Ku gwiazdom 2022 - Antologia Polskiej Fantastyki Naukowej - ebook

Opis

Drugi rocznik najlepszych polskich opowiadań SF!

Sięgając do fundamentów fantastyki naukowej zabierzemy was w głębiny kosmosu, w otchłań cyberprzestrzeni i w nieodległą przyszłość, która zaczyna się już teraz na naszych oczach. Zapraszamy do międzypokoleniowej wyprawy z udziałem debiutantów oraz uznanych autorów. Wspólnie wyruszymy ścieżkami naszych lęków oraz nadziei, splatając naukę z wyobraźnią. W drogę ku gwiazdom.

Lista opowiadań:

Piotr W. Cholewa Pochwała krótkiej formy (wstęp literacki)

Mirosław Usidus Science fiction w świecie post-industrialnym – to skomplikowane (wstęp naukowy)

Justyna Lech Kobieta, która niosła ogród

Dominik Szewczyk Białe węzły

Michał Pięta Słodka Ananke

Marcin Gawlik Obiecaj

Mateusz Gajda Imitacja

Tadeusz Markowski Analityk

Michał Kubicz Ogrody Chrystusa

Michał Protasiuk Doliny jej łez

Magdalena Salik Zero, nieskończoność, jeden

Michał Cholewa Zwycięstwo

Michał Kłodawski Atak Maniaque’a

Grzegorz Rogaczewski 69/26/5 w postacie wpisane

Dr Agata Kołodziejczyk W poszukiwaniu życia

 

Prof. UWM, dr hab. Leszek P. Błaszkiewicz SETI – wielka przygoda radioastronomii

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Tytuł: Ku gwiazdom. Antologia polskiej fantastyki naukowej 2022

Autorzy: Leszek Błaszkiewicz, Michał Cholewa, Piotr W. Cholewa, Mateusz Gajda, Marcin Gawlik, Michał Kłodawski, Agata Kołodziejczyk, Michał Kubicz, Justyna Lech, Tadeusz Markowski, Michał Pięta, Michał Protasiuk, Grzegorz Rogaczewski, Magdalena Salik, Dominik Szewczyk, Mirosław Usidus

Copyright © Wydawnictwo IX. 2022

Copyright for the cover art ©

by Vivi Ekhart & Wydawnictwo IX. Kraków 2022

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja i korekta: Marta Sobiecka, Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Vivi Ekhart

Komitet konkursowy:

Karol Ligecki (komisarz), dr hab. Aleksandra Klęczar, Grzegorz Czapski, Łukasz Marek Fiema, Magdalena Świerczek-Gryboś

Jury:

dr hab. Leszek Błaszkiewicz, dr hab. Edyta Rudolf, dr Szymon Charzyński, dr Krzysztof Marek Maj, Romuald Pawlak

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2022

Wydanie I

ISBN 978-83-67482-34-9

Piotr W. CholewaPochwała krótkiej formy

Do dziś pamiętam pierwszą książkę fantastyczną, jaką przeczytałem. Czy raczej pierwszą „poważną” – wcześniej poznałem pewnie Wielką, większą i największą Jerzego Broszkiewicza (na jej podstawie nakręcono film w 1962 r.). Może nawet była lekturą? Ale ta naprawdę pierwsza prawdziwa poważna fantastyka, którą przeczytałem, to nie Lem, jak u większości fanów mojego pokolenia, a Wakacje cyborga – antologia opowiadań francuskich, wydana przez Iskry w 1968 r. Zawarte w niej teksty były różne – lepsze i gorsze, odmienne od anglosaskiego standardu (wtedy jeszcze tego nie wiedziałem), niekiedy zachwycające rozmachem, a niekiedy utrzymane raczej w stylistyce Verne’a. W każdym razie zarówno ich fantastyczność, jak i różnorodność wciągnęły mnie w fantastykę na resztę życia – przynajmniej do dzisiaj. Pamiętam, że obiecałem sobie wtedy: od teraz będę czytał tylko fantastykę. Na szczęście nie byłem w tym konsekwentny…

Dlaczego o tym wspominam? Dlatego że z tych czy innych powodów opowiadania nie cieszą się dziś popularnością. Wielcy wydawcy nie są zainteresowani antologiami (choć znani autorzy mogą pewnie liczyć na zbiory opowiadań), z dużych pism działa jedynie „Nowa Fantastyka”. A przecież – przynajmniej w moim przypadku – to właśnie opowiadania dostarczyły mi doznań niezwykłych i do dzisiaj wspominam niektóre ze wzruszeniem/ uniesieniem/ śmiechem…

Krótka forma literacka ma wiele zalet. Przede wszystkim jest sfabularyzowaną anegdotą, a zatem na ogół opisuje jeden pomysł, czasami zbyt skromny na powieść, ale – zdaniem autora – zbyt dobry, żeby go odrzucić. Pozwala zatem autorowi i czytelnikowi skupić się na głównym przesłaniu, bez odwracających uwagę wątków, docenić pointę. Pisarz może zadbać o każde zdanie, czytelnik każde zdanie ocenić. Opowiadanie wymaga więc pewnego kunsztu, talentu do snucia opowieści, czasem do żartu czy paradoksu. Rozszerzenie opowiadania do całej powieści zdarza się wcale nie tak rzadko, ale nie zawsze jest to rozsądny pomysł.

Z drugiej strony, dla początkującego autora jest to forma wygodna, bo mimo braku pisarskiego doświadczenia pozwala zapanować nad fabułą, nie pogubić się w równoległych wątkach, nie pomylić postaci (każdemu przecież może się zdarzyć, że jakiś bohater zginie dwukrotnie, obydwa razy bohatersko – zwłaszcza w cyklach powieściowych). Podsumowując – od opowiadania łatwiej zaczynać, ale też opowiadanie pozwala autorowi wykazać się pomysłowością, talentem i błyskotliwością.

Są twórcy, którzy w krótkich formach literackich spełniają się najlepiej – Robert Sheckley, Kir Bułyczow… Są tacy, których zarówno opowiadania, jak i powieści są świetne: Stanisław Lem, Roger Zelazny, Andrzej Sapkowski…

Opowiadanie jest formą, która pozwala na pewne eksperymenty techniczne i warsztatowe. Brian W. Aldiss napisał opowiadanie Nieszczęsny mały wojowniku, z narracją w drugiej osobie liczby pojedynczej, tekst Michaiła Puchowa Palindrom do antyświata, rzeczywiście jest palindromem. Nie pamiętam już kto, chyba Sheckley właśnie, napisał historię, którą czytamy od końca (pierwsze zdanie to: Tak się kończy ta opowieść), a obowiązkowy zwrot akcji i zaskakujące rozwiązanie pojawiają się, kiedy poznajemy początek. Na którymś z konwentów, w konkursie na najkrótsze opowiadanie zwyciężył tekst liczący 0 słów (zero!) i tytuł: Gdyby Ewa była bezpłodna. Są konkursy opowiadań ośmiosłownych: Zadanie wykonane. Elvis martwy. Oczekuję ewakuacji na Marsa.

W opowiadaniach ważną rolę może odegrać tytuł. Czytałem sporo takich, które niekoniecznie powalały treścią, ale ich tytuły… Dzień po dniu, w którym przybyli Marsjanie; albo Gdyby wszyscy ludzie byli braćmi, pozwoliłbyś któremuś poślubić swoją siostrę?; albo Grasujący w mieście na krawędzi świata…

Wystarczy. Ten krótki tekst nie ma być wyliczaniem przeczytanych przeze mnie opowiadań. Więc jeszcze tylko dwa przykłady…

Niedawno podszedł do mnie Paweł Majka, znany pisarz i autor grubych powieści, z pytaniem, które opowiadania pamiętam najlepiej, bo chciałby opracować listę tych wartościowych. Jak zawsze w takiej sytuacji, odpowiedziałem: to oczywiste – Nastanie nocy Asimova, o planecie krążącej wokół ośmiu słońc, gdzie tylko raz na kilka tysięcy lat zapada noc i pojawiają się gwiazdy…

I wtedy zobaczył gwiazdy! Nie marne trzy tysiące sześćset gwiazd widocznych z Ziemi! Lagaza znajdowała się w centralnym punkcie olbrzymiej galaktyki. Trzydzieści tysięcy słońc jaśniało przytłaczającym splendorem, stanowiąc groźbę straszniejszą nawet od szalonego wichru, który wstrząsnął zlodowaciałym, jałowym światem.

Dawno temu zjawił się u mnie inny znany pisarz i autor grubych powieści (wtedy jeszcze nie), niejaki Michał Cholewa, i poprosił o udostępnienie tekstu opowiadania o tytule Dziewięć miliardów imion boga. To jedno z tych, w których nie tylko tytuł, ale i pointa jest znakomita (Nad nimi powoli gasły gwiazdy). Michał pożyczył ode mnie antologię (tom szósty Kroków w nieznane), gdzie ten tekst się znajdował, potem przeczytał pozostałe tomy, a później podsumował, że dawni autorzy specjalnie i złośliwie wykorzystali wszystkie świetne pomysły, żeby młodym zamknąć drogę do pisarskiej kariery.

Michał nie miał racji – ale autorom opowiadań zamieszczonych w tej antologii życzę, by za jakiś czas po jej przeczytaniu jakiś debiutant powiedział o nich to, co mój syn o autorach z Kroków w nieznane.

Mirosław UsidusScience fiction w świecie post-industrialnym – to skomplikowane

Lektura opowiadań zgromadzonych w antologii skłania do przemyśleń na temat tego, skąd wziął się nurt literacki i, ogólniej, artystyczny, nazywany fantastyką naukową. Jak to się stało, że powstał, nigdy wprawdzie nie zdefiniowany w sposób pełny, ale zazwyczaj niezawodnie rozpoznawalny. I, wreszcie, co stało się z science fiction, po tym jak wicher przemian ostatecznie przeobraził rzeczywistość w świat post-przemysłowy.

Co do tego, że nurt ten jest owocem oraz swoistą (logiczną?) konsekwencją rewolucji naukowo-technicznej i przemysłowej, zainicjowanej mniej więcej ćwierć tysiąclecia temu, mam drobne jedynie wątpliwości. Encyclopædia Britannica podaje, iż termin „science fiction” został spopularyzowany, jeśli nie wynaleziony w latach 20. przez amerykańskiego wydawcę Hugo Gernsbacka, na którego cześć nazwano z kolei Nagrodę Hugo, przyznawaną corocznie od 1953 roku przez World Science Fiction Convention.

Nie jest wcale oczywiste, że ten luksembursko-amerykański wynalazca, pisarz i wydawca czasopism, rzeczywiście wynalazł sam termin. Owszem, jest uważany za ojca science fiction, bo jako pierwszy zaprojektował i wydał magazyn publikujący opowiadania o tej tematyce. Jego „Amazing Stories”, czasopismo, które wystartowało w 1926 roku, ułatwiło rozwój nurtu. Na łamach tego periodyku Gernsback lansował koncepcję, określaną przez siebie mianem „scientifiction”, wedle której „uroczy romans przeplatał się z naukowymi faktami i proroczymi wizjami”.

Niemniej, choć Gernsback mógł być ojcem definicji, to sam termin wynalazł niejaki William Wilson. To właśnie ów Brytyjczyk po raz pierwszy użył terminu „science fiction” w swojej książce o literaturze, głównie poezji, z 1851 roku, pt. A Little Ernest Book Upon a Great Old Subject. Pisał w niej, że odkrycia naukowe mogą tchnąć w literaturę coś nowego i żywego.

Fikcja w Poezji nie jest odwrotnością prawdy, ale jej miękkim i czarującym podobieństwem. Dotyczy to też Science Fiction, w której prawdy odkryte Nauki mogą być przekazane, splecione z miłą historią, która sama może być pełna poezji i prawdy – w ten sposób rozpowszechnia się znajomość Poezji Nauki, ubrana w szatę Poezji Życia – pisze Wilson i w tych słowach nietrudno znaleźć analogię do cytowanej wcześniej definicji „ojca” science fiction.

Jeśli uznamy Wilsona za twórcę samego terminu, to ślicznie, niczym w „uroczym romansie”, by użyć stylistyki Gernsbacka, data jego „wynalazku terminologicznego” wpasowuje się w tezę, że science fiction jest par excellence wytworem, emanacją i pochodną rewolucji naukowo-technicznej i przemysłowej. Brytyjski autor nie tylko pisał o tym w samym środku XIX-wiecznego wynalazczo-naukowego huraganu, ale też w tym, co napisał, wyraźnie odczytujemy sugestię, że jest on pod przemożnym wpływem wszystkiego, co się w wieku pary i elektryczności, czyli po prostu dookoła niego dzieje.

Chwila. A co ze znanymi przykładami znacznie starszej literatury zaliczanej w wielu źródłach do science fiction, nawet jeśli w momencie jej powstawania nie istniało jeszcze samo pojęcie? Co z uznawaną za pierwszy przykład fantastyki naukowej Prawdziwą historią, Lukiana z Samosat z II wieku n.e., w której opisuje „obcych” i coś w rodzaju podróży kosmicznych? Co z XVII-wiecznym Francisem Godwinem i jego The Man in the Moone? Co z księżną Margaret Cavendish przedstawiającą w wydanej w 1666 roku książce The Blazing World, obcy lub też, w innej interpretacji, utopijny świat? Co z nowatorską futurystyką Samuela Maddena z 1733 roku, Memoirs of the Twentieth Century (Pamiętniki z dwudziestego wieku)? Co z Francisem Baconem, Athanasiusem Kircherem, Cyranem de Bergerac, Jonathanem Swiftem i wieloma, wieloma innymi twórcami wizji „fantastycznych”, „pozaziemskich” podróży i obcych światów?

Czy to, co ci autorzy pisali wiele wieków wcześniej, można uznać za science fiction? Czy jednak nie, bo należy do kategorii i gatunków literackich podejść bardziej rygorystycznie, nie pozwalając sobie na określanie powstałych przed wiekami dzieł jako science fiction?

Być może, gdybyśmy sięgnęli po analogię z jakimś innym nurtem, byłoby nam łatwiej mówić i pisać, ale przede wszystkim rozumieć czym jest science fiction, a czego do tego nurtu nie należy zaliczać. Weźmy więc np. komiks. Już w średniowieczu umieszczano na malowidłach o tematyce religijnej, takie elementy jak filakterie, ozdobne wstęgi z napisami będącymi wypowiedziami widocznych na obrazach postaci. Był to ewidentny prototyp komiksowych „dymków”. Czy jednak stare obrazy na ścianach kościołów były komiksami? Czy jednak, by właściwie to pojęcie wyodrębnić, lepiej trzymać się tradycyjnej linii historycznej o historiach obrazkowych zrodzonych z ewolucji satyrycznych grafik w gazetach XIX wieku?

Ta analogia pomaga, jak się wydaje, wrócić do definiowania fantastyki naukowej przez ścisły związek z wielkimi przemianami w nauce i technice, jakie rozpoczęły się jeszcze w XVIII wieku. Eksplodowały w XIX. Doprowadziły do otoczenia ludzkości technologiami w XX wieku i ostatecznie przeobraziły się w świat, który znamy obecnie. To świat gasnących dymów cywilizacji opartej na stali, betonie, plastiku i paliwach kopalnych, ogarnięty rewolucją cyfrową rodzącą technosferę, w której zanurzamy się w sposób nieubłagany, choć jest ona paradoksalnie rzeczywistością mniej narzucającą się niż świat „starych” masywnych maszyn, ociekających olejami smarującymi, zionących smrodem wyziewów spalinowych, obezwładniających łomotem mechanizmów…

Można długo dyskutować i pisać sążniste dysertacje o tym, kiedy zaczęła się ta metamorfoza industrialnego świata. Czy to był 1973 rok, moment kryzysu paliwowego na Zachodzie? A może cezurą jest powstanie Internetu? Czy jednak coś jeszcze innego? Można spierać się, ale ani nie ma na to w tym krótkim z natury tekście miejsca, ani też nie jest to w ogóle potrzebne do zauważenia relacji zebranych w antologii opowiadań z przemianami, jakich doświadcza ludzka cywilizacja.

„Zauważenia” – tak, tego słowa używam, a nie np. „opisania”, „zdefiniowania”, „zrozumienia”. Relacja bowiem autorów do stanu obecnej ludzkiej cywilizacji już nie polega na widocznej u Wilsona i Gernsbacka dość prostej, co tu kryć, naiwnej, fascynacji sferą naukowo-techniczną. Nie polega również na dążeniu do opowiedzenia „miłej historii” na jej tle. Tak czy owak, ich stosunek do postindustrialnego świata wymyka się łatwemu opisowi. Jest to relacja, którą, sposobem znanym z mediów społecznościowych, można by raczej zakwalifikować jako: „To skomplikowane”.

A jakiż inny mógłby być stosunek obecnych pisarzy do świata, który tak bardzo się skomplikował i wciąż komplikuje?

LAUREACIKONKURSU

Justyna LechKobieta, która niosła ogród

Dwa lata po ślubie postanowiliśmy założyć prawdziwy ogród. Ostrzegano nas, że to nie najlepszy pomysł – że jeśli szukamy jakiegoś wielkiego celu w życiu, powinniśmy adoptować i karmić zwierzę w rezerwacie, albo postarać się o dziecko. Znajomi doradzali to pierwsze, rodzina podsuwała formularze zgłoszeniowe do badań płodności. Lecz my się uparliśmy. Młodzi, zakochani, żyjący w małym dwuosobowym świecie.

Sprzedaliśmy moje mieszkanie i kupiliśmy jedną z tych ruder pod miastem, w IV Dzielnicy – tam, gdzie jeszcze dochodziła kanalizacja i latarnie czasem się włączały, ale przerwy w dostawie prądu były dłuższe i częstsze niż w centrum, a dostęp do sieci tylko teoretyczny. Ekrany przeciwburzowe zaczynały się może dwieście metrów od naszego płotu, Kipiel była na wyciągnięcie ręki. Za dnia, kiedy oglądaliśmy stary dom i podpisywaliśmy umowę z łysawym właścicielem o nieszczerym uśmiechu to miejsce wydawało się arkadyjsko spokojne i piękne. Jeździliśmy tam przez trzy kolejne tygodnie, żeby malować, instalować nowe okna i przenosić pudła z rzeczami. Nie mogłam się doczekać, kiedy zamieszkam na wsi.

— Burze podchodzą czasem pod same osłony, ale proszę się nie bać — mówił pośrednik z biura handlu nieruchomościami. — Bywają głośne, ale ekrany je zatrzymują.

Nie bałam się. Zaraz po przeprowadzce posadziliśmy brzozę. Andrzej skopał ziemię – nie było jej dużo, ale zajęło mu to cały dzień. Z nieba lał się złoty żar, koszulka kleiła się Andrzejowi do ciała. W końcu zdjął ją i pracował półnago. Wyglądał, jakby sam wyrósł prosto z ziemi, kiedy pot wyparowywał z jego czerwieniejącej skóry. Lśniący tytan ze skał i prochu. Przynosiłam mu lemoniadę i kanapki z syntetycznym mięsem, które przywiozłam z miasta.

Gdy skończył pracę i wszedł do domu, jego włosy pachniały słońcem, a skóra cuchnęła zwierzęco. Kochaliśmy się jeszcze w przedsionku. Potem pomogłam mu się umyć i posmarowałam pianką na oparzenia.

Następnego dnia posiał trawę – nasiona kosztowały majątek – i wyznaczył grządki oraz klomby.

To zaczęło się chyba wtedy, kiedy wracając ze sklepu zobaczyłam kobietę. Dzień był jak zwykle gorący i suchy, powietrze nieprzyjemne jak piasek. Filtry Strefy nie nadążały z zaopatrywaniem miasta i piekący ukrop wdzierał się z pustyni w głąb osiedli. Rozpięte nad ulicą osłony dawały cień, ale nie dawały wytchnienia.

Przemykający ulicami przechodnie w maskach i goglach wyglądali jak owady rozłażące się po lepkim asfalcie.

Kobieta miała odsłoniętą twarz, widocznie tak jak ja nie lubiła gorzkiego smaku ustnika i zapachu pleśni, którą zawsze trąciło powietrze z filtrów. Nie bała się drobinek plastiku i innych świństw z atmosfery, w taki dzień jak tamten na pewno przepuszczonych przez nie zawsze szczelne osłony miasta. W rękach trzymała ogród. Duże, szklane akwarium otaczały ozdobne białe listwy, na szybach skraplała się wilgoć. Nie mogłam dostrzec, co znajdowało się w środku, ale z pewnością misternie ułożona zieleń, jak we wszystkich tego typu mieszkaniowych konstrukcjach. Uderzył mnie ten obraz: ludzie w maskach, betonowe miasto ostatkiem sił broniące się przed apokalipsą z zewnątrz i kobieta, która niosła miniaturowy ogród, elegancką parodię prawdziwego, kwitnącego życia.

Pomyślałam, że nie chcę tak skończyć: w ciasnym bloku, z rachitycznymi roślinkami zamkniętymi w wielkim słoju i mechanicznym psem, który nigdy nie powącha prawdziwego trawnika. Tego dnia po raz pierwszy powiedziałam Andrzejowi o przeprowadzce za miasto. O tym, że przecież bliżej Kipieli są miejsca, gdzie wciąż można uprawiać rośliny poza przemysłowymi szklarniami, że domy są tam tanie jak barszcz i że moglibyśmy znaleźć upragniony spokój i ciszę zamiast zaharowywać się w betonowej dżungli. Odpowiedział, że życie pod miastem jest trudne i niepewne, że nie wiadomo, jak mocne są osłony i jaki wpływ na zdrowie ma bliskość Kipieli i że w mieście oboje dobrze zarabiamy. A także, że zawsze chciał mieć dom z ogrodem.

Miesiąc później był już przekonany.

Wystaraliśmy się o dotację. Miasto chętnie płaciło wariatom, którzy chcieli poświęcić się uprawie roślin. Mogliśmy na razie zrezygnować z pracy, więc tym bardziej przyłożyliśmy się do budowy ogrodu. Przywiozłam wszystkie książki, jakie znalazłam w domu rodziców: kwiaty doniczkowe, choroby roślin jadalnych, uprawa krzewów ozdobnych. Kupiliśmy też różne pozycje o ochronie zieleni po zmianie klimatu i utworzeniu Strefy Bezpieczeństwa.

Pierwsza noc nas rozczarowała. Podekscytowani przeprowadzką nie mogliśmy zasnąć. Pośrednik poradził, żeby zamykać okna, ale nie mogłam się powstrzymać i otworzyłam je, wpuszczając do środka nocne powietrze. Pachniało niemal tak samo ostro i sucho, jak w centrum miasta. Nieistniejący jeszcze ogród nie nasycił go wonią roślinności, a moje podświadome oczekiwanie, że na wsi wszystko będzie inaczej okazało się nieco wygórowane. Ciszej i ciemniej – owszem, jednak nie działo się nic wyjątkowego. Długo i daremnie czekałam na jakieś nieokreślone objawienie. W końcu zasnęłam, ale nie miałam żadnych snów.

Szybko okazało się, że wcale nie jesteśmy na przedmieściach sami.

— Kłaniam się szanownej sąsiadce. — Usłyszałam, kiedy kucając, pieczołowicie oblepiałam ziemią cebulki kwiatów. Podniosłam głowę. Starszy mężczyzna stał tuż przy płocie. Słońce świeciło mu prosto w uśmiechniętą twarz.

— Dzień dobry — odparłam zaskoczona. Do tamtego momentu nie przypuszczałam, że ktoś jeszcze mieszka w naszej okolicy. Było tam trochę starych domów, większość stała pośrodku jałowej gleby i straszyła pustymi oknami oraz sypiącym się tynkiem. Niektóre budynki znajdowały się na tyłach zdziczałych ogrodów. A może to tylko pozorne zdziczenie? Byłam tak zajęta urządzaniem się, że nie zwracałam uwagi na szczegóły. Jeździłam do miasta i z powrotem starą drogą, nie rozglądając się specjalnie na boki.

— Te się nie przyjmą — powiedział, wskazując na wpół zakopane cebulki. — Stąd widzę, że to te modyfikowane specjalnie pod hodowlę w ogrodach przystrefowych. Gówno warte, mówię pani. Lepsze są te, które ludzie tu wyhodowali, albo same wyrosły. Odporne. Przyniosę pani później, mam jeszcze. I może fasolę, żebyście z mężem nie padli z głodu.

— Dziękuję, nie trzeba — wycedziłam, siląc się na uprzejmy ton. Poczułam irytację, że skrytykował mój wybór roślin, potraktował jak nowicjuszkę i że w ogóle istniał i mieszkał obok naszej dzikiej samotni. W odpowiedzi mężczyzna uśmiechnął się tylko.

— To już nie przeszkadzam — pożegnał się. Próbowałam wypatrzeć, gdzie się uda, ale znikł za rogiem.

Andrzej powiedział, że to dobrze, że mamy jakichś sąsiadów i że byłam niekulturalna. Potem przez cały wieczór czytaliśmy, każde w innym kącie pokoju, nie odzywając się do siebie.

Dom nie był duży, ale teren naprawdę spory. Moi rodzice kiedyś mieli ogród podobnej wielkości. Wtedy Kipiel jeszcze nie istniała i każdy mógł uprawiać dowolne rośliny. Pamiętam wielki orzech wysysający wszystkie soki z otaczającej go ziemi, grządki z rzodkiewką i pietruszką oraz kwiaty, z których mama nie chciała zrezygnować nawet, kiedy czasy zaczęły robić się ciężkie. Okazało się, że powietrze jest coraz bardziej trujące, lata gorące i suche, przez co uprawy coraz częściej się nie udawały. Jedzenie stało się drogie, a pieniądze traciły na wartości. Brakowało wody. Do tego we wszystkim znajdował się mikroplastik. Ludzie chorowali. Dobrobyt w ciągu kilkunastu lat ustąpił biedzie, na horyzoncie pojawiło się widmo głodu. Mimo to moja mama, choć ojciec regularnie robił jej o to awantury, zamiast poświęcić każdy kawałek ziemi na marchewkę i kapustę, miała kilka klombów z kwiatami. Dbała o nie jak o nowo narodzone dzieci, a wieczorami siadała na tarasie i wdychała mocny zapach maciejki albo piwonii. Pamiętam, jak siedziałam tam z nią i rozkoszowałyśmy się tą namiastką normalności w coraz bardziej rozpadającym się świecie. Dlatego tak bardzo chciałam mieć u siebie jakieś kwiaty.

Kiedy powstała Strefa i przeprowadzono ewakuację, mama zwiędła jak tulipan w wazonie. Umarła po kilku miesiącach życia w mieście, jakby żywiła się przyrodą, a po odcięciu od niej utraciła życiodajne soki.

Minęły dwa tygodnie, a wciąż nie przeżyliśmy żadnej burzy. Zaczęliśmy nawet podejrzewać, że one przechodzą niezauważenie, zatrzymywane osłonami daleko od nas. Naczytaliśmy się o strasznych, tajemniczych nawałnicach poza Strefą, ale może to tylko wymysły dziennikarzy.

— Przecież osłony widać stąd — polemizowałam. — Na pewno słychać te burze.

Andrzej wzruszył ramionami. Ktoś, kto konstruował kolosalne zielonkawe ekrany, wiedział, co robi. Może całkowicie wyciszały dźwięki tamtej dzikiej ziemi?

Kiedy po dwóch tygodniach cebulki nie wzeszły, zaczęłam się martwić. Patrzyłam na nie codziennie, ale zamiast wypuszczać zieleń, wyglądały na sczerniałe i martwe.

— Mówiłem, że są do niczego — powiedział znajomy głos, kiedy stałam bezradnie nad klombem. Sąsiad wciąż uśmiechał się życzliwie, kiwając głową. — Do niczego. Ale przyniosłem pani lepsze. Te wzejdą. Fasoli nie mam, ale mogę podpowiedzieć, gdzie kupicie. Bo z tych sadzonek z programu rządowego nadają się tylko drzewa i pomidory. O, pomidory to im się udały.

Patrzyłam na niego podejrzliwie, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź. Mimo to wcale nie wyglądał na zbitego z tropu. Przeciwnie, perorował dalej:

— Ale lepiej by pani było je posadzić z drugiej strony, tu jest za dużo słońca. Ale już trudno, tu też urosną. No, niech pani weźmie, prezent od sąsiada. Mieszkam w niebieskim domu przy Lipowej, na pewno mijacie jadąc tu z miasta. W ogóle nie przedstawiłem się, przepraszam, Łukasz jestem, Łukasz Jankowski. Proszę wziąć, z pozdrowieniami dla męża. Mógłby do mnie kiedyś podejść, mało tu towarzystwa, zawsze miło z kimś porozmawiać.

Przedstawiłam się i podeszłam do płotu. Z ociąganiem wzięłam woreczek z cebulkami, który trzymał w wyciągniętej dłoni.

— Dziękuję — powiedziałam w końcu. — Może wejdzie pan, żeby się czegoś napić? Mąż jest w domu, na pewno chętnie pana pozna.

— Dziękuję, dziś nie. Mam robotę, wie pani. Ale skorzystam z zaproszenia, na pewno. Proszę ich za mocno nie podlewać i czekać na burzę.

— Często są tu burze? — zainteresowałam się.

— Często, rzadko, zależy. Czasem codziennie, czasem i miesiąc nie ma. Ale będziecie wiedzieli, jak przyjdzie — powiedział, po czym pożegnał się i odszedł.

Miał rację, wiedzieliśmy.

Jednak najpierw zobaczyłam kota. Pracowałam przed domem, a właściwie patrzyłam z rezygnacją na cebulki od Jankowskiego, które wciąż leżały w ziemi brunatne i uśpione, mimo iż podlewałam je wodą ze studni. Wszystko szło nie tak. Trawa ledwie wzeszła, krzaki na tyłach domu po każdym przycięciu wypuszczały jeszcze więcej splątanych, kolczastych pędów. Nasz ogród stał niemal tak pusty jak w dniu, w którym go kupiliśmy. Może sprzedawca nas oszukał? Może ta ziemia była po prostu jałowa?

Pierwszy raz od przeprowadzki zapragnęłam wrócić do cywilizacji, do mieszkania ze sterylnym wnętrzem, dobrym łączem i szybką dostawą produktów żywnościowych. Nagle zabrakło mi sieci, tego uczucia zanurzenia się w półrzeczywistej krainie wielkich możliwości. Bezpiecznego błądzenia. Iluzji, że nic się nie zmieniło, bo przecież pod pustynią w Strefie wciąż biegł stary światłowód, który, choć coraz gorzej, łączył nas z innymi enklawami. Można było od biedy udawać, że świat jest tak samo wielki i dostępny, jak kiedyś.

W IV Dzielnicy nasz świat był bardzo niewielki.

Kątem oka dostrzegłam ruch. Coś wpatrywało się we mnie intensywnie, machając pręgowanym ogonem. Czujne oczy w kolorze miodu. Do tego zmierzwiona sierść i gibkie ciało zakończone parą spiczastych uszu. Zamarłam. Poza dwoma czy trzema wizytami edukacyjnymi w rezerwacie od dzieciństwa nie widziałam prawdziwego zwierzęcia. To już nie były te czasy, kiedy prawie każdy miał jakiegoś futrzastego pupila w domu, za oknem ćwierkały ptaki, a po okolicy wałęsały się bezpańskie psy. Wiedziałam, że w IV Dzielnicy są dziko żyjące owady czy pajęczaki, ale najwyraźniej nie tylko one.

— Cześć, mały — powiedziałam przymilnym głosem. Zignorował mnie. Usadowił się na chodniku i zaczął ostentacyjnie wylizywać sobie tylną łapę, a kiedy spróbowałam podejść bliżej – czmychnął za płot jednego z opuszczonych domów.

Powiedziałam o tym Andrzejowi, ale nie chciał mi uwierzyć. Chyba uznał, że tak bardzo chcę wieść tu zwyczajne życie sprzed katastrofy, że zaczęłam mieć omamy. Zastanawiałam się, czy mam ochotę się z nim o to kłócić, ale machnęłam ręką.

Wieczorem usłyszeliśmy odległy, głuchy dźwięk, jakby pomruk głęboko z wnętrza Ziemi. Po niebie rozsypały się złote rozbłyski, przebiegając szybko po powierzchni nabrzmiałych chmur. Z ogrodu napierała oleista cisza. Spojrzałam na Andrzeja. Pomyśleliśmy o tym samym.

— Dlaczego te błyskawice były aż tutaj?

— To tylko echo burzy w Kipieli, nie ma szans tu dotrzeć — odpowiedział Andrzej uspokajającym tonem. — Tylko echo — powtórzył.

Echo odezwało się przeciągłym, trzeszczącym grzmotem. Zaczęło padać, ale nie odeszłam od okna. W oddali, za ekranami działo się coś, czego nie mogłam dojrzeć, ale co czułam głęboko w sobie, jakby moje ciało rezonowało w rytm niezrozumiałych wyładowań.

Wzmógł się wiatr, dochodzący z Kipieli hałas przypominał już ryk silnika odrzutowego. Pomimo deszczu zrobiło się tak gorąco, jakby w pobliżu szalał pożar. Pomruk grzmotów przeszedł w jednostajny, niemal zwierzęcy jęk. Przed oczami miałam długie, pierzaste smugi ciągnące się od ogrodu w stronę granic Strefy, jak wyciągnięte ku nam palce. Wciągnęłam w płuca zapach wilgoci i zrozumiałam, że burza żyje.

…trzask błyskawica i rumor raz jeszcze ten jazgot ten chaos wybrzmiewa mi w trzewiach to ze mnie czy z burzy wrzask to ja gdzie tam tam…

Śpiewałam razem z świetlistym zapachem grzmotów.

Andrzej chwycił mnie za rękę. Zamrugałam, wracając do rzeczywistości. Na zewnątrz panował już spokój, od ogrodu ciągnęło przyjemnym mokrym chłodem. Przymknęłam okno.

A potem spałam długim, ziemistym snem.

W ulotkach rządowych przeczytałam, że słowo „burza” nie jest zbyt precyzyjne. Nauka wciąż nie rozumie charakteru tego zjawiska. Pojawiają się wyłącznie poza Strefą – pod tym względem nawet jej najbardziej nieprzyjazne, pustynne obszary są bezpieczne. Burze są głównym powodem, dla którego w ogóle utworzono Strefę, oddzielając ją od nienadającej się do zamieszkania Kipieli. Zaczęły się niedługo po najbardziej dramatycznej fazie katastrofy klimatycznej, kiedy żyliśmy w permanentnym stanie wyjątkowym. Brak wody, żywności i leków, pożary, powodzie i trąby powietrzne, coraz więcej nowych chorób i coraz mniej lekarzy, niemożliwe do powstrzymania fale uchodźców, wymykająca się spod kontroli przestępczość… A potem zjawisko nieznane meteorologom ani fizykom. W sieci krążyło mnóstwo artykułów wyjaśniających charakter wyładowań elektrycznych i toksycznych dla człowieka opadów, które w niezrozumiały sposób oddziaływały na otaczającą materię. Niektórzy twierdzili nawet, że to coś w rodzaju miejscowych eksplozji nuklearnych, albo że najbliżej im do burz geomagnetycznych. Naukowcy dementowali te pogłoski i zapewniali, że ekrany dobrze chronią przed skutkami tego zjawiska. Mało kto im wierzył.

Kiedy rano wyszłam przed dom, okazało się, że cebulki od Jankowskiego rzeczywiście zakiełkowały. Drobne, zielone listki przebiły ziemię tuż obok dziwnego krzewu, którego nie potrafiłam zidentyfikować. Ucieszyłam się. Będą kwiaty! Potem zorientowałam się, że wzeszły też pomidory i fasola. Wszystko inne najwyraźniej miało zamiar zostać w glebie.

Nuciłam, mieszając zupę. Oczyma wyobraźni widziałam siebie przyrządzającą potrawy z własnych warzyw, wychodowanych w ogrodzie, a nie kupionych w miejskim markecie. Plan był taki, że kiedyś będziemy niemal samowystarczalni, przestaniemy jeść mięso (i tak nam od jakiegoś czasu nie smakowało) i zaczniemy żywić się tym, co da nam natura. Myślałam o pomidorach, jakie będą piękne i pachnące, zupełnie inne niż te z przemysłowych upraw w miejskich szklarniach. O studni, dzięki której nie musieliśmy tak bardzo martwić się o wodę.

Później zauważyłam, że łyżka ma inną barwę. Przyjrzałam się jej bliżej. Drewno pokryło się drobną siateczką podobnej do mchu zieleni. Wypuściłam przedmiot z rąk, jakbym nagle złapała włochatego pająka. Kucnęłam. Nie wiedziałam, co się stało, tutejsze powietrze musiało być pełne jakichś zarodników. A może to wilgoć? Podniosłam łyżkę przez ściereczkę i wyniosłam do ogrodu, żeby położyć ją na ziemi. Nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Potem wróciłam do zupy. Gotowała się, więc chyba nic nie powinno się stać. A może to jakaś odmiana trującego grzyba?

Kiedy Andrzej wrócił z piwnicy, po prostu nalałam zupę do misek. Nic mu nie powiedziałam, nie chciałam go straszyć. Wmówiłam sobie, że nie trzeba jechać do szpitala, skoro to tylko mech. Jednak odetchnęłam z ulgą, słysząc w nocy równy oddech męża. Widocznie łyżka nie była zatruta. Postanowiłam użyć jej jako podpórki dla kiełkujących pomidorów i wetknęłam w ziemię obok jednego z nich.

Tego dnia pierwszy raz zapukałam do drzwi niebieskiego domu. Łukasz Jankowski otworzył i cofnął się, żebym mogła wejść do środka. Jego zmarszczki pogłębiły się, kiedy rozciągnął usta w uśmiechu.

— Przyszłam zapytać o fasolę.

W domu unosił się ostry, ziołowy zapach. Proste sprzęty pokrywała warstwa kurzu, na stole leżał brudny sekator. Gospodarz zabrał go gdzieś, po czym przetarł blat kawałkiem szmatki, rozmazując grudki ziemi na gładkiej powierzchni.

— Herbaty?

— Chętnie, dziękuję.

Nastawił czajnik. Zauważyłam, że tak jak my korzysta z butli, podłączonej do bardzo starej kuchenki gazowej. Nie miałam pojęcia, skąd brał gaz, przed domem nie zauważyłam samochodu.

— Fasolę sprzedaje pan Władek, mieszka na równoległej ulicy. Wytłumaczę pani. Albo na razie sprzedam pani swoją, następnym razem pani do niego pójdzie. Ma też marchew, rzodkiewkę i ogórki. Też sprzedaje.

— Dziękuję — powiedziałam. Schowałam worek z nasionami i zapłaciłam, po czym skoncentrowałam się na trzymanej w ręce filiżance. Mieszanka ziół była bardzo aromatyczna, choć niezbyt smaczna.

— Czy ktoś jeszcze mieszka w okolicy? — zapytałam. — Nikogo nie widuję.

Łukasz zrobił nieokreślony gest dłonią, coś między machnięciem ręką a wzruszeniem ramionami.

— A gdzie mają chodzić? Każdy pilnuje swojego ogrodu. A dużo ludzi nie ma.

— Ale są — drążyłam zaintrygowana.

— Poza Władkiem, tym od fasoli, było jeszcze jedno małżeństwo, ale dawno do nich nie zaglądałem. I pani Valentina, ale jej to wieki nie widziałem. Nie sądzę, żeby tu jeszcze mieszkała.

— Wróciła do miasta? — dopytywałam.

— Może. Nie wiem, dawno u niej nie byłem. Ona też nie wychodziła od ho, ho! Więc pewnie już jej nie ma.

Zaniepokoiło mnie to oględne „nie ma”, pełne niewypowiedzianych możliwości, innych niż dobrowolny powrót do miasta. Co innego mogło się stać z człowiekiem? Oczywiście mógł też umrzeć, ale to chyba inna sytuacja.

Nagle pomyślałam o wszystkich porzuconych posesjach zasłoniętych wybujałą roślinnością. A co, jeśli ich właściciele umierali samotnie w swoich domach, gnili wśród dziczejących ogrodów i latami nikt tego faktu nie odkrywał. W końcu ludzie prawie się tu nie odwiedzali.

Zmroziła mnie ta myśl.

— Nie powinniśmy sprawdzić? — zapytałam ze ściśniętym gardłem. Spojrzał na mnie uważnie.

— Wchodzić komuś do domu? No co pani. Państwo są nowi, ja chciałem się zapoznać, ale przecież do innych płotów pani też się nie zbliża. Co dopiero wejść bez zaproszenia…

— Niegrzecznie — podsunęłam, oczekując potwierdzenia. Dopiero przeprowadziliśmy się z miasta, gdzie prywatność też była ważna, ale siłą rzeczy niemożliwa do osiągnięcia.

— Też — mruknął. — Jak nasturcja po burzy?

— Wzeszła — pochwaliłam, niechętnie uznając temat odwiedzin za zakończony. Kto wie, może Jankowski też trochę bał się znaleźć w cudzym domu rozkładającego się razem z fotelem trupa?

— Mówiłem — stwierdził z zadowoleniem.

— Burze jakoś dziwnie wpływają na rośliny. Ciekawe, jak to działa — zagadnęłam. Wzruszył ramionami.

— Ja tam nie wiem. Badań nie prowadzę, uprawiam ziemię. Dopiła pani herbatę, to muszę się niestety pożegnać. Ciemno zaraz będzie, podlać trzeba.

— Oczywiście — powiedziałam, biorąc ostatni łyk. Pomyślałam, że zachowuje się dziwnie, ale właściwie czego można się spodziewać po człowieku od lat mieszkającym samotnie na końcu świata?

Wracając do domu złapałam się na tym, że uważniej spoglądam w stronę ciągnących się wzdłuż ulicy płotów. Za niektórymi z nich widać było domy otoczone jałową ziemią, najwyraźniej wystawione na sprzedaż. Inne podwórka wyglądały dość schludnie, choć nikt nie kręcił się na gankach, a zasłony w oknach były zaciągnięte. Najbardziej interesowały mnie ogrodzenia pochłonięte przez pędy bluszczu albo powojów, przerdzewiałe pręty, na które napierał gąszcz zdziczałych krzewów i brudne, czasem zapadnięte i omszałe dachy ponad nimi. Często spomiędzy zielonej gęstwiny wyrastały pnie starych drzew. Byłam ciekawa, do kogo należały te domy i co się z nimi działo, kiedy właściciel uciekał do miasta. Albo umierał.

Mimo wszystko wciąż byłam zadowolona, że zdecydowaliśmy się przeprowadzić. Kiedy kilka miesięcy wcześniej zauważyłam kobietę, która niosła ogród, nie patrzyłam na karłowatą zieleń w akwarium tylko na jej twarz. Była dziwnie podobna do mnie – może to tylko złudzenie, ale wtedy nieprzyjemnie mnie uderzyło. Jakbym to ja szła przez betonowy plac, ocieniony płachtami rozpiętymi wysoko na tle rozpalonego nieba i niosła w szklanym pudełku wszystko, co łączy mnie z naturą. Czy moja przyszłość mogła tak wyglądać? Czy tamta kobieta marzyła kiedyś o domu w IV Dzielnicy, ale nigdy tego planu nie zrealizowała?

Szybko przekonałam się, że zgodnie z zapowiedzią Łukasza burze mogą przychodzić często, nawet jeśli tygodniami nie ma ich w ogóle. Pierwsze grzmoty rozległy się, kiedy jeszcze szłam do domu, z woreczkiem pełnym ziaren fasoli. Powietrze nagle stało się gęste i pełne napięcia. Powiew wiatru przyniósł świeżą woń wilgoci. Otworzyłam furtkę. Andrzej stał na ganku, rozglądając się niespokojnie. Zobaczył mnie i na jego twarzy odmalowała się ulga.

— Chodź szybko do domu, znowu będzie burza.

Zaprzeczyłam ruchem głowy i wysypałam na rękę pękate nasiona z woreczka.

— Muszę je szybko posadzić — powiedziałam.

— Zwariowałaś? — syknął, rozglądając się niespokojnie. Od strony Kipieli doszedł do nas kolejny groźny pomruk. Andrzej złapał mnie za rękę i próbował pociągnąć w stronę drzwi. Wyrwałam się i pobiegłam na grządkę. Niebo pokryło się siateczką drobnych wyładowań. Nie zwracałam na to uwagi.

Żadne z nas nie powiedziało tego głośno, ale oboje czuliśmy, że burze mają coś wspólnego z rozwojem roślin. To samo sugerował zresztą Łukasz i chociaż o takiej zależności nie przeczytałam ani w sieci, ani w żadnej książce, bardzo pragnęłam posadzić tę fasolę. Pierwsze krople deszczu spadły, kiedy umieszczałam nasiona w płytkich dołkach. To tylko woda – powtarzałam sobie – prawdziwa burza jest w Kipieli, tu chronią mnie ekrany. Za plecami poczułam obecność. Andrzej kucnął bez słowa i zaczął metodycznie zakopywać fasolki w ziemi. Uporaliśmy się z nimi dość szybko i ruszyliśmy w stronę domu, ale na ganku odwróciłam się jeszcze i spojrzałam tam, gdzie kończył się rząd płotów i za gęstwiną dzikich krzewów majaczyły pierwsze zasieki osłon Strefy. Niebo nad Kipielą pękało od rozbłysków, sinofioletowe strzępy chmur krążyły wokół niewidzialnego epicentrum. Huk znów był ogłuszający, a jednak niósł ze sobą jakąś niezrozumiałą melodię. Wyciągnęłam rękę, sama nie wiedząc, co chcę chwycić – deszcz czy zawieszone w powietrzu dźwięki.

…dźwięki długie i niebieskie, pachnące zielenią, rozedrgane, asynchroniczne…

Andrzej pociągnął mnie do środka i natychmiast pocałował, gwałtownie i mocno, wyrywając nas oboje z burzowego transu.

Rano wyszłam do ogrodu i zobaczyłam, że łyżka niemal całkowicie pokryła się seledynowymi liśćmi. Zafascynowana, dotknęłam jednego z nich. Był ciepły i chropowaty, nabrzmiały wilgocią wczorajszego deszczu. Obok pyszniły się całkiem spore już liście pomidorów. Mokra i rozpulchniona ziemia nie dała rady przyjąć całej wody – na grządkach stały szerokie kałuże. Omiotłam wzrokiem resztę ogrodu i znów napotkałam spojrzenie żółtych tęczówek. Wyprostowałam się. Kot przyglądał mi się czujnie, gotowy w każdej chwili umknąć. Zacmokałam cicho i wyciągnęłam dłoń przed siebie, na wysokość nosa zwierzęcia. Zrobiłam krok do przodu.

Nie poruszył się. Mamrotałam coś uspokajająco, próbując zbliżyć palce do różowego noska. Zdążyłam lepiej przyjrzeć się zwierzęciu: brązowe pręgi, białe „skarpety” na dwóch łapach, nastroszona, wyglądająca na szorstką sierść. Poczułam przemożne pragnienie, żeby go dotknąć, ale kiedy byłam już blisko, znów uciekł przestraszony.

Resztę dnia spędziłam na pieleniu chwastów, które nagle rozpleniły się po całym ogrodzie. Brodząc w błocie, w kaloszach, umazana ziemią, byłam wreszcie zmęczona i szczęśliwa tak, jak powinnam. Ulistnioną łyżkę wyrwałam z korzeniami i wyrzuciłam do kompostownika. Andrzej w tym czasie pomalował płot i pociął długie deski, z których planował zbudować pergolę. W tamtym momencie pomyślałam, że może nawet uda nam się wyhodować tutaj róże, jakby to miało być ukoronowaniem naszej pracy.

Po południu uznałam, że muszę posiać więcej fasoli i wyruszyłam na poszukiwanie pana Władka, który miał ją sprzedawać. Choć w moim ogrodzie wciąż rozsnuwała się wilgoć, tutaj nie było po niej śladu. Rozlane po niebie słońce paliło brukowane chodniki, opite deszczem krzewy trzymały liście za płotami, skąpiąc ulicy cienia. Szłam przez rozgrzaną pustkę, słysząc jedynie własne kroki. Ze skrytych za płotami domów dochodziła mnie tylko upiorna cisza. Gdyby chociaż samochód… Przecież ludzie musieli jakoś przemieszczać się do miasta.

Jak na zawołanie usłyszałam cichy dźwięk silnika. Staromodne, elektryczne auto minęło mnie i zaparkowało pod domem, do którego zmierzałam.

— Dzień dobry — krzyknęłam już z daleka. Chudy mężczyzna w okularach obejrzał się nerwowo.

— Dzień dobry — odrzekł niepewnie. Przedstawiłam się i wyciągnęłam rękę, uśmiechając się przyjaźnie. Z bliska pan Władek wyglądał zaskakująco młodo, jakby miał najwyżej dwadzieścia pięć lat.

— Czy to prawda, że mogę u pana kupić nasiona fasoli? — zapytałam, wciąż starając się zachować uprzejmy, przyjazny ton. Przytaknął. Poprowadził mnie za dom, gdzie trzymał narzędzia ogrodnicze. Cały czas rozglądał się, czujny jak przestraszone zwierzę. Zapytałam, czy wszystko w porządku, ale tylko potrząsnął głową i podał mi fasolę.

— Piękny ogród — zagadnęłam, wskazując na pyszniącą się pod płotem trzmielinę i wielkie liście dyni pełznące w stronę kępki piwonii. Władek powiódł po roślinach nieprzytomnym wzrokiem. Wyglądał na chorego. Może właśnie wrócił od lekarza w mieście, a ja niepotrzebnie zabierałam mu czas?

Zielony gąszcz poruszył się, jakby coś przemknęło pod liśćmi. Władek wzdrygnął się, widząc mały, ruchliwy nosek.

— Czy to… jeż? — zapytałam. Nerwowo pokiwał głową.

— Trzeba uważać. Proszę już iść — powiedział i ruszył w stronę domu. Nie zdążyłam go zapytać, na co niby powinnam uważać. Na zwierzęta? Jeże chyba nie gryzą?

Zanim wymruczał pożegnanie i zamknął drzwi, dojrzałam wewnątrz domu otwartą walizkę na dywanie przypominającym świeżą trawę.

Tamtej nocy śniłam, że jestem drzewem. Życiem ukrytym w twardym, niemal martwym nasionku, które rozsadza swoją skorupę i wysuwa pędy jak głodne macki. Parłam w stronę słońca, rozcapierzając gałązki. Zimą zaklinałam listki i kwiaty w pączkach, latem rozkładałam zielony parasol. Soki krążyły pod obrośniętą mchem korą. Byłam schronieniem i pożywieniem dla zwierząt, nietrwałych bytów, które będą tu długo po mojej śmierci. Korzeniami ssałam mleko ziemi. Rozmawiałam po cichu z innymi drzewami, dusiłam w braku światła własne dzieci, których nasiona upadły zbyt blisko. Nie zastanawiałam się, dokąd zmierza moje życie. Rosłam i trwałam.

Obudziłam się w ciemności i zobaczyłam, że Andrzej też nie śpi. Powiedział, że czuł, jakbyśmy byli w ogrodzie. Wyobrażał sobie, że łóżko leży na tej naszej rachitycznej trawie, grudki chłodnej ziemi kłują w plecy, a wokół majaczą cienie tyczek od fasoli. Zaśmiałam się, mówiąc że możemy się przecież tam przenieść, to będzie nawet ciekawe.

— Zimno — mruknął, myśląc że śmieję się z jego fantazji, a ja naprawdę wyobraziłam sobie, jak leżymy na jednej z grządek, trochę zmarznięci i przestraszeni, spiesząc się, zanim burza rozszaleje się za ekranami. Było w tym coś ekscytującego. — Nie rozumiesz. Ja czułem, jakby to się działo naprawdę.

Chyba nie rozumiałam, ale uśmiechnęłam się i pocałowałam go w ucho. Potem miałam zielony, wijący się dziwnie sen, którego treść zapomniałam natychmiast po przebudzeniu.

Rano okazało się, że ogród zmienił się przez noc. Wokół fasoli wyrosło mnóstwo chwastów, pod samym domem wybujał kolczasty krzew, nawet w kałużach, które nie chciały wsiąknąć w ziemię, pływały niewielkie listki. Gąszcz pod płotem pokrył się drobnymi kwiatami, z których każdy miał nieco inny kolor: od indygo po fuksję. Przyjęłam to z radością, bo przecież o to mi chodziło – pragnęłam żyć wśród bujnej zieleni, z dala od bezpiecznych ulic i czujników na każdym kroku mierzących jakość powietrza.

Andrzej coraz rzadziej jeździł do miasta. Początkowo szukał pretekstu, żeby połączyć się z siecią albo wejść do kawiarni i popatrzeć, jak energooszczędne urządzenia same parzą ciemny napar i nakładają ciasteczka. Patrzeć, jak promienie słońca odbijają się w przyciemnianym szkle i wdychać upał przez filtrującą maskę. Później coraz trudniej było mu się wybrać do garażu, coraz więcej rzeczy miał po drodze do zrobienia, na przykład patrzenie, czy krzak róży zaczął już piąć się po drewnianej kratce. Gdyby nie fakt, że w IV Dzielnicy nie było żadnego sklepu, pewnie w ogóle przestałby stąd wyjeżdżać.

Szybko zatęskniliśmy za burzami. Wmawialiśmy sobie, że to suche powietrze i brak deszczu tak nas martwi, ale tak naprawdę tęskniliśmy za czymś innym, choć trudno było to nazwać. To było jak rozłąka z bliskim, jak odcięcie od ważnego zasobu. Miałam wrażenie, że wszystko dzieje się zbyt wolno, zbyt normalnie. Pracowaliśmy uczciwie, ale bez radości, męcząc się w upale. Rzadko jedliśmy. Kochaliśmy się bez przekonania. Najchętniej leżeliśmy na trawie, pozwalając, by spacerowały po nas owady. Raz poszliśmy nawet w stronę osłon, jakby w nadziei, że wypatrzymy pierwsze oznaki burzy, ale natknęliśmy się tylko na drut kolczasty i ciemną zieleń pierwszych ekranów. Niebo w ich okolicy nie różniło się od tego nad naszymi głowami.

Łukasz przeszedł obok naszego płotu tylko raz. Pochwalił kwiaty i ucieszył się, że kupiłam od Władka fasolę. Odniosłam wrażenie, że tylko on spaceruje po tej okolicy, jakby jej pilnował. Jakby czekał, aż ktoś się wprowadzi i będzie można mu powiedzieć, żeby nie siał nasion przywiezionych z miasta. Bo tylko pomidory im się udały.

— Trzeba czekać — powiedział z uśmiechem, kiedy zapytałam o burze, po czym pożegnał się i odszedł. Zbyt późno uświadomiłam sobie, że nie wspomniałam mu o kocie. Może też go widział?

Tymczasem dom zaczął się buntować. Wpuszczał do kuchni ślimaki i pędy malin, zazieleniał wodę w kranie, a nawet zapraszał małe kępki trawy między płyty blatu i deski w podłodze. Ogród zachwaszczał się w takim tempie, że nie miałam szans utrzymać go w ryzach. Łyżka wypuściła w kompostowniku długie pędy, które podpełzły aż pod drzwi tarasu. Zbity przez Andrzeja płot zakwitł, a na suficie w salonie pojawiły się strzępy mchu.

Zbywaliśmy te drobne zmiany milczeniem, połykając cisnące się na usta pytania. W miarę jak osobliwości było więcej, rosła w nas nieustępliwość. Nasze spojrzenia uparcie odwracały się od coraz bardziej oczywistych problemów, aż niewypowiedzianych słów zrobiło się tak dużo, że zdawały się unosić w powietrzu jak drobinki kurzu.

— Może powinniśmy jednak nosić maski — mruknął Andrzej któregoś wieczoru. Wiedziałam, o co mu chodzi: że wariujemy od trującego powietrza i wody. Machnęłam ręką.

— Daj spokój. Pamiętasz, co mówił właściciel? W urzędzie też…

— Może nie chcieli nas straszyć? Ile jest stąd do miasta, dwadzieścia kilometrów? I sądzisz, że przez te dwadzieścia kilometrów mikroplastik magicznie znika?

Nie odpowiedziałam. Następnego dnia Andrzej wyszedł z domu w masce. Sama nie mogłam się na to zdobyć.

Pewnego dnia ogród postanowił zmienić taktykę. Mech zniknął z sufitu, drobinki ziemi przestały dostawać się do szczelnie zamkniętych pudełek, żeby później chrzęścić w zębach, a ślimaki trzymały się okolic kwitnącej już fasoli. Od razu nabraliśmy podejrzeń. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Andrzej patrzył na mnie z niepokojem, jakby fakt, że wszystko wyglądało zupełnie normalnie, był powodem do zmartwień. Naszą uwagę natychmiast przykuło jednak coś innego.

— Miałaś rację.

Kot siedział między krzakami pomidorów. Wylizywał przednią łapę, po czym mył nią głowę, przymykając żółte oczy. Uśmiechnęłam się i powoli sięgnęłam za jedną z doniczek na tarasie. Tydzień wcześniej kazałam Andrzejowi kupić w mieście susz rybny, właśnie na tę okazję.

Rozerwałam paczuszkę. Kot zastrzygł uszami. Musiał poczuć zapach jedzenia, zwierzęta mają przecież doskonały węch. Wyciągnęłam dłoń, w której trzymałam cuchnący rybą płat.

— No nie bój się — powiedziałam i zaczęłam iść przed siebie. Andrzej też zrobił krok do przodu. Czułam, że jest spięty, jakby bał się, że kot umknie i stracimy szansę na coś bardzo ważnego.

— Ostrożnie — pouczył mnie. Prychnęłam. Zwierzę poruszyło się niespokojnie i przez chwilę bałam się, że jednak ucieknie, ale nie. Wciąż wpatrywało się w kawałek sztucznego mięsa w mojej dłoni.

— Zobacz, dobre — zachęcałam melodyjnym głosem.

— Ostrożnie — powtórzył Andrzej głośniej, a kot nastroszył się nagle i wygiął grzbiet, gotowy do ataku. Zamarłam. Może się uspokoi — myślałam. — Wystarczy stać bez ruchu.

Kot zaczął uciekać.

Krzyknęłam i pobiegłam za nim. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że go nie dotknę, że czmychnie do któregoś ze zdziczałych ogrodów i nie zobaczymy go przez kolejne dni. Szary cień skoczył nad gazonem z ziołami i skrył się między liśćmi dyni, czujny i gotowy do dalszej ucieczki. Miałam szansę. Może uda się go stamtąd wywabić. Zatrzymałam się, wpadając na coś dużego i twardego.

— Uważaj! — wrzasnął Andrzej, ale było już za późno, niedokończona pergola runęła między ciemne liście. Czekałam, aż wyskoczy z nich szary kłąb futra, ale nie. Kot musiał być przerażony i nie mógł się ruszyć, oby był przerażony, proszę, niech tylko się wystraszy.

Rozsunęłam liście. Zwierzę leżało pod ciężkimi deskami, nieruchome. Przez chwilę czułam, że moje wnętrzności roztapiają się w jedną, zimną masę. A później dojrzałam szczegóły: wystające spod futra kable, układy scalone i zmiażdżone elementy metalowego szkieletu.

Andrzej stał tuż za mną. Podniosłam się wolno i spojrzałam na niego. Ręce mi się trzęsły.

— To moja wina — powiedział, unosząc dłonie. Pokręciłam głową. W oczach miałam łzy. Podszedł bliżej, jakby chciał mnie przytulić. Spojrzałam na leżącego w fasoli mechanicznego kota, po czym pobiegłam przed siebie, poza ogród, w dół ulicy.

Początkowo nie miałam konkretnego celu, chciałam tylko biegnąc, spalić lęk, smutek i poczucie bycia oszukaną. Uciec przed pytaniami, które miałam nadzieję zostawić w ogrodzie przed domem. Jednak przed nimi nie dało się uciec, w końcu więc zwolniłam kroku i obrałam konkretny kierunek marszu.

Władek nie otworzył mi. Może nie było go w domu. Wyjechał? Pakował przecież walizkę. Ale samochód wciąż stał na podjeździe. Ogród zmienił się od mojej ostatniej wizyty. Stał się drapieżny i dziki, najeżony ostro zakończonymi liśćmi, z niepokojącymi plamami cienia między krzewami. Miałam wrażenie, że na mnie patrzy i widzi, że jestem tu obca. Zapukałam jeszcze raz w nadziei, że Władek jednak jest w środku.

— Proszę, chcę porozmawiać — powiedziałam. — To ważne.

Nikt mi nie odpowiedział. Zauważyłam, że grube, zielone pędy wchodzą do budynku przez uchylone okno, a z dziury w dachu wyłażą cienkie, ulistnione gałęzie. Wycofałam się ścieżką zarastającą mchem, obserwowana przez obcy ogród. Chciałam iść prosto do Łukasza i żądać, żeby mi wyjaśnił co się tu dzieje, ale usłyszałam dźwięk silnika.

Samochód zatrzymał się przy samej furtce. Andrzej nie do końca dobrze pamiętał, gdzie mieszka sprzedawca fasoli, ale IV Dzielnica nie była taka znowu wielka.

— Musimy stąd wyjechać — powiedziałam, zapinając pas. Głos mi drżał. Czekałam na uspokajające słowa i zachętę, żeby wszystko jednak przemyśleć, ale mój mąż skinął tylko głową. Kiedy ruszyliśmy, rozległ się długi, głuchy grzmot.

— Wczoraj złapałem sieć i przeczytałem wszystko, co się dało na temat tych burz — powiedział Andrzej. To było do niego podobne: grzebanie w sieci, sprawdzanie, szukanie naukowych wyjaśnień. — Większość artykułów naukowych, które znalazłem, nie była zbyt ciekawa. Wszyscy uważają, że to pokłosie katastrofy klimatycznej i anomalie pogodowe, nie występujące w Strefie, ponieważ tutaj jest zbyt sucho i pustynnie. Plus ekrany chroniące przed skutkami niekontrolowanych opadów i wyładowań – niektórymi, bo sieć słabo działa, elektryczność też często szwankuje. Ale ziemia w pobliżu Kipieli jest bardziej wilgotna, częściej pada, więc rząd pozwala na osadnictwo, bo może to pomóc pomału stabilizować klimat.

Zaczęło padać. Niebo rozjarzyło się żółto, znów ryknęły grzmoty. Andrzej włączył wycieraczki.

— Tyle że to nie tłumaczy wyglądu tej dzielnicy. Dlaczego nie ma tu przemysłowej uprawy roślin? Dlaczego nie inwestuje się więcej w miejsce, które może być naszą nadzieją na odbudowę ziemskiej przyrody? Przecież tutaj prawie nikt nie mieszka. Jakby chcieli, żeby to osiedle zdziczało, mogliby po prostu zasadzić las.

— To ziemia prywatnych właścicieli.

— I pozwala się ją nabywać takim jak my, zamiast skupować i prowadzić tu badania? Daj spokój. Nie powinno być nic ważniejszego niż rewitalizacja terenów przylegających do Strefy. Są tacy, co mówią, że to my jesteśmy obiektem eksperymentu. Jak Kipiel działa na ludzi. Teorie spiskowe, niech będzie. Natomiast paru fizyków twierdzi, że tutejszy problem to nie tylko pogoda. Że zjawisko przypomina burze słoneczne i rzeczywiście jest związane z aktywnością Słońca i zmianami w ziemskiej atmosferze. Znalazłem też jednego, który napisał cały tekst o zmianach w polu magnetycznym Ziemi. Nic z niego nie zrozumiałem.

Strugi deszczu zalewały przednią szybę. Widoczność zmalała niemal do zera. Gardło ścisnął mi irracjonalny lęk. Andrzej zamilkł, z uwagą patrząc przed siebie. Jechał wolno.

— Ten kot… takie zabawki są bardzo drogie, ale niektórzy w mieście kupują je sobie i udają, że to prawdziwe zwierzęta. Ptaki, psy, jeże, nawet sarnę można sobie postawić na tarasie, wiedziałaś? Problem w tym, że one czasem uciekają. Są zaprogramowane tak, żeby nie opuszczać mieszkania właściciela, a jednak dają nogę. I wiesz, dokąd? Tutaj. Zawsze tutaj. Nie potrafią przekroczyć osłon, kręcą się tylko przy Kipieli. Ta energia… wiesz, że ktoś miał pomysł, żeby ciągnąć z tego prąd? Jak się pogrzebie, to można znaleźć ciekawostki, np. że rośliny w IV Dzielnicy robią się bardzo ekspansywne i że ludzie też się zmieniają. Ewolucja, przystosuj się, albo giń. Niezłe, nie? Może na tym polega ten nowy świat. Musimy wyjechać, wyjechać, do jasnej cholery.

Mówił coraz bardziej bełkotliwie, ciągle spoglądając na mnie. Oczy błyszczały mu jak w gorączce. Znów przyspieszył.

— Uważaj — poprosiłam, zwracając się do niego łagodnie, jak do rozhisteryzowanego dziecka. Zaczęłam zastanawiać się, czy wziął jakieś leki, bo przecież alkoholu w domu nie mieliśmy.

— Wiesz, co piszą ludzie, którzy stąd uciekli? Że Kipiel upomina się o nas i osłony kiedyś jej nie powstrzymają. Burze zwiastują nowy świat, którego nie uda nam się już zepsuć.

W ostatniej chwili wcisnął hamulec. Kolejny grzmot zbiegł się z piskiem opon i głośnym łupnięciem. Zatrzęsło. Pas przytrzymał mnie, boleśnie wżynając się w ciało. Głowa Andrzeja omal nie uderzyła w kierownicę. Zatrzymaliśmy się. Wycieraczki wciąż chodziły, tnąc spływające po szybie strugi deszczu.

— Nic ci nie jest?

Wysiadłam pierwsza. Spojrzałam na częściowo sprasowaną maskę i wygięty płot, w który wjechaliśmy. Andrzej podszedł do mnie. Trzęsły mu się nogi.

— Przepraszam.

Przytuliłam go mocno. Bliskość jego ciała uspokoiła mnie. Żadne tajemnice IV Dzielnicy, mechaniczne koty, których nie powinno tu być i rośliny, które chciały pożreć nasz dom nie mogły mi w tamtej chwili zagrażać. Odsunęłam się, pogłaskałam Andrzeja po mokrym policzku. Był roztrzęsiony, ale spróbował się uśmiechnąć. Wrócić — pomyślałam. — Musimy stąd uciec, gdziekolwiek, byle razem znaleźć schronienie.

Ruszyliśmy do domu, wystraszeni i przemoczeni. Na szczęście było już blisko, widziałam nasz płot i otwartą bramę. Jeszcze trochę — pomyślałam. — Zaraz będziemy w domu, pod dachem, tymczasowo bezpieczni. I wtedy się zaczęło.

Niebo przecięła kolejna fala rozbłysków. Od strony osłon doszło nas jednostajne wycie i grzmoty jak zgrzyt zębów samej Ziemi. Chodnik zatrząsnął się, kiedy w oddali, nad Kipielą chmury zaczęły falować i rzucać w dół długie języki błyskawic. A potem znów ten dźwięk. Przystanęliśmy. To nie był taki głuchy rytm, jak za pierwszym razem, to było jak muzyka. Jak melodia aury, fantazyjna, nieoczywista. Padała na nas razem z deszczem i skapywała z mokrych ubrań wprost na ziemię.

…słowa ciemniejące na granicy świadomości, już wiem, już wiem…

Zrozumiałam, że burza nie wyje, hałas za osłonami to nie dziki ryk niekontrolowanej energii szalejącej nad pustą przestrzenią Kipieli. Ona śpiewała. Śpiewała dla nas.

W mokrych ubraniach, z wodą kapiącą z włosów za kołnierz, w ciemności przerywanej światłem błyskawic złapaliśmy się za ręce i zaczęliśmy tańczyć.

Śniło mi się, że umarłam. Zostałam zakopana wprost w chłodnej ziemi, która otuliła ciało jak ciepły koc. Nie pamiętałam, kim byłam i nie czułam upływu czasu. Trwałam, rozpadając się i karmiąc sobą glebę. Nade mną kiełkowały trawy i zioła, moich kości dotykały korzenie. Jakiś kret wydrążył blisko tunel, w którym potem zalęgły się osy. Czasem padał deszcz. Nie działo się nic więcej, tak jak nie działo się dla miliardów ludzi, którzy umarli przede mną i też leżeli zakopani w ziemi. Nawet ci, którzy zginęli zaraz po katastrofie nie różnili się teraz ani ode mnie, ani od wszystkich pokoleń wstecz. We śnie o tym jednak nie myślałam, nie myślałam o niczym. Byłam martwa.

Obudziliśmy się w ogrodzie, na mokrej ziemi. Andrzej pocałował mnie delikatnie, wyswobodziwszy rękę z jakiegoś pnącza oplatającego prawą stronę jego ciała. Nie rozmawialiśmy, ale oboje już wiedzieliśmy. Ja właściwie od dawna to przeczuwałam, chyba odkąd zobaczyłam tamtą kobietę, która niosła ogród. To tu znaleźliśmy prawdziwe życie, dzikie, zielone i nieprzewidywalne. Miasto od dawna jest martwe. My właściwie też. Ziemia zmienia się gwałtownie, wśród wycia geomagnetycznych burz. Świat odradza się w Kipieli, a my jesteśmy tylko rozpadającym się pomnikiem. Można wieść szklane życie w Strefie, albo zamieszkać tu i usiłować ujarzmić przyrodę, jak Władek. Tyle że przegrał, bo natura drugi raz nie podda nam się już tak łatwo.

Można też spróbować inaczej.

Łukasz zastał nas jedzących śniadanie wprost na trawie. Przyniosłam z domu serwetki i kilka kromek długoterminowego chleba. Więcej nie potrzebowaliśmy. Jankowski wszedł – pierwszy raz – za ogrodzenie. Minę miał zaniepokojoną. Patrzył to na Andrzeja, to na mnie. Jedliśmy w spokoju, nie zwracając na niego uwagi.

— Musicie coś z tym zrobić — powiedział i powiódł wzrokiem po ogrodzie. Chwasty całkowicie pochłonęły już dynie, fasola padła łupem ślimaków. Krzewy porzuciły pozory uporządkowania, rozrastając się na wszystkie strony i kwitnąc w najróżniejszych kolorach. Kolczaste pędy zaglądały do okien. Wokół pachniało gnijącą roślinnością.

Wzruszyłam ramionami. Łukasz przyniósł nam trochę nasion i sekator, bo nie wiedział, czy mamy swój. Po raz kolejny pomyślałam, że jest w tym dziwnym miejscu kimś w rodzaju odźwiernego, jakby dyskretnie pomagał nowo przybyłym się urządzić. Pracował dla władz?

Pod wpływem impulsu chwyciłam jego rękę tuż poniżej przegubu. Pod cienką skórą nie czułam pulsowania krwi. Powoli przyłożyłam drugą dłoń do piersi Jankowskiego. Tam, gdzie powinno bić serce, nie było niczego. Wnętrze Łukasza wypełniały takie same kable i układy scalone jak wnętrze kota, którego przygniotła drewniana pergola.

Andrzej patrzył na mnie wyczekująco. Pokręciłam głową. Jankowski odsunął się nerwowo i wstał.

— To ja już nie będę zabierał wam czasu — mruknął, po czym szybko oddalił się w stronę furtki.

Zostaliśmy sami w domu, który pomału brała w posiadanie nieokiełznana zieleń.

Dwa lata po ślubie postanowiliśmy założyć prawdziwy ogród. Nie mieliśmy pojęcia, co to tak naprawdę znaczy. Teraz mamy prawdę na wyciągnięcie ręki: żyliśmy w mieście-mirażu, wśród martwych ludzi, których niedługo pochłonie pustynia. Jeśli chcemy przetrwać, to tylko na warunkach postawionych nam przez nową rzeczywistość. Nawet nie znamy jeszcze dobrze praw, którymi będzie się rządziła.

Leżę na trawie, trzymając Andrzeja za rękę i czekam na kolejną burzę. Nie jestem kobietą, która niesie ogród. To ogród niesie mnie w nieznane.