Książę i kat - Joanna Sałajczyk - ebook + audiobook + książka

Książę i kat ebook i audiobook

Sałajczyk Joanna

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Hal Van Montavès jest wprawdzie następcą tronu Jogluarii — kraju skorumpowanego i atakowanego przez piratów — jednak jego codzienność wypełniają głównie publiczne upokorzenia, których pada ofiarą. Król Albert VI robi wszystko, by cały dwór gardził młodym księciem — i robi to skutecznie. Ale młodość ma swoje prawa, a Hal korzysta z nich najlepiej, jak potrafi. Przygotowuje się też do dziedzictwa, którego wcale nie pragnie, a poza tym… ratuje swoje życie, unikając śmierci z rąk kata i składa w jedną całość serce, które nigdy nie miało zostać złamane.

Książę i kat” to osadzona w fikcyjnych realiach powieść o uczuciach i odkrywaniu swoich pragnień, o rozczarowaniu, bezradności oraz lęku, ale też o nadziei, walce i o tym, że nie zawsze da się wybaczyć, choć życie płynie dalej.

W zadumie zaczął przyglądać się latającym za oknem ptakom. Tak bardzo pragnął być w tej chwili jednym z nich. Jego serce wyrywało się ku tej niebieskiej, nieskończonej przestrzeni oznaczającej prawdziwą wolność, wyzwolenie od tej dworskiej błazenady, którą codziennie odgrywał przed wszystkimi mieszkańcami zamku, a nawet od tego pozornego szczęścia szukanego wieczorami w kolejnych butelkach wina i łóżkach osób, które nic dla niego nie znaczyły. Powinien całkowicie z tym skończyć. Tak, powinien to zrobić dla matki. Ale wtedy jego życie stałoby się zupełnie puste, a oczekiwanie na śmierć ojca… Ono nie mogło się stać celem jego życia. Miał dopiero dwadzieścia lat. Czasami czuł, że życie ofiaruje mu zbyt mało, a kolejne dni i miesiące prześlizgują mu się między palcami. Gdyby był ptakiem… wtedy wszystko byłoby takie proste. Ale on, Hal, nigdy nie poczuje, jak to jest. Ani jako ptak, ani jako człowiek.

Joanna Sałajczyk
Urodziła się w Rzeszowie, ale po ukończeniu studiów przeprowadziła się na Śląsk, który pokochała od pierwszego wejrzenia. Z wykształcenia – inżynier informatyki, z zawodu — grafik, w głębi serca – artystka i wiecznie pogubiona w swoim uporządkowanym życiu empatka. Jest zafascynowana szamanizmem i ezoteryką. W wolnym czasie czyta, bawi się z synkiem, tworzy ilustracje lub przesiaduje w kawiarniach. W literaturze najbardziej fascynują ją ludzkie emocje, przemiany oraz wewnętrzne dylematy bohaterów. Właśnie te kwestie stara się eksponować w swoich utworach. Uwielbia pracować w otoczeniu muzyki, a pomysły na wiersze, opowiadania i powieści zawdzięcza w większości… snom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 503

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 20 min

Oceny
3,7 (44 oceny)
17
10
8
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magda_9

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z najlepszych książek które czytałam
00
MikuNao

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna, przejmująca i tak bardzo wspaniała w opisach, że aż zapiera dech w piersi. Polecam serdecznie, pięknie wykreowany świat i ta niewinna miłość... Ah🥰
00
DayDreamerBB

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna książka
00

Popularność




Rozdział 1

Leniwe dźwięki lutni wypełniały całą komnatę, docierając nawet do najbardziej oddalonych i zacienionych zakątków oraz wnęk. W tym momencie Hal bardzo chciał się w nich ukryć, a może nawet opuścić to pomieszczenie, ale muzyka naprawdę mu się podobała. Wydawało mu się, że jest to jedyna rzecz, która łączy go z ojcem – grubym, starzejącym się mężczyzną, który za późno został nie tylko rodzicem, ale też królem Jogluarii. Prawdę mówiąc, nie nadawał się do ani jednej z tych rzeczy.

Dzięki bogom dziadek Hala, świętej pamięci Joseph Van Montavès, a później jego bezdzietny wuj Philip, zostawili sprawy państwowe na z grubsza uporządkowanym poziomie, a położenie ich wspólnej ojczyzny zapewniało jej względny pokój, ponieważ zarówno od wschodu, jak i od zachodu jej granice oblewały morza i oceany. Tu zdecydowanie bardziej podziękowania należały się bogom.

Tak, Jogluaria była strategicznie doskonale położoną monarchią, nawet mimo tego, iż Bliaria nieśmiało zaczynała domagać się małego półwyspu na wschodnim wybrzeżu, a imigranci z Ogradu niepokojąco wysokimi falami nadpływali od jej południowej strony. Jednak miała swoje własne problemy: otaczające ją wody były naturalnym środowiskiem pleniącego się wzdłuż i wszerz piractwa, kwitnące zjawiskowo niewolnictwo stawało się pomału jej znakiem rozpoznawczym na arenie międzynarodowej, a szerząca się niczym zaraza korupcja dopełniała obrazu niezbyt rozsądnie zarządzanego kraju. Ale to wszystko mogło przecież poczekać.

Hal zmierzył wzrokiem wszystkich obecnych na sali. Król, dwóch jego najwierniejszych doradców, kilkoro przesadnie podekscytowanych szlachciców i szlachcianek, wystrojonych zdecydowanie zbyt szykownie jak na rangę wydarzenia, w którym przyszło im uczestniczyć, no i do tego jeszcze pięciu muzyków. A wśród nich wszystkich on – zmuszony do tego, by pomagać ojcu w wyborze nowego nadwornego barda. Sprawa niecierpiąca zwłoki.

Młody mężczyzna westchnął, wiercąc się na niewygodnym krześle. Gdyby tylko nie siedział na samym środku, zaraz koło ojca, może mógłby się nieco rozluźnić, ale w tej sytuacji za każdym razem, kiedy tylko się ruszył, czuł na sobie mnóstwo spojrzeń.

Mógł w tej chwili robić tyle innych rzeczy – jeździć konno, czytać, pić na umór z przyjaciółmi lub oglądać stare mapy. Mógł też słuchać muzyki, owszem, ale ci nowi muzycy, których przywiózł ze sobą Siergiej, wcale nie byli tak utalentowani, jak utrzymywał, a okoliczności… Cóż, okoliczności też pozostawiały wiele do życzenia.

– Dość – mruknął w pewnym momencie Albert VI, król Jogluarii.

Lutnia ucichła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Siergiej, miałeś mi znaleźć kogoś ciekawego – rzekł władca. – Kogoś, kto rozrusza moje stare kości.

Pochodzący z Dublijanu, niezbyt uzdolniony bard o imieniu Siergiej, przygładził swoją kozią bródkę i powiedział:

– Jesteś bardzo wybredny, wasza królewska mość. To najlepsi kandydaci, jakich…

– Znajdź mi lepszych – przerwał mu Albert.

– Cóż… Tak… Obawiam się, że wobec tego będę musiał opuścić Ivridburg na jakiś czas, wasza królewska mość.

– Możesz nawet opuścić Jogluarię, jeśli będzie taka potrzeba. W przyszłym tygodniu masz tu wrócić z kandydatem utalentowanym bardziej niż ty sam.

Urażony muzyk skłonił się nisko.

– Jak sobie życzysz, ekscelencjo.

Uznawszy rozmowę za zakończoną, król wstał żwawo.

„Zbyt żwawo, jak na swój wiek”, pomyślał Hal.

Książę obserwował, jak pozostali uczestnicy wydarzenia patrzą na jego ojca z wystraszonym wyrazem twarzy, gotowi do ucieczki w każdym momencie. Jogluaria bała się swojego monarchy tak, jak dziecko boi się swoich rodziców-tyranów, a władca świadomie doprowadzał do tego wszystkiego. Demencja jeszcze mu nie doskwierała, choć na dworze było wielu ludzi, którzy pragnęli powiedzieć publicznie, że jest inaczej. Milczeli wyłącznie dla własnej wygody i ze strachu przed utratą majątków. To nie byli sojusznicy Hala: w następnej kolejności to on zostałby okrzyknięty niepoczytalnym. Takich współpracowników, oczywiście, należało się pozbywać, ale jego ojciec zawsze podejmował złe decyzje.

Następca tronu wstał powoli z krzesła i ruszył w stronę drzwi – jedynego zdobionego elementu w tym pustym, pozbawionym choćby resztek przepychu wnętrzu, jeśli nie liczyć zakurzonych, oprawionych w mosiężne ramy obrazów z wizerunkami poprzednich władców Jogluarii oraz brudnych, witrażowych okien. Zupełnie, jakby nikt w tym miejscu nie mieszkał.

– A ty dokąd? – zapytał głośno król.

– Przedstawienie się skończyło – odparł młody mężczyzna.

– Znowu idziesz do burdelu? – usłyszał.

Uwadze księcia nie umknął fakt, że nikt jeszcze nie wyszedł z komnaty i dworzanie uważnie przysłuchiwali się ich konwersacji. Ale to nie była pierwsza rozmowa w tym stylu i Hal bardzo dobrze wiedział, co jego ojciec próbuje osiągnąć; zdawał sobie sprawę z tego, że popularność Alberta VI na dworze z dnia na dzień coraz bardziej maleje, a ludzie – siłą rzeczy – zaczęli skłaniać się ku jego dziedzicowi.

W istocie Hal miał pewnego dnia zająć miejsce obecnego władcy i być może starzec nie powinien publicznie go poniżać, ale… król grał w swoją własną grę. A przynajmniej tak mu się wydawało – chciał bowiem dalej bawić się ludźmi, pragnąc jednocześnie zachować ich szacunek, lecz tego nie dało się w żaden sposób połączyć.

A jednak jego zagrania rzeczywiście przynosiły pewne rezultaty. Książę nie był już dłużej nadzieją kraju, zapowiedzią odmiany i powiewem dobrych zmian. Widziano w nim wyłącznie swawolnego dziwaka, który prawdopodobnie pogrąży Jogluarię w długach i ośmieszy ją w oczach świata.

Następca tronu rozumiał to wszystko. Znał motywy ojca i jego pobudki, doskonale orientował się, jakie nastroje panują na dworze i w Ivridburgu. Ale nie mógł sobie pozwolić na kontratak, ponieważ nie dysponował żadnymi niezbędnymi do tego środkami.

I Albert VI dobrze o tym wiedział.

– Byłem tam wczoraj – odparł Hal. – Przedwczoraj też. Dziś chyba sobie odpuszczę.

Stojące najbliżej młode szlachcianki zakryły usta dłońmi w wyrazie oburzenia.

– Licz się ze słowami, chłopcze – skarcił go król.

– Utrzymuję tylko poziom rozmowy, ojcze.

Tym razem to doradcy ojca wymienili za jego plecami zgorszone, zaniepokojone spojrzenia.

– Milcz, pomiocie Drira. Każę cię wychł…

– Po co zadajesz mi pytania, skoro nie mogę na nie odpowiadać?

– Milcz!!! – wrzasnął władca.

Hal posłuchał. Nie mógł przesadzić, bo ojciec rzeczywiście lubił się na nim mścić na wiele subtelnych sposobów. Wprawdzie nie kazał go wychłostać, odkąd chłopak skończył siedem lat, ale istniały przecież setki innych możliwości, by uprzykrzyć życie dwudziestolatkowi.

– Chcę z tobą porozmawiać o twoich nowych obowiązkach, chłopcze – rzekł Albert nieco ciszej.

Zmiana tonacji była zrozumiała: tej uwagi, w przeciwieństwie do poprzednich, nie musieli koniecznie usłyszeć wszyscy świadkowie.

Rozmowa o nowych obowiązkach? Co ten człowiek znów wymyślił, by ośmieszyć swojego syna w oczach społeczności Ivridburga?

– Za pięć minut masz być w małej sali narad – dodał ojciec, po czym machnął ręką na swoich doradców i wyszedł.

Arystokraci wypuścili z płuc wstrzymywane od dłuższego momentu powietrze. Część z nich odwróciła wzrok, ostentacyjnie dając do zrozumienia, że nie darzą księcia zaufaniem. Pozostali wciąż patrzyli na niego z całkowitym brakiem życzliwości i potępieniem, którego nie starali się ukrywać – nawet pomimo tego, że patrzyli na następcę jogluarskiego tronu.

Jako dziecko Hal bawił się z nimi wszystkimi w chowanego i podchody, razem kradli jedzenie na królewskich ucztach i ciepłe bochenki chleba z kuchni. Potem jego zainteresowania skierowały się w inną stronę – pokochał książki historyczne i rozrywki, z którymi nikt na dworze nie chciał być kojarzony – a teraz przepaść była już zbyt duża: książę był dla nich nie tylko obcym człowiekiem, ale też kimś, kto prędzej czy później zacznie korzystać z władzy w sposób nieodpowiedzialny i niebezpieczny.

Przez chwilę mężczyzna zastanawiał się, czy ma się z nimi w jakikolwiek sposób pożegnać. Porzucił jednak ten pomysł, a jego myśli szybko powędrowały w zupełnie innym kierunku. Wsadził dłonie w kieszenie czarnego surduta, który nosił zawsze i wszędzie na przekór ojcu, a potem wyszedł, powłócząc nogami.

Kiedy dziesięć minut później pojawił się w sali narad, ojciec i jego doradcy siedzieli już na swoich miejscach z twarzami wyrażającymi wyłącznie dezaprobatę. „Czego oni oczekiwali?”, pomyślał Hal, niespiesznie zamykając ciężkie, drewniane wrota.

Podszedł do przygotowanego dla niego krzesła. Było znacznie mniej zdobione niż to w głównej komnacie, co wcale nie znaczyło, że siedziało się na nim bardziej komfortowo. Następca tronu spoczął na nim leniwie, czując ciężar całej tej sztucznej etykiety dworskiej, która otaczała go ze wszystkich stron.

Nigdy nie miał dla niej uznania, ale naprawdę starał się dopasować. Głównie ze względu na matkę pragnął zachowywać się tak, by przyciągać jak najmniej krytycznych spojrzeń. Ubierał się na czarno nie tylko dlatego, że to lubił, ale też po to, by idealnie wtapiać się w otoczenie. Przemykał surowymi, kamiennymi korytarzami, chłodnymi nawet w najgorętsze lato, nie rozmawiając prawie z nikim. Prawdę mówiąc, starał się spędzać w zamku jak najmniej czasu, ale ojciec i tak nie dawał ludziom zapomnieć o swoim krnąbrnym dziedzicu. Albert wykorzystywał każdą, najdrobniejszą nawet okazję – tak jak wcześniej, w sali, gdzie występowali bardowie – by go poniżyć.

Fakt, że nie potrzebował do tego świadków, utwierdzał Hala w przekonaniu, że jest to nie tylko polityczna zagrywka, ale też całkiem osobista sprawa. Może od jednego do drugiego nie było wcale tak daleko.

Ale przecież książę nie był niewinny i bardzo dobrze o tym wiedział. Gniew ojca nie był nieuzasadniony – przynajmniej od pewnego czasu. Jednak Hal nie potrafił wskazać początku ich konfliktu. Kiedyś myślał, że król po prostu ma takie usposobienie; potem, że hartuje go dla jego własnego dobra. Później zaczął dorastać i był to czas, kiedy wreszcie przestał idealizować człowieka, od którego nigdy nie otrzymał ani ciepła, ani wsparcia. Nadzieje bezpowrotnie zostały zastąpione wątpliwościami i rozczarowaniem. I chociaż młody mężczyzna szanował króla jako swojego przeciwnika, wiedział, że już nigdy nie zacznie szanować go jako rodzica.

– Możemy zaczynać? – zapytał władca ironicznie, łypiąc groźnie na Hala z drugiego końca stołu.

– Oczywiście – odparł chłopak swobodnie, lecz poważnie.

Kiedy ostatnio uśmiechnął się w pobliżu ojca? Musiał być wtedy naprawdę małym dzieckiem. Ten stary człowiek chyba od zawsze wydawał mu się odpychający. Być może dlatego Hal ostatnimi czasy nie pozostawał mu dłużny. To, czym książę zajmował się w swoim wolnym czasie, napawało króla niesłabnącym wstrętem. Myśl o tym prawie sprawiała, że następca tronu miał ochotę się roześmiać. Prawie.

Król kaszlnął tak przeraźliwie, że książę mimowolnie zmarszczył brwi. Był pełen podziwu dla jego doradców, którzy nawet nie drgnęli, słysząc ten dźwięk. Skąd w nich tyle wytrwałości, by stać u boku tego samolubnego starca? Czy naprawdę te wszystkie posiadłości i pieniądze, które wyłudzili przez lata od jego ojca wynagradzały im trud towarzyszenia mu w każdej sytuacji i udawania, że akceptują jego osobę? To była jedna z niewielu rzeczy, których Hal nie potrafił zrozumieć.

Atak kaszlu minął. Wszyscy cierpliwie czekali, aż władca przemówi.

– Pora ukrócić twoje swawolne życie, chłopcze – zaczął w końcu.

„Chłopcze”. Nigdy nie nazywał go tym śmiesznym imieniem, które sam mu nadał. Czyżby Hal od samego początku, odkąd tylko pojawił się na świecie, był dla ojca wyłącznie rozczarowaniem?

– Może kiedy zaczniesz spędzać więcej czasu w zamku i poznasz prawdziwe ludzkie problemy, to trochę zmądrzejesz – kontynuował starzec.

Książę wpatrywał się w niego bez mrugnięcia okiem, niczym nie zdradzając swoich emocji. Tę umiejętność opanował już do perfekcji. Król żadnymi słowami, absolutnie niczym nie mógł wytrącić go z równowagi i to podjudzało go jeszcze bardziej – chłopakowi natomiast dawało ponurą, marną satysfakcję, która ulatniała się tak szybko, jak szybko się pojawiała.

– Dwa razy w tygodniu, na początek, będziesz przyjmował interesantów – oświadczył władca krótko.

Hal jeszcze przez chwilę czekał na rozwinięcie wątku, ale w gruncie rzeczy dobrze wiedział, że nie usłyszy już nic więcej. Miał ochotę wstać i wyjść.

– Jakich interesantów? – zapytał zamiast tego.

Ojciec milczał. Wreszcie jeden z jego doradców, Terence Covington, odchrząknął i powiedział:

– Interesanci to ludzie, którzy nie doczekali się rozwiązania swoich spraw przez lokalne sądy. Dlatego zwracają się do króla po prawomocny wyrok, próbując przekonać go do swoich racji.

– Nie jestem królem – odparł Hal.

– Dam ci uprawnienia, głupcze – odezwał się jego ojciec. – Zobaczymy, co z nimi zrobisz.

No tak. Kolejne uderzenie mające na celu upokorzenie księcia w oczach podwładnych. Ojciec zwyczajnie był pewien, że Hal sobie nie poradzi i rozzłości przekonanych o jego niekompetencji prostaków. Że jego wyroki będą niesprawiedliwe, pozbawione sensu lub postawione niedbale.

„Dobrze. Niech tak myśli”, stwierdził następca tronu, natomiast głośno zapytał:

– Kiedy zaczynam?

– Ooo, jaki chętny, patrzcie go! – zawołał król prześmiewczo. – Wydaje ci się, że to takie proste, co, chłopcze? No to przekonajmy się. Zaczynasz jutro, zaraz po śniadaniu. Dowiedz się w kuchni, o której godzinie jemy śniadania. Nie wydaje mi się, bym cię ostatnio na nich widywał.

– Istotnie, nie jadam śniadań – odpowiedział Hal.

– Gdybyś nie odsypiał swoich… – Ojciec skrzywił się z pogardą, ale nie dokończył tej myśli. – To byś jadł.

– Wolę odsypiać – potwierdził chłopak.

– Idź już. – Albert machnął ręką, jakby próbował odgonić wyjątkowo paskudną muchę.

Halowi nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Wstał, zasunął po sobie krzesło i opuścił pomieszczenie.

Stary król był ignorantem, przekonanym, że życie jego syna składa się wyłącznie z zakrapianych wysokoprocentowym alkoholem hulanek, uczestnictwa w szemranych interesach oraz przypadkowego seksu ze wszystkim, co się rusza.

Był czas, gdy Hal pragnął zatopić się w takim życiu, nie przejmować się nikim i niczym, a ojcu przynosić wyłącznie wstyd i niekończące się fale zażenowania. Ale to samo, być może nawet w większym stopniu, przynosiłby swojej matce, co było niedopuszczalne.

Florence Gainsborough była cichą, lecz pełną godności i inteligencji kobietą w średnim wieku, a także – przynajmniej formalnie – królową Jogluarii. Nie udzielała się na dworze w stopniu większym, niż to było koniecznie. W swoich komnatach przyjmowała od czasu do czasu wąskie grono przyjaciół, organizując wieczory literackie lub, jeśli miała akurat taki kaprys, dość wystawne kolacje. Hal miał do niej mnóstwo szacunku, choć nie do końca wiedział, dlaczego tak łatwo dała się zepchnąć w nic nieznaczący margines dworski, gdzie nie miała właściwie żadnej władzy. Powinno być na odwrót – to ona nadawała się do rządzenia tym krajem, a ojciec… On powinien co najwyżej przesiadywać całymi dniami w ogrodzie i rozmawiać o hodowli róż z podobnymi mu starcami.

Matka wiedziała, jak było naprawdę. Chciała i potrafiła go wysłuchać, interesowała się tym, jak Hal spędza swój wolny czas. I, w przeciwieństwie do ojca, robiła to nie po to, by wyśmiać go przed całym zamkiem, ale by czuł, że ma w niej wsparcie. Wiedziała, że wieczorami wypija trochę więcej alkoholu, niż powinien. Miała też świadomość, że szemrane interesy były niczym więcej jak spotkaniami z przyjaciółmi w ich domach lub zwykłych lokalach. Ale ci przyjaciele nie należeli do szlachty, dlatego – według króla – byli obywatelami drugiej kategorii, a co za tym szło, zwykłymi kryminalistami. Natomiast co do seksu… Owszem, miał pewne preferencje. I bynajmniej nie sprawiały one, że miał tej rozrywki pod dostatkiem. Ojciec nigdy by tego nie zrozumiał.

To w komnatach królowej Hal zazwyczaj przeglądał grube księgi poświęcone prawu Jogluarii. Czytał o polityce, społeczeństwie, ekonomii i geografii nie tylko swojej ojczyzny, lecz także innych państw, a dzięki wykształceniu matki, pochodzącej ze starego, arystokratycznego rodu kontrolującego niemal całą północną granicę kraju, mógł szlifować znajomość trzech języków obcych. Goście, których zapraszała na swoje wieczorki, opowiadali mu o tym, co dzieje się nie tylko w Ivridburgu, ale dosłownie w każdym zakątku kraju. Chłopak chłonął te nauki, bo był ich ciekawy, ale robił to też dlatego, że kiedyś przecież miał rządzić tym państwem.

Odkąd tylko Hal pamiętał, to właśnie królowa dbała o jego edukację. Zatrudniała i opłacała nauczycieli, kontrolowała postępy, a nawet wysłała go na rok do prywatnego seminarium w Ecirii – drugim pod względem wielkości mieście w Jogluarii – skąd powrócił jeszcze bogatszy w wiedzę na temat historii i kultury, ale też tajników sztuki erotycznej, poznanych nie tylko w formie teoretycznej. Miał wtedy piętnaście lat.

W Ecirii był wolny, ale w każdym liście do matki pytał o króla. W owym czasie potrzeba posiadania tych informacji nie była dla następcy tronu jasna czy istotna. Nie czuł tęsknoty ani troski o ojca, a jednak luki w docierających do niego relacjach sprawiały, że odczuwał nieustający niepokój. Teraz wiedział, co było tego przyczyną: już wtedy podświadomie szykował się na to, że Albert będzie próbował obrócić jego życie w pustkę. Nieobecność syna była ku temu doskonałą okazją. Ale wówczas tego typu myśli dopiero zaczynały się w nim kształtować.

Ojciec nie zadbał więc o żaden aspekt jego wykształcenia i w najmniejszym stopniu nie przygotował go do zadania, które tego dnia przed nim postawił. Jak w jego mniemaniu Hal miał przyjmować interesantów pokrzywdzonych przez aparat sprawiedliwości, skoro władca nigdy nie pokazał mu, jak radzić sobie z takimi wyzwaniami? Ano, właśnie tak. Kiepsko. Nieefektywnie. Może nawet śmiesznie.

Książę bardzo liczył na to, że nie tylko nie da staruchowi tej satysfakcji, ale też faktycznie udzieli jakiejś pomocy tym biednym, nieświadomym odgrywającej się na dworze komedii, pionkom króla.

Rozdział 2

Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, Hal oczekiwał na otwarcie przez doradców ojca głównych drzwi tej samej komnaty, w której poprzedniego popołudnia odbywało się przesłuchanie kandydatów na nowego nadwornego barda. Tym razem, z szacunku do interesantów, postanowił się nie spóźnić. Siedział na królewskim tronie – ostatni raz robił to w wieku kilku lat, kiedy ojciec jeszcze bywał dla niego pobłażliwy – i czuł się zwyczajnie nieswojo. Duży, ciężki mebel umieszczony był na czterostopniowym podwyższeniu, dlatego Hal, chcąc nie chcąc, na wszystkich musiał patrzeć z góry. „Nic dziwnego, że człowiek nawykły do spoglądania na ludzi z tej pozycji nabiera zwyczaju rozkazywania im”, pomyślał. Usiadł prosto, skrzyżował dłonie i czekał.

W końcu drzwi się otworzyły i do pomieszczenia powoli weszła zaniedbana kobieta z maleńkim dzieckiem na rękach. Za nią, nieco bardziej żwawym krokiem, wkroczył tak samo niechlujnie ubrany mężczyzna w podobnym wieku. „Małżeństwo”, zgadł Hal. Kobieta zatrzymała się około trzydziestu stóp od księcia. To samo uczynił mężczyzna, stanął jednak w pewnym oddaleniu od swojej żony.

– Podejdźcie bliżej – powiedział Hal głośno, czując się nieswojo, wydając ludziom polecenia z tego miejsca.

Para natychmiast go posłuchała.

– Z czym przychodzicie? – zapytał, ponieważ nieznajomi wciąż milczeli.

– Wasza królewska mość… – zaczęła kobieta, ale mężczyzna od razu jej przerwał:

– Ona kłamie!

– Proszę pozwolić mówić żonie, skoro to ona zaczęła. Później wysłucham pana. Poza tym, nie jestem królem, tylko księciem – dodał, ponieważ czuł, że musi wyprostować tę kwestię. Wydawało mu się niedorzeczne, że ktokolwiek mógł pomylić go z królem, zważywszy na to, że każdy obywatel Jogluarii powinien orientować się w tej kwestii przynajmniej na tyle, by wiedzieć, że panujący władca jest bardzo stary.

– Wasza książęca mość – poprawiła się kobieta. – Mój mąż chce ode mnie odejść, ale nie zamierza płacić alimentów na dziecko!

– Bo to nie jest moje dziecko! – krzyknął mąż kobiety.

– Niech pana żona skończy to, co ma do powiedzenia – rzekł następca tronu.

– Ja już skończyłam, wasza książęca mość. Ojciec powinien płacić na dziecko. Pewnie znalazł se jakąś młodszą babę, niech go Drir pochłonie, ale dziecka skrzywdzić nie dam!

– Dlaczego przyszła z tym pani do mnie? Przecież to sąd powinien…

– Bo sąd u nas, w Kirekwall, przyznał mu rację! Pewnie dlatego, że wuj od mojego tam pracuje…

– To nie jest mój wuj, kobieto.

– To czemu sąd stanął po twojej stronie, wałkoniu?!

– Cisza – rzekł Hal głośno, ale spokojnie.

Podziałało. Siedzenie na tym miejscu miało jednak pewne zalety, choć Hal nagle poczuł się zmęczony na samą myśl o tym, że podobnych spraw będzie musiał wysłuchiwać do południa. Dwa razy w tygodniu.

„Nie powinni ich wpuszczać razem”, przeszło mu przez głowę.

– Co dokładnie powiedział pani sąd? – zapytał.

– Że mój mąż nie jest ojcem dziecka! – krzyknęła. – Co za bzdura!

– Bo nie jestem! – wrzasnął mężczyzna.

Hal westchnął w myślach.

– Dlaczego upiera się pan, że nie jest ojcem? – Postanowił ugryźć sprawę od drugiej strony.

– Bo nie było mnie w domu, jak dzieciak został zmajstrowany, ot co – odparł zjadliwie mężczyzna.

– Jak to cię nie było?! – wpadła mu w słowo żona. – Sama se go nie zrobiłam!

– Gdzie pan wtedy był? – zapytał książę.

– Jestem marynarzem, mój panie. Byłem w tym czasie na morzu od dobrych sześciu miesięcy. Jak wróciłem, to żona chodziła z dzieciakiem w brzuchu już czwarty miesiąc. Policzyłem se to, jak urodziła.

– Ma pan dowód na to, że w tym czasie nie było pana w domu?

– Oczywiście – odrzekł mężczyzna, sięgając za pazuchę.

Hal kiwnął do niego dłonią, by podszedł, i wziął od niego pomięty kawałek papieru. Widywał takie dokumenty wcześniej, jako nastolatek zafascynowany opowieściami przyjaciół matki. Wpływy i znajomości Florence, a raczej jej rodziny, były naprawdę różnorodne.

Zaświadczenie prawdopodobnie było oryginalne. A zresztą, kobieta nie zagrała kartą „to kłamstwo”, więc nieobecność męża musiała być prawdziwa.

– Ile ważyło dziecko po urodzeniu? – spytał Hal.

– Dobre dziewięć funtów, wasza książęca mość – odparła dumnie petentka. – To silna, zdrowa dziewczynka.

– Wobec tego przyznaję rację pani mężowi. Nie należą się pani alimenty. No, przynajmniej nie od niego.

– U króla też masz znajomości, mendo? – zapytała kobieta, zwracając się do swojego męża.

– Nie jestem królem – powtórzył Hal. – I nie znam pani męża. Ale z pewnością ma rację w jednej kwestii: nie było go w domu, kiedy dziecko zostało poczęte. Proszę sobie przypomnieć, jak spędzała pani swój wolny czas podczas jego nieobecności. Może to da pani odpowiedź na pytanie, kto powinien płacić alimenty. Dziękuję państwu, to wszystko.

– Już ja ci pokażę w domu, łajzo – mruknęła interesantka, poprawiając malutkie zawiniątko na swoich rękach i wyszła z sali żwawym krokiem.

Mężczyzna przed opuszczeniem pomieszczenia popatrzył na księcia błagalnym wzrokiem, ale ten ani drgnął. Współczuł mężowi tej wybuchowej kobiety, ale ta sprawa tak naprawdę ani trochę go nie interesowała. Co jeszcze miał uczynić, poza tym, że wydał wyrok na korzyść tego biedaka? Udzielić mu azylu? A może rady, że rzeczywiście powinien uciekać od żony, zanim ta wrobi go w drugie dziecko? Ale Hal wiedział, że życie nie jest takie proste. Jego przyszłe małżeństwo, o ile już będzie musiał się w jakieś uwikłać, okaże się pewnie jeszcze gorsze. Zdrady będą jego nieodzowną częścią.

Cóż, tak czy inaczej, pierwsze koty za płoty. Szybko poszło. Książę poprawił się na tronie. Uświadomił sobie, że wszystkie mięśnie ma napięte. Siedział sztywno jak kołek, ale nic nie potrafił na to poradzić. To miejsce drażniło go i czuł się na nim jak nieproszony gość. Właśnie zaczął się zastanawiać, ile osób czeka jeszcze na niego za drzwiami, kiedy te się otworzyły.

Do sali wkroczył wysoki, niesamowicie gruby mężczyzna w podeszłym wieku.

– Gdzie król? – burknął od razu.

– Nie wiem – odparł Hal zgodnie z prawdą.

To był błąd.

– Straż! – wrzasnął grubas.

Do środka zajrzał jeden z królewskich doradców, Covington.

– Co się dzieje? – zapytał.

– Kto to jest?! – Mężczyzna wskazał grubymi paluchami na Hala. – Przyszedłem zobaczyć się z królem!

– To jest książę Jogluarii, syn króla – odparł doradca, patrząc na awanturnika z litością. – I to on przyjmuje dziś interesantów. Król jest zajęty.

– Kiedy będzie mógł mnie przyjąć?

– Od teraz książę przyjmuje interesantów – spokojnie wytłumaczył doradca.

– Z nim nie chcę gadać – odparł grubas.

Hal przewrócił oczami. Nie podobało mu się, że rozmawiają tak, jakby go przy tym nie było. Był przyzwyczajony, że jego ojciec to robi, ale tutaj potrzebował jakiejś namiastki władzy.

– Porozmawia pan ze mną albo może pan wracać do domu – oświadczył, zanim Covington zdołał otworzyć usta.

Przez krótki moment doradca wyglądał na zaskoczonego reakcją królewskiego syna, który nigdy wcześniej w jego obecności nie wykazał się podobną stanowczością. Po kilku sekundach przywołał profesjonalny wyraz twarzy, wyciągniętą ręką wskazał na księcia, pokiwał mądrze głową i wyszedł.

– Więc? – zapytał w końcu następca tronu, kiedy zaczęło mu się wydawać, że mężczyzna ma zamiar do końca dnia stać, wpatrywać się w niego spod byka i nie wypowiedzieć przy tym ani jednego słowa.

– Ojciec z tobą rozmawiał? – odpowiedział pytaniem awanturnik.

– Nie przypominam sobie, byśmy byli na „ty” – odparł Hal, prostując się jeszcze bardziej.

Poirytowany grubas przygryzł wargi, ale po chwili się poprawił:

– Czy król wspominał ci, książę, o mojej sprawie?

– Nie wiem, kim pan jest. O jaką sprawę chodzi?

Oczywiście ojciec nie rozmawiał z nim o żadnej „sprawie”. Hal przypuszczał, że król wolałby raczej sam przyjmować dziś wszystkich interesantów, w tym tego jednego szczególnego, niż podzielić się z nim jakimikolwiek szczegółami.

Grubas odchrząknął i zrobił kilka kroków w stronę Hala.

– Nazywam się James Hay – rzekł, tym razem odrobinę spokojniej. – W zeszłym tygodniu ukradziono mi dwadzieścia sztuk bydła, trzy konie oraz osiemnaście worków pszenicy. Przyszedłem po odszkodowanie.

– Kto ukradł panu to wszystko?

– Nie wiem.

– Zgłosił pan kradzież do straży miejskiej?

– Nie.

– Dlaczego?

– To skorumpowana banda pijaków. W niczym by mi nie pomogli.

– Proszę się liczyć ze słowami – odparł Hal. – Niech mi pan opowie, jak doszło do kradzieży.

– No więc… To był ranek. Obudził mnie okropny hałas od strony podwórka. Okazało się, że jedna krowa wydostała się ze stodoły i robiła bałagan przed domem. Zająłem się nią… to znaczy łapaniem jej. A w tym czasie złodzieje wynieśli resztę mojego dobytku! Została mi tylko jedna krowa!

– Łapał pan krowę i nie zauważył pan ani nie usłyszał, jeśli już o tym mowa, że złodzieje wynoszą z pana posesji dwadzieścia innych krów oraz trzy konie?

– I osiemnaście worków pszenicy!

Książę uniósł brwi, oczekując odpowiedzi.

– Było ciemno. Byłem zmęczony – rzekł wymijająco mężczyzna.

– Przed chwilą powiedział pan, że był ranek.

– Nie pamiętam!

– Nie pamięta pan, czy było jasno czy ciemno?

– Skąd to przesłuchanie? – wyjęczał grubas, całkowicie zmieniając swoje zachowanie. – Nie wierzysz mi, książę? Straciłem prawie cały dorobek. W zeszłym miesiącu pożar, a teraz to…

– Pożar?

– Tak! Ktoś podpalił jeden z moich budynków gospodarczych… Ale król w swej łaskawości wypłacił mi odszkodowanie, kiedy tylko do niego przyszedłem.

– Czy znaleziono podpalaczy?

– Ależ skąd!

– To dlaczego mówi pan, że „ktoś” podpalił budynek?

– Na pewno tak nie powiedziałem – zaprotestował grubas.

Hal popatrzył na niego z niedowierzaniem. Czy naprawdę królestwo płaciło takim ludziom?

– Proszę zgłosić sprawę kradzieży do straży miejskiej, a wniosek o odszkodowanie do właściwego pana miejscu zamieszkania urzędu – powiedział, urywając tę bezsensowną dyskusję. – Tej mętnej historii, którą mnie pan uraczył, nie da się nawet powtórzyć. Dziękuję, to wszystko.

– Jakie „wszystko”?! Chcę rozmawiać z królem! Byłem z nim umówiony!

– Był pan umówiony z królem? – książę ponownie uniósł brwi. – Umówiony na co? Na rozmowę o odszkodowaniu?

– Ojciec musi cię jeszcze sporo nauczyć, młody człowieku – powiedział grubas, podchodząc jeszcze bliżej.

Książę wstał. Jego znaczny wzrost w połączeniu z wysokością podwyższenia, na którym się znajdował, sprawiły, że zdecydowanie górował nad awanturnikiem. Może wyglądał nieco upiornie, bo światło w tym pomieszczeniu bywało dość specyficzne, a czarny ubiór z pewnością potęgował to wrażenie – cóż, jeśli istotnie taki był efekt, to nawet dobrze. Grubas cofnął się o krok.

– Chyba się pan zapomniał – odparł Hal beznamiętnie. – Proszę nie dawać mi powodów do myślenia, że praktykuje pan zwykłe bałamuctwo, ponieważ jest to karalne. Niech pan wróci na swoje poprzednie miejsce.

James Hay cofnął się o kilka kroków. Następca tronu usiadł ponownie, krzyżując ręce w ten sam sposób, co wcześniej. Na twarzy Haya malowało się czyste zaskoczenie.

„Co mu się stało?”, zastanawiał się Hal.

– Coś jeszcze? – zapytał.

Grubas zaprzeczył, kręcąc niemrawo tłustą głową, skłonił się nieporadnie, a potem, bez słowa wyjaśnienia czy pożegnania, wyszedł z sali.

To było dziwne. Dziwniejsze nawet niż ta cała kradzież, o której mówił, bo wyglądał, jakby się czegoś przestraszył. Ale ta sprawa, z którą tu przyszedł… Skoro nawet nie pofatygował się, by opowiedzieć wiarygodną historię, to musiał być przekonany, że wcale nie będzie musiał tego robić. Spodziewał się spotkania z królem. Czy jego ojciec właśnie w ten sposób traktował interesantów? Dawał im wszystko, czego zażądali?

To niemożliwe. Tu musiało chodzić o coś więcej. O oszustwo, o którym ojciec bardzo dobrze wiedział. Tylko co mógł z niego mieć? Cóż, chyba jednak niewiele, skoro zostawił tego głupiego awanturnika na pastwę losu i skazał na rozmowę z Halem.

Jakże mistrzowsko rozwiązany problem. Zaiste po królewsku.

Następca tronu szybko wyrzucił grubego mężczyznę z pamięci i w oczekiwaniu na kolejnego interesanta spojrzał w jedno z ogromnych okien wypełniających całą północną ścianę komnaty. W zadumie zaczął przyglądać się latającym za oknem ptakom. Tak bardzo pragnął być w tej chwili jednym z nich. Jego serce wyrywało się ku tej niebieskiej, nieskończonej przestrzeni oznaczającej prawdziwą wolność, wyzwolenie od tej dworskiej błazenady, którą codziennie odgrywał przed wszystkimi mieszkańcami zamku, a nawet od tego pozornego szczęścia, szukanego wieczorami w kolejnych butelkach wina i łóżkach osób, które nic dla niego nie znaczyły. Powinien całkowicie z tym skończyć. Tak, powinien to zrobić dla matki. Ale wtedy jego życie stałoby się zupełnie puste, a oczekiwanie na śmierć ojca… Ono nie mogło się stać celem jego życia. Miał dopiero dwadzieścia lat. Czasami czuł, że życie ofiaruje mu zbyt mało, a kolejne dni i miesiące prześlizgują mu się przez palce. Gdyby był ptakiem… wtedy wszystko byłoby takie proste. Ale on, Hal, nigdy nie poczuje, jak to jest. Ani jako ptak, ani jako człowiek.

Tego dnia przyjął jeszcze pięciu interesantów, ale jego wiedza z zakresu prawa przydała mu się w znikomym stopniu. Spodziewał się czegoś zupełnie innego: ludzi, którzy będą mieli prawdziwe problemy i będą potrafili uzasadnić swoją obecność w tym miejscu. Tymczasem większość z nich nawet nie próbowała rozwiązywać swoich spraw drogą sądową. Przychodzili od razu tutaj. Jaki to miało sens? Dlaczego jego ojciec jeszcze nie zmodyfikował tego przepisu? Odpowiedź była oczywista, ale w oczach Hala pozbawiona sensu.

Stary Albert VI zwyczajnie kupował sobie poparcie obywateli, dając im to, czego chcieli. Mogli do niego przyjść z najbardziej absurdalną sprawą, ale jeśli tylko wierzyli, że mają rację, król ich w tym utwierdzał.

Do czasu. Teraz staruch zrzucił ten obowiązek na niego. Dlaczego? Znudziło mu się przyklaskiwanie tym biednym, głupim ludziom?

A może to tylko kolejny polityczny podstęp: przez jakiś czas pokazywać obywatelom, że jego syn nie jest tak szczodry i wspaniałomyślny, jak on sam? Tylko że Hal rzeczywiście zamierzał działać zgodnie z prawem i własnym sumieniem.

„W jakim stanie znalazłby się królewski skarbiec, jeśli zaczęlibyśmy płacić wszystkim interesantom? Do czego zaczną posuwać się ludzie, by wyłudzić od królestwa pieniądze? Jak ten grubas, który przyszedł dzisiaj. Ten James Hay”. Książę mógłby się założyć, że jego trzoda śpi smacznie u sąsiada, a worki pszenicy… może nawet nigdy nie istniały.

Do następcy tronu dotarło w końcu, że królestwo Jogluarii znajduje się w dużo większej rozsypce, niż wcześniej sądził. Jego ojciec zwyczajnie się bawił i kto wie, jakie jeszcze szkody wyrządził? Obywatele planujący kradzież lub pożar własnego dobytku nie stanowili może dużego problemu, ale co, jeśli król tak samo wodził za nos zagranicznych dyplomatów?

Co, jeśli to wszystko było częścią planu Alberta?

Może władca chciał zostawić za sobą taki bałagan, którego Hal nie da rady posprzątać?

Książę wzdrygnął się na samą myśl o tym. Dzisiaj wizja wojny wydawała się zwyczajnie nierealna, ale był przekonany, że nie istnieje taki konflikt, którego ojciec nie mógłby rozpocząć, gdyby tylko czuł odpowiednią motywację. To jednak oznaczałoby, że nienawidzi swojego syna tak bardzo, że zdecydował się poświęcić tej sprawie cały kraj – ojczyznę, za którą ginęli jego przodkowie. To brzmiało tak nierealnie.

Ale Hal ciągle czuł niepokój.

Rozdział 3

Po zjedzeniu samotnego obiadu – chyba, że za towarzystwo mógłby uznać przyzwyczajonych do jego milczącej obecności pracowników kuchennych – Hal zdecydował się spędzić resztę popołudnia z matką. Był jej to winien, ponieważ unikał przebywania w jej obecności już od prawie dwóch tygodni. Wówczas natknął się na nią, mając nie tylko największego kaca w swoim życiu, ale też chyba najbrudniejsze ubrania. Naganny wygląd zawdzięczał małemu wypadkowi, wskutek którego wylądował w umieszczonej na tyłach swojej ulubionej karczmy beczce z pomyjami, choć nie do końca potrafił powiedzieć, co dokładnie tam robił. Razem z kacem i kąpielą w popłuczynach zaliczył też więc najbardziej żenujące w swoim życiu spotkanie, a świadomość, że matka widziała go w takim stanie, nieprzerwanie psuła mu nastrój. Już i tak za długo czekał. Nadszedł moment, kiedy musiał stawić czoła jedynej osobie, której zdanie cenił ponad wszystko.

– Witaj, matko – zaczął, kiedy przekroczył próg jej komnaty, a pokojówka mechanicznie zamknęła za nim drzwi.

Florence, ubrana w skromną suknię i z włosami związanymi w zupełnie niejoglouarskim – i zdecydowanie niekrólewskim – stylu, siedziała na swoim ulubionym fotelu i czytała książkę. Na stoliku obok fotela leżały jeszcze trzy inne dzieła, a Hal mógłby strzelać w ciemno, że z pewnością nie są to powieści obyczajowe ani komedie.

Była to jedna z rzeczy, które różniły jego matkę od innych kobiet: na stolikach tamtych można było znaleźć wyłącznie szczotki do włosów, kolczyki, robótki ręczne lub romanse. To przynajmniej książę zachował w swoich dziecięcych wspomnieniach, bowiem od bardzo dawna nie widział już wnętrza komnaty jakiejkolwiek innej przedstawicielki płci pięknej.

Na widok syna królowa zamknęła książkę, odłożyła ją obok pozostałych i skupiając całą uwagę na swoim gościu, rzekła:

– Zapomniałeś, gdzie mieszkam, Hali?

„Hali” było zdrobnieniem, którego – bogom niech będą dzięki – używała tylko ona. Brzmiało dużo gorzej od „zwykłego” zdrobnienia i tylko nieznacznie lepiej od pełnej wersji jego imienia, której – na szczęście – nikt nie używał. Ponieważ prawie na pewno nikt – poza jego rodzicami i kilkoma urzędnikami – nie wiedział o jej istnieniu. I nawet, jeśli było to dziwne lub niepokojące, była to sytuacja jak najbardziej pożądana.

– Nie, matko. Przepraszam, że nie przyszedłem wcześniej – odparł.

– Martwię się o ciebie.

– Nie ma takiej potrzeby. Tamto… wydarzenie… Przyrzekam, że to było jednorazowe. Zwykle nie… nie kończę w ten sposób – rzekł następca tronu.

Przeczesał palcami gęste, ciemnobrązowe włosy. Zgodnie z panującym zwyczajem mogły być nieco dłuższe, ale obowiązkowo zgolone krótko przy uszach i z tyłu głowy, co miało symbolizować jego przynależność do rodu szlacheckiego. Nawet tym nie pozwalano mu się zająć po swojemu. Zresztą, cóż to za śmieszna moda. Najwyraźniej publiczne obnoszenie się z herbami i podkreślanie ich na wszystkich elementach garderoby przestało już wystarczać jogluarskiej arystokracji. Hal czuł wstręt na myśl o tym, że także jego ojciec na każdym kroku chełpi się godłem rodu Van Montavès. Podczas, gdy na swej piersi nosił wizerunek tygrysa stepowego niosącego na plecach wydrę – symbol opiekuńczego ludu Jogluarii – sam reprezentował coś zupełnie odwrotnego niż ten waleczny, honorowy drapieżnik, z którego był tak dumny.

– Wiem, Hali, jednak martwi mnie to z innego powodu – stwierdziła Florence.

– Z jakiego, matko?

– Boję się, że pewnego dnia nie wrócisz do domu. Wymykasz się z zamku bez straży przybocznej i zatracasz się cały w tych marnych przyjemnościach, które przytępiają twój bystry umysł. W takim stanie o siebie nie zadbasz.

Książę stłumił westchnięcie i stojąc na baczność, złączył ręce, wyczekując dalszego ciągu morałów i pouczeń. Te jednak nie nadeszły. Matka spoglądała na niego badawczo, a jej czoło przecięły bruzdy, których z pewnością jeszcze niedawno tam nie było.

– Umiem o siebie zadbać – rzekł w końcu.

– Nie zaprzeczysz moim słowom? – zapytała zdziwiona.

– Nie, matko. Masz całkowitą rację – odparł Hal, zbierając się na szczerość. – Problem w tym, że chyba przestało mi zależeć na tym, by pozostać bezpiecznym – dodał.

Florence wstała z fotela i podeszła do syna. Choć była wysoką kobietą, książę już dawno ją przerósł. „Wygląda, jakby mnie analizowała. Ciekawe, o czym myśli”, zastanawiał się, wytrzymując jej uważne spojrzenie.

– Nie rań matki takimi słowami – powiedziała tylko, a potem minęła go i ruszyła w stronę sąsiedniego pomieszczenia. – Chodź. Opowiesz mi wszystko przy pierniku z miodem i orzechami.

I opowiedział. O swoich podejrzeniach wobec władcy, o nowych obowiązkach, które ten na niego nałożył i o tym, jak bezcelowe mu się one wydają. Ale nie znalazł w sobie wystarczająco dużo odwagi, by powiedzieć jej o tym, że rano, kiedy się budzi, zwyczajnie brakuje mu powodów do tego, by wstać z łóżka. Że robi te wszystkie niebezpieczne i nieodpowiedzialne rzeczy z nudów, a nie z głupoty – choć czy to sprawiało jakąkolwiek różnicę? I że nienawidzi tego życia i tych wszystkich zadufanych w sobie szlachciców, których jako dziecko nazywał „przyjaciółmi”, a którzy teraz ignorowali go, żeby tylko nikt nie pomyślał, że spędził z nimi wieczór lub noc. Ale Hal wiedział, że tak samo, jak on, wymykają się wieczorami, by zażyć takich czy innych przyjemności, zdradzając przy tym swoje żony i mężów. Wiedział, co robią w wolnym czasie. Jednak oni, w przeciwieństwie do niego, rano stawali przed lustrem i wszystkiemu zaprzeczali. Ich idealne życie mogło trwać dalej.

Hal nigdy nie zaprzeczał pogłoskom ani plotkom, jakie słyszał na swój temat, ale też nie wykorzystywał przeciwko nikomu wiedzy, którą posiadał. Nie widział w tym sensu. Miał przy tym wszystkim wyjść jeszcze na kłamcę? Ale właśnie dlatego dziś znajdował się w takim położeniu, z opinią, której w żaden sposób nie mógł naprawić. Oto on: zdemoralizowany, beztroski, zepsuty do cna przyszły władca Jogluarii, otoczony przez samych prawych i szczerych ludzi.

– Nie przejmuj się królem. – Matka przerwała jego rozmyślania. – Z pewnością nie planuje niczego, co zagroziłoby bezpieczeństwu kraju. Jest ekscentrykiem, ale na swój sposób kocha Jogluarię. Nie szykuje ci żadnej niespodzianki. Jestem tego pewna.

– Zatruwa mi życie w każdy możliwy sposób – odparł Hal, zanim ugryzł się w język.

Nigdy się jej na to nie żalił. Co się z nim działo?

– To jedna z niewielu rozrywek, jakie mu pozostały – stwierdziła Florence. – Nie sądzisz chyba, że ludzie wierzą w to, co mówi.

– A nie wierzą? – zapytał książę zdziwiony.

Przecież widział te wszystkie spojrzenia. Doskonale wiedział, kiedy ktoś go unikał.

– Nie we wszystko. Hali, na część swojej reputacji zasłużyłeś sobie sam – rzekła królowa, patrząc na syna ze zrozumieniem, które kłóciło się z sensem jej słów.

– Nie zależy mi na tym, co myśli arystokracja. Ale ojciec robi wszystko, by cały Ivridburg, cała okolica, a może nawet cała Jogluaria dowiedziała się, że nie nadaję się na króla, że jestem na to za głupi i zbyt nieodpowiedzialny. Dlaczego to robi?

W jego głosie słychać było tyle gniewu, że zaskoczyło to nawet jego samego. Dlaczego zadał to pytanie i pozwolił sobie na wyjawienie tych wszystkich myśli? To było niedopuszczalne. Nawet tutaj, nawet przy matce. Ufał jej, ale… to była jedyna garda, której nigdy nie mógł opuścić. Czuł się lepiej, kiedy nie okazywał słabości, kiedy przynajmniej pozornie miał wyższość nad rozmówcą. Poczuł lekkie ukłucie paniki.

– Król chyba nie dostrzega implikacji niektórych swoich poczynań – zauważyła matka. – Świetnie się bawi, wymyślając nowe sposoby na dokuczenie ci.

„Dokuczenie”. Hal miał na te działania zupełnie inne określenie. Nie odezwał się jednak, ciągle żałując, że w ogóle zaczął ten temat.

– Dlaczego nigdy się przed tym nie bronisz? – zapytała Florence, nakładając na biały, porcelanowy talerzyk kawałek ciasta.

– Nie dam mu tej satysfakcji – wysyczał książę przez zęby, obserwując, jak matka wbija widelczyk w polany miodem wypiek.

– Satysfakcji? Tutaj chodzi o twoją przyszłość.

– Czy nie rozumiesz, matko, że moje słowa nie mają żadnego znaczenia? Jestem w tym przedstawieniu niemym aktorem. Jeśli tylko coś powiem, ojciec wykorzysta to przeciwko mnie.

– A nie możesz stać się odrobinę bardziej… – Florence zrobiła pauzę, szukając odpowiedniego wyrażenia, a Hal uniósł brwi. Nawet niedokończony przekaz był jak najbardziej jasny.

– Poprawny? – zasugerował książę.

– Tak, Hali. To dobre słowo.

– Moja tak zwana niepoprawność jest jedyną radością mojego życia. Jedyną.

– A moje towarzystwo? – zapytała królowa.

Hal wstał, pocałował matkę w dłoń i odparł:

– Jesteś najwspanialszą osobą, jaką znam, matko, ale czasami to za mało.

Potem skłonił się przed nią wytwornie i wyszedł, nie mogąc dłużej znieść tych rad – być może trafnych i wypowiedzianych w dobrej intencji, lecz niewykonalnych. Nie przez niego. Nie mógł zmienić tego, jaki był. Jego serce wyrywało się ku czemuś więcej niż zamkowe ściany i ogrody, a ponieważ nie mógł opuścić tego miejsca na stałe, robił wszystko, by jakoś wypełnić pustkę, którą w sobie nosił.

Kolejne wieczory spędził więc w swój ulubiony sposób – w zadymionych od palonego przez klientów haszyszu karczmach, czując tę przedziwną, chwilową lekkość, śmiejąc się do bólu brzucha z żartów znajomych i pijąc na umór ten sam podły alkohol, co reszta gości. To były miejsca, gdzie ludzie go słuchali, w których był po prostu nieco zagubionym dwudziestolatkiem, ale nie następcą króla z podłą reputacją.

Potem lądował w burdelu – niezbyt ekskluzywnym, ale jedynym w Ivridburgu, który oferował interesujące go usługi. Książę już dawno nauczył się, że nie jest to miejsce, gdzie powinien szukać bliskości, jednak był to jedyny jej substytut, jaki znał. Szukał go zawzięcie w ramionach jednej, dwóch lub nawet trzech osób naraz, płacąc za te chwile beznadziejnie wysokie ceny i uszczuplając swój prywatny majątek pochodzący z posiadłości, które wprawdzie należały do niego, ale którymi wciąż zarządzali prawnicy jego matki. Może powinien w końcu trochę bardziej się nimi zainteresować.

Tak, na pewno niedługo to zrobi.

Tymczasem nic nie mogło sprawić, by nad ranem obudził się w lepszym nastroju. Czegoś mu po prostu brakowało.

Rozdział 4

Tydzień później zamek obiegła informacja, że Siergiej, podstarzały nadworny bard, spełnił swoją obietnicę i wrócił z – jak sam to określił – „niesamowitymi niespodziankami” dla króla. Trzymał te „niespodzianki” gdzieś poza zamkiem, chyba tylko po to, by spotęgować napięcie panujące wśród dworzan. Hala zadziwiło, jak dużą wagę ludzie przywiązują do tego wydarzenia – zupełnie, jakby szykowano się do jakiegoś małego święta państwowego. W kuchni usłyszał, że Siergiej jest z siebie wyjątkowo dumny i tym razem oczekuje od króla sowitego wynagrodzenia za swe starania. Cóż takiego mógł ze sobą przywieźć? Śpiewające syreny?

Prawdę mówiąc, księcia nie obchodziło to prawie wcale – za bardzo unikał okazji, w których bard mógł popisać się swoimi umiejętnościami, by zależało mu na wyborze nowego artysty na to stanowisko. Lubił jednak dobrą muzykę i taką właśnie spodziewał się usłyszeć. Wiedział, że ojciec nie omieszka zaangażować go w kolejne przesłuchanie, tak jak zrobił to za pierwszym razem – ponieważ staruch nie miał pojęcia, że dla jego syna nie była to do końca kara.

Przesłuchanie zorganizowano w pośpiechu, jednak zaangażowało się w nie o wiele więcej osób niż poprzednio. Pojawiła się nie tylko okoliczna szlachta, ale też wszyscy ważniejsi dygnitarze oraz współpracownicy ojca, a nawet matka Hala. Książę przywitał się z nią uprzejmie, jednak korzystając z okazji, że otoczyło ją grono rozszczebiotanych dam, szybko wycofał się w cień.

Był zaskoczony tym, że kilka osób podeszło do niego i zamieniło parę nic nieznaczących, ale jednak, zdań. Może matka miała trochę racji? Może nie wszyscy wierzyli królowi… A może ci ludzie po prostu próbowali budować sobie fundamenty pod przyszłe panowanie?

Obserwując, jak kolejni uczestnicy zbliżającego się koncertu wchodzą do sali, Hal rozmyślał ponuro. Nigdy wcześniej nie zauważył, że w Ivridburgu mieszka tyle młodych kobiet. Znacznie więcej niż mężczyzn w podobnym wieku.

Nie, to nie tak. Po prostu one przyszły na to wydarzenie, a oni nie. Wkrótce następca tronu zauważył, że kilka przedstawicielek płci pięknej uśmiecha się do niego nieśmiało. „Nie słyszałyście, że lepiej się ze mną nie zadawać?”, pomyślał gorzko. Nie był jednak naiwny. Wiedział, że za tymi uśmiechami stoi czysta polityka i kalkulacja. Następca króla – czyż to nie atrakcyjna partia? Ale one nie były atrakcyjnymi partiami dla niego. Książę od dawna wiedział, że jego przyszłe małżeństwo nie będzie dla niego nic znaczyło. Wprawdzie dziś Jogluaria nie potrzebowała poważnych sojuszy politycznych, ale dobrze mieć coś w zanadrzu.

Na przykład siebie.

Zamyślony, rozejrzał się po groteskowo przystrojonej komnacie. Podwyższenie, na którym znajdował się tron, zasłonięto teraz ogromną płachtą kobaltowego jedwabiu, by nie przykuwało niczyjej uwagi. Ściany, zazwyczaj martwe i puste, udekorowano rubinowymi draperiami, które w godny potępienia sposób zasłaniały portrety jego przodków, natomiast posadzkę ozdobiono ręcznie tkanymi, wzorzystymi dywanami, wyciąganymi wyłącznie na specjalne okazje. Ktoś natrudził się nawet, by w ogromnych, sięgających sufitu oknach powiesić świeże kwiaty, umierające powoli ku uciesze arystokracji. To nie było zwykłe przesłuchanie: jakimś cudem sprawiono, że była to istna pompa i parada osobliwości. Wydawało się, że każda obecna w tym miejscu osoba, niezależnie od płci, pragnie swym strojem przyćmić wszystkich pozostałych – ale jakże miało to być możliwe, skoro wszyscy ubierali się tak samo?

Kobiety wybrały, jak zwykle, głęboko wykrojone w biuście, adamaszkowe suknie we wszystkich odcieniach brązu, który nie dodawał ich twarzom zbyt wiele uroku czy życia. Samą tkaninę sprowadzano z, tak znienawidzonego w Ivridburgu, Ogradu i tutejsza szlachta z pewnością o tym wiedziała – a jednak raz wprowadzona na te egzotyczne tekstylia moda trwała mimo zmieniających się nastrojów politycznych. A może działo się tak właśnie dzięki nim? Podsycane od wielu miesięcy plotki, jakoby adamaszek tkano w portowych magazynach pełnych wycieńczonych, ogradzkich niewolników sprawiały najwyraźniej, że materiał automatycznie stawał się bardziej przyjemny dla ciała.

Spojrzenie księcia prześlizgnęło się po męskiej części widowni. Zupełnym przeciwieństwem damskiej garderoby były wiązane przy samej szyi, kolorowe koszule szlachciców, uszyte zazwyczaj z jedwabiu lub atłasu oraz długie spodnie, z roku na rok coraz bardziej obcisłe i zdobione pięknymi, drobiazgowymi haftami. Wprawdzie ich obecność na tej konkretnej części garderoby była dla Hala czymś nie do końca zrozumiałym, ale nigdy jakoś nie roztrząsał szczegółowo tej kwestii.

Zastanawiało go raczej coś innego: o co tak naprawdę chodziło tym ludziom? O pieniądze, tytuły, bogactwa, ziemie? To wszystko się skończy, kiedy on zostanie królem. Dość podlizywania się i rozdawnictwa. Będzie miał wielu, wielu wrogów. Ludzie będą próbowali go okłamywać i oszukiwać na każdym kroku. To będzie cena, którą przyjdzie mu zapłacić za możliwość posiadania władzy absolutnej. Nie pragnął jej. Władza była narzędziem, którym trudno operować i jego ojciec był tego najlepszym przykładem. Wykorzystywał ją tam, gdzie chciał i zaniedbywał tam, gdzie kończyły się jego zainteresowania. Nie był dobrym królem. Być może on, Hal, nieświadomie powieli jego błędy.

Jego przemyślenia przerwał Siergiej, wchodzący do pomieszczenia od drugiej strony.

– Witam! Proszę zająć miejsca! – krzyknął, z trudem kryjąc podekscytowanie.

Był jeszcze bardziej zaniedbany niż ostatnim razem, kiedy Hal go widział. Kilkudniowy zarost i byle jak związane, sterczące w nieładzie włosy właściwie nie pasowały do tego wydarzenia, któremu sam nadał rangę „niesamowitego”. Wydawał się mocno zmotywowany zadaniem znalezienia swojego następcy, ale nic poza tym. Jakby te wszystkie lata pracy na dworze wydrążyły go do cna. Może rzeczywiście marzył już tylko o tym, by zrzucić ten ciężar na kogoś młodszego? W jego przypadku było to takie proste. Gdyby tylko Hal miał taką możliwość, skorzystałby z niej już teraz.

Ale jedyne, co mógł zrobić, to zająć swoje miejsce koło króla, przyjmując, jak zwykle gdy czuł się niezręcznie lub przebywał w towarzystwie ojca, sztywną pozę i kamienną twarz.

– Doskonale, doskonale! – rzekł donośnym głosem Siergiej, obserwując, jak wszyscy rozsiadają się wygodnie lub ustawiają pod ścianami z kieliszkami wina w dłoniach.

Książę niewiele widział ze swojej pozycji. Siedział w pierwszym rzędzie, przed sobą miał wyłącznie stworzoną na potrzeby wydarzenia scenę, a na niej klawesyn przyniesiony w to miejsce specjalnie dla kandydatów. Po swojej lewej stronie miał ojca, a po prawej – jednego z ważniejszych w kraju polityków, Jacoba Burke. Nie potrafił się zmusić do tego, by spojrzeć do tyłu, na resztę publiki. Czuł się tak, jakby ktoś założył mu klapki na oczy i wiedział, że tym kimś jest on sam, ale… cóż. Taki właśnie był. Może kiedyś nauczy się poruszać swobodniej po tych wszystkich dworskich szopkach, jednak ten dzień jeszcze nie nadszedł.

Stary bard wszedł na środek sceny, skłonił się przed wszystkimi głęboko, a potem powiedział:

– Jeszcze raz chciałbym przywitać wszystkich obecnych, naszego miłościwego króla oraz jego gości, na tym niesłychanym wydarzeniu. Mam ogromną przyjemność przedstawić waszej królewskiej mości, a także wam, drodzy państwo, trzy niezwykłe talenty, które udało mi się złowić podczas mojej dwutygodniowej wyprawy na północ Jogluarii. Odwiedziłem Trurbury, Yuisburg, Ecirię, a nawet San Radillę, położoną u wybrzeży Bliarii. Pytacie, najdrożsi, dlaczego obrałem taki kierunek mej podróży? Powiodło mnie tam serce. A moje serce nigdy mnie nie zawodzi! Nie przedłużając, przedstawiam pierwszego kandydata na mojego wspaniałego następcę: pochodzącego z południa kraju, ale niespodziewanie znalezionego na północy: Bradley’a Jordana!

Przez te same drzwi, przez które wcześniej wkroczył stary bard, powoli, jakby nieśmiało, wszedł teraz około dwudziestopięcioletni mężczyzna z ciemnymi włosami i mocno opaloną skórą. Miał orli nos i mocno zarysowaną szczękę. Mógł uchodzić za przystojnego, ale w bardzo egzotyczny sposób. W jednej ręce trzymał lutnię. Siergiej gestem i uśmiechem zachęcił go, by stanął na środku niby-sceny, a kiedy młodzieniec znalazł już komfortowe miejsce, skłonił się lekko królowi i zaczął grać.

Melodia była znana Halowi, jednak nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał. Sama gra była bez zarzutu – a nawet więcej, zdawało się, że Bradley posługiwał się instrumentem iście po mistrzowsku. Palce z łatwością sunęły po strunach, wygrywając skomplikowane nuty. „To jest godne podziwu”, pomyślał Hal, obserwując instrument. „A Siergiej chyba naprawdę przyłożył się do zadania”. Wtem muzyka stała się prostsza, bardziej cicha i młody bard zaśpiewał. Z jego gardła wydobył się przyjemny dla ucha tenor, a śpiewanym przez niego utworem okazał się wygrywany dość często w przydrożnych tawernach szlagier. To dlatego Hal go kojarzył – ale czy był to utwór odpowiedni na tę okazję?

Druga zagrana i zaśpiewana przez Bradley’a Jordana kompozycja była bardziej melancholijna, a nawet – zdaniem księcia – trochę nudna. W pewnym momencie z trudem powstrzymał ziewnięcie. Kandydat bez wątpienia był bardzo dobry, ale Hal, z niespotykaną u siebie niecierpliwością, oczekiwał jego zejścia ze sceny.

Kiedy ostatnie akordy ucichły, młody bard skłonił się tak samo, jak podczas powitania i wyszedł. Jego miejsce zastąpił Siergiej.

– Widzę, że jesteście oczarowani – powiedział uradowany.

Hal ostrożnie popatrzył na boki. Kto był oczarowany? On z pewnością nie. Ale stary król z uznaniem kiwał głową.

– Jak państwo słyszeli, panicz Jordan cudownie gra na lutni, a pod moim okiem jeszcze udoskonali tę umiejętność. Jest jeszcze młody i przed nim cudowna kariera. Podobnie jak przed kolejnym kandydatem, pochodzącym z Clawery, młodziutkim Julianem Sweeneyem, który zagra dla państwa nie tylko na lutni, ale też na stojącym tu – dla podkreślenia swych słów poklepał dłonią instrument – klawesynie. Zapraszam! – krzyknął, machając ręką w stronę tylnych drzwi.

– Julian? Co za pospolite imię – mruknął król, niewiadomo właściwie do kogo, ale miał nieco racji: „Julian” był w Jogluarii bardzo popularnym imieniem, zarówno wśród szlachty, jak i pospólstwa.

Clawery było natomiast maleńkim państewkiem przyklejonym do Jogluarii od północnego zachodu, otoczonym praktycznie ze wszystkich stron stromymi, nieprzyjaznymi i niezdobytymi jeszcze przez człowieka pasmami górskimi. Słynęło z wyrobu pięknej biżuterii z bursztynu oraz cudownej, lekkiej porcelany, eksportowało też pewne ilości dobrej jakości przypraw. Dawniej Hala zastanawiało, dlaczego kraj ten wciąż pozostał niepodległy, jednak odpowiedź była prosta – można było dostać się do niego wyłącznie poprzez jedyny port, który mógł być broniony w zasadzie bez końca. Clawery pod kątem gospodarczym było niezbyt cenne, ale samowystarczalne. Nie importowało prawie żadnej żywności, poza tą bardziej ekskluzywną. Jako dziecko książę marzył, że ucieka z zamku i ukrywa się właśnie tam. Chowa się w claweryjskich górach, aż cała Jogluaria uznaje go za zmarłego i wreszcie daje mu spokój. Może jeszcze kiedyś zrealizuje ten pomysł.

Na gest Siergieja do komnaty wmaszerował wysoki, szczupły mężczyzna, na oko rówieśnik Hala, i na widok publiczności uśmiechnął się promiennie. Jego brązowe oczy mocno kontrastowały z jasnym kolorem włosów i cery. Właściwie, w tamtym momencie wydawały się prawie czarne i lśniły na tle bladej twarzy niczym dwa ciemne ogniki. Julian Sweeney, tak jak poprzedni kandydat, trzymał w jednej ręce lutnię, jednak jego instrument był dużo bardziej zniszczony.

Wtem uśmiech kandydata przygasł, a on sam, stanąwszy na środku sceny, dokładnie naprzeciwko króla, najpierw głęboko i nadzwyczaj wdzięcznie ukłonił się przed królową, później – w ten sam sposób – przed królem, a na sam koniec, odrobinę tylko skromniej… przed nim. Hal był zdumiony. Kompletnie się tego nie spodziewał, był raczej przyzwyczajony do tego, że jest niewidzialny, że ludzie go ignorują. Chyba właśnie dlatego nie zareagował w żaden sposób. Nawet nie drgnął, nie kiwnął młodemu bardowi głową, nie zrobił zupełnie nic. Po prostu się w niego wpatrywał.

Ale muzyk zdawał się tego nie zauważyć. Podniósł w górę lutnię i zrobił to, po co przybył w to miejsce – zaczął grać. Melodia była radosna i chyba jeszcze bardziej złożona niż ta, którą wygrywał jego poprzednik. Tych dźwięków książę w ogóle nie kojarzył, ale muzyka od razu wpadała w ucho. A kiedy Julian zaczął śpiewać, po sali przebiegł pomruk zachwytu i aprobaty – jego głos był czysty i mocny, może nawet nie do końca pasujący do tego szczupłego ciała, z którego się wydobywał. Ale po chwili to wrażenie znikało; jego baryton zdawał się idealnie komponować z nim samym, zapewne dlatego, że doskonale nad nim panował i operował nim z łatwością. Uwadze Hala nie uszedł fakt, że gra na lutni wcale nie stała się prostsza w momencie, w którym bard zaczął śpiewać, tak jak miało to miejsce w przypadku gry Jordana. Czy i inni to zauważyli? Ten muzyk naprawdę potrafił grać i śpiewać jednocześnie, a nie tylko improwizować, jak większość grajków, których Hal kiedykolwiek widział i słyszał. To musiało być piekielnie trudne, ale on sprawiał wrażenie, jakby mógł przy tym wszystkim jeszcze, na przykład, czytać książkę. Bawił się muzyką, rozkoszował się nią i potrafił w taki sam nastrój wprawić swoich słuchaczy. Już po chwili większość obecnych klaskała do rytmu, a książę kątem oka zauważył, że stary król podryguje lekko nogą. Nie wierzył własnym oczom. Jego wzrok spoczął z powrotem na muzyku. Jak on to robił? Jakim cudem oczarował ludzi w tak krótkim czasie?

Zabrzmiały ostatnie nuty radosnej melodii. Julian, w akompaniamencie braw i okrzyków, skłonił się publiczności, a jego twarz ponownie rozjaśnił szeroki uśmiech. Hal podejrzewał, że jest on odpowiedzią na uśmiechy, które popłynęły do niego z sali, jednak on sam zdobył się jedynie na kilka ponurych klaśnięć. Gdyby okoliczności były inne, pewnie dałby lepszy wyraz swemu uznaniu. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?

Siergiej chyba zabronił swoim kandydatom się odzywać, być może po to, by nic poza muzyką nie wpłynęło na końcową ocenę kandydata, ale widać było, że Julian miałby sporo do powiedzenia. Jego pewność siebie, uśmiech, a nawet dobór utworu świadczyły o tym, że był otwartym człowiekiem. Podczas gdy Hal próbował w niezauważalny sposób poprawić się na krześle, młody bard odłożył lutnię i swobodnie zasiadł do klawesynu.

Komnatę wypełniły spokojne dźwięki. Wkrótce okazało się, że drugi utwór jest smutną balladą, a przynajmniej tak właśnie brzmiał, ponieważ Sweeney śpiewał w swym ojczystym języku – mającym wspólne korzenie z językiem urzędowym Jogluarii, jednak różniącym się od niego w dość znacznym stopniu. Być może nie powinien tego robić, prawdopodobnie był to w jakimś stopniu afront wobec króla, jednak ten człowiek zrobił to w taki sposób, że wydawało się to najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem.

Kompozycja była wzruszająca, podobnie jak śpiew, który poruszał w sercu jakieś wrażliwe struny, o których słuchacz mógł nawet nie mieć pojęcia. I sam muzyk zdawał się przejść jakąś przemianę – z radosnego barda stał się osobą, która wydaje się dosłownie przeżywać to, o czym śpiewa. Hal nigdy nie słyszał czegoś podobnego. I chyba nie tylko on był tego zdania, bowiem od lewej strony dobiegło do niego szlochanie jakiejś kobiety. To było doprawdy fascynujące. To było coś więcej niż talent muzyczny. Ten człowiek byłby doskonałym dyplomatą, owijającym sobie wokół palca wielmożów.

Ale był też doskonałym muzykiem. Robił to, co kochał. Książę poczuł, że ogarnia go zazdrość.

Nagle salę wypełniła cisza. Ucichł śpiew i muzyka, a słuchacze najwyraźniej potrzebowali czasu, by dojść do siebie. Następca tronu ciągle obserwował Juliana, jednak ten nie patrzył w stronę publiczności, a w klawisze klawesynu, być może kontemplując to wydarzenie na swój sposób. W końcu z tyłu sali rozległo się pojedyncze klaskanie. Dołączyło do niego kolejne, a później następne, i wkrótce cała komnata trzęsła się od aplauzu. Nawet Hal, z właściwą sobie powściągliwością, przez chwilę bił brawo.

Sweeney wstał, skłonił się głęboko bez cienia poprzedniego uśmiechu, podniósł z gracją leżącą u jego stóp lutnię i opuścił pomieszczenie.

Długo trwało, nim owacja ucichła i Siergiej mógł znów zabrać głos.

– No proszę – rzekł głośno, wyraźnie zadowolony. – Panicz Sweeney wykonał dla państwa dwa utwory własnego autorstwa. Z pewnością docenił państwa uznanie dla jego pracy. Nie zapominajmy jednak o trzecim kandydacie…

Ale Hal przestał go słuchać. Nie chciał też poznawać trzeciego kandydata. Miał wielką ochotę opuścić komnatę i pobyć sam na sam ze wspomnieniem muzyki, która przed momentem się rozpłynęła i której już, być może, nigdy więcej nie usłyszy. Myśl o tym, że zaraz zniknie z jego pamięci, zastąpiona przez jakieś inne dźwięki, była nieznośna. Co jednak miał zrobić? Już i tak był, zdaniem matki, zbyt „niepoprawny”. Zacisnął zęby i pozostał na swoim miejscu.

Trzeci muzyk, Sonny Price, pochodził z Ecirii – miasta, które było kolebką jogluarskiej sztuki i w którym następca tronu spędził rok swego życia, ucząc się wielu mniej lub bardziej przydatnych rzeczy – oraz wykazywał się typową dla mieszczanina pewnością siebie, graniczącą z zuchwałością. Pod względem talentu i techniki plasował się, zdaniem księcia, na drugim miejscu, jednak pomiędzy nim a Julianem Sweeneyem wciąż była ogromna przepaść. Poza tym… był zwyczajnie najmniej sympatyczny – choć może on, Hal, nie był odpowiednią osobą do wyrażania opinii na ten temat.

Siergiej zapewne przypadkowo wybrał taką kolejność pretendentów, jednak Price mógł się czuć pokrzywdzony – szanse na to, że zaskarbi sobie sympatię słuchaczy bardziej niż poprzednik, były marne.

I rzeczywiście. Głosowanie nie pozostawiało wątpliwości – zwycięzcą i nowym oficjalnym bardem nadwornym został nie kto inny, jak Claweryjczyk Julian Sweeney.

Po ogłoszeniu wyników Siergiej w końcu pozwolił mu się odezwać.

– Jogluaria po raz drugi przyjęła mnie pod swoje skrzydła – zaczął młody muzyk.

Hal natychmiast zauważył, że mówi dokładnie tak samo, jak śpiewa: czysto i melodyjnie. Docenił go za to, że nie zaczął przemowy od rzewnych podziękowań.

– Po raz pierwszy przygarnęła mnie, kiedy byłem małym chłopcem – kontynuował Sweeney. – A dziś mogę wreszcie odwdzięczyć się jej za to oraz podarować w zamian to, co mam najcenniejszego: moją muzykę. Występowanie przed tak wspaniałym gronem będzie dla mnie najczystszą z przyjemności i będę się nią rozkoszował tak długo, jak tylko mi pozwolicie. – To powiedziawszy, po raz kolejny skłonił się czarująco.

Nagrodzony nowymi brawami, tym razem w zasadzie za nic, uśmiechnął się radośnie.

– Brawa, brawa! – krzyknął Siergiej, poklepując swojego następcę po ramieniu. Mały tłum szlachciców posłuchał go pokornie i wkrótce komnatę wypełniły dźwięki kolejnych oklasków. Książę miał już tego dość. Zgadzał się z werdyktem, ale, na bogów, przecież nie była to aż tak ważna sprawa. Odczekał, aż wśród całej tej zgrai zapanuje chaos i rozgardiasz i wymknął się niezauważony przez nikogo.

Rozdział 5

Późnym wieczorem, w drodze do kuchni, Hal natknął się na Juliana Sweeneya. Najwyraźniej małe przyjęcie, które odbyło się po koncercie, już się skończyło, a poza tym Siergiej przestał go ukrywać i młody bard mógł wreszcie swobodnie oddać się zgłębianiu zawiłości zamkowych korytarzy, z czego najwyraźniej ochoczo korzystał. Muzyk złożył przed Halem ukłon.

– Książę – powiedział pogodnie.

– Nie musisz mi się kłaniać – odparł Hal, zaskoczony tym spotkaniem i niespodziewaną rozmową.

– Każdy w tym zamku chciałby, by mu się kłaniano – rzekł Sweeney, wprawiwszy księcia w jeszcze większe osłupienie.

– Wobec tego kłaniaj się każdemu poza mną, jeśli lubisz to robić – odpowiedział.

– Wcale nie lubię – poinformował go bard, obserwując Hala z lekkim rozbawieniem.

Byli podobnego – lub nawet tego samego – wzrostu i nie spuszczali z siebie wzroku, jednak w oczach Juliana czaiło się wyłącznie zaciekawienie. Książę miał na twarzy wymalowaną pełną rezerwę, a jego zielone oczy pozostały obojętne.

– Więc po co to robisz? – zapytał.

– Z szacunku.

– Nie znasz nas.

– Tak zostałem wychowany, książę.

– Ten, kto cię wychowywał, chyba też nigdy nas nie poznał – rzekł Hal ponuro.

Muzyk spojrzał na niego psotnie.

– Więc to prawda, co mówią – powiedział.

– O czym?

– O tobie, książę.

– A co mówią?

– Że jesteś buntownikiem.

Był to niewątpliwie pokrętny sposób na ubranie w słowa tego, co naprawdę mówiono o nim na dworze. Może Sweeney jeszcze nie dowiedział się wszystkiego.

– Gdybym był buntownikiem, to już dawno by mnie tu nie było – odparł książę, rezygnując z uświadomienia barda o tym, jakim niedopowiedzeniem były jego słowa.

– Może za bardzo kochasz swoją ojczyznę, by do tego dopuścić – zasugerował jego rozmówca.

– Może – rzekł Hal bez przekonania.

Czy tak właśnie było? Czy znosił to wszystko – upokorzenia, osamotnienie i ciągłe uczucie pustki – dla kraju, za który jego przodkowie oddawali życie? Następca tronu nie był zachwycony tym, że ktoś zupełnie dla niego obcy tak szybko wyciągnął podobne wnioski.

– Więc jak powinienem to robić? – zapytał nagle Julian z większym ożywieniem, urywając całkowicie poprzedni wątek.

– Co robić? – odpowiedział pytaniem zdezorientowany książę.

– Witać się z tobą, książę. Jeśli nie ukłonem, to jak?

– Możesz się do mnie zwracać po imieniu.

Prawdopodobnie popełnił błąd. Cała ta sprawa z szacunkiem, statusem społecznym i etykietą była mu obojętna. Ale nie czuł potrzeby zwiększania dystansu pomiędzy nim a muzykiem – wystarczyło, że kłaniali mu się ci, którzy na co dzień go unikali. Bard jeszcze tego nie robił.

– Czyli jak?

– Nie znasz mojego imienia? – spytał Hal zdziwiony.

– Hal – rzekł Julian, uśmiechając się. – Ale jak brzmi pełna wersja?

– Pełna wersja? – powtórzył książę, czując, że krew odpływa mu z twarzy.

– Hal jest zdrobnieniem, prawda? Choć kiedy zapytałem o to pewną grupę młodych szlachcianek, okazało się, że tego nie wiedzą. Chyba niechcący podsunąłem im temat do rozmyślań. Czy to tajemnica?

– Może. Nie używam pełnej wersji.

– Jak ona brzmi?

– Halecai – odrzekł książę, zanim ugryzł się w język.