Kroniki Pierwszego Proroctwa. Związanie Losów. Tom 1 - Jaroń Patryk - ebook

Kroniki Pierwszego Proroctwa. Związanie Losów. Tom 1 ebook

Jaroń Patryk

4,2

Opis

Po wojnie i upadku magii świat stał się niebezpiecznym miejscem, nawet bardziej niż wcześniej. Ludziom odebrano magię, krwiożercze potwory czyhają na wędrowców, głód czyni spustoszenie wśród tych, którzy przetrwali, a wiele ziem nie nadaje się do zamieszkania i pod uprawy. Wrogiem człowieka są zarówno inne gatunki zamieszkujące ziemię, jak i sama roślinność.
Ludzie schronili się za kamienną granicą, powoli zapominając o wojnie i zagrożeniach czyhających za nią. Wydawało się, że osiągnięto względny spokój, lecz oto nadszedł czas zmian, a możni tego świata przypominają sobie o pierwszym proroctwie, dziś niemalże zapomnianym. „Gdy wiatry zmian zerwą się po czterech stronach świata, nadejdzie czas rozstrzygnięcia, czas ostatecznej próby, która zadecyduje o losach ludzkości”.
Świat się zmienia, zmuszając do działania i łącząc losy ludzi, którzy w innej sytuacji nigdy by się nie spotkali. Na południu admirał Reyes wyrusza wraz z ekspedycją w celu zbadania nieznanego dotąd zjawiska pogodowego, które może wpłynąć na los całego kontynentu. Na północy trójka śledczych o nadzwyczajnych umiejętnościach prowadzi dochodzenie w celu ustalenia, dlaczego członkowie pewnej rasy zaczęli nagle znikać. Na zachodzie generał Barson wraz z kompanią żołnierzy wyrusza do śmiertelnie niebezpiecznej puszczy, by zbadać źródło dziwnego zachowania okolicznej fauny.
A w tym wszystkim, zdawałoby się, zwyczajny wykładowca z akademii magii, którego jedyną cechą wyróżniającą z tłumu jest pamięć wręcz absolutna. Śmiertelnie znudzony życiem bez perspektyw oddycha z ulgą, gdy jednak coś zaczyna się zmieniać, lecz nawet jego wybujała wyobraźnia nie byłaby w stanie przygotować go na to, co ma nadejść. W żadnym razie nie nadający się na typowego bohatera, zwykły człowiek pośród niezwykłych wydarzeń, w których niekoniecznie chciałby brać udział, ale jak to w życiu bywa, czasami nie ma się wyboru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 794

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (30 ocen)
11
15
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skazaninaczytanie

Dobrze spędzony czas

Wyobraź sobie, że żyjesz w świecie Wiedźmina - niebezpiecznym, pełnym potworów i tylko magia cię chroni. Tylko, że po setkach lat z dnia na dzień magia znika całkowicie, a ty musisz przeżyć. Ludzie schronili się za kamienną granicą, powoli zapominając o wojnie i zagrożeniach czyhających za nią. Wydawało się, że osiągnięto względny spokój, lecz oto nadszedł czas zmian, a możni tego świata przypominają sobie o pierwszym proroctwie, dziś niemalże zapomnianym. „Gdy wiatry zmian zerwą się po czterech stronach świata, nadejdzie czas rozstrzygnięcia, czas ostatecznej próby, która zadecyduje o losach ludzkości”. Tak widzę świat stworzony przez Patryka Jaronia w Kronikach Pierwszego Proroctwa. Jest to typowy pierwszy tom każdej fantastyki - wprowadzenie postaci, przedstawienie świata, zapoznanie z historią. Te wszystkie szczegóły są niezwykle ważne, bo to od nich zależy czy czytelnik zechce sięgnąć po drugi tom. Pan Patryk jak na debiutanta poradził sobie z tym nadzwyczaj dobrze. Mimo mnogoś...
00
iwonag0204

Nie oderwiesz się od lektury

💙
00
KamaZa

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra! Już czekam niecierpliwie na dalszy ciąg.
00

Popularność




Copyright © Patryk Jaroń, 2021

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Ilustracje na okładce: © Yuri B/Pixabay, PublicDomainPictures/Pixabay

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

e-book: JENA

ISBN 978-83-66995-34-5

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.pl/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Tom 1

Związanie Losów

Gdy wielkie wydarzenia splotą się ze sobą po czterech stronach świata, nadejdzie czas ostatecznej próby. Czas rozstrzygnięcia, który zadecyduje o losach ludzkości.

Wilever Regenty – Pierwsze proroctwo

Prolog

Gdzieś na morzu międzystrefowym

– Raport, kapitanie! – zawołał majtek, salutując żwawo.

Wyprężony niczym struna stał naprzeciw rosłego mężczyzny siedzącego wygodnie na przytwierdzonym do pokładu siedzisku. Pogrążony w myślach raczył się pucharem wina zwrócony twarzą w stronę horyzontu. Gdy mu przeszkodzono, otworzył przymknięte powieki i przyzwalająco skinął głową w stronę chłopca.

– Według nawigatora, będziemy w domu za niecałe trzy tygodnie – zameldował młodzik.

– Dobrze – odparł kapitan. – Nie zanosi się na kolejny sztorm?

– Nie, kapitanie. Zel kazał przekazać, że wiatry są ciche, a woda spokojna. Nie widzi żadnych znaków mogących zwiastować kłopoty.

Kapitan pokiwał głową.

– To wszystko?

– Tak, kapitanie!

– To zmykaj.

– Tak jest! – Zasalutował ponownie, po czym odwrócił się i odbiegł o mało co nie łamiąc nóg po drodze

Entuzjazm – pomyślał Reyes, patrząc za nim. Też kiedyś taki był, nadal pamiętał swój pierwszy rejs. To były czasy. Czasy, w których liczyły się zapał, pasja i gotowość do pracy. Dziś liczyło się zupełnie coś innego i ze smutkiem przyznawał, że nie do końca jest dumny z tego, kim się stał. Jednakże takie przemyślenia trwały u niego wyjątkowo krótko, zwykle do kolejnego łyku wykwintnego trunku, na którego równowartość przeciętny obywatel musiałby pracować co najmniej miesiąc.

Spojrzał na swój w połowie pełny puchar i pociągnął tęgi łyk. Gdy smak rozniósł się po jego języku, z zadowoleniem rozłożył się wygodnie na swym tronie, rozkoszując się piękną pogodą, póki jeszcze była. Ostatnio na kursie prowadzącym na Wyspy Słońca i z powrotem pogoda szalała niczym pijany żeglarz w tawernie. Poprzednim razem ledwo uszli z życiem, gdy sztorm pojawił się nie wiadomo skąd. Wymiana dóbr z tubylcami była bardzo cenna dla jego pana, dlatego też do tej pory stawiano na szybkie jednostki. Jednakże szybkość oznaczała też lekkość, a przy obecnych warunkach pogodowych nie był to zbyt rozsądny wybór. Dzięki bogom Reyes przekonał go, że ładunek w porcie tydzień lub dwa później, jest cenniejszy niż ten na dnie. Nie wspominając o jego własnym życiu, co jednak przemilczał. Na dnie nie mógłby popijać z kielicha, a w wodzie morskiej nie gustował.

Statek, który mu przydzielono, był zmodernizowaną wersją standardowej karaki wojennej. Cztery potężne żagle, liczne stanowiska balist, prawie cztery setki ludzi na pokładzie – Strażnik był prawdziwą pływającą fortecą, szczytem daleko oceanicznej technologii obecnych czasów. Płynąc na takim potworze, żaden sztorm nie mógł mu zagrozić, a tak po prawdzie, to nic nie mogło. Z tego względu życie na statku toczyło się powoli, marynarze zajmowali się swoimi obowiązkami, a pokładowi żołnierze nie mieli co robić, gdyż wygląd Strażnika odstraszał wszystkich piratów.

Prawie wszystkich.

Przez kilka miesięcy żeglugi tylko jeden okręt o czarnej fladze natychmiast nie zawrócił na ich widok. Reyes początkowo nie wierzył własnym oczom. Czy ich kapitan postradał rozum? Co prawda okręt jak na piratów był całkiem nieźle uzbrojony i mógł być zagrożeniem nawet dla dobrze przygotowanej jednostki, ale jak można było nie dostrzec potęgi Strażnika? Żołnierze niecierpliwie wyczekiwali starcia, wynudzeni za wszystkie czasy, ale kapitan nie dał im okazji do walki. Umiejętnościami wykazali się za to strzelcy. Tylko kilka jednostek posiadało balisty równe Strażnikowi, a żadna z nich nie znajdowała się aktualnie pod czarną banderą. Niedawno opracowany stop sprężynowej stali i karbonitu, połączony z potrójnie skręcaną cięciwą, dawał im ogromną przewagę zasięgu.

Tamtego dnia pokładowy piromanta z ekscytacją pokrył masywne groty krwią ognia – gęstą, lepką, czerwono-fioletową substancją, przy której należało zachować szczególną ostrożność. Nowa broń, której płomieni nie dało się ugasić zwykłymi metodami, przeżerała się przez drewno z taką łatwością, z jaką zwykle płonęła kartka papieru. Wystarczyły dwa celne trafienia, by okręt wroga zmienił się w piekło ścierające na proch wszystko i wszystkich na swojej drodze. Strzelcy wiwatowali, żołnierze kręcili nosami, ale nie narzekali i szybko wrócili do gry w karty. Jednego z nielicznych sposobów, w jaki mogli zabić czas podczas rejsu.

Do takiej postawy zachęcał ich także styl bycia kapitana, który niemal po każdym posiłku rozsiadał się na tronie i oddawał fantazjom, jakby w całym świecie nie było dla niego nic do roboty. Był znany ze swej ekstrawagancji, więc portowy cieśla bez mrugnięcia okiem zbudował to, zdawałoby się, kompletnie niepotrzebne siedzenie na dziobie największego okrętu wojennego marynarki. Dla Reyesa jednak było ono tak niezbędne jak załoga i żagle. Okręt i ocean były dla niego domem, a w każdym domu musiał być choć jeden spokojny zakątek. Nic tak nie poprawiało mu nastroju jak relaks na świeżym powietrzu, kiedy czuł wiatr we włosach, a ciepłe promienie słońca ogrzewały mu twarz.

Nic poza jedną rzeczą.

Wrócił myślami do rozkoszy, których zaznał na wyspie. Nie rozumiał dzikich, ale jedno musiał im przyznać. Kobiet piękniejszych chyba w żadnym odwiedzonym do tej pory miejscu nie widział, a kiedy przypomniał sobie, jak szczęśliwym trafem udało mu się zawrzeć układ z tubylcami, to na jego nieco zbyt pulchnej twarzy od razu zabłysnął szeroki uśmiech. Pomyśleć, że doszło do tego tylko dlatego, że miał wśród załogi jednego dav’kha, z ludu ziemi. Przedstawiciele tej rasy prawie nigdy nie zbliżali się do otwartej wody, a co dopiero do służby na okręcie. Reyes traktował go jak swój szczęśliwy talizman i faktycznie po pewnym czasie stał się nim.

Nagle jego rozmyślania przerwało skrzypienie pokładu. Otworzył więc jedno oko i dojrzał człowieka, który minął go i oparł się o reling. Francis – nowy oficer i jego stary przyjaciel. Był mężczyzną szczupłej postury, a jego ciemne krótko przycięte włosy błyszczały w świetle słońca. Odzienie, które nosił w postaci prostej brązowej koszuli i luźnych ciemnych spodni, wydawało się zdecydowanie zbyt skromne jak na pozycję, którą zajmował.

– Zastanawiałem się, kiedy przyjdziesz, ha! – zawołał Reyes. – Widziałem, jak cię skręca przez całą drogę, by zasypać mnie pytaniami.

– A ja widziałem, że to widziałeś – odpowiedział z udanym wyrzutem. – Wiedziałem też, że specjalnie unikałeś sytuacji sam na sam, by mnie jeszcze przetrzymać. Nic się nie zmieniłeś, stary węgorzu. – Błysnął zębami w uśmiechu.

Reyes roześmiał się i wyciągnął w jego kierunku palec.

– Jak śmiesz tak się zwracać do kapitana?! Każę cię wywiesić przed okrętem za tę zniewagę. Straż!

Mimo że wypowiedział te słowa wystarczająco głośno, by z łatwością usłyszał go każdy w okolicy, to, rzecz jasna, nikt się nie zjawił, jak zwykle zresztą. Reyes średnio kilka razy dziennie groził tak Francisowi. Dobrze wiedzieli o ich wieloletniej przyjaźni, a to był sposób jej okazywania.

– Skończyłeś? – Francis spojrzał na ocean. – Nie sądzisz, że nadszedł czas na wyjaśnienia? Nie opuściłem armady Batwicka, by oglądać, jak zalewasz się każdego dnia, a po tym, co widziałem, pytań mam jeszcze więcej.

Kapitan kręcił przez chwilę pucharem, aż w końcu dopił wino i westchnął.

– Masz rację. Mówiłem ci, że jesteś potrzebny. Potrzebuję kogoś, kto pozna całą prawdę. Nie może to spoczywać tylko na mnie, to zbyt duże brzemię. Dlatego właśnie cię ściągnąłem. Wiem, że potrafisz dochować tajemnicy.

Francis kiwnął głową, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi.

– Więc? Kim są ci dzicy? – zapytał. – Niepokoją mnie. Jakim cudem doszło do porozumienia handlowego między wami? I dlaczego przywiązaliśmy tamtego dav’kha do skały i zostawiliśmy na pastwę losu? Ktoś po niego później poszedł? Nie widziałem go na statku. Chyba nie został tam, na plaży?

Kapitan odstawił pusty puchar, po czym wstał. Spokojnym krokiem podszedł do relingu, przy którym stał Francis i obejrzał się, czy na pewno odesłał wszystkich z zasięgu słuchu.

– Zacznę od początku, wtedy zrozumiesz – zaczął, zagłębiając się we wspomnieniach. – Kiedy po raz pierwszy wylądowaliśmy na wyspach, byliśmy niczym dzieci we mgle. Nie potrafiliśmy nawet wejść w głąb lądu, by zdobyć jedzenie i wodę. Kręciliśmy się w kółko, jakby sama dżungla nie chciała nas wpuścić. Między drzewami majaczyły dziwne sylwetki, wojownicy z piórami we włosach i w pancerzach wyglądających na zwierzęce skorupy. Niektórzy mimo wszystko próbowali dostać się dalej i walczyć ze złudzeniami, lecz nasze oczy nigdy ich już nie ujrzały. Zostaliśmy uwięzieni na plaży, a okręt wymagał napraw, nie wspominając o kończących się zapasach. – Reyes milczał przez chwilę, patrząc nieobecnym wzrokiem na taflę wody, przecinaną przez dziób Strażnika. – Wtedy z pomocą zaoferował się dav’kha, nazywał się Mozrein. Wiesz, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, to nie wierzyłem własnym oczom. Jego lud unika nawet jezior, a co tu dopiero mówić o służbie na otwartym oceanie, lecz on był inny i dzięki bogom, że taki był. Gdyby nie on, nikt z nas by nie przeżył. Na pewno wiesz, że dav’kha znani są jako doskonali tropiciele. Odnajdują drogę tam, gdzie innym się nie udaje, zupełnie jakby komunikowali się z ziemią. Nie wierzyłem w te opowieści, traktowałem je jak plotki, tak jak i wiele innych przechwałek, które słyszałem. Te jednak okazały się prawdą. Wyruszając w głąb wyspy, wziąłem ze sobą trzynastu dobrych ludzi i razem z Mozreinem poszliśmy przodem. Długo nie musieliśmy czekać, by wyspa zaczęła mieszać nam w głowach. – Spojrzał w górę, jakby na tle jasnego nieba obraz jego wspomnień rysował się wyraźniej. – Ale on to przegnał – dodał z uśmiechem. – Nie wiem, jak to zrobił, ale wystarczyło, że nas dotknął, a wtedy wszystkie złudzenia zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Dzięki temu po raz pierwszy weszliśmy w głąb wyspy, musieliśmy znaleźć żywność i materiały. Czterech zginęło, nim zobaczyliśmy przeciwnika. Byli dla nas niczym jastrząb dla gryzonia i mieliśmy równie wielkie szanse. Kolejnych trzech straciliśmy nim dobyliśmy broni. Wtedy dopiero zobaczyliśmy ich wyraźnie, z bliska. Grupa wojowników z włóczniami o czarnych, błyszczących grotach. Mogli wykończyć nas w ciągu kilku sekund, ale ich wzrok skupiony był na Mozreinie. Patrzyli na niego i szeptali między sobą, a ja odmawiałem w duchu wszystkie modlitwy, jakie znałem. Reszta moich ludzi pewne robiła to samo, bo i nic innego nie mogliśmy zrobić, walka była bezcelowa.

Kapitan przeniósł wzrok na Francisa, który słuchał go z uwagą.

– Wtedy nagle, jak gdyby nigdy nic odwrócili się i odeszli, a większej ulgi chyba nigdy nie czułem! Ale co zrobił Mozrein? Nalegał byśmy poszli dalej. – Pokręcił głową na to wspomnienie. – Dosłownie mnie zatkało. Nie wiedziałem, czy to zwykła głupota, czy jaja z żelaza, ale ani ja, ani nikt z moich ludzi nie zamierzał zrobić ani jednego kroku więcej w te przeklęte chaszcze. Poszedł więc sam, w czasie kiedy moi ludzie biegli na plażę, jakby gonił ich sam awatar Gharasha, on wszedł samotnie w dżunglę. Trup, żywy trup, tak o nim wtedy myśleliśmy. Byłem pewien, że poszedł na śmierć, a wiesz, co się stało? Wrócił z pełnymi bukłakami, obwieszony owocami i ze zwierzyną na ramieniu. – Z tymi słowy uśmiechnął się do wspomnień. – To była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu, wiesz? Nadzieja. Część chłopaków miała nawet łzy w oczach. Przez najbliższe dni ten brązowoskóry szaleniec chodził na wyprawy sam, kilka razy dziennie wychodził i wracał cały i zdrowy. Tak samo obładowany żywnością i wodą pitną. Sam, bo reszta mimo wszystko nie chciała z nim iść. Myśleliśmy, że może dżungla akceptuje tylko jego, więc tylko on mógł wrócić w jednym kawałku. Jednak po pewnym czasie kilku innych też się zdecydowało, a wtedy w końcu pożegnaliśmy widmo śmierci głodowej. Znaleźliśmy nawet odpowiednie drewno do załatania dziur w kadłubie, lecz tamci znów postanowili się pokazać.

Słysząc to, Francis uniósł brew z zaciekawieniem.

– Warty stały dzień i noc – kontynuował kapitan. – Ale nic to nie dało. Zrozumieliśmy, że nieważne, jak ostrożni będziemy, to oni decydują, kiedy i czy ich zobaczymy.

– Co masz na myśli? – zapytał Francis. – Przeszli przez warty?

– I tak, i nie. Wyobraź sobie, że kiedy nastał nowy dzień, oni stali już przy okręcie, tak naturalnie, jakby w ciągu jednej nocy wyrosły tam drzewa. Lub jak zjawy, które w końcu zechciały się nam pokazać. Czterech wojowników, takich jakich widzieliśmy wcześniej, oraz jeden, inny, stary, obwieszony skórami, kłami i pazurami, z białym, dziwnie poskręcanym kijem w dłoniach. Jakim cudem nic nie zagrzechotało, kiedy się przekradali? Nie to było jednak najlepsze. Kiedy ich dostrzegliśmy, to on, ten stary, odezwał się do nas w naszym ojczystym języku.

Francis otworzył szeroko oczy ze zdziwienia, ale nie przerywał.

– Okazało się, że przyszli po Mozreina, chcieli go zobaczyć, a że nie mieliśmy zbyt dobrej pozycji do negocjacji… przyprowadziliśmy go od razu. Wtedy stary popatrzył na niego przez chwilę, a potem zażądał rozmowy z wodzem, czyli ze mną. – Reyes spojrzał na przyjaciela. – I tu zaczyna się dziwna część.

Francis zamrugał, niedowierzając, że to, co do tej pory usłyszał, było tą normalną częścią.

– Chcieli go zabrać – przyznał Reyes. – A raczej wymienić, jak to nazwali, ale nie łudziłem się, to słowo wypowiedzieli tylko z grzeczności. – Kapitan zamilkł, jakby trawił w sobie kolejne słowa. W końcu jednak westchnął, odwrócił się od relingu i oparł o niego plecami, chwytając dłońmi za burtę. – Wiesz, że dbam o moich ludzi. Jestem z tego znany, więc to nie była łatwa decyzja, ale wtedy ponad połowa naszych oddałaby własne jaja, byle móc odpłynąć z tej cholernej wyspy. Pytałem dzikich, po co im Mozrein, ale nie byli zbyt wylewni. Z ich ust padło tylko jedno słowo – ofiara. To chyba mówi wszystko, czyż nie? Rozkazali przywiązać go do kamiennego zęba wystającego z północnej plaży i zostawić na noc. Rano miało czekać tam na nas coś w zamian, a poza tym… dali słowo, że jeśli to zrobimy, pozwolą nam żyć i odpłynąć. – Reyes zamilkł na jakiś czas, aż ciszę przerwał Francis.

– Czyli go oddaliście – stwierdził ze zrozumieniem. – Jak to przyjęła załoga?

Kapitan westchnął.

– Mówiłem, że większość oddałaby własne jaja byle stamtąd odpłynąć, więc nie mieli przed tym wielkich oporów. Uznali to za zło konieczne, prosty rachunek – lepszych kilka dziesiątek żywych, za jednego martwego niż cała załoga trupów. W nocy zanieśliśmy go we wskazane miejsce i zostawiliśmy. A rano… rano nie było już Mozreina. Była kobieta, najpiękniejsza, jaką w życiu widziałem.

Francis przytaknął, jakby wszystko w jego głowie zaczęło się układać w jedną całość.

– To stąd ta piękność pod pokładem?

– Tak. Za każdego dav’kha zostawiają nam jedną swoją. To coś w rodzaju elementu ich wkładu w to, byśmy sprawnie zwozili na wyspę jeńców. Dziwna logika, ale nie mnie z tym dyskutować. Kto wie, w co oni tam wierzą. Teraz każda z nich trafia do szefa. Zapłacił mi i chłopakom sporą sumkę, by nikt poza nim ich nie dotykał. Z ciężkim sercem zgodziliśmy się. Mimo że ma ich już całkiem sporo, to nadal chce więcej i wcale mu się nie dziwię.

– Skąd wiesz? Złamałeś zakaz? – zapytał z szelmowskim uśmiechem.

– Zwariowałeś?! – żachnął się. – Nie ryzykowałbym tyle dla kobiety, choćby tak pięknej. Prędzej czy później mógłby się dowiedzieć, a wtedy nie chciałbym być we własnej skórze, ale wróćmy do tematu. Poza dav’kha dzicy chcą jeszcze żelaza, czystego żelaza, nie wiem, z jakiego powodu. Przy każdym kursie dostarczamy im zapasy rudy, a oni płacą za to wszystko rubinami, szafirami, szmaragdami, a nawet diamentami, całymi koszami, jakby dostali coś najcenniejszego na świecie. Dokładają do tego jeszcze przyprawy, które nazwaliśmy nasionami bogów, bo faktycznie, jak dodasz ich do jedzenia, to smakuje, jakby sami bogowie błogosławili, a my mamy na to monopol. – Spojrzał na Francisa, odsłaniając zęby w uśmiechu. – Biorąc to wszystko pod uwagę, nie było trudno wynegocjować kilku dodatkowych chwil przyjemności do rachunku.

– Niemożliwe… – Francis pokręcił głową i zastanowił się. – Kupczycie żelazem w zamian za pełne kosze szlachetnych kamieni? Przecież tu musi być jakiś haczyk…

– Nie ma haczyka, poza tym, że biorą żelazo tylko wtedy, jeśli razem z nim dostarczymy dav’kha. Za pierwszym razem przeszukali statek i zabrali niemal wszystko, co było z niego zrobione, a dzień po wymianie Mozreina przynieśli pierwsze kosze. Chłopakom o mało co oczy nie wypadły z wrażenia. Sprawdzane wielokrotnie przez najlepszych jubilerów w kraju, czyste i niesamowicie cenne dla akademii. Musimy tylko dostarczać im brązowoskórych na ofiarę, czy co tam z nimi robią, oraz żelazo. Biorą jednorazowo o wadze beczki rudy. Przywoziliśmy więcej, ale odmawiali.

Oboje zamilkli, a na twarzy Francisa odmalowało się napięcie, jakby właśnie coś do niego dotarło. W końcu nie wytrzymał.

– Zaraz… porywacie dav’kha?

Cisza. Francis odsunął się od relingu i nerwowo przeczesał włosy, maszerując po pokładzie, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić.

– Postradałeś rozum?! Zapomniałeś, co stało się ostatnim razem, kiedy ludzie przelali ich krew?! – niemal wykrzyczał na kapitana.

– Nie zapomniałem, nikt nie zapomniał – odparł powoli, ale bystre ucho wychwyciłoby, że bardzo stara się uspokoić również samego siebie. – Ale my nie przelewamy ich krwi, a jedynie transportujemy w konkretne miejsce, a dopiero tam robią z nimi… różne rzeczy. Jeśli oni przelewają ich krew, to oni powinni się martwić, nie my.

– To igranie z ogniem, głupcze – odparł nieprzekonany. – Jeśli za karą stoi Bóg lub jakaś inna istota, to nie jest ślepa i widzi, co robicie. Współudział to prawie to samo, co zbrodnia. To przez was ich krewniacy giną. Nie udawaj, że tego nie rozumiesz.

Kapitan odwrócił się do niego i zacisnął wargi.

– Wiesz, że robimy to już od kilku miesięcy i nie zginął nawet jeden z naszych? Miesięcy! – Machnął nerwowo ręką. – Na poprzednią zbrodnię przeciwko nim odpowiedź pojawiła się w ciągu tygodnia. Nie wiem, jak działa ta cała legendarna moc, ale widać nie obejmuje współudziału, a jedynie tych, którzy faktycznie krew przelewają. Jestem na to dowodem, nieprawdaż? – Z tymi słowy przeszedł kilka kroków przed siebie, unosząc ręce na boki i patrząc w niebo, jakby rzucając mu wyzwanie. – Wyglądam ci na trupa?

Francis milczał, a na jego twarzy trwało napięcie, wahał się. Jednakże jeśli naprawdę Reyes i jego ludzie robili to od miesięcy i żadnemu z nich nie spadł nawet włos z głowy, to może faktycznie dostrzegli lukę w prawach natury? To był argument nie do przeskoczenia. Z jednej strony strach i wielkie tabu, którego nikt nie śmiał łamać, a z drugiej niepodważalny dowód.

No i długi Francisa.

Reyes, jakby wyczuł myśli swego towarzysza. Doskonale też wiedział o jego problemach finansowych.

– Wiesz, co jest najlepsze w bogactwie? – zapytał Francisa, zmieniając temat. – Spotkałem wielu czołowych przedstawicieli różnych profesji, rzemieślników, wojowników i innych. Każdy prędzej czy później docierał do granicy swych możliwości, takiej której nie mógł już przeskoczyć. Z kolei jeśli twoim celem jest bogactwo… wtedy nie ma żadnych ograniczeń. Zawsze możesz stać się jeszcze bardziej bogaty. Wyścig nigdy się nie kończy. – Po tych słowach sięgnął ręką do boku, odciął jedną z sakiewek i rzucił Francisowi, który złapał ją w locie. – To na pokrycie kosztów twojego myślenia. Dostaniesz dwie kolejne, jeśli podejmiesz decyzję i mi pomożesz.

Oficer patrzył na sakiewkę, bijąc się z myślami. Kapitan uśmiechnął się szeroko.

– A kolejną, jeśli zatańczysz na jednej nodze. Teraz.

Francis podniósł wzrok, a gdy napotkał zadowoloną minę Reyesa, obaj wybuchnęli śmiechem.

*

Kilka dni później w kapitańskiej kajucie rozległo się głośne pukanie do drzwi.

– Kapitanie, kapitanie! Wybaczcie, że o tak późnej porze, ale musicie to zobaczyć!

Reyes otworzył leniwie oczy i podniósł się z łóżka. Akurat był w kulminacyjnym momencie swego snu. Znów był z dzikuskami. Cholerny majtek.

– Jeśli to nie będzie coś naprawdę ważnego, to resztę drogi przepłyniesz wpław! – warknął z irytacją, wygrzebując się z posłania. Założył na siebie jedynie kapitański płaszcz i wyszedł z kajuty.

Majtek skłonił się, po czym bez słowa wybiegł na zewnątrz. Reyes zmełł w ustach kolejne przekleństwo i wyszedł za nim na chłodne powietrze.

– Co się dzieje? – zapytał zirytowany, widząc przed sobą sporą grupkę ludzi. Nie tylko majtek czekał na zewnątrz.

– Kapitanie! – Bosman zasalutował gorliwie. – Z bocianiego gniazda dostrzeżono coś dziwnego, ale może sami zechcecie to zobaczyć… ciężko to ubrać w słowa.

Reyes zmarszczył brwi i zaklął. Nie był w nastroju do wspinaczki.

– Nic mnie nie obchodzi, że ci ciężko. Gadaj albo potrącę ci z wypłaty.

– Z całym szacunkiem, kapitanie, ale… naprawdę moje słowa nie oddadzą tego widoku. Nie będziecie żałować.

Reyes przewrócił oczami.

– Jeśli to żart, to będziesz płynął do domu za burtą, razem z Rogginsem.

Nie czekając na odpowiedź, wziął podaną mu lunetę i wdrapał się do bocianiego gniazda. Do samego końca był pewien, że cokolwiek zobaczy i tak nie uratuje to wypłaty upierdliwego bosmana, ale gdy przyłożył urządzenie do oka, widok dosłownie go poraził. Dość daleko od nich, czysta tafla morza została zakłócona. Ogromna połać wody zamarzła na dziesiątkach kilometrów szerokości, jakby widział przed sobą nie ocean, a wielki biały kontynent, ciągnący się od zachodu na wschód i daleką północ. Lód ciągnął się tak daleko, że z żadnej strony nie widział nawet krańca tego dziwnego zjawiska, co tylko dowodziło jego ogromu. To była najdziwniejsza rzecz, jaką zobaczył podczas całej swojej kariery. Mimo to starał się spojrzeć na to z chłodną głową. Być może była to jedynie wielka, samotna bryła lodowa? Nikt jednak nigdy o takiej nie słyszał. Klimat był na to za ciepły, a sam kontynent od setek lat nie doświadczył poważnych spadków temperatury. Dominowało lato, a zimy były łagodne, z niewielką ilością śniegu. Czy to możliwe, że…

Zszokowany wrócił na pokład i oddał lunetę majtkowi, jego ludzie patrzyli na niego w wyczekiwaniu.

Reyes nie był już wojownikiem, chwała przestała go interesować dawno temu. Odnalazł przyjemność w czymś innym, ale jednak każdy miał w sobie mniejszą lub większą chęć tego, by go zapamiętano, nawet jeśli była ukryta pod stosem złota i zalana winem. Nie przypuszczał, by morze zamarzło, przecież to niemożliwe. Musiała to być tylko wielka bryła lodowa, która przywędrowała z daleka, ale przecież powinna już dawno rozpuścić się w ciepłym klimacie Einardu. Ich powrotny rejs przebiegał sprawnie, do portu zostały niecałe dwa tygodnie, a zejście z kursu mogłoby znacznie wydłużyć podróż. Ta wiadomość na pewno nie zachwyciłaby pracodawcy Reyesa.

– Zmienić kurs – oznajmił pewnym siebie tonem, dostrzegając błysk zębów bosmana, który tylko na to czekał. – Musimy to sprawdzić. To może być jakaś nowa anomalia. Wyskakujące znikąd burze już znamy, a teraz to? Akademia uwielbia badać takie dziwactwa, a nie sądzę, by ktoś z was narzekał na zbyt wielką ilość złota.

Wszyscy przytaknęli zgodnie i natychmiast zabrali się do pracy.

*

Zimno.

Im bardziej zbliżali się do połaci lodu, tym klimat stawał się coraz chłodniejszy. Płynęli tu prosto z tropików, więc szok termiczny był realnym zagrożeniem. Nie byli przygotowani na tak gwałtowną zmianę warunków atmosferycznych. Szczęśliwie nie musieli dopływać aż do samej bryły, by zobaczyć to, co chcieli.

Lód naprawdę nie miał końca.

Cała załoga zebrała się na pokładzie i każdy patrzył w tym samym kierunku. Stojący obok siebie Reyes i Francis usłyszeli za sobą głosy niedowierzania, ale sami nic nie powiedzieli, gdy zwyczajnie zabrakło im słów. Reyesowi mimo chłodu zrobiło się nagle nieznośnie gorąco.

Na litość Matki… Morze naprawdę zamarzło.

*

– Dziadku! Opowiedz nam historię!

– Tak, bardzo prosimy!

– Prosimy, prosimy!

Grupka dzieci otaczała siwego staruszka siedzącego na krześle przy kominku. Była to niewielka, przytulna karczma, w okolicy której wszyscy się znali. Jak co wieczór starzec przesiadywał w tym samym miejscu, o tej samej porze i wspominał dawne czasy. Miał wiele do opowiedzenia, zupełnie jakby zapas historii nigdy mu się nie kończył. Dorośli już dawno przestali go słuchać, dostrzegając kolejne symptomy podeszłego wieku, ale ulubieńcem dzieciaków pozostał nadal.

Tego dnia w gospodzie nie panował zbyt duży ruch, lecz i tak nie brakowało w niej życia. Z kilku zajętych stołów dochodziły odgłosy żywych rozmów, z kuchni wydobywał się zachęcający zapach pieczeni, a jedna z pracownic gospodarza roznosiła nowe trunki, co i rusz wdając się w rozmowę z gośćmi. Niektórzy dorośli posyłali swoim pociechom uśmiechy, widząc ich szczery entuzjazm w męczeniu dziadka, tak przynajmniej to widzieli. W rzeczywistości jednak takie chwile były dla niego jednymi z najcenniejszych. Sprawiały, że czuł się potrzebny, a uśmiechy dzieci traktował tak, jakby każdy był grubym mieszkiem złota.

Starzec uniósł rękę, uspokajając otaczający go radosny gwar.

– O czym chcecie dziś posłuchać, moje drogie dzieci? – zamemłał nieco niewyraźnie. – O silnym Tovarze? Opowieść z północnego wybrzeża? A może o przygodach Covisa i Marjet?

Młodzi zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego, wymieniając ich ulubione opowieści. Jeden nieco starszy chłopiec zamiast wołać z tłumu wyszedł na przód, skupiając na sobie uwagę staruszka.

– Wujek mówił, że opowiadasz prawdziwe rzeczy – powiedział. – Może opowiesz nam o dav’kha? Chcemy wiedzieć wszystko! To, o czym się nie mówi. – Obejrzał się na moment na rodziców, ale zaraz wrócił spojrzeniem do staruszka. – Mama nie chce mi powiedzieć, tata też nie. Mówią, że to nie jest dla dzieci, ale ty nam opowiesz, prawda? – zapytał błagalnym tonem, do którego zaraz dołączyły inne dzieci. Uwielbiały słuchać ciekawych opowieści, ale jeszcze lepsze były te, których słuchania zakazywali rodzice. Wtedy czuły się prawie tak, jakby same brały udział w ekscytującej przygodzie.

Starzec roześmiał się, ale po chwili przerwał mu atak kaszlu. Kiedy go opanował, uśmiechnął się szeroko i ściszył głos do szeptu.

– Mógłbym to zrobić… ale to musiałby być nasz mały sekret… – Mrugnął konspiracyjnie. – Wasi rodzice byliby źli na dziadka, gdyby się dowiedzieli, ale jeśli obiecacie, że nic im nie powiecie, to wtedy wam opowiem.

Dzieci skwapliwie pokiwały głowami, przysuwając się bliżej krzesła, by lepiej go słyszeć. Dziadek rzucił jeszcze okiem w stronę ław, znów spojrzał na dzieci i nachyliwszy się do nich, zaczął powoli mówić.

– Istnieją legendy mówiące o tym, że nasi brązowoskórzy towarzysze, zwani dav’kha, bardzo różnią się od nas. Choć teraz widzicie ich pod postacią piekarza Ebarda, stolarza Eca czy syna pasterza, to każdy z nich skrywa w sobie znacznie więcej. Mogą wybrać normalne życie, takie jakie wiedzie każdy z nas, ale podobno jest coś, co ich wzywa, zew, którego głos słyszy każdy dav’kha. Słyszą go, czują, ale nie wiedzą, co z nim zrobić, aż w końcu uczą się go ignorować i zakopują w głębi siebie, ale to, co zakopane, nadal w nich jest i ciągle żyje.

– Ten zew to… ich dziedzictwo, podobno wzywa ich do wielkich czynów i osiągnięcia wspaniałych rzeczy, tak by znaczyli coś więcej. Powiadają, że są potomkami bóstw, synami i córkami Ojca i Matki Natury, a każdy z nich jest pod ich mistyczną ochroną, nawet jeśli zdecydują się odrzucić ten głos. Nawet wtedy każdy, kto przeleje ich krew, zostanie ukarany. Zupełnie, jakby sama ziemia szukała pomsty za zbrodnie im uczynione. Tak jak oni słyszą ziemię, tak ziemia słyszy, kto wbił sztylet w jej krewniaka, zupełnie jakby na jego ręku pozostawało niewidoczne znamię mordercy. Człowiek ten od tej pory będzie ścigany, dopóki dług krwi nie zostanie spłacony. Jednakże mimo to sześćdziesiąt lat temu znalazł się człowiek, który rzucił wyzwanie tej mocy. Był silny, był królem, władcą królestwa północy, a imię jego to Rissen Czwarty, z rodu Rossarów. Człowiek, który wyzwał legendę na pojedynek. Zebrał najlepszych wojowników w królestwie i wezwał magów ze swych akademii, zatrudnił najdroższych najemników, a potem… – Dziadek spojrzał na dzieci, jakby upewniając się, że na pewno chcą wiedzieć co dalej.

Te niecierpliwie kiwały głowami, poganiając go.

– A potem?

– Co było dalej?

– Mów, dziadku, prosimy!

– A potem… – zaczął znów mówić. – Bez litości zabił dziesiątki ­dav’kha. Spalił ich wioski, zabił kobiety i dzieci, starych i młodych, chorych i zdrowych.

Dzieci aż sapnęły z przerażenia na te słowa.

– Czuł się tak potężny, że chciał udowodnić, iż byle legenda nie uczyni mu krzywdy. Po tym strasznym czynie zgromadził wszystkich swych ludzi w twierdzy Hardihan na północy i przygotował się na odparcie legendarnej mocy. Dzień po dniu czekał na przybycie tej nieznanej potęgi, ciągle w stałej gotowości, nerwy napięte do granic, czekał i czekał aż… – Starzec gwałtownie podniósł ręce w celu podkreślenia kulminacyjnego momentu, na co dzieci aż zamruczały. – Aż po kilku dniach nie nadchodzących z zamku wieści wysłano posłańca, by sprawdził, jak się sprawy mają. Odnalazł ich ciała rozrzucone po całej twierdzy, w morzu krwi, która wciąż płynęła po schodach.

Na dźwięk tych słów dzieci znów sapnęły z przerażenia, a kilka z nich zakryło oczy, nie chcąc widzieć tego, co pokazała im wyobraźnia.

Król i jego najemnicy oraz najlepsi wojownicy i magowie – nikt nie ocalał. Nie znaleziono ciała żadnego z napastników, jedynie ślady stóp odciśnięte na dywanie z krwi. Sprawcy nigdy nie zidentyfikowano, zupełnie jakby jednego dnia wszyscy ludzie króla trwali na posterunku, a drugiego ich życia po prostu zgasły. Jakby żywioł lub cios samego bóstwa powalił tych, którzy przyczynili się do tej zbrodni. Jedno jest pewne – starzec wyciągnął wyprostowany palec przed dziećmi, robiąc krótką przerwę – od tej pory żaden władca nie podniósł ręki na brązowoskórych. Nie zrobił tego, ponieważ wiedział, że jest niczym wobec sił, które uderzą, gdy przelana zostanie krew dzieci ziemi.

Rozdział 1

Rok później

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 2

Pirinal – Główna Akademia Północy

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 3

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 4

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 5

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 6

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 7

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 8

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 9

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 10

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 11

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 12

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 13

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 14

Dziesięć lat wcześniej

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 15

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 16

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 17

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 18

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 19

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 20

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 21

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 22

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 23

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Rozdział 24

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.

Naznaczony

Reyn, najlepszy łowca nagród na kontynencie, zdążył przywyknąć, że znajduje się na szczycie łańcucha pokarmowego. Zbytniej pewności siebie omal nie przypłacił życiem. Tym razem przeżył, ale czuł, że ten, kto zlecił jego zabójstwo, nie odpuści. Wiedział, że w jego fachu nawet najlepsi nie dożywają swoich dni w ciepłym łóżku. Jak na samotnika przystało, nie nawiązywał relacji, polegał na chłodnej kalkulacji, lecz świat się zmieniał (znowu) i nawet on musiał stawić czoła prawdzie. Jeśli chciał przetrwać i dojść tam, gdzie zamierzał, musi się zmienić, inaczej utonie w fali zmian.

By przygotować się do kolejnej walki, postanawia zebrać informacje o organizacji, która z jakiegoś powodu chce jego śmierci, i przetrwać w świecie, w którym z łowcy stał się zwierzyną. W trakcie swej podróży połączył siły z nieoczekiwanymi sojusznikami i ociera się o największe sekrety świata. Świata, z którego kart historii zniknęły całe wieki, jakby nigdy nie istniały. „Puste Wieki”, tak je nazywają. Nie przetrwał żaden manuskrypt, by o nich opowiedzieć, żadna pieść, historia czy nawet jeden świadek. Jedynym, co pozostało, były rezultaty tego spowitego mgłą tajemnicy czasu. Starożytne pola bitew, nowe rasy, ruiny opustoszałych miast, niegdyś bez wątpienia prosperujące, dziś zamieszkane jedynie przez potwory i wiele, wiele innych.

W trakcie swych poszukiwań Reyn zrozumie, że zagrożenie, któremu musi stawić czoło, jest znacznie większe, niż przypuszczał, znacznie większe niż on sam. Czy uda mu się przetrwać? Czy więzi między nowymi towarzyszami przetrwają nadchodzące próby? Co faktycznie wydarzyło się w Pustych Wiekach?

Na te i inne pytania Czytelnicy znajdą odpowiedź na kartach tej książki. Książki pełnej zwrotów akcji, charakterystycznych postaci i skomplikowanych relacji między nimi, dzięki czemu trudno się przy niej nudzić.

Darmowy fragment powieści dostępny do pobrania na stronie autorskiej https://patryk.jaron.pl

PATRYK JAROŃ

Miłośnik fantastyki, kalisteniki i fechtunku długim mieczem. Z iskierką podróżnika w sercu marzy, by zwiedzić inne kraje i ma nadzieję, że w nadchodzącym roku uda się dodać kolejny do listy.

Prywatnie interesuje się rekonstrukcją historyczną, zarówno wczesno jak i późno średniowieczną, grami cRPG oraz anime, które są świetnym uzupełnieniem do fantastyki i książek.

Moja ambicja?

Od początku chciałem, by moje książki ukazały się również za granicą i aktywnie pracuję, by to osiągnąć. Tłumaczenia moich książek idą pełną parą. Poza tym mam masę pomysłów na kolejne powieści, więc weny prędko mi nie zabraknie. 😉

Ulubione serie?

„Archiwum Burzowego Światła” Brandona Sandersona, „Trylogia Magów Prochowych” Briana Mclellana, Saga Wiedźmińska Andrzeja Sapkowskiego i hmm… myślę, że warto jeszcze wspomnieć o Adrianie Tchaikovsky’m i jego sadze „Cienie Pojętnych”.