Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pamięć o czynach Nihal przeciwko Tyranowi wciąż żyje w sercu Wyłonionego Świata i w legendach, które jego mieszkańcy przekazywali z ojca na syna przez ponad sto lat. Pewnej zimowej nocy w gospodzie pojawia się tajemniczy gawędziarz z trzema historiami do opowiedzenia, historiami nigdy wcześniej nieopowiedzianymi na kartach Kronik. Ciepłe, przejmujące dźwięki jego lutni ujawniają najcenniejsze tajemnice życia Nihal: jej dzieciństwo przed spotkaniem Livona, jej podróż, by uratować Sennara przed klątwą Wodospadu, zaklęcie, które przywróciło wojowniczkę do życia, by broniła bezbronnego ludu, i wreszcie ostatnia, szokująca tajemnica, której nikt nie mógł sobie wyobrazić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Cronache del Mondo Emerso. Le storie perdute
Redakcja
Magdalena Olejnik
Ilustracja na okładce
Corrado Vanelli
Redakcja techniczna, skład i przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Wydanie I, Siemianowice Śląskie 2025
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12tel. +48 600 472 609, +48 664 330 [email protected]
Cronache del Mondo Emerso IV. Le storie perdute © 2014 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A., Milano
© 2016 Mondadori Libri S.p.A., Milano
©Copyright for the Polish edition byWydawnictwa Videograf SA, Mikołów 2025
©Copyright for the Polish translation byNatalia Pola Miscioscia 2025
ISBN 978-83-8293-317-8
Dla Fiammettyw podziękowaniu za te dziesięć wspólnych lat
Zakapturzona postać nieśpiesznie weszła do środka. Miała na sobie długi, zielony, aksamitny płaszcz, który okrywał ją do samych stóp. Zza jej pleców wystawał podłużny pakunek, przewiązany dwiema jedwabnymi taśmami.
Melna natychmiast zjawiła się przy drzwiach gospody.
– Proszę wybaczyć, ale nie wolno wnosić tu broni.
Nieznajomy uniósł głowę i spojrzał w jej stronę, a onieśmielona dziewczyna odruchowo się cofnęła. Kaptur osnuwał mrokiem jego oblicze, skrywając w cieniu czoło i oczy, natomiast resztę twarzy od nosa w dół przesłaniała ażurowa metalowa maska, ozdobiona inkrustacją tak misterną i finezyjną, że przypominała koronkę. Jego głos okazał się czysty i wyraźny, choć sprawiał wrażenie lekko zniekształconego, jakby przybysz próbował go ukryć.
– To nie jest broń – powiedział lekko rozbawionym tonem. Sprawnym ruchem wydobył pakunek z sakwy i poluzował jedną z taśm. Zza jedwabiu wysunęła się spiralna główka lutni.
Melna uśmiechnęła się z wyraźną ulgą.
– Proszę mi wybaczyć. Właściciel gospody jest w tej kwestii nieustępliwy. Zdarzyło się kiedyś, że jeden z gości wszedł do innej karczmy w okolicy uzbrojony i doszło do pewnego nieprzyjemnego incydentu. Ogień strawił ten przybytek do ostatniej deski.
– Nie szukam kłopotów. Jedynie sceny, jeśli tobie ani twojemu panu to nie wadzi.
Głos przybysza był spokojny i chłodny. Melna nie umiała ocenić, czy rozmawia z kobietą czy mężczyzną. Androgyniczne, smukłe ciało miało kobiecą budowę, ale równie dobrze mógłby to być młody chłopak lub drobnej postury mężczyzna. Pod płaszczem można było dojrzeć czarne, skórzane odzienie i ciężkie, zamszowe, wysokie buty. Wieczór był bardzo zimny – sypał śnieg, a mroźne powietrze, wirując, wypełniało korytarze Salazaru. Kilka zbłąkanych płatków śniegu spoczęło na płaszczu nieznajomego i teraz topiło się w cieple dobywającym się ze stojącego przy kuchni kamiennego pieca, którym ogrzewano gospodę.
Melna chwilę się wahała. Co prawda gospodarz kilka tygodni temu przepędził pewnego minstrela, ale tamten był starym pijaczyną, który wdał się w awanturę z niezbyt skorym do rozwiązywania problemów rozmową gościem lokalu. Natomiast osobnik, którego miała przed sobą, zdawał się jak najbardziej trzeźwy i budził zaufanie.
– Proszę się rozgościć – odsunęła się, z uśmiechem zapraszając przybysza do środka. Pod kapturem dojrzała oczy nieznajomego, a ich wyraz pozwalał przypuszczać, że odwzajemniał jej uśmiech.
– Mogę prosić o trochę zupy, zanim zacznę? Zapłacę – powiedział, pobrzękując małą, skórzaną sakiewką.
– Oczywiście, proszę za mną – odpowiedziała przyjaźnie Melna i poprowadziła go do stołu w kącie sali. Minstrel podążył za nią, ostrożnie oparł swój instrument, po czym usiadł obok niego, plecami do ściany, aby móc wzrokiem objąć całe pomieszczenie.
Gospoda znajdowała się na niższych piętach Salazaru, ogromnego miasta wewnątrz imponującej wieży mierzącej tysiąc dwieście łokci. Odkąd zakończyła się wojna, miasta-wieże przeżywały okres nowego rozkwitu. Przez dziesięciolecia były opuszczone, a dawniej prosperujące interesy upadły, teraz jednak znów tętniły życiem. Najwybitniejsi architekci Świata Wynurzonego umiejętnie je odbudowywali, przywracając im dawną świetność dzięki nowym, udoskonalonym rozwiązaniom technicznym i korzystnym relacjom handlowym z Elfami. Stare ośrodki wznosiły się teraz dumnie, olśniewając niczym starożytne klejnoty, które odzyskały swój dawny blask, a nowe wyrastały, jeden po drugim, wszędzie wokół. Kraina Wiatru szybko stała się upragnioną metą dla wielu, tyglem ras i różnorodności, zupełnie jak za minionych czasów, kiedy wojny nie targały jeszcze Światem Wynurzonym. Miasta-wieże znów służyły za miejsce spotkań i wymiany handlowej, a nowe karczmy i najróżniejsze sklepiki kwitły.
Główna izba gospody, w której nieznajomy postanowił tego wieczoru zagrać, była bardzo przestronna, co dodatkowo podkreślały pełne łuki ciągnące się wzdłuż sklepienia z solidnych drewnianych belek. Za wielkimi oknami wirowały kłęby śniegu, powoli przeradzając się w prawdziwą zawieję. W głębi izby znajdował się długi bar z otwartą kuchnią, w której w pocie czoła uwijali się kucharze, oraz wielkie drewniane beczki, z których kelnerki nalewały do kufli ciemnego lub jasnego piwa. Z boku kręte schody prowadziły na piętro, gdzie mieściły się pokoje, w których można było zatrzymać się na noc.
Główną salę wypełniały ławy z surowego drewna, ustawione po bokach długich stołów. W pomieszczeniu było tłoczno i głośno. Wśród obecnych nieznajomy widział głównie kupców z różnych krain i najróżniejszych ras – ludzi, gnomy, Elfy. Ale byli też goście podróżujący dla przyjemności, nowe zjawisko, typowe dla czasów pokoju. Wśród nich wyróżniała się szczególnie rodzina z podmorskiego królestwa Zalenii, o charakterystycznej, przezroczystej skórze i białych włosach. Minstrel próbował jakoś dopasować to, na co patrzył, do własnych wspomnień z tego miejsca.
Melna podała mu zupę i kufel ciemnego piwa. Podziękował, kładąc jej na dłoni kilka monet.
– To za dużo! – zaprotestowała dziewczyna, licząc z typową dla jej fachu biegłością. Kwota spokojnie wystarczyłaby na opłacenie dwóch sytych posiłków.
– I tak za mało, by odpłacić za twoją życzliwość – odparł.
Melna oddaliła się, odliczając napiwek, który schowała do kieszeni, zanim dotarła do baru.
– A to co za jeden? – zapytał gospodarz, gburowaty mężczyzna o pokaźnym brzuchu, przecierając kufle ścierką.
– Minstrel – odpowiedziała Melna.
– Grajek, który zakrywa twarz. Nie podoba mi się to.
Dziewczyna odwróciła się i zerknęła na niego ukradkiem. Jadł przez niewielki otwór, który uchylił za pomocą zamontowanego w masce mechanizmu. Jego twarz pozostawała niewidoczna.
– Może miał jakiś wypadek i został oszpecony – zasugerowała.
Gospodarz popatrzył na nią krzywo.
– Miej go na oku, nie chcę tu żadnych awantur.
Melna bez większego przekonania skinęła głową. Nie wiedziała, czy przekonała się do nieznajomego za sprawą sutego napiwku, czy samego sposobu bycia, ale czuła, że może mu zaufać.
Kiedy skończył jeść, minstrel odsunął kufel i miskę, zamknął otwór w masce i wyciągnął swoją lutnię. Była pokaźnych rozmiarów o dwukolorowym pudle rezonansowym i kunsztownie zdobionej rozecie. Przez chwilę stroił instrument, po czym, gdy uznał, że jest już gotowy, wstał i ruszył w kierunku niewielkiej sceny w kącie sali.
Usiadł na stołku, pochylił się nad lutnią i zaczął grać. Mimo panującego wokół gwaru, pierwsze nuty zdołały przedrzeć się przez szum głosów i przyciągnąć uwagę osób siedzących najbliżej. Niektórzy zamilkli, inni ledwo zerknęli w jego stronę i wrócili do swoich rozmów. Publika tego wieczoru nie zdawała się zainteresowana muzyką.
Muzyk mimo wszystko wydobył z instrumentu kilka pierwszych nut i zaśpiewał. Zaczął od pradawnej elfickiej pieśni, poematu o skazanej na niepowodzenie miłości pomiędzy Leerą, boginią słodkich wód, i jej kochankiem, elfem Mathrashem. Kilkoro z obecnych na sali Elfów okazało nieznaczne zainteresowanie, reszta gości wróciła do swoich spraw, potęgując panujący wokół gwar. To jednak nie zniechęciło minstrela, który grał dalej.
– Wystarczy tego rzępolenia! – zawołał ktoś, kiedy wędrowny muzyk zaintonował sentymentalną, rzewną ludową pieśń. Z sali zaczęły dobiegać kolejne okrzyki.
Gospodarz przerwał wycieranie kufli i podniósł wzrok.
– Idź i każ mu się uciszyć. Pogoń go stąd – polecił Melnie.
Dziewczyna ani drgnęła.
– No już! Chyba że sama chcesz spędzić tę noc na śniegu, pod gołym niebem? Idźże!
Melna niechętnie ruszyła w stronę sceny i zbliżyła się do nieznajomego.
– Wybaczcie, minstrelu… Gospodarz pyta, czy możecie zmienić repertuar. Zdaje się, że gościom nie przypadł do gustu. – Przysuwając się jeszcze bliżej, dodała ściszonym głosem: – Proszę, inaczej was przepędzi.
Ktoś rzucił w nią kawałkiem chleba. Muzyk zamarł z dłońmi na gryfie i opuszkami przyciśniętymi do strun.
– Wybacz, paniusiu – usłyszała zza pleców. – Nie celowałem w ciebie, a w tego smutasa obok. – Gromki śmiech poniósł się wśród publiczności.
Nieznajomy nie dał się sprowokować.
– Skoro nie podobają ci się pieśni o miłości… – zaczął.
– Nie podobają mi się lamenty. – Po sali poniósł się pomruk aprobaty.
– Czego zatem chciałbyś posłuchać, powiedz nam – kontynuował minstrel. Jego głos był spokojny, jednak Melna wyczuwała w nim jakieś uśpione drżenie, jakby, mimo pozornego opanowania, był gotów wybuchnąć w każdej chwili.
Typek, który rzucił chlebem, gburowaty gnom o odstręczającej aparycji, wzruszył ramionami.
– A bo ja wiem? Coś żywszego. Tutaj elfickiego prawie nikt nie rozumie!
– W porządku – odparł muzyk, a jego palce zaczęły rytmicznie uderzać w struny, wypełniając pomieszczenie skoczną muzyką.
– Czemu nie zaśpiewasz prawdziwie męskiej pieśni? Dawaj no jaką wojenną opowieść! – ryknął ktoś z tyłu sali.
Minstrel utkwił w nim wzrok.
– A co ty wiesz o wojnie? Te ziemie, na wasze szczęście, od lat są od niej wolne.
– Na pewno wiem więcej niż ty! – Po sali znów poniósł się gromki śmiech.
Śpiewak pochylił się nad instrumentem i dał krótki pokaz swojej muzycznej wirtuozerii, po czym przerwał nagle, jakby szukając natchnienia. Potem jego palce ponownie ożyły i zaczęły tkać na strunach mroczną, wibrującą melodię, marsz żałobny przesiąknięty zapachem śmierci. Wokół zapanowała pełna uznania cisza.
– Pieśń wojenna – powiedział cicho. – Niechaj będzie. Musimy jednak ruszyć w podróż w czasie, cofnąć się przynajmniej do epoki ostatniej Sheireen i ostatniego Marvasha. Ale ja chcę pójść dalej, sięgnąć jeszcze głębiej, wrócić do początków wszystkiego, do dnia, który zmienił na zawsze życie wielu ludzi, którzy stąpali po tej ziemi. Chcę opowiedzieć o czasach tak odległych, że być może nie śpiewano o nich jeszcze żadnej pieśni. Do ostatniej godziny radości, tej przed prawdziwym początkiem Historii.
POCZĄTEK I KONIEC
Wróć do początków, pieśni moja,
do czasów i miejsc zapomnianych,
dalekich od tej potężnej wieży
i jej murów wiatrem smaganych.
O wojnie, krwi i walce opowiem
i o dziecku miecza, którym rządzą bogowie.
Oto historia długa wrota swe otwiera
Tu, gdzie śmierć świeże plony zbiera.
Mężczyzna nie przestawał ugniatać ściskanej w dłoniach czapki. Był kupcem, człowiekiem w średnim wieku, o twardych, silnie zaznaczonych rysach ludów Krainy Morza. Sądząc po cerowanych łachmanach, jakie miał na sobie, nie powodziło mu się zbyt dobrze. Mimo że wojskowy namiot, w którym się znajdował, ogrzewało jedynie niewielkie palenisko, mężczyzna się pocił.
– Rujnują mi interesy, rozumiecie? Nie mogę się na to dłużej godzić. Te cholerne, zdesperowane Pół-Elfy sprzedają wszystko za połowę ceny. Jak tak dalej pójdzie, ode mnie nikt już nie będzie kupował.
Lakka słuchał bez większego zainteresowania, siedząc na swoim składanym metalowym stołku. Był potężnym mężczyzną w okolicach trzydziestki, wyglądającym na kogoś, komu wojna nie jest obca. Już nie raz miał do czynienia z typami takimi jak ten. Wszyscy, plącząc się, sypali wymówkami, próbowali usprawiedliwiać swoje zachowanie. Tymczasem wybór, jakiego dokonywali, można było nazwać tylko w jeden sposób – zdradą.
– Nie interesuje mnie, dlaczego to robisz – uciął krótko. – Gdzie te Pół-Elfy?
Lakka został wysłany na misję trzy tygodnie wcześniej. Chodziły pogłoski, że Pół-Elfy, które przeżyły ostatnie najazdy na Krainę Dni, schroniły się w Puszczy Północnej. Porucznik Dola, prawa ręka Tyrana, powierzył mu zbadanie tej sprawy i ewentualną interwencję. Lakka zwołał zatem swoje oddziały Famminów i wyruszył w drogę.
Nie była to misja wielkiej wagi, raczej rutynowa procedura stosowana każdego dnia we wszystkich zakątkach Świata Wynurzonego. Tyran wyraził się w tej kwestii jasno – nie może przeżyć żaden Pół-Elf, należy wyeliminować ich wszystkich, włączając kobiety i dzieci. To, co różniło tę misję od poprzednich, którymi Lakka dowodził, to całkowita swoboda, jaką tym razem dysponował. To on decydował, czy, jak i kiedy interweniować. Ruszył w długą drogę do Puszczy Północnej pełen nadziei. Pragnął z całego serca okazać się godnym zaufania, jakim obdarzył go Dola, jak również awansu, jaki obiecał mu, jeśli misja zostanie uwieńczona sukcesem.
Jednak po dotarciu na miejsce, bardzo szybko stracił panowanie nad sytuacją. Uwięziony w tym prowizorycznym obozie, nieudolnie zbudowanym przez bezmózgie bestie, jakimi byli Famminowie, mając za towarzystwo jedynie dwóch podwładnych – człowieka i gnoma – wegetował w swoim żałosnym namiocie, a poszukiwania coraz bardziej spowalniały. Dopóki nie pojawił się ten nędzny kupiec, który za kilka złotych monet był gotów posłać na rzeź kobiety i dzieci.
Mężczyzna zwlekał z odpowiedzią.
Lakka zaczynał tracić cierpliwość.
– Zadałem ci pytanie.
– Zbudowali obóz dla uchodźców – powiedział kupiec na jednym wdechu, jakby jakakolwiek pauza, nawet przerwa na złapanie oddechu, mogła sprawić, że straci odwagę, by kontynuować. – O pół dnia drogi z Norrei na południe. Jest ich około pięćdziesięcioro, zbierają drewno w lasach i sprzedają w wioskach. Silnych mężczyzn będzie z dziesięciu. Reszta to starcy, kobiety i dzieci.
Lakka zaśmiał się z satysfakcją.
– Pięknie, mój kupczyku, naprawdę wspaniale… Wojownicy?
– Jest tylko jeden mężczyzna, którego powinniście się obawiać. Nazywa się Revrar. Mówią, że był żołnierzem, podobno walczył podczas oblężenia Seferdi.
– Ocaleniec – mruknął Lakka. Oblężenie Seferdi to była prawdziwa rzeź. Wymordowano wszystkich, którzy nie zdołali zbiec, wielu z nich powieszono wzdłuż głównej ulicy miasta. – Coś jeszcze?
Mężczyzna nerwowo przygryzł wargę, zdawało się, że przez chwilę się zastanawiał, po czym pokręcił głową.
Lakka klasnął dłońmi w stołek, na którym siedział.
– Wspaniale, spełniłeś swój obowiązek i zostanie ci to wynagrodzone. – Kiwnął na Pullę, gnoma u jego boku, a ten zrobił krok w przód, grzebiąc w skórzanej sakiewce. Wyciągnął kilka błyszczących monet i podał je zdrajcy.
– Ale nikt się nie dowie, prawda? O tym, że to ja wam powiedziałem…
Lakka wstał i zbliżył się do mężczyzny. Patrzył z pogardą na jego drżące dłonie i skórę łysej głowy, połyskującą od potu.
– Pół-Elfy to zwykłe ścierwa, jasne? Nie zostanie po nich nawet wspomnienie, kiedy mój pan weźmie we władanie cały Świat Wynurzony. A wtedy to on pamiętać będzie o tobie i twoich zasługach – zapewnił, poklepując go po ramieniu.
Mężczyzna uśmiechnął się nerwowo. Chciał się oddalić, ale Lakka wzmocnił uścisk.
– Skąd ten pośpiech? Zechciałbyś dotrzymać nam towarzystwa do czasu, aż rozwiążemy tę sytuację? Rozumiesz, musimy mieć pewność, że nie wodzisz nas za nos…
Oczy kupca wypełnił strach.
– Przysięgam na wszystko, co mi najdroższe, powiedziałem prawdę.
– To się okaże – odparł Lakka i kazał Pulli odprowadzić mężczyznę, który nie przestawał protestować i zapewniać, że jest uczciwym człowiekiem.
Następnie przywołał Felneka, swojego pierwszego oficera. Był to postawny, młody mężczyzna o atletycznej budowie ciała i porywczym charakterze, który dołączył do oddziałów Tyrana po długiej podróży, aż z Krainy Słońca. Lakka nigdy o to nie dopytywał, ale Felnek zdawał się mieć powody, by żywić urazę wobec Pół-Elfów i dlatego zdradził swoje ziemie.
Chłopak wszedł do namiotu, zasalutował i czekał na rozkazy.
– Ruszamy na łowy, Felnek – obwieścił Lakka.
W oczach młodego człowieka pojawił się błysk.
– Ten mężczyzna dostarczył przydatnych informacji?
– Zgadza się. Przygotuj Famminów. Wyruszamy jeszcze dziś.
Felnek stanowczo skinął głową i pośpiesznie opuścił namiot.
Karna otworzyła oczy. Nie obudziło jej nikłe światło, które wypełniało wnętrze chaty, a cichy, żałosny płacz, który rozszedł się po pomieszczeniu.
Odwróciła się w stronę śpiącej obok niej w łóżku osoby.
– Mak – szepnęła. Ciało nawet nie drgnęło. – Mak… mała jest głodna.
Ciało wydało z siebie pomruk, zdezorientowane przekręciło się na drugi bok, po czym spod pościeli wysunęła się głowa, a wraz z nią burza rozczochranych ciemnoniebieskich włosów. W tym nieładzie przypominały sfatygowaną, starą miotłę. Spomiędzy niesfornych kosmyków wystawały spiczaste uszy. Zaspane oczy były intensywnie fioletowe.
Makthar spróbował raz jeszcze zakopać się w pościeli, ale płacz dziecka nie słabł. Przenikał przez warstwę wełny do uszu, docierając wprost do mózgu.
– Już dobrze – poddał się. – W porządku.
Podniósł się. Poranek był mroźny, więc sięgnął po wiszącą przy drzwiach kapotę i owinąwszy się nią, ruszył w stronę stóp łóżka.
Dziewczynka wydzierała się wniebogłosy, miotając się wewnątrz drewnianej szuflady, wyciągniętej ze starego kredensu. Nie stać ich było na kołyskę i na tę chwilę nie znaleźli lepszego rozwiązania.
– No już, chodź, zjesz coś – powiedział Makthar, delikatnie ją podnosząc. Jej płacz zdawał się raczej wyrazem złości niż głodu i pomyślał, że mała była prawdziwą córeczką mamusi. Karna była cudowna, ale kiedy wpadała w gniew, lepiej było trzymać się od niej z daleka.
– Z czego się śmiejesz? O czym myślisz? – zapytała podejrzliwie kobieta.
Makthar pocałował ją w czoło, przekazując w jej ręce dziecko.
– O tym, że mam wspaniałą rodzinę – odpowiedział.
Karna uśmiechnęła się lekko i przystawiła małą do piersi. Dziewczynka przyssała się zachłannie, a ona westchnęła, odchylając do tyłu głowę.
Makthar uwielbiał swoją żonę o poranku, rozleniwioną, nie do końca wybudzoną, zakopaną w pościeli. Była wtedy taka piękna, ze swoimi jasnobłękitnymi włosami, które okalały jej bladą twarz i uwydatniały jeszcze bardziej przejrzyste fioletowe oczy. Była piękna i silna, a jednocześnie taka bezbronna. Straciła całą rodzinę, kiedy uciekli z Krainy Dni, i mimo że starała się to ukryć, Makthar znał dobrze ranę, która znaczyła jej serce. W złotym świetle poranka pragnął objąć ją i powiedzieć, że to będzie, mimo wszystko, piękny dzień, bo nadal żyją, a ich mała jest tu z nimi.
– Przestań się gapić z takim rozczuleniem – powiedziała Karna z sarkastycznym uśmiechem, który tak u niej lubił.
– Naprawdę nie stać cię nawet na szczyptę romantyzmu? Są kobiety, które wiele by dały za mężczyznę, który każdego ranka patrzyłby na nie z takim uwielbieniem.
– Wolę męża, który przygotuje mi śniadanie – mruknęła Karna, posyłając mu całusa.
Makthar wstał z łóżka i wyszedł w mroźne powietrze poranka. Wiatr miał słonawy posmak, zresztą jak zawsze, chociaż on jeszcze do tego nie przywykł. Żyli w Krainie Morza już od roku, ale jemu nadal wszystko wokół zdawało się obce. Zapachy były tu inne, inaczej smakowały potrawy, inni byli ludzie, którzy ich otaczali. Miał świadomość, że lokalna społeczność nie potrafi ich zaakceptować. Mieszkali w obozie dla uchodźców oddalonym o pięć lig od Norrei, najbliższej osady, a mimo to od samego początku patrzono tu na nich podejrzliwie. Naturalną konsekwencją była nieufność, jaką Makthar darzył to miejsce. Nic mu się tu nie podobało – ani dzika natura tutejszych lasów ani spalone słońcem twarze okolicznych mieszkańców. Czuł, że to obca ziemia, a co gorsza, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie mu nigdy dane powrócić do Krainy Dni.
Przeciągnął się, zebrał w sobie i w końcu odważył się ściągnąć palto. Mroźne powietrze szczypało go w skórę. Drewnianym wiadrem zaczerpnął wody ze stojącej obok beczki i wylał ją sobie na głowę. Wyrwał mu się krótki krzyk, jak każdego ranka.
– Dzień dobry! Czy dziś również życzyłby pan sobie ciepłej wody?
Makthar się uśmiechnął.
– Przecież wiesz, że to mój sposób na pobudkę.
Tym, kto się do niego odezwał, był Revrar, sąsiad z chaty obok. Miał około pięćdziesięciu lat i całkowicie białe włosy. W obozie krążyły plotki, że posiwiały tak po ucieczce z trawionego ogniem Seferdi, gdzie stracił całą swoją rodzinę. Nie pozostał mu zupełnie nikt i egzystował w samotności. Nie sprawiał, mimo wszystko, wrażenia osoby złamanej przez życie. Przykładał się do swoich codziennych zajęć, w Krainie Morza handlował złomem i starał się być zawsze na bieżąco w kwestii aktualnej sytuacji na jego ojczystych ziemiach.
– Żyję tylko po to, by dokuczyć temu parszywemu Tyranowi – powtarzał zawsze. – Dopóki po tej ziemi będzie stąpał choćby tylko jeden Pół-Elf, nie wygra.
Spojrzał na Makthara, który energicznie mierzwił swoje włosy.
– Wybierasz się dziś ze mną do wioski? – zapytał.
– Jasne, przydałoby się coś zarobić.
Revrar mruknął coś na znak, że się zgadza.
– A, właśnie – dodał, klepiąc się w czoło. Wszedł do chaty, a po chwili wrócił z zawiniątkiem, które parowało w lodowatym chłodzie poranka. Podał je Maktharowi.
– Prosto z pieca!
Młody mężczyzna ostrożnie rozwinął materiał. Natychmiast uderzyła go intensywna woń, a wraz z nią nadciągnęła lawina wspomnień. Zapach malnei, zapach domu. Okrągłe bułeczki o połyskującej skórce, nadziewane miękkim, białym kremem i startymi orzechami, typowy przysmak z Krainy Dni. Matka często przygotowywała mu je na śniadanie. Nic specjalnego, prosta przekąska, ale Makthar nie jadł ich, odkąd zmuszony do ucieczki, opuścił swój dom i trudno było mu w tej chwili pohamować wzruszenie.
– Revrar… dziękuję – wymamrotał.
Mężczyzna machnął tylko ręką.
– Żartujesz? Jeśli przestaniemy sobie nawzajem pomagać, na tych barbarzyńskich ziemiach zapomnimy, kim jesteśmy i utracimy nasze korzenie.
Makthar spoważniał.
– Masz jakieś nowe wiadomości?
Revrar miał swoich informatorów, którzy donosili mu o bieżących wydarzeniach w Krainie Dni. Pokręcił głową.
– Już od miesiąca nie docierają do mnie żadne wieści. Po Seferdi zrównano z ziemią wszystkie okoliczne wioski. Chodzą słuchy, że w poszukiwaniu uchodźców zapuszczają się również do sąsiednich Krain.
– Tutaj nie przyjdą – stwierdził Makthar z przekonaniem, którego jego przyjaciel zdawał się nie podzielać. – Ilu nas jest? Nie więcej niż pięćdziesięcioro. A pewnie i mniej. Do tego żyjemy jak nędzarze. Jesteśmy zbyt małym kąskiem dla Tyrana, szkoda zachodu.
Revrar westchnął.
– Chciałbym, żebyś się nie mylił. Ja, w każdym razie, nie dam się im zaskoczyć.
Makthar wiedział, że pod tuniką mężczyzna ukrył komplet rzutek, w butach miał schowane dwa sztylety, a za każdym razem, gdy opuszczał obóz, zabierał ze sobą miecz.
– Dobra. Oporządzę się i możemy ruszać.
Pożegnali się i Makthar wrócił do swojej chaty. Przygotował śniadanie i zaniósł je Karnie, która właśnie skończyła karmić córkę i odłożyła ją do szuflady.
– Trochę ci to zajęło… – mruknęła z wyrzutem.
On udał, że tego nie słyszał, i podał jej do łóżka miseczkę z mlekiem. Karna z zaciekawieniem patrzyła na zawiniątko, które położył obok, a kiedy je rozwinęła, nie zdołała powstrzymać okrzyku radości.
– Nie wierzę, skąd je masz?
– Revrar.
Karna uniosła jedną malneę w dłoni i powąchała. – Och, zupełnie jakbym cofnęła się w czasie… – wyszeptała, a jej oczy się zaszkliły.
Makthar ścisnął mocno jej dłoń.
– Zobaczysz, nasza mała będzie kiedyś miała jedzenia pod dostatkiem.
Dziewczyna odpowiedziała smutnym uśmiechem. W przeciwieństwie do męża nie wierzyła w lepsze jutro. Po tym, jak w Giarre wyrżnięto całą jej rodzinę, jej najdalej idące plany sięgały co najwyżej kolejnego świtu. Przyszłości zawierzyła jedną tylko rzecz, tę najważniejszą, która teraz, najedzona, słodko spała u stóp jej łóżka, w cieple swojej prowizorycznej, ale przytulnej kołyski. Wszystko inne mogło zniknąć w jednej chwili, wiedziała o tym. Ale nie jej córka.
Obóz w Giarre w płomieniach. Famminowie, niczym demony, przemierzający tonące w dymie zaułki. Krew wsiąkająca w deski podłogi, jej martwi rodzice, Makthar gdzieś daleko. W samym środku tej rzezi, słowa same cisną się jej na usta.
„Ocal chociaż mnie i Makthara, błagam cię, Shevraarze, chociaż nas dwoje. Oddam ci wszystko, o co poprosisz, oddam ci to, co mam najcenniejsze, oddam moje dziecko!”.
Shevraar, bóg wojny. Dzieci nie powinny nawet wiedzieć, czym jest wojna.
Ale istota, którą nosi w łonie może nigdy nie ujrzeć światła dnia, może zginąć razem z nią, tu i teraz. Wypowiada zatem słowa przysięgi, poświęca swoje nienarodzone dziecko: Sheiroth, jeśli to chłopiec, Sheireen, jeśli dziewczynka.
– Wszystko w porządku? – zapytał Makthar.
Karna się ocknęła, wspomnienie zniknęło.
– Tak – odpowiedziała cicho. – Tak.
– Idę dziś z Revrarem.
Karna poczuła ukłucie w sercu. Bała się z nim rozstawać. W czasach takich jak te, należało trzymać się zawsze razem. Oddalenie nawet tylko o kilka lig mogło decydować o życiu lub śmierci.
– Jak tak dalej pójdzie, nie będziemy mieć co jeść przez resztę zimy – dodał Makthar, wyczuwając jej niepokój.
– Mamy sery na sprzedaż, tkaniny, które wyrabiam, i…
Makthar spojrzał na nią z pobłażaniem.
– Dobrze wiesz, że to za mało.
Karna nienawidziła tego spojrzenia, ale tym razem musiała przyznać mężowi rację. Nawet jeśli strach był silniejszy niż jakiekolwiek logiczne rozumowanie. Przełknęła gorzką prawdę.
– W porządku. Ale nie wracaj późno.
Makthar się uśmiechnął.
– Wrócę w porze kolacji, może nawet wcześniej.
Pocałował ją w czoło, a potem już w ciszy delektowali się malneami. Przez chwilę czuli się, jakby cofnęli się do czasów, gdy Tyran nie był jeszcze dla niech zagrożeniem.