mnie nie będzie, ale nie mógłbym wyjechać bez pożegnania.

Zaniemówiła. Dopiero się poznali, a już wyjeżdżał, i to przed wszystkimi innymi oddziałami? Wydawało się niemożliwe, że tak subtelny człowiek jak Ryan Gallagher miał jechać na wojnę. Bardziej pasował do sali wykładowej czy ambony w kościele niż do pola walki. Zaczynali już planować wspólne życie. Chcieli kupić niewielki dom na jednym z urwistych cypli na północ od miasta, w miejscu, gdzie mogliby wygrzewać się w blasku słońca i powiewach bryzy znad oceanu.

– Będziesz pisał? – zdołała spytać.

– Postaram się.

To również wydawało się dziwne. Wojsko z zasady podejmowało nadzwyczajne środki, aby zapewnić, że doręczano pocztę zarówno do żołnierzy, jak i od nich. Była to jedna z rzeczy, które armia mogła zaoferować, aby odległe placówki były bardziej znośne. Pisanie było łatwą obietnicą, ale Jenny wiedziała, że Ryan by jej nie okłamał.

Chwyciła go za ręce i próbowała zapamiętać szczegóły jego pięknej twarzy. Nawet nie miała jego fotografii.

– Dlaczego wysyłają cię tak wcześnie? Inni wyjadą dopiero w przyszłym miesiącu. Nie chcę, żeby cię wysłali, gdy ciągle masz dziesięć kilo niedowagi i mógłbyś mieć nawrót choroby.

Uśmiechnął się lekko.

– Jenny, wszystko ze mną w porządku.

– Pozwalasz, żeby marynarka wojenna cię wykorzystywała.

Ryan był wielkoduszny i pozwalał innym czerpać ze swojej dobrotliwej natury. Nie wiedziała, co zrobiła, aby zasłużyć na tak wspaniałego mężczyznę jak Ryan Gallagher. Była dziewczyną z kiepskiej dzielnicy San Francisco, a on był bohaterem prosto z książki.

– Nie mogę nic więcej powiedzieć, ale nie chcę, abyś się o mnie martwiła, dobrze? Wszystko będzie w porządku. Może nawet wrócę przed Bożym Narodzeniem.

Jego słowa miały ją uspokoić, ale odniosły przeciwny efekt. Czy nie jest tak, że ludzie nigdy nie doceniają wroga? Odkąd Kongres ogłosił wojnę, żołnierze chwalili się, że rozgromienie Hiszpanów zajmie tylko parę tygodni, ale Jenny nie była tego taka pewna.

– Ryan, to Hiszpania – powiedziała, zawstydziwszy się drgającego głosu. – Hiszpania od wieków jest potęgą morską. Skąd możesz wiedzieć, że nie będzie niebezpiecznie? Nawet przepłynięcie oceanu na Filipiny jest niebezpieczne.

– Nie powiedziałem, że jadę na Filipiny.

Jenny nie odpowiedziała, ale wszyscy wiedzieli, że walki będą się rozgrywać na Filipinach, gdzie hiszpańscy żołnierze mieli bazy od trzystu lat. Nawet przed formalnym ogłoszeniem wojny marynarka zaczęła gromadzić ludzi, sprzęt bojowy, amunicję i okręty w pobliżu San Francisco, przygotowując się do wielkiej wyprawy, która miała wyruszyć w następnym miesiącu. Gdyby nie wojna, Jenny nie poznałaby Ryana, ale lękała się myśli o jego wyjeździe.

– I tak się o ciebie martwię – powiedziała. – Coś mi tu nie pasuje.

Dotknął jej policzka, a z jego twarzy biło ciepło i życzliwość.

– Nie chcę, abyś się o mnie martwiła. Noc jest dzisiaj taka pogodna. To dobry znak. – Znowu wziął ją w objęcia i mocno przycisnął do siebie. – Nie mów nikomu, że tu dziś byłem – wyszeptał jej do ucha. – To jest coś, co nie może się wydać.

– Oczywiście.

Pracownicy cywilni byli uprzedzani, aby nie mówić o ruchach wojsk i działaniach w bazie, i choć było niemożliwe, by Hiszpanie umieścili między nimi swoich szpiegów, Jenny przywiązywała wagę do dyskrecji.

Nagle wojna wydała się bardzo realna, a ona tego nie chciała. Pragnęła nadal spotykać się z Ryanem na dziedzińcu, chodzić na pikniki na klif nad zatoką i dalej wierzyć, że ich cudowny wspólny czas nigdy się nie skończy. Kiedy znowu będzie możliwe, żeby ją tak obejmował? Wydawało się to takie niesprawiedliwe. Znaleźli siebie nawzajem tylko po to, aby tak szybko być rozdzieleni...

– Zanim pójdę, chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo cię kocham – szepnął, przytulony do jej policzka, aż ścisnęło ją za serce. Odsunął się nieznacznie, aby spojrzeć jej w twarz. – Gdy tylko wrócę, pobierzemy się i będziemy razem przez resztę życia. Żałuję, że nie dałem rady kupić pierścionka, ale wszystko dzieje się szybciej, niż bym przypuszczał.

Był to chyba najpiękniejszy i najboleśniejszy moment w całym jej życiu. Czuła się całkowicie rozdarta.

– To by było wspaniale... – Tylko tyle zdołała odpowiedzieć.

Sięgnął do kieszeni, po czym wcisnął jej w dłoń ciężki złoty zegarek, jeszcze ciepły od jego ciała.

– Weź chociaż ten zegarek mojego ojca. Coś na pamiątkę.

– Nie, Ryan, to zbyt cenne. – Próbowała oddać zegarek, ale ręka Ryana stanowczo zacisnęły się wokół jej dłoni.

– Przechowaj go dla mnie – powiedział. – Wrócę z obrączką, a wtedy możemy się wymienić, dobrze?

– Może tak być – szepnęła.

– Chciałbym, żeby sprawy miały się inaczej, ale już czas na mnie. Nie zobaczysz mnie, aż to wszystko się skończy.

– Będę na ciebie czekać – powiedziała. – Nieważne, jak długo cię nie będzie, zawsze będę czekać.

Z jakiejś przyczyny ta obietnica go zasmuciła. Cień przesunął się po jego twarzy, kiedy przyciągnął ją w swoje objęcia i delikatnie kołysał w świetle księżyca.

– Żegnaj, Jenny. Nigdy cię nie zapomnę. Gdziekolwiek będę, twoje serce i dusza będą ze mną.

Upływały kolejne miesiące bez wieści od Ryana. Każdego dnia Jenny z zapartym tchem udawała się na pocztę na terenie jednostki. Inni ludzie dostawali mnóstwo listów od żołnierzy wysłanych za granicę, a skrzynka Jenny świeciła pustkami. Codziennie sprawdzała listy ofiar, za każdym razem modląc się z ulgą, gdy nazwiska Ryana tam nie było. Nadeszło Boże Narodzenie i obawiała się, że może zginął, a jego nazwisko nie widniało na żadnej liście. A co, jeśli został pojmany i uwięziony w jakimś kraju, którego języka nie zna? Mógł mieć nawrót tyfusu albo zarazić się jakąś tropikalną chorobą. Ryan nie miał rodziny i żadnej osoby, która podniosłaby alarm, że zaginął.

Nie mogła już dłużej siedzieć z założonymi rękami, więc napisała do Waszyngtonu z zapytaniem o marynarza, który prawdopodobnie zaginął. Napisała do sekretarza Departamentu Wojny i kapitana okrętu USS Baltimore. Napisała do admirała Deweya. Nic z tego nie wyniknęło, wszyscy uważali, że Ryan był na misji i w dobrym zdrowiu. Lecz ona nie mogła w to uwierzyć, gdy kolejne miesiące mijały bez znaku życia z jego strony. Dopiero ponad rok później dostała od Ryana pierwszy i jedyny list. Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, ale był krótki i treściwy.

Droga Jenny,

obawiam się, że byłem przepełniony nadmiernym optymizmem w stosunku do naszej przyszłości. Zaproponowano mi ważne zadania w marynarce wojennej i przyjąłem tę nominację. Nie wrócę do Kalifornii, ale życzę Ci powodzenia we wszystkim, co przyniesie Ci przyszłość.

Jest mi niezmiernie przykro ze względu na mylne oczekiwania, do jakich mogłem się przyczynić w czasie mojej rekonwalescencji w Presidio.

Z wyrazami szacunku

porucznik Ryan Gallagher

I

Sześć lat później

Lato 1904

Jenny wyszła ze szpitala, wpatrując się we wschód słońca, który rozjaśniał horyzont. Dla większości ludzi wschód słońca był początkiem dnia, tymczasem dla Jenny był to znak, że trzeba się udać na spoczynek.

Cywilne pielęgniarki zostały przydzielone do pracy na nocne zmiany po tym, jak zakończyła się wojna, a korzystniejsze godziny pracy dostawali żołnierze wracający z frontu. Praca w nocy była sporym wysiłkiem, ale stanowiła dla niej jedyne wyjście, jeśli chciała nadal pracować w szpitalu w Presidio.

Było jeszcze chłodno, więc mocniej owinęła się wełnianą peleryną. Zazwyczaj o tej porze wracała do pokoju, zaciągała zasłony i spała do południa, jednak dziś było inaczej. Miała ściśnięty żołądek na myśl o czekającym ją spotkaniu z kapitanem Soamesem, dyrektorem medycznym szpitala w Presidio. Niegdyś był on lekarzem na polu bitwy, a za biurkiem zaczął pracować, gdy wojna amerykańsko-hiszpańska skończyła się ledwie osiem miesięcy po jej rozpoczęciu. Był ponurym, twardym człowiekiem, który nie miał cierpliwości dla cywili pracujących w bazie, ale też jedyną osobą, która mogła wyświadczyć przysługę, której Jenny tak rozpaczliwie potrzebowała.

Nie było go jeszcze w biurze, więc szybko pobiegła do budynku koszar, gdzie na piętrze mieszkały cywilne pielęgniarki. Jej pokój był niewielki, czysty i zadbany. Powinien być, biorąc pod uwagę to, że zamiatała go codziennie, a okno, lustro i klamki dwa razy w tygodniu przecierała roztworem octu.

Umyła ręce i twarz i założyła czysty kołnierzyk. Wszystkie pielęgniarki nosiły białe fartuchy, pod którymi miały niebieskie bawełniane sukienki z wykrochmalonymi białymi kołnierzykami, które wojsko dostarczało im każdego tygodnia. Jenny płaciła dodatkowo, żeby świeżo wykrochmalony kołnierzyk mieć codziennie. Schludność była dla niej ważna i za każdym razem, gdy miała stanąć naprzeciw kapitana Soamesa, chciała wyglądać nieskazitelnie. Potrząsnęła rozpuszczonymi hebanowymi włosami, wyszczotkowała je, żeby pięknie błyszczały, a potem zawinęła w elegancki kok. Przypięcie czepka pielęgniarskiego było już ostatnim szczegółem, jakiego musiała dopilnować przed wyjściem.

Kapitan nie ucieszył się na jej widok, a stał się jeszcze mniej zadowolony, kiedy wyjaśniła mu powód swojej wizyty, jednak przedstawiała swoje argumenty, nie dając mu się wytrącić z równowagi.

– Skeeter Jones jest bystrym chłopcem, ale oślepnie w ciągu kilku lat, jeśli jego oczy nie zostaną zoperowane – wyjaśniała.

– A pani chce, żeby wojsko za to zapłaciło.

Skeeter był dwunastoletnim sierotą, który zarabiał mniej niż dolara dziennie, sprzedając gazety, więc tak, Jenny potrzebowała znaleźć kogoś, kto zechce zapłacić za jego operację.

– Doktor Samuelson mówi, że operowanie powiek przyrośniętych do gałki ocznej to rutynowy zabieg, który trwa mniej niż godzinę. Pokryję koszty związane z lekami...

Urwała zdanie. Stan jej finansów był mocno nadwyrężony od ostatniego miesiąca, ale Skeeter potrzebował tej operacji. Defekt ciała utrudniał widzenie. Proste nacięcie dokonane sprawną ręką chirurga mogłoby zmienić całe jego życie, ale musiałoby to być zrobione teraz, zanim chłopiec jeszcze bardziej urośnie. Sale operacyjne były puste przez większość dnia, a koszt takiej operacji byłby dla wojska bardzo niski.

– Niech pani znajdzie jakiegoś dobroczyńcę, który za to zapłaci – powiedział kapitan Soames. – Jeśli rozniosą się wiadomości, że armia oferuje darmowe leczenie, będziemy mieć kolejki aż do Embarcadero i oskarżenia o protekcję.

– Albo mogłoby to poprawić naszą reputację w mieście.

– Niech pani znajdzie jakiś sposób, żeby za to zapłacić, siostro Bennett. Wtedy może porozmawiamy.

– Z czego mam zapłacić, skoro pan płaci mi ledwie połowę tego, co dostają pielęgniarze?

Kapitan najwyraźniej wyczuł ton wyrzutu w jej głosie.

– Jako pielęgniarki z nocnej zmiany dostajecie mniej, bo robicie niewiele więcej niż czuwanie przy śpiących pacjentach. To oczywiste, że nie możemy wam płacić tyle, ile dostają osoby pracujące w dzień. Jeśli nie podoba się pani praca tutaj, może się pani zwolnić. Jeśli nie podoba się pani sposób, w jaki zarządzam szpitalem, proszę odejść. Czy jest to jasne, siostro Bennett?

Na krzywe spojrzenie kapitana Soamesa odpowiedziała z uniesioną głową.

– Całkiem jasne. Wojsko musi być dumne, że oficerowie wyrażają się w taki mocny sposób, w ogóle nie tracąc czasu na konwenanse.

Kapitan Soames zaśmiał się szorstko. Odczuwał względem niej wymuszony szacunek od czasu, kiedy zobaczył, jak poradziła sobie z żołnierzem, który próbował ukraść morfinę z szafki. Większość pielęgniarek pochodziła z przyzwoitych rodzin, Jenny zaś dorastała w dzielnicy portowej San Francisco i nie przerażali jej niesforni żołnierze. Mimo iż udawała, że to nieprawda, pod sztywnym, wykrochmalonym strojem ciągle skrywała się twardość dziecka ulicy, mająca korzenie w jej młodości.

Kapitan Soames rzucił ołówkiem i patrzył na nią z wyraźną frustracją.

– Czemu nie wyjdzie pani za mąż jak normalna kobieta? Nie będzie pani wtedy pracować sześć dni w tygodniu i jakoś zorganizuje pieniądze dla tego dzieciaka.

Jenny próbowała nie zblednąć, chociaż już wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku lat słyszała takie pytania. Kiedyś już się zakochała i okazało się to katastrofą. Najbardziej upokarzające w tym wszystkim było to, że nawet po otrzymaniu tamtego lakonicznego listu od Ryana Gallaghera nie mogła o nim zapomnieć. Coś w tym wszystkim się nie zgadzało. Może był to jej opór przed stawieniem czoła prawdzie, ale obawiała się, że Ryanowi stało się coś bardzo złego, a on próbował ją przed tym chronić.

Trwała w tej naiwnej nadziei przez lata, próbowała nawet wyłudzić jego adres od koleżanki pracującej w dziale wypłat. Vivian mogła jedynie powiedzieć, że adres Ryana przez cały okres jego służby wojskowej był objęty tajemnicą, ale dowiedziała się później, że na początku zeszłego roku wystąpił z marynarki. Jego oficjalnym adresem do celów otrzymywania korespondencji była mała wioska rybacka w pobliżu San Diego.

Jenny nie mogła dłużej oszukiwać samej siebie. Jako cywil Ryan mógł się z nią skontaktować, gdyby chciał. San Diego było oddalone jedynie o dzień podróży pociągiem, a mimo to nie miała od niego żadnych wieści.

– Obecnie nie planuję zamążpójścia – odpowiedziała kapitanowi.

Nie miała nikogo poza Ryanem, a przez ostatnich kilka lat zbyt wielu mężczyzn ją rozczarowało.

Tylko Simon był inny. Obydwoje wiedzieli, jak to jest być głodnym i bezdomnym. Od dnia, kiedy wziął ją pod swoje skrzydła, gdy była dziewięcioletnim dzieckiem ulicy, zawsze się o siebie troszczyli. Bezwzględny świat San Francisco patrzył podejrzliwie na mężczyznę w średnim wieku, który zaprzyjaźnił się ze śliczną dziewczynką, więc zaczęła nazywać Simona swoim ojcem. Działo się tak z różnych powodów, ale Simon Bennett naprawdę był jej ojcem, jedynym, jakiego znała. Przyjęła jego nazwisko, bo „Bennett” brzmiało poważnie i szacownie. Karmił ją, gdy była głodna, dbał, żeby chodziła do szkoły, i pocieszał, gdy dzieciaki z sąsiedztwa jej dokuczały, bo wiedziały, skąd pochodziła. W tłustych latach Simon płacił za jej szkołę pielęgniarską.

Tłuste lata dawno minęły, a teraz to Simon potrzebował pomocy. W zeszłym miesiącu jego sklep jubilerski został okradziony. Złodzieje rozbili szybę na wystawie i uciekli z całą biżuterią, łącznie z jego ukochaną kolekcją pereł.

Simon zbierał i sprzedawał perły całe swoje życie, a złodzieje zostawili go bez grosza. Nie miał nawet pieniędzy na wymianę szyby i zabił otwór deskami. Właściciel lokalu ostrzegł Simona, że jeśli nie wymieni szyby w ciągu tygodnia, zostanie eksmitowany.

Nie mając innego wyjścia, aby kupić szybę wystawową, Jenny sprzedała zegarek, który podarował jej Ryan. Poczucie winy odzywało się w jej sercu, gdy kładła zegarek na ladzie lombardu. Należał do ojca Ryana, człowieka, który pracował jako misjonarz na Dalekim Wschodzie. Rodzice Ryana zmarli, zanim go poznała i czuła, że jest nielojalna, sprzedając jedną z nielicznych pamiątek, jakie po nich miał.

Jednak jej serce stwardniało. Jeśli Ryanowi zależałoby na zegarku po ojcu, mógł ją o niego poprosić. Ryanowi Gallagherowi nie była winna nic, a Simonowi – wszystko.

Sprzedaż zegarka Ryana pozwoliła na zakup nowej szyby, ale nie zapewniła wystarczającej ilości środków, aby uratować sklep Simona. Jenny przeznaczała wszystkie swoje oszczędności na pomoc w uzupełnieniu towarów w sklepie, ale oznaczało to, że nie miała już nic na pomoc chłopcu, który miał wkrótce oślepnąć.

Postanowiła postawić wszystko na jedną kartę. Kiedy kapitan Soames po raz pierwszy pojawił się w Presidio, dowiedziała się o nim wszystkiego, co możliwe. Różniły ich pewne szczegóły dotyczące dzieciństwa, ale zarówno ona, jak i kapitan od wczesnych lat musieli walczyć o swoje i to sprawiło, że wiedziała dokładnie, jak go przekonać.

– Pana rodzina wyemigrowała z Irlandii, gdy był pan małym dzieckiem – powiedziała. – Był pan jednym z dziewięciorga rodzeństwa i dorastał w najgorszej dzielnicy Nowego Jorku. Nie miał pan własnej pary butów przed ósmym rokiem życia. Nikt nigdy nic panu nie dał. Zaciągnął się pan do wojska, mając szesnaście lat i pańskie życie stało się nawet trudniejsze, ale wojsko dało panu jedyną rzecz, jakiej pan pragnął. Szansę. Pracował pan, trudził się, walczył, przelewał krew, aby znaleźć się tu, gdzie jest pan teraz... Ale nie był pan ślepy, kapitanie Soames. Nie miałby pan nigdy szansy zawalczyć w tym świecie o swoje, gdyby był pan ślepy.

Kapitan Soames spojrzał na nią, a ona również patrzyła na niego. Ta bitwa była zbyt ważna, by ją przegrać. Czekała, wsłuchując się w bicie własnego serca, podczas gdy on kręcił się na krześle.

– Proszę powiedzieć doktorowi Samuelsonowi, aby ustalił termin operacji tego chłopca.

Poczuła się tak, jakby słońce zaświeciło w jej wnętrzu, rozpromieniła się światłem, ciepłem i nadzieją, ale nie pozwoliła, aby choćby najdrobniejszy ślad tego uczucia pokazał się na jej twarzy, tylko skinęła głową.

– Dziękuję panu.

Jenny zwykle spotykała się z Vivian Perez na lunchu o pierwszej każdego popołudnia. W Presidio nie pracowało zbyt wiele kobiet, więc Jenny i Vivian szybko nawiązały bliską znajomość, będąc wyjątkami pomiędzy tysiącami żołnierzy stacjonujących w głównej bazie wojskowej na Zachodnim Wybrzeżu.

Zamiast jeść w hałaśliwej mesie zabrały swój posiłek na zewnątrz, do stolika na dziedzińcu.

– Operacja oczu Skeetera będzie za dwa tygodnie – powiedziała Jenny do Vivian, obracając w dłoniach cynowy kubek. – Poproszę Simona, aby pozwolił chłopcu zamieszkać z nim po zabiegu, bo w sierocińcu nie będą mieli ludzi do opieki nad nim. Mam tylko nadzieję, że do tej pory Simon nie zostanie eksmitowany.

Westchnęła, odpakowując kurczaka w rogaliku z ciasta francuskiego. Nie miała zbytniego apetytu, ale potrzebowała siły. Otworzyła kanapkę, zjadła kurczaka ze środka, ale nie tknęła rogalika.

– A co, gdyby Simon znalazł jakąś inną pracę? – spytała Vivian, przeżuwając swój lunch.

Byłoby to najprostsze rozwiązanie ich problemu. Znalezienie gdzieś Simonowi przyzwoitej pracy byłoby praktyczne, logiczne i opłacalne. Niestety, żadna z tych cech nie pasowała do Simona Bennetta.

– Chyba prędzej wstrzymam bieg słońca, niż sprawię, żeby Simon się zachowywał logicznie – powiedziała, nie mogąc powstrzymać nutki czułości w swoim głosie.

To właśnie nieregularne zarobki Simona w czasach jej dzieciństwa przyczyniły się do tego, że zainteresowała się pielęgniarstwem. Była to praktyczna umiejętność, na którą zawsze był popyt. Ludzie chorowali zarówno w czasach dostatku, jak i kryzysów ekonomicznych. Szpitale zawsze płaciły na czas, a ona doceniała stałe przychody.

Oparła łokcie na stole i poczuła na twarzy łagodną bryzę. Lubiła tu siedzieć, bo wiatr przynosił zapach eukaliptusów rosnących w pobliżu. Był czysty, świeży i orzeźwiający. Czasem zrywała parę gałązek i zanosiła do pokoju.

– Ciekawe, co robi to dziecko... – rzekła nagle Vivian.

Jenny podążyła za wzrokiem przyjaciółki.

Kilka metrów dalej, niedaleko ogrodu różanego, mała dziewczynka w białym ubranku mocowała się przy ciężkim kamieniu. Nie mogła mieć więcej niż trzy czy cztery lata, a kamień był prawie jej wielkości. Nie powstrzymywało jej to przed wkładaniem całej siły w próbę udźwignięcia ciężaru.

Wydawała się być sama. Jenny wątpiła w to, że dziecko ruszy ten wielki głaz, ale wolała się upewnić, że wszystko jest w porządku. Wstała i podeszła do dziewczynki, której ciemne włosy wysunęły się ze spinek i opadały na twarz.

– Jesteś tu sama? – spytała kobieta.

Dziewczynka się wyprostowała. Była prześlicznym dzieckiem o azjatyckich rysach. W San Francisco było wielu Chińczyków, ale Jenny rzadko widywała ich w Presidio.

– Tatuś pozwolił mi się tu bawić – powiedziała dziewczynka z delikatnym akcentem.

Jenny zastanawiała się, czy tata tej małej wiedział, że grzebała w ziemi w ogrodzie, mając na sobie białe ubranko.

– Chodź tu do naszego stolika, zanim twój tata wróci – zaproponowała Jenny.

Dziecko posłusznie poszło za nią do stolika pod topolą.

– Jesteś głodna? Chciałabyś trochę rogalika?

Dziewczynka wyglądała na zmieszaną, przyglądając się rogalikowi.

– Chleb? – spytała.

– Tak, to chleb.

– Tak, proszę pani.

Dziewczynka przeciągnęła ręką po włosach, a spinka zsunęła się jeszcze bardziej, ledwo wisząc na czarnych jedwabistych kosmykach.

– Chodź, poprawię ci włosy – powiedziała Jenny. – Twój tatuś nie chciałby pewnie, żebyś zgubiła takie ładne spinki z perełkami.

Takie sztuczne perełki nie były szczególnie drogie, wytwarzano je ze zmielonych muszli ostryg, ale Simon dostałby zawału, gdyby zobaczył dziecko, które beztrosko gubi spinki z perełkami, bawiąc się w ziemi. Dziewczynka pozwoliła Jenny przeczesać sobie włosy palcami, ale zapięcie spinek na śliskich kosmykach okazało się prawdziwym wyzwaniem.

Miała na imię Lily i kiedy zaczęła mówić, nie dało się jej powstrzymać. Lily opowiedziała im, że ma w domu dwa koty, z których jeden zabił meduzę i przyniósł ją do domu, co sprawiło, że tatuś śmiał się aż do łez. Tata był właścicielem całej plaży i miał piękny mundur, który czasami nosił, a czasami nie.

– Lily? – Męski głos dobiegł z głównej kwatery po drugiej stronie dziedzińca.

– Tata! – Lily zeskoczyła z ławki i pobiegła przez dziedziniec w kierunku wysokiego mężczyzny w śnieżnobiałym mundurze marynarki wojennej.

Jenny patrzyła, nie wierząc własnym oczom.

– Ryan? – wyszeptała.

Był zbyt daleko, żeby go rozpoznać, ale przypominał jej Ryana Gallaghera. Może sprawiał to mundur oficera marynarki, bo prawie wszyscy inni w Presidio należeli do piechoty, ale mężczyzna ten był tak podobny do Ryana, że obudziło to słodko-gorzką tęsknotę.

Odruchowo wstała i ruszyła w jego kierunku. Uszła zaledwie kilka kroków, gdy dziewczynka dobiegła do niego. Oficer przykucnął, aby ją podnieść, po czym podrzucił wysoko w górę ze śmiechem.

Znała ten śmiech, tenor o złocistej barwie, płynący prosto z serca. To był on. Musiał być on. Kiedy stała bez słowa i bez ruchu, dziewczynka spojrzała na nią znad ramienia swojego ojca i pomachała. Mężczyzna podążył za spojrzeniem dziecka, popatrzył na Jenny i zamarł. Nie było żadnych wątpliwości.

Ryan Gallagher powrócił.

Zanim zdołała uczynić jakikolwiek krok, Ryan objął mocniej Lily, odwrócił się i odszedł w stronę budynków oficerskich, nawet nie spoglądając w jej stronę.

– Jenny... co się dzieje? – spytała Vivian.

Potrwało chwilę, zanim złapała oddech.

– Ten mężczyzna przypomina mi kogoś, kogo kiedyś znałam.

– Ryana Gallaghera?

Były sobie bliskie od niedawna, ale Jenny zdążyła już zrelacjonować przyjaciółce szczegóły swojego burzliwego romansu. Opowiadanie Vivian o tym, jak Ryan zmienił zdanie, przez co w końcu się nie pobrali, było bolesne i wprawiało Jenny w zakłopotanie.

Nie chciała ponownie otwierać tego rozdziału, więc przecząco pokręciła głową.

– To nikt taki – odpowiedziała zwyczajnie.

II

Jenny przyszła na nocną zmianę o ósmej wieczorem, wzmocniona sporym kubkiem gorącej czarnej kawy. Czuwanie przez całą noc stanowiło zawsze wyzwanie, jednak ceniła możliwość opiekowania się ludźmi, ponieważ dawało jej to poczucie spełnienia.

Właściwie można powiedzieć, że to kochała. Uwielbiała sprawiać, aby ludziom rozpaczliwie potrzebującym współczucia, świat wydawał się odrobinę lepszy. Przez ostatnie dwa lata była przydzielona do oddziału, gdzie znajdowali się rekonwalescenci po amputacjach. Nowi pacjenci wymagali sporo pomocy przy ubieraniu się czy wieczornych przygotowaniach przed pójściem spać. Inni byli tam już od kilku miesięcy i uczyli się używania protez oraz utrzymywania równowagi. Na oddziale przebywało osiemnastu pacjentów. Po obu stronach sali stało po dziewięć łóżek, a przy każdym z nich znajdował się mały stolik nocny, krzesło i komoda.

Pomimo że wojna amerykańsko-hiszpańska zakończyła się w 1898 roku, bunt wywołany przez filipińskich rebeliantów do chwili obecnej utrzymywał wojska amerykańskie na wyspach, a do Presidio ciągle przybywali poszkodowani.

– Nasza ulubiona siostra – przywitał ją Ned Jacobsen, gdy przez podwójne drzwi wiodące na oddział przepchnęła metalowy wózek z wieczornym posiłkiem.

– Powiedziałbyś to każdemu, kto przyniósłby ci jedzenie – odparła, mrugając.

Większość mężczyzn na oddziale była tak znudzona, że mogłaby flirtować nawet z kanapkami z szynką, jeśli tylko umiałyby im coś odpowiedzieć.

– Chodź, Jenny, usiądź tu z nami i porozmawiaj.

– Proszę mówić do mnie: „siostro Bennett” – odpowiedziała stanowczo.

– Siostro Bennett, jeśli nauczę się używać tej luksusowej drewnianej nogi, to pójdzie pani ze mną na tańce?

– Może pan tańczyć z kapralem Johnsonem. Też mnie ciągle o to pyta, więc moglibyście razem poćwiczyć.

Jej komentarz został przyjęty salwami śmiechu, a wesoły nastrój trwał przez cały czas, gdy rozdawała chleb z chrupiącą skórką i ser tym, którzy chcieli coś zjeść przed snem. Następnie rozpoczęła swoje prawdziwe pielęgniarskie obowiązki. Dwóch mężczyzn wymagało pomocy przy zdejmowaniu protez kończyn, a następnie przy przebieraniu się w nocną bieliznę. Wszystkim należało sprawdzić rany, aby upewnić się, że nie ma na nich śladów infekcji. Tym, którzy przebywali na oddziale od niedawna, zdejmowała bandaże, oczyszczała rany i nakładała na kikuty maść dezynfekującą. Dla tych ludzi infekcja była największym zagrożeniem, więc doglądała ich zarówno na początku, jak i przy zakończeniu swojej zmiany.

Freddie Gibbs skrzywił się z bólu, gdy aplikowała maść. Dokuczały mu pęknięcia skóry, bo przyzwyczajał się do nowej protezy nakładanej na kolano. Po oczyszczeniu i opatrzeniu rany Jenny schyliła się, aby podnieść zwitek zużytych bandaży z kosza przy łóżku i zauważyła, że jeden z nich wygląda podejrzanie. Zamiast normalnych plam zaschniętej krwi miał na sobie jasnoróżowe ślady.

Spojrzała szybko na Freddiego.

– Czy to pańskie?

Freddie wzruszył ramionami, a ona przyjrzała się dokładniej opatrunkowi. Krwawe smugi były wymieszane z czymś, co mogło być śliną.

– Boli pana ząb?

– To nic takiego.

– Nie, nie, skoro pan krwawi...

Na kolację zjadł ser, ale chrupiący chleb pozostawił nietknięty.

– Czy mam pana umówić na jutro do dentysty? Jeśli pan krwawi na tyle, że zostawia to ślady na bandażu, powinien pan zostać przebadany.

– Nie potrzebuję iść do dentysty. To samo przejdzie.

Rzucił szybkie spojrzenie na oddział, aby się zorientować, czy ktoś mógł to usłyszeć, gdyż dla żołnierza nie było nic gorszego niż opinia tchórza. Najlepiej by było, gdyby obróciła to w żart.

– Na Filipinach miał pan do czynienia ze szczurami wielkości psów, w dżungli miesiącami atakowały pana stada moskitów. Przeżył pan amputację w szpitalu polowym, nie wspominając już o jedzeniu w czasie rejsu przez Pacyfik. I to dwukrotnie! W porównaniu do tego dentysta to pestka!

Freddie roześmiał się, po czym szybko wykrzywił usta z bólu. Podniósł dłoń i dotknął nią policzka.

– Dobrze, proszę mnie na jutro umówić do tego rzeźnika.

– W porządku – przytaknęła, a następnie przeszła do następnego pacjenta.

Jenny nie cierpiała nocnej zmiany, ale równie mocno uwielbiała każdą godzinę zajmowania się tymi ludźmi. Nie było zbyt wielu zawodów, gdzie kobieta byłaby potrzebna w ten sposób, do czegoś znacznie więcej niż tylko rozdawanie leków i jedzenia. Ta praca obfitowała w momenty ludzkiego współczucia. Dotyk, żart, odrobina empatii i zrozumienia. Możliwość sprawowania takiej opieki nadawała sens jej życiu.

Szła dalej, sprawdzając rany i napełniając karafki wodą, następnie udała się do małego stolika przy drzwiach, gdzie siadała i notowała swoje spostrzeżenia.

Dla większości było jeszcze za wcześnie, żeby spać i kilka osób zaczęło rozmawiać o wyścigu armat, który miał się odbyć pod koniec tygodnia. Szwadron z Fortu Bryson, którego przyjazdu się spodziewano, był znany ze swojej umiejętności przepychania armaty przez plac defilad w rekordowym czasie, a żołnierze z Presidio mieli chęć ich pokonać. Większość pacjentów Jenny zamierzała oglądać zawody. Mimo iż ciała tych ludzi były poranione, ich umysły pozostały zdrowe, żywe i żądne współzawodnictwa.

Próbowała nie zwracać uwagi na rozmowy, kiedy zapisywała swoje obserwacje w dzienniku, ale tego wieczoru dyskusje były wyjątkowo ożywione. Kilka osób zaczęło narzekać na przywileje mieszkaniowe, jakie dostał w bazie nowy oficer. Jenny pracowała tu już wystarczająco długo, aby rozumieć nasilającą się niechęć, jaką żołnierze odczuwali do oficerów, powodowaną czy to rodzajem munduru, czy lepszymi zarobkami, a nic nie wzbudzało więcej sporów niż lepsze warunki mieszkaniowe, jakie mieli oficerowie. Większość żołnierzy w Presidio stacjonowało w ciasnych koszarach ze wspólnym zapleczem socjalnym, podczas gdy oficerowie mogli mieszkać ze swoimi rodzinami przy pięknej ulicy z ceglanymi domami z czasów georgiańskich.

– Dlaczego nie może dostać jednego ze starszych mieszkań garnizonowych? Mała dziewczynka nie potrzebuje aż tyle miejsca. Przecież człowiek z dzieckiem nie musi od razu dostawać do dyspozycji całego domu.

Jenny się zatrzymała. W Presidio nie było prawie żadnych dzieci, więc zaczęła podejrzewać, że mówią o Ryanie.

– Nigdy go nie widziałem w Manili – powiedział jeden z pacjentów z tyłu sali. – Sprawdzałem wszystkich, którzy wysiadali ze statków w Zatoce Manilskiej i jego tam nie było.

– Ech, ci marynarze – burknął inny.

– Chyba nie myślisz, że zdezerterował, co?

Freddie oparł się na łokciu, a inni nachylili się, żeby słuchać.

– Od kiedy przyjechał do Presidio, generał Dwyer traktuje go jak bohatera wojennego albo członka rodziny królewskiej przybyłego z wizytą. A przecież on nim nie jest. Służyłem w Ósmym Korpusie jako sekretarz generała Lomana i Loman go nie cierpiał. Mówił, że gdy my ostro ćwiczyliśmy w dżungli, Gallagher zarabiał krocie na jakichś wojennych spekulacjach.

Jenny zamarła. Rzeczywiście rozprawiali o Ryanie. Zakręciło jej się w głowie, ale Freddie nie przestawał mówić, więc pochyliła się, by nasłuchiwać.

– Generał Loman mówił, że Gallagher mieszkał na jachcie w Zatoce Tokijskiej. Podobno przez całą wojnę nawet nie zakosztował walki.

– Na przemycaniu kontrabandy z Japonii można było robić świetne interesy – powiedział inny pacjent. – Chyba pensja oficera marynarki mu nie wystarczała, musiał popłynąć do Tokio.

Dłonie Jenny zaczęły się pocić. Nie chciała o nim w ten sposób myśleć, ale żołnierze mówili tak, jakby to była prawda. Ryan był wychowywany w Japonii przez rodziców-misjonarzy. Mówił biegle po japońsku i ten kraj mógł być dla niego wyśmienitym miejscem ucieczki, jeśli sytuacja wojenna na Filipinach okazałaby się zbyt napięta.

Tysiące żołnierzy dezerterowało w czasie wojny. Na terenie bazy, podobnie jak w całym kraju, rozwieszone były ogłoszenia o poszukiwaniu zbiegów, oferujące nagrody za ich złapanie. Na myśl o tym, że Ryan mógł być dezerterem, przeszedł ją dreszcz niepokoju.

Mężczyźni leżący na oddziale kontynuowali swoje narzekania. Każdy z nich był poważnie ranny i nie mieli cienia litości dla uciekinierów.

– Chyba nie myślisz naprawdę, że zdezerterował? – spytał sierżant Grigsby. – To, że nikt go tam nie widział, jeszcze o niczym nie świadczy.

– Jack Taylor mówił, że sprawdzał spis oficerów marynarki wysłanych na Filipiny. Gallagher był przypisany do USS Baltimore, ale oficerowie na tym okręcie opowiadali, że uciekł, zanim wypłynęli na Filipiny. Ja myślę, że w ogóle tam nie dotarł. A teraz jest tu i spotyka się z najważniejszymi oficerami w Presidio. Jeśli Gallagher rzeczywiście był dezerterem, powinni wiedzieć to, co my wiemy.

– Czcza gadanina – skwitował major Kinnear sceptycznie. Był on jedynym oficerem na oddziale i pozostali żołnierze instynktownie ulegali jego opiniom. – Siostro Bennett, proszę mi przynieść papier i ołówek.

Dobry Boże, co on planował? Poczuła suchość w ustach, gdy podawała majorowi notatnik.

On oparł go na swoim jedynym kolanie.

– Posłuchajmy wszystkich opowieści, a ja zapiszę całość w bezstronny sposób – powiedział Kinnear. – Jeśli będzie z tego wynikać coś więcej niż bezpodstawne spekulacje, przekażę to generałowi Dwyerowi, aby oddał tę sprawę pod sąd wojenny.

Pielęgniarka usiadła oniemiała przy swoim stoliku, gdy padały informacje obciążające Ryana, dotyczące głównie tego, że na Filipinach nie pełnił żadnych oficjalnych obowiązków. Niektórzy sugerowali, że nigdy nawet nie opuścił kraju i całą wojnę przeżył w luksusowych warunkach w San Francisco. Inni mówili, że zdezerterował po pierwszej ciężkiej walce pod Quingua.

Zadzwonił dzwonek znajdujący się na ścianie za stolikiem Jenny. Było to wezwanie od siostry z oddziału pooperacyjnego. Na zmianie nocnej na każdym oddziale była tylko jedna pielęgniarka i jeśli ktoś potrzebował dodatkowej pary rąk, korzystał z systemu dzwonków, aby prosić o pomoc. Jenny została właśnie wezwana i raczej było to coś pilnego.

Stała, ale zawahała się przy drzwiach. Wysłuchiwanie plotek o Ryanie było męczarnią, ale wydawało się to jej potrzebne. Torturą było nawet słuchanie odgłosu ołówka, którym major Kinnear notował szczegóły, jakie mogły przyczynić się do wysłania Ryana przed sąd wojenny.

Ryanie, co takiego zrobiłeś?

Chronienie Ryana wydawało się niemądre, ale już od chwili, gdy go poznała, wydawał się jej zbyt subtelny jak na wojownika. Miał oczy poety. Był uprzejmym i pełnym współczucia człowiekiem... takim, który mógłby się złamać pod wpływem trudnych działań wojennych w dżungli.

Dzwonek zadzwonił ponownie i kilku pacjentów spojrzało na Jenny, zastanawiając się zapewne, dlaczego zwleka z wyjściem.

– Zaraz wrócę – powiedziała, opornie ruszając z miejsca, po czym drobnymi krokami udała się ciemnym przejściem przez werandę w stronę oddziału pooperacyjnego.

Pacjent po zabiegu usunięcia wyrostka robaczkowego rozerwał szwy, spadając z łóżka, i siostra Tilden potrzebowała wsparcia. Jenny pomagała odkażać przyrządy, podczas gdy jej koleżanka odcinała kilka starych szwów. Gdy udało im się zakończyć wszystkie zabiegi, pacjent był cały spocony i obolały. Jenny poszła po kawałki lodu, aby mógł się trochę ochłodzić.

Godzinę później była już wolna. Odniosła brudne bandaże do pralni, po czym udała się do umywalni, gdzie dokładnie oczyściła ręce mydłem, a paznokcie wyszorowała twardą szczoteczką. Większość ludzi nie znosiła mydła sodowego używanego w szpitalu, jednak Jenny lubiła ten zapach, który kojarzył się jej z higieną, a delikatne szczypanie na dłoniach sprawiało jej przyjemność. Wiedziała, że dzięki temu ręce są całkowicie czyste i odkażone.

Kiedy wróciła, oddział był pogrążony w ciszy. Większość mężczyzn spała, a Jenny, jak zawsze po powrocie z wezwania, przeszła środkiem sali, sprawdzając w milczeniu, czy nie dzieje się nic niepokojącego.

Major Kinnear spał głęboko, a zagięta kartka papieru spoczywała na jego brzuchu, przytrzymywana ciężarem dłoni. Chrapał.

Z trudem przełknęła ślinę. Bardzo chciała dostać w swoje ręce ten kawałek papieru, ale zauważyła, że kapral McAllister obserwuje ją z drugiego końca sali. Stracił obie nogi nad kolanami i ból sprawiał, że spanie przychodziło mu z trudem. Na udach miał położoną książkę, a ze stolika przy łóżku docierało w jego stronę lekkie światło pojedynczej żarówki.

Usiadła przy biurku, aby odnotować swoje krótkie wyjście na oddział pooperacyjny, cały czas myśląc o tym, jak mogłaby wydobyć notatkę spod ręki śpiącego majora. Narzekania szeregowych żołnierzy mogły przyczynić się co najwyżej do plotek, ale notatka w ręku majora Kinneara była czymś innym. Zgłoszenie dokonane przez oficera zostanie potraktowane poważnie.

Westchnęła. Dlaczego tak martwiła się o Ryana Gallaghera? Ryan zupełnie się nią nie przejmował, bo gdyby było inaczej, próbowałby się z nią kontaktować po rezygnacji ze służby. Mógł przecież skontaktować się z nią choćby w ubiegłym tygodniu. Ze wszystkich plotek, jakie dziś usłyszała, wynikało, że musiał być w Presidio już od kilku dni.

Nie musiała przynajmniej już roztrząsać, dlaczego Ryan porzucił ją tak nagle. Lily była śliczną dziewczynką, która wyraźnie uwielbiała swojego ojca. A może nie była naprawdę jego córką. Może Ryan znalazł osierocone dziecko, które potrzebowało opieki i przywiózł je ze sobą? Była to kusząca myśl, ale rysy Lily poza cechami azjatyckimi miały coś, co świadczyło o tym, że płynęła w niej również krew białych Amerykanów. Jeśli Lily miała cztery lata, znaczyło to, że została poczęta pięć lat temu, mniej więcej wtedy, gdy Ryan wysłał Jenny pamiętny list, w którym zrywał z nią wszelkie kontakty, mimo wcześniejszych zapewnień o miłości.

Naprawdę go kochała tamtej beztroskiej wiosny. Zakochała się szybko i mocno, mimo tego, że był śmiertelnie chory, gdy się poznali. Okręt USS Baltimore wpłynął do portu z dwudziestoma trzema marynarzami cierpiącymi na tyfus. Ryan został umieszczony na oddziale, na którym pracowała. Było to sześć lat temu, a ciągle pamiętała pierwsze słowa, jakie zamienili. Układała leki w apteczce, gdy zawołał z drugiego końca sali:

– Siostro! Szybko, potrzebuję pomocy!

Rozpoznała ten ton głosu. Zanim dobiegła z miską, zwymiotował na siebie. Opadł na łóżku, zasłaniając twarz drżącą dłonią.

– Przepraszam – powiedział.

– To moja wina, nie pana. – Odsunęła zabrudzoną pościel i szybko złożyła czyste końce na największe zabrudzenia, po czym zwinęła wszystko razem.

– Naprawdę... przepraszam. – Na jego twarzy widać było skrępowanie, a dłoń zakrywała oczy. Próbowała odsunąć jego rękę, by zmienić mu zamoczoną koszulę, ale nie chciał na to pozwolić.

– Nie powinna pani tego robić – powiedział, z wysiłkiem próbując usiąść.

– To moja praca, poruczniku. Robiłam to już mnóstwo razy, szczególnie odkąd przypłynął Baltimore. Musieliście się strasznie czuć.

Wysiłek związany z siadaniem bardzo go zmęczył. Ryan opadł na materac, osłabiony, ciężko oddychając.

– Trudno to porównać z tym, jak okropnie czuję się w tej chwili.

Mimo bladości był przystojnym mężczyzną o blond włosach i oczach w odcieniu ciepłego brązu. Ale taka kompromitacja! Odwracał twarz od Jenny, tak jakby był przerażony tym, że ktoś go widzi.

Usiadła na krześle przy jego łóżku i pochyliła się bliżej, tak, aby inni pacjenci nie mogli usłyszeć jej słów. Nadal nie patrzył w jej stronę, więc mówiła cicho prosto do jego ucha.

– Zwymiotowałam na siebie w pierwszym dniu w nowej szkole – szepnęła.

Jego głowa odwróciła się na poduszce, a Jenny omal nie roześmiała się w głos na widok zdziwienia w jego oczach.

– Jeśli dziewięcioletnia dziewczynka poradziła sobie ze wstydem, to marynarz na pewno też to potrafi. Ręce do góry! Muszę z pana zdjąć tę koszulę.

Podporządkował się. Gdy pomagała mu usiąść, z trudem się uśmiechnął. Jenny była wdzięczna, iż moment jej upokorzenia z dzieciństwa sprawił, że temu człowiekowi było nieco łatwiej w podobnej chwili. W jej dzieciństwie nic nie było łatwe, a wypadek z torsjami w szkole był pestką w porównaniu z całą resztą.

W ciągu pięciu minut porucznik Gallagher był już umyty przy pomocy gąbki, przebrany w czystą koszulę i posadzony na wózku, aby Jenny mogła go przewieźć do łóżka ze świeżą pościelą. Opierał się o nią ciężko, gdy pomagała mu wysiąść z wózka, by się położył. Dziesięciometrowa podróż wyczerpała go całkowicie. Leżał mizerny i patrzył, jak ona poprawia pościel i przykrywa go.

– Dlaczego została pani pielęgniarką? – spytał.

– Dobrze się zarabia.

Sprawiał wrażenie zaskoczonego jej odpowiedzią.

– To brzmi trochę jak zimna kalkulacja.

– Mówi ktoś, kto prawdopodobnie nigdy nie był głodny ani przemarznięty.

– Racja – przyznał, śmiejąc się słabo. – Ale tak naprawdę... dlaczego została pani pielęgniarką? Widziałem, jak się pani zajmuje innymi pacjentami, i jest pani inna niż pozostałe siostry. Nie umiem tego dokładnie określić. Zastanawiałem się więc nad tym, co sprawiło, że zdecydowała się pani na pielęgniarstwo.

To była przyzwoita praca. Może pielęgniarstwo bywało momentami trudne czy niewdzięczne, jednak było uczciwym zawodem, który pomagał jej wymazać wspomnienia z przeszłości.

Nadała twarzy spokojny wyraz.

– Mówiłam panu. Dobrze się zarabia.

Porucznik Gallagher nie wyglądał na przekonanego. Leżał w łóżku, blady i wyczerpany, ale ciągle wnikliwie się jej przyglądał, jak gdyby próbował złożyć razem części jakiejś układanki. Gdy odchodziła, ujął jej dłoń.

– Jeszcze raz bardzo mi przykro z powodu tego bałaganu.

– Spokojnie, panie marynarzu. Jestem najtwardszą pielęgniarką, jaką kiedykolwiek pan poznał.

Najprawdopodobniej była najtwardszą pielęgniarką w całym kraju. W zawodzie, w którym pracowało wiele skromnych, dobrze wychowanych młodych kobiet, Jenny odbiegała od normy. To było niesamowite, w jaki sposób trochę mydła i sztywno wykrochmalony pielęgniarski strój mogły ukryć fragmenty życia, których nie chciała nikomu pokazywać.

Minął tydzień, zanim Ryan był w stanie wstawać z łóżka. Kolejne dwa tygodnie spędził już na innym oddziale, gdzie odzyskiwał siły. To wówczas Jenny zaczęła spotykać go na tarasie z widokiem na zatokę, gdzie szkunery wpływały i wypływały z portu. Nigdy nie była poza obrzeżami San Francisco i urzekały ją historie, które Ryan opowiadał o swoim życiu. Mimo iż brzmiały one jak opowieści prosto z książki Rudyarda Kiplinga, Ryan nie był nigdy chełpliwy czy arogancki. Po prostu przedstawiał fakty, a ona, słuchając go, ulegała stopniowo urokowi jego łagodnego usposobienia. Większość dzieciństwa Ryan spędził w różnych wioskach na rolniczych obszarach Japonii, jeżdżąc wraz rodzicami-misjonarzami z placówki na placówkę. Miał siedemnaście lat, gdy znalazł się w Stanach Zjednoczonych, by uczęszczać do Akademii Morskiej.

– Chciałby pan kiedyś wrócić do Japonii? – spytała go pewnego dnia.

Umilkł, patrząc w dal, gdzie morze łączyło się z niebem. Gdyby ktoś wypłynął stąd na zachód, poza horyzont, pierwszym fragmentem lądu, jaki by ujrzał, byłyby skaliste wybrzeża Japonii. Nieobecny wzrok Ryana wydawał się to przeczuwać.

– To piękny kraj – powiedział w końcu. – Ale nie, nie chciałbym już nigdy wrócić do Japonii. – Uwolnił się od chwilowego niepokoju, a jego twarz się rozjaśniła. – Znacznie chętniej dowiem się czegoś o pani. Proszę opowiadać.

Jej życie przed Simonem nie było warte wspominania, więc przeszła do jedynej części, o której chciała wspomnieć.

– Mój ojciec ma sklep jubilerski – powiedziała.

Kiedy Ryan się dowiedział, że Simon mieszka zaledwie kilka mil od Presidio, zapragnął go poznać. Jenny była zauroczona Ryanem, kiedy wchodzili do sklepu Simona w latynoskiej dzielnicy, a gdy stamtąd wychodzili, była już zakochana.

Simon był ekscentrycznym starszym panem, który od zawsze pałał niewytłumaczalną miłością do pereł. Mógłby bez końca opowiadać o ich niezwykłości, a tego popołudnia był w wyjątkowo dobrej formie.

– Perła jest uważana za dar boży o właściwościach leczniczych – mówił Simon, pokazując Ryanowi pierścionek z perłą otoczoną misternym zdobieniem. – Cesarzowa austriacka zachorowała kiedyś w niewytłumaczalny sposób – opowiadał przyciszonym głosem. – Żaden z lekarzy czy cesarskich doradców nie był w stanie zdiagnozować jej schorzenia i wydawało się, że jest umierająca. Wówczas jedna z dam dworu powiedziała, że dzieje się tak dlatego, że perły, które cesarzowa nosiła na szyi, tęskniły za oceanem i to ich smutek był przyczyną choroby. Cesarzowa zarządziła, aby perły zostały zawiezione nad Morze Egejskie i wrzucone do ciepłej, słonej wody. W cudowny sposób wyzdrowiała dokładnie w tej samej chwili, w której perły powróciły do morza.

– A pan w to wierzy? – spytał Ryan.

Jenny wstrzymała oddech. Zaciekle broniła Simona i nie chciała, aby ktoś wyśmiewał się z jego dziwacznych opowieści. Jednak w głosie Ryana nie było szyderstwa. Wręcz przeciwnie – wydawał się zafascynowany i zaciekawiony, słuchając opowieści.

– Jeśli nie jest to prawdą, to powinno – stwierdził Simon.

Ryan pokiwał głową, wpatrując się w pierścionek, jak gdyby był on rzeczywiście niezwykły.

– Zgadzam się. W perle jest jakaś tajemnica. To niezwykle piękna rzecz, ale to piękno wiąże się z pewną ceną. To reakcja ostrygi na ból, która sprawia, że węglan wapnia osadza się i nabiera połysku, aby stać się cudem natury.

Od tego dnia Jenny wiedziała, że go kocha. Ryan był inteligentny i wykształcony, a o legendach związanych z perłami mówił z tęsknotą i podziwem, podobnie jak Simon.

Było to sześć lat temu. Trudno było pogodzić ze sobą obraz tamtego uprzejmego mężczyzny i osoby, która dzisiejszego popołudnia zignorowała ją na dziedzińcu.

Spojrzała na majora Kinneara, którego ręka nie poruszyła się na napisanej przez niego notatce. Nie mogła jej zabrać, dopóki wszyscy na oddziale nie spali. Ciągle świeciła się jednak lampka przy stoiku kaprala McAllistera, który w końcu wydawał się zapadać w sen. Miał zamknięte oczy, a trzymana przez niego książka była niebezpiecznie przechylona.

Bezszelestnie podeszła w kierunku kaprala McAllistera, sprawdzając jego oddech i wyłączyła lampkę nocną. Nie poruszył się. Wyjęła książkę z jego dłoni, założyła strony wstążeczką i cichutko odłożyła na stolik.

Wszyscy spali. Teraz albo nigdy.

Była w stanie to zrobić. Umiała wykradać rzeczy z kieszeni i ukrywać ślady, odkąd była małym dzieckiem. Zabranie tego listu było igraszką.

Major Kinnear chrapał rytmicznie, gdy podchodziła do jego łóżka. Wstrzymała oddech, gdy pociągnęła za brzeg kartki, wysuwając ją delikatnie spod jego dłoni. Gdy tylko ją wyciągnęła, major Kinnear zakaszlał, poruszył się i odwrócił na drugi bok.

Znieruchomiała, trzymając w ręku notatkę. Jeśli ktokolwiek na oddziale by się obudził, po prostu odłożyłaby kartkę na stolik nocny, tak jak to zrobiła z książką kaprala McAllistera.

Nikt się nie ruszał. Zaniosła notatkę do swojego stolika, ciągle jeszcze nie mogąc swobodnie oddychać. Jeśli ktoś przyłapałby ją na czytaniu tych zapisków, mogłoby się to źle skończyć. Być może nawet straciłaby pracę. Pielęgniarki musiały się prowadzić nienagannie, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Cokolwiek rzucałoby cień podejrzeń na jej moralność, mogło wykluczyć ją z zawodu.

Dość tego! Nieważne, co się wydarzy, ponieważ Jenny przetrwa życiową burzę i wyjdzie z niej z podniesioną głową. Robiła tak przez całe życie. Wzdrygnęła się na delikatny odgłos szeleszczącego papieru, gdy otwierała notatkę. Pismo zapełniało obie strony. Czytała szybko. Większość były to wykluczające się nawzajem bzdury – po prostu bezpodstawne plotki marynarzy, którzy odczuwali niechęć do nowego oficera w bazie. Jednak major Kinnear zaznaczył dwa miejsca gwiazdkami. Jednym z nich było stwierdzenie, że Ryana widziano w cywilnym ubraniu na rynku w Manili i podejrzewano go o spekulanctwo i przemyt towarów z Japonii. Drugie dotyczyło oświadczenia byłego sekretarza generała Lomana, wskazującego, że generał ma powód, by podejrzewać, że porucznik Gallagher zdezerterował i uciekł do Japonii. Obydwa brzmiały bardzo źle.

Złożyła notatkę, czując mdłości na myśl o implikacjach. Dezercja ciągle jeszcze szerzyła się za granicą i jeśli podejrzewany był o nią oficer, wojsko nie miałoby innego wyjścia, niż potraktować go jako przykład. Wstała cicho i odłożyła kartkę na stolik majora Kinneara.

Chciała wyzbyć się opiekuńczości wobec Ryana, żywionej do niego od momentu, gdy go poznała.

Zawsze była uprzejma w stosunku do pacjentów, ale w Ryanie było coś, co prześlizgnęło się przez mur dystansu, jaki chronił jej serce. Rozbroił ten mur swoim uśmiechem. W jej świecie pełnym twardych i brutalnych żołnierzy on był spokojny i szlachetny. Można nawet powiedzieć, że wrażliwy.

Dlatego nazwała go Galahad. Wyszło to na jaw, gdy zaśmiała się z tego, że się zarumienił, słuchając, jak jeden z żołnierzy opowiadał sprośną historyjkę o dziewczętach z sali tanecznej przy wybrzeżu.

– Nie bądź taki wstydliwy, Galahad – zażartowała.

Powiedziała to cicho, ale pacjent z łóżka obok usłyszał wszystko i wybuchnął śmiechem.

– Ty, Galahad! – Chichotał marynarz. – Nie marnuj czasu siostry Bennett. Zaplamisz sobie aureolę.

Wszyscy marynarze z Baltimore przyznali, że było to świetne przezwisko i zaczęli nazywać Ryana: „Galahad”. Zrobiło się jej głupio i próbowała jakoś załagodzić sytuację, ale Ryan zbył to wzruszeniem ramion i przygaszonym uśmiechem.

– Mówili na mnie o wiele gorzej – powiedział.

Wszystko to wydawało się takie odległe, ale nie mogła powstrzymać opiekuńczych uczuć w stosunku do niego. Pomimo tamtego lakonicznego listu pożegnalnego. Pomimo tamtej małej dziewczynki. Powiadomienie Ryana o całej tej sytuacji byłoby łatwe, ale czy powinna ryzykować swoją pracę dla kogoś, kto ją zdradził?

Popatrzyła na list na stoliku majora Kinneara. Ryan nie zasługiwał na jej współczucie i najmocniej jak potrafiła, pragnęła stłumić serdeczność, jaką wobec niego odczuwała. Byłoby to jednak jak zatrzymywanie fali płynącej do brzegu. Wspomnienia pogodnych i szczęśliwych dni z Ryanem były zbyt cenne. Nigdy nie żałowała tego, że go poznała.

Miała w życiu tylko jeden poważny wyrzut. Jenny oddałaby wszystko, by móc zmienić to, co wydarzyło się tej nocy, gdy poznała marynarza ze szramą na lewej brwi. Do dziś dnia pojawiał się w jej koszmarach. Nie chciała więcej wyrzutów sumienia o ciężarze takim jak ten. Życie było za krótkie, aby tracić je na żale i poczucie winy.

Jutro pójdzie ostrzec Ryana.

Jenny udała się w kierunku kwater oficerskich, gdy tylko pielęgniarka z porannej zmiany pojawiła się, aby przejąć swoje obowiązki. Baza tonęła we mgle, a wilgoć sprawiała, że poranek wydawał się jeszcze chłodniejszy. O tej porze nie spała tylko ona i jakieś pojedyncze ptaki.

Idąc wzdłuż baraków żołnierzy, dotarła do rzędu domów zamieszkiwanych przez oficerów, stojących wzdłuż wzgórza. Były nieskazitelne, z gankami ozdobionymi kolumnami pomalowanymi białą, lśniącą farbą. Żywopłoty były równo przycięte, a okna błyszczały w świetle poranka.

Większość domów miała tabliczki z nazwiskami i stopniami oficerów przybite do balustrad, a budynki stojące jako ostatnie w rzędzie były przeznaczone dla odwiedzających. Skąd miała wiedzieć, w którym z nich mieszka Ryan?

Wchodziła na wzgórze, mijając jednakowe schludne domy. Patrząc na taką harmonię, nietrudno było sobie wyobrazić, że mieszkający tam ludzie są szczęśliwi.

Zatrzymała się i patrzyła z zadziwieniem. Na drzwiach frontowych i oknach domu na końcu szeregu były rozbite jajka. Żółtka ściekały po szybach, a skorupki zaśmiecały ganek.

Teraz wiedziała już, gdzie mieszka Ryan.

Okazało się, że żołnierze w Presidio słyszeli plotki o Ryanie i dali znać, co myśleli o dezerterze. Kto mógłby zrobić coś takiego? Żaden z oficerów nie ryzykowałby swojej kariery dla czegoś tak lekkomyślnego. Nikt z jej pacjentów również nie mógł tu być zeszłej nocy. Pracownice cywilne nie interesowały się tym na tyle, by ryzykować swoją pracę.

Chyba że pracownica cywilna kiedyś zakochała się w mężczyźnie, który ją zostawił, by romansować z inną kobietą.

Jenny odsunęła tę myśl. Wchodziła po schodach, oceniając straty. Plamy z żółtek na drzwiach wejściowych były jeszcze mokre. Omijając skorupki, zapukała.

Otworzył Ryan, jeszcze w piżamie i szlafroku. Zapomniała już, jaki był przystojny. Jego włosy były o wiele jaśniejsze, niż to pamiętała, miały pojedyncze pasma smagane słońcem i były dłuższe, niż wówczas, gdy się spotykali. Przelotny wyraz zaskoczenia pojawił się na jego twarzy, zanim zdążył go zamaskować.

– W czym mogę pani pomóc?

Zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy powinna wybuchnąć śmiechem, czy zebrać resztki ściekających jajek i rzucić w niego. Czekał uprzejmie i wydawało się, że jej nie rozpoznaje.

– Naprawdę zamierzasz tu stać i udawać, że mnie nie znasz? – spytała.

Stracił oddech, a jego policzki się zaczerwieniły, tak jak wówczas, gdy bywał zdenerwowany lub zawstydzony. Głośno przełknął ślinę, ale potrwało jakiś czas, zanim spojrzał jej w oczy.

– Oczywiście, że nie. Co u ciebie, Jenny?

– Wszystko w porządku. Wydawało mi się, że widziałam cię wczoraj na dziedzińcu. Czy jestem aż tak straszna, że nie mogłeś się nawet do mnie odezwać?

– Odrobinę – przyznał opornie.

Cokolwiek miał powiedzieć, nie był w stanie tego z siebie wydobyć, gdy zauważył jajka porozbijane na drzwiach i frontowym oknie. Widać było, że nie wiedział o tym aż do tego momentu. Zdenerwowany zmarszczył brwi, ale patrząc na Jenny, nie wydawał się już aż tak zaskoczony.

– Nie zrobiłam tego – powiedziała szybko.

– Nie myślałem, że to ty. Podstępy nie są w twoim stylu.

Oceniając wzrokiem szkody, znieruchomiał na widok mężczyzny wychodzącego z domu obok i zapinającego guziki na mundurze kapitańskim. Jenny próbowała nie skulić się ze strachu. Miała na sobie strój pielęgniarki i rozmowa z mężczyzną, który stał boso, mając na sobie tylko piżamę i szlafrok, nie wyglądała zbyt korzystnie.

Oficer przyglądał się im z zaciekawieniem.

– Dzień dobry, poruczniku Gallagher.

– Dzień dobry, kapitanie Ainsworth – odpowiedział Ryan z uprzejmym skinieniem, ale nie próbował przedstawiać Jenny, za co była mu wdzięczna.

Kapitan zszedł po schodach swojego ganku i podniósł poranną gazetę, która już została dostarczona. Powoli szedł ścieżką, przeglądając pierwszą stronę, a Jenny ze zniecierpliwieniem zwróciła się do Ryana. Nie rozmawiała z nim przez ostatnie sześć lat i miała pytania, przed których zadaniem nie mogła się powstrzymać.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że wróciłeś do Kalifornii? – spytała. – Myślałam, że po wojnie pojechałeś do Waszyngtonu. Mieszkałeś tam przez trzy lata po ukończeniu studiów...

– Nigdy nie mieszkałem w Waszyngtonie.

Zmrużyła oczy, ponieważ było to wierutne kłamstwo. Oczywiście, że mieszkał w Waszyngtonie! Zajmował mieszkanie przy Laboratorium Badawczym Marynarki Wojennej w centrum miasta. Pracował tam przez trzy lata. Była zauroczona jego opowiadaniami o zwiedzaniu muzeów Instytutu Smithsona i wchodzeniu na samą górę Pomnika Waszyngtona, mimo że wewnątrz wąskiej klatki schodowej było niezwykle ciasno i gorąco.

Skorupki chrupnęły pod jej butami, gdy podeszła bliżej.

Ryan wycofał się, ale ona nie ustępowała.

– Nie pracowałeś w Laboratorium Badawczym Marynarki Wojennej? – spytała.

– Nie.

To nie działo się naprawdę. Mężczyzna stojący przed nią był Ryanem, a równocześnie nim nie był. Ryan, jakiego pamiętała, był uprzejmy i subtelny, w przeciwieństwie do tego człowieka, który nie chciał jej nawet patrzeć w oczy. Stanowiło to taki szok w stosunku do tego, w co do tej pory wierzyła, że była zdezorientowana i oszołomiona.

– Nigdy nie mieszkałeś w Waszyngtonie i nie miałeś mieszkania przy ulicy Danburry?

– Już ci mówiłem, nigdy nie mieszkałem w Waszyngtonie.

Głośno przełknęła ślinę, próbując odzyskać orientację. Zniżyła głos i delikatnym szeptem wypowiedziała słowa, które musiały do niego dotrzeć.

– A ja nigdy nie leżałam na piasku przy mężczyźnie, którego uwielbiałam, patrząc na chmury i marząc o naszej przyszłości. Nigdy nie słyszałam, jak mówił, że jestem jedyną dziewczyną, przy której czuje się w pełni sobą. I nigdy, nawet w najdzikszych fantazjach, nie wyobrażałam sobie, że ten człowiek będzie mi kłamał prosto w twarz.

Tylko drobne drgnienie potwierdziło, że ją słyszał, ale zniknęło szybko, a jego twarz wygładziła się, nabierając obojętnego wyrazu.

– Żegnaj, Ryan.

Przypisy

[1] Oryg. cable car – pojazd charakterystyczny dla San Francisco, stosowany w transporcie miejskim, napędzany przy pomocy liny biegnącej między szynami (o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Sir Galahad – jeden z rycerzy Okrągłego Stołu.