Król Myśli. Tom II - Marek Malman - ebook

Król Myśli. Tom II ebook

Marek Malman

0,0

Opis

Drugi tom powieści fantasy Król Myśli, to kontynuacja fabuły tomu pierwszego zmierzająca do zaskakującego finału. Bohaterowie powieści w walce o swoje życie stają przed nowymi wyzwaniami. Czy będą potrafili wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, pokonać swoje słabości i wykorzystać zdolności jakie posiadają? Akcja jednego z wątków powieści rozgrywa się w lokalizacji istniejącej w rzeczywistości czyli w średniowiecznych Pyrzycach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Malman

Król Myśli Tom II

Redaktor i korektorBeata Statkiewicz

IlustratorGrażyna Jeznach

Projektant okładkiJudyta Rogala-Sinicka

FotografiaBeata Statkiewicz

© Marek Malman, 2020

© Grażyna Jeznach, ilustracje, 2020

© Judyta Rogala-Sinicka, projekt okładki, 2020

Drugi tom powieści fantasy Król Myśli, to kontynuacja fabuły tomu pierwszego zmierzająca do zaskakującego finału.

Bohaterowie powieści w walce o swoje życie stają przed nowymi wyzwaniami. Czy będą potrafili wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, pokonać swoje słabości i wykorzystać zdolności jakie posiadają?

Akcja jednego z wątków powieści rozgrywa się w lokalizacji istniejącej w rzeczywistości czyli w średniowiecznych Pyrzycach.

ISBN 978-83-8221-943-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp do II tomu.

Oddaję do rąk czytelników II tom powieści Król Myśli. Rozpocząłem go pisać 4 listopada 2019 roku, czyli na miesiąc przed premierą tomu pierwszego, która to premiera miała miejsce trzeciego grudnia 2019 roku w Kaplicy Świętego Ducha w Pyrzycach przy ulicy Zabytkowej. Drugi tom powieści to kontynuacja przygód bohaterów tomu pierwszego, którzy pod nieobecność demiurga zmuszeni są bronić swoją Planetę przed obcymi bóstwami i cywilizacjami. Ludzie wyposażeni w magię i wyjątkowe, jednostkowe zdolności zmuszeni są stawić czoła zakusom obcych bogów. Stwórca opuszczając Planetę nie pozostawił ich jednakże samych sobie. Obok ludzi w książce pojawiają się zapożyczeni z wierzeń słowiańskich boginowie i boginki, których osobowości zaadaptowałem do celów powieści, znacznie odmieniając cechy, przypisywane im przez prasłowian. Świat duchowy, jak go nazywam, uzupełniają wymyślone przeze mnie grendule i andały — astrale, które wykorzystywane były w procesie stwórczym. Na kartach powieści pojawiają się także znane z różnych mitologii i wierzeń smoki, lewiatany i gryfy. Oprócz nich świat zwierzęcy planety, na której dzieje się akcja tej dwutomowej powieści, wzbogacają ponadto mamutumy i polujące na drapieżniki sczygły, których bardzo ogólny opis znajduje się w pierwszym tomie. Miejscem akcji powieści jest wymyślona planeta, nieposiadająca swojej nazwy własnej, którą dla potrzeb książki nazywam właśnie Planetą, pisząc ją z dużej litery. Akcja powieści dzieje się także w szeroko rozumianym kosmosie, który otoczony jest w książce “pustką”, za którą to pustką znajduje się jeszcze coś, o czym w tym momencie napisać nie mogę, bo zdradziłbym zbyt wiele. Planeta, a wraz z nią ludzkość mają swoją historię, z którą czytelnik zapoznaje się bardzo pobieżnie. Geografia Planety znana jest czytelnikom pierwszego tomu powieści z map autorstwa Pani Grażyny Jeznach z Kurzętnika. Jeśli już mowa o geografii, to warto w tym miejscu wspomnieć, że kilka wątków powieści dzieje się w twierdzy Pirissa. Pirissa, to średniowieczna nazwa miasta Pyrzyce leżącego w Polsce, w województwie zachodniopomorskim. Pomysł przeniesienia akcji powieści do Pyrzyc jest pomysłem Pani Marzeny Podzińskiej — Burmistrz Miasta Pyrzyce. Za ten pomysł Pani Burmistrz bardzo dziękuję. Przenosząc akcję powieści do Pirissy postarałem się w miarę dokładnie, na podstawie ogólnodostępnych informacji opisać obwarowania obronne tej średniowiecznej twierdzy. Rysunki bram i baszt, a także Kaplicy Świętego Ducha dla potrzeb powieści wykonała Pani Grażyna Jeznach. Za te cudowne rysunki Pani Grażynie bardzo dziękuję. Oprócz istniejących po dziś dzień obwarowań obronnych Pirissy, w powieści znalazły się także faktycznie istniejące w pobliżu Pyrzyc miejsca, takie jak jezioro Miedwie, Jezioro i rzeka Płoń, Jezioro Chłop, Jezioro i miejscowość Rokity, wały morenowe leżące obok Starego Przylepu, rzeka Czarna Struga (Sicina, Kanał Młyński). Nie pominąłem w swojej powieści jednego z wielu leżących nieopodal Pyrzyc megalitycznych kurhanów, który jako jeden z niewielu zapewne Pyrzyczan miałem okazję zobaczyć na własne oczy, a który wywarł na mnie ogromne wrażenie.

Przenosząc akcję powieści fantasy do rzeczywistego miasta długo zastanawiałem się nad tym, czy umieścić w swojej książce prawdziwych mieszkańców Pyrzyc. Kiedy zapadła decyzja na tak, musiałem się zastanowić nad wyborem osób. Nie było to łatwe. W historii miasta Pyrzyce zapisało się pozytywnie wielu jego mieszkańców. Wybór był bardzo trudny. Niektóre osoby ostatecznie pojawiające się na kartach powieści niestety już nie żyją. Dlatego nie mogłem zapytać ich o zgodę. Tymi osobami są: Pani Kazimiera Nowakowska — pyrzycka Królowa Kwiatów oraz Pan Artur Marcinkiewicz, nasz niezapomniany muzyk. W powieści pojawiają się też inne osoby żyjące rzeczywiście. Taką osobą jest mieszkający w USA Pan Arkadiusz Wolosko, który użyczył swojego imienia i nazwiska jednemu z bohaterów książki, wygrywając konkurs, organizowany w związku z wydaniem pierwszego tomu powieści. W książce znalazła się także Pani Beata Statkiewicz, korektorka tekstu, ukryta w postaci jednej z dalszoplanowych bohaterek. Jeśli któryś z moich znajomych wśród bohaterów powieści znajdzie osobę, która jest do niego podobna, to nie jest to błędnym skojarzeniem. Jestem ciekawy, który z moich znajomych rozpozna siebie?

Po tych słowach wstępu czytelnik ma prawo podejrzewać, że trzyma w rękach nie tylko bajkę. Jako autor nie przeczę temu podejrzeniu. Tak dwutomowa powieść Król Myśli, to nie tylko powieść fantasy, to także książka pokazująca moje spojrzenie na świat.

W tym miejscu muszę także z całego serca podziękować mojemu sponsorowi, który z własnej woli pozostaje anonimowy, a dzięki któremu mogłem pokryć koszty wydania tej powieści.

Bardzo dziękuję też za owocną współpracę Pyrzyckiej Bibliotece Publicznej pod dyrekcją Pani Magdaleny Brzozowskiej Wróblewskiej, oraz Pyrzyckiemu Domowi Kultury pod dyrekcją Pana Rafała Roguszki.

Marek Malman

Rozdział 1

Świadomość wracała do niego powoli, stopniowo, skokami. Odzyskiwał ją na jedną małą chwilkę trwającą nie dłużej niż mgnienie powiek, by stracić ją ponownie na bliżej nieokreślony czas. Przytomniał wielokrotnie i wielokrotnie zanurzał się w otchłań niebytu. Nie potrafił nad tym zapanować. Jedyne co do niego docierało to fakt, iż w trakcie tych krótkich powrotów świadomości, odczuwał coraz bardziej wzmagającą się potrzebę oprzytomnienia. Uczepił się tej potrzeby i za każdym razem, kiedy wracała mu świadomość, próbował ją coraz bardziej wydłużać. Za którymś razem to się udało i wtedy poczuł ból. Ksin Puk w swoim życiu ból odczuwał wiele razy, zarówno ten fizyczny, jak i psychiczny, spowodowany odrzuceniem go przez ludzi z jego otoczenia. Do bólu przyzwyczaił się, ale go nie lubił. Ból to dyskomfort, który przeszkadza w życiu. Tym razem ból oznaczał powrót do życia. Ksin chwycił się tego bólu jak tonący brzytwy, wczuwał się w niego, pozwalał mu, aby panował nad jego ciałem. Dzięki temu, że czuł ból, mógł wydłużać coraz bardziej czas pozostawania w świadomości. Zaczął celebrować chwile odczuwania bólu i szukać na swoim ciele miejsca jego pochodzenia. W końcu udało mu się je zlokalizować. Bolały go nadgarstki, ciasno związane silnym rzemieniem. Takim samym rzemieniem związane były jego nogi w kostkach, o czym przekonywał się w chwilach coraz dłuższej świadomości. Wraz z powrotem świadomości zaczęły wracać wspomnienia. Pierwszym z nich był ból, bo cóż by innego, jaki wiele lat temu zadał mu książę Dahul Kambeldon. Ksin nie widział na własne oczy, jaką karę wymierzył księciu za pobicie małego, nic nieznaczącego chłopca brat księcia Arion. Dowiedział się o tym wiele lat później od nauczyciela fechtunku. Ksin nie znał pobudek, jakimi kierował się Król Wojny, wymierzając swemu bratu tak srogą karę. Dopiero szczera rozmowa z Arionem rzuciła światło na sprawę.

— W mojej obecności żaden niewinny nie zostanie niesprawiedliwie ukarany — odpowiedział król, którego władzy ludzie byli nieświadomi. Od tej chwili Arionowi Kambeldonowi przybył kolejny poddany, nie pierwszy, ale z tego niewiele osób zdawało sobie sprawę.

Rozmyślając Ksin uświadomił sobie, że ból, którego się uczepił jako kierunkowskazu do świadomości, był nie do zniesienia. Nie to było najgorsze! Bardziej martwiło go to, że otwierając oczy widział ciemność. Nieprzeniknioną, niosącą niepokój ciemność, która przeraziła go tak mocno, że aż zakłuło go w mostku. Nie przejął się tym ukłuciem, bardziej zmartwiło go to, co go otaczało. Ponieważ nic nie mógł z tym zrobić, postanowił uwolnić się z więzów. Szczęściem ten, który go krępował pozostawił mu ręce z przodu. Dla więźnia taki sposób skrępowania rąk był prawdę mówiąc, obraźliwy. Świadczył o tym, że więzień uznawany jest za osobę niegroźną, bądź też co gorsze, mało ważną. Ksin nie przejął się tym faktem. Zdawał sobie sprawę z tego, że dla nieśmiertelnych cenny był nie on, lecz król Arion Kambeldon. Spokojnie chwycił rzemień w swoje zęby i zaczął go powoli gryźć. Jak się okazało przecięcie starej wysuszonej skóry nie było wcale łatwe. Ksin nie rezygnował, powoli rozmiękczał rzemień swoją śliną i gryzł. Przez cały czas zastanawiał się co stało się z królem. Ostatni raz widział go wtedy, gdy nieśmiertelni kazali mu go nakarmić. Król wyglądał marnie, był blady i osłabiony. Mimo fatalnej sytuacji, w jakiej się znajdował monarcha, z jego oczu dało się wyczytać, że nie jest pozbawiony nadziei. Zaraz po tym, jak Ksin nakarmił związanego króla, nieśmiertelni chwycili go, postawili przed nim jedzenie, a kiedy skończył jeść, związali go. Wtedy zemdlał, a może nie zemdlał tylko zasnął? Jeśli tak, to do jedzenia albo do napoju dodany był jakiś silny środek usypiający. Żując rzemień, rozmyślał o tym wszystkim, co go ostatnio spotkało. W końcu trawiona śliną i miażdżona zębami stara skóra pękła. Rozprostował dłonie i poczuł jak krew pulsując zaczęła wpływać do jego palców. Było to bolesne, ale jednocześnie radosne doświadczenie. Kiedy ból w rękach minął, zaczął je masować, pocierając dłoń o dłoń, aby przywrócić im dawną sprawność. Niedokrwione dłonie długo jeszcze go bolały. Pogodził się z tym i zaczął dotykać podłogi wokół siebie w nadziei, że znajdzie coś, czym łatwo przetnie rzemień krępujący mu nogi. Niczego takiego nie było. Przesunął się po podłodze, szukając dalej. Zbadał całe pomieszczenie od ściany do ściany, nie było ono wielkie. Na podłodze nie stał żaden mebel. W jednym z rogów udało mu się namacać schody. Ucieszył się. Pomyślał, że ogarniająca go ciemność może być spowodowana tym, że znajdował się w piwnicy. Schody wykonane były z cegieł, co rozpoznał dotykiem. Położył się obok nich i zaczął trzeć rzemieniem krępującym jego nogi o kant jednego ze schodków. Prostował i zginał swoje obolałe nogi tak długo, aż w końcu krępujący je rzemień pękł, po czym padł na posadzkę piwnicy wykończony. Leżał długo w bezruchu odzyskując normalny oddech, zanim zebrał w sobie wystarczająco dużo siły, by się podnieść. Krew pulsowała mu w skroniach, słyszał w uszach swoje tętnice, które pulsując w rytm uderzeń serca pompowały krew do jego komórek. Powoli zaczął wchodzić po schodach. Spodziewał się, że piwnica nie leży bardzo głęboko i nie mylił się. Już po kilkunastu schodach poczuł nad sobą sufit. Zbadał go dokładnie, obmacując rękami. To, co było nad nim z pewnością zrobione zostało z surowych desek. Nietrudno było się domyślić, że dotyka drewnianej pokrywy włazu. Pchnął ją do góry. Ku jego zdziwieniu ustąpiła bez większego oporu. Zupełnie nieoczekiwanie w jego oczy przyzwyczajone do ciemności, uderzyło światło słonecznego dnia. Ksin poczuł ból w oczach, zakręciło mu się w głowie, stracił równowagę i runął po ceglanych schodach w dół ciemnej piwnicy. Miał dużo szczęścia spadając, nie uderzył głową ani o ścianę, ani o schody. Radość z tego, że nie stracił wzroku, była tak wielka, że nie miało dla niego znaczenia to, jak bardzo się poturbował przy upadku. Drugą próbę otwarcia pokrywy wykonał już z zamkniętymi oczami. Wyszedł z piwnicy, usiadł na podłodze i powoli zaczął otwierać powieki. Minęło trochę czasu zanim jego wzrok przyzwyczaił się do światła. Rozejrzał się wokół. Izba w której się znalazł była kuchnią. W kącie stał wymurowany z cegieł piec kuchenny, którego górny otwór pokrywała żelazna płyta z okrągłymi żeliwnymi fajerkami. Na ten widok zaburczało mu w brzuchu, a żołądek skurczył się boleśnie. Na piecu nie stało żadne naczynie, obok pieca nie było niczego do jedzenia, stół kuchenny był pusty.

Dziwna ta kuchnia — powiedział sam do siebie, rozglądając się wokoło. W pomieszczeniu było dwoje drzwi, jedno z nich zapewne prowadziło do pokoju, drugie do sieni. Otwierając drzwi, które znajdowały się przy zewnętrznej ścianie kuchni zorientował się, że coś jest nie tak. Początkowo nie potrafił określić tego czegoś, co wzbudzało w nim niepokój. Za drzwiami rzeczywiście była sień, z drzwiami prowadzącymi na zewnątrz, a także z tymi drugimi drzwiami, za którymi jak się spodziewał była spiżarnia. Otworzył drzwi i ku swojemu zadowoleniu, z uśmiechem na ustach przyznał, że miał rację. Znalazł się w dość dużym pomieszczeniu, przy którego ścianach ustawiono regały, na których znajdowały się gliniane dzbany, słoje i naczynia, na podłodze stały dwie dębowe beczki. W pomieszczeniu czuć było zapach kiszonej kapusty. Ksin podniósł wieko beczki i nie widząc powodu, aby miał kogokolwiek pytać o zgodę, skosztował kiszonki, składającej się z drobno posiekanej kapusty i marchewki. Szybko zrozumiał swój błąd. Pusty żołądek potraktowany kwaśną strawą zaburczał głośno i zaszczypał. Ksin nic sobie z tego nie robiąc, zajrzał do dzbanów i słojów. Spiżarnię opuścił dopiero wtedy, gdy zaspokoił swój głód. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się i zrozumiał, co wcześniej wzbudzało w nim niepokój. Tym czymś była cisza, niezakłócona ludzkimi głosami ani żadnymi dźwiękami świadczącymi o czyjejś obecności. Wioska nieśmiertelnych była pusta. Nie było w niej nawet zwierząt hodowlanych czy domowych, choć ich świeże jeszcze ślady były widoczne w piaszczystym gruncie na którym znajdowała się wioska. Analizując ślady racic i kopyt można było przypuścić twierdzenie, że bydło i konie zostały wyprowadzone z zagród i wypuszczone do puszczy. Podobnie postąpiono z owcami i kozami. Ksin nie znalazł w piasku śladów trzody, nie było też żadnego budynku, który nazwać by można chlewnią. Najwyraźniej nieśmiertelni nie hodowali świń. Byli natomiast zapalonymi ogrodnikami. Przy każdym domu znajdował się zadbany ogródek warzywny, w którym oprócz warzyw rosły krzewy i drzewa owocowe. Wioska wyglądała na efektywnie zaprojektowaną, a myśl jaka przyświecała jej projektantowi, godziła ze sobą zarówno potrzebę estetyki, funkcjonalności, jak i dobrego zorganizowania. Pośrodku wioski znajdowała się mała altanka, pozornie niepasująca do otaczających ją gospodarstw. Zbudowana była z inkrustowanego w roślinne motywy drewna. Ksin obejrzał ją dokładnie, po czym przekroczył jej próg. To, czego w tej chwili doświadczył, nie mieściło mu się w głowie. Wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić czy wzrok nie wprowadził go w błąd. Altanka z zewnątrz była altanką, niczym innym. Zdziwiony wszedł jeszcze raz do środka i znalazł się w pięknej i tajemniczej zarazem bibliotece. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Książnica zbudowana na planie prostokąta miała szklany, kopulasty sufit, pod którym podwieszone były, tworząc dość osobliwy plafon małe, wielkości paznokcia lusterka rozpraszające światło. Jeśli przyjrzeć się uważniej można było zauważyć, że światło z lusterek wędrowało do równie małych pryzmacików, rozmieszczonych w wielu miejscach biblioteki, nie tylko na ścianach, lecz także na filarach, półkach i regałach. Dzięki zastosowaniu pryzmatów światło wpadające do wnętrza padało nie tylko prostopadle z góry na dół, ale także ukośnie z boku. Takie rozproszenie światła powodowało, że biblioteka była pomieszczeniem bezcieniowym. Co ciekawe, największe natężenie światła skupione było na wysokości ludzkich łokci i poniżej, nie oślepiając stojących lub chodzących po bibliotece. Ksin zauważył to zmyślne oświetlenie dopiero podchodząc do jednego z obrotowych regałów na książki, które stały pośrodku boksów, jakie tworzyły stałe regały z książkami leżące po prawej stronie od wejścia. Dzięki temu rozwiązaniu powierzchnia biblioteki wykorzystana została optymalnie, zapełniając puste przestrzenie, a jednocześnie umożliwiając wielu ludziom swobodne przemieszczanie się między regałami, co z pewnością ułatwiało i przyspieszało znajdowanie poszukiwanej księgi czy zwoju. Po lewej stronie nad boksami na ścianie znajdowała się eliptycznego kształtu płaskorzeźbiona mapa Planety wykonana z materiału, który przypominał na pierwszy rzut oka zabarwione na niebiesko szkło. Ksin początkowo sądził, że do wykonania mapy wykorzystano szkło barwione tym samym sposobem, jakim barwiono szyby witrażowe. Szybko jednak porzucił tę myśl. Przyglądając się dokładniej mapie, ze zdziwieniem rozpoznał, że materiałem, którego użyto do zobrazowania mórz i oceanów był szafir. To odkrycie zdziwiło go i uruchomiło w podświadomości szereg pytań, na które obecnie nie znał odpowiedzi. Z czego wykonano lądy i wyspy, nie wiedział. Mapa poza wyjątkowością materiałów, z jakich została wykonana, nie była niczym szczególnym. Z podobną mapą Ksin zapoznał się kilka lat temu w szkole, do której uczęszczał w Królewskim Porcie, którą to szkołę opłacił jego ojciec Yns. Ksin dawno nie widział ojca, który trudniąc się kupiectwem wyjechał wiele lat temu na wschód obiecując, że wróci po syna, kiedy ten skończy naukę. Wspomnienie o ojcu przywołało uczucie tęsknoty i zamglone sceny z dzieciństwa. Ksin nie mógł sobie przypomnieć mimo częstych starań żadnej sceny z życia, w której uczestniczyłaby jego matka. Pamiętał dobrze swego ojca, pamiętał górską podkowę zwaną Tronem Północy, ale matki nie pamiętał. Porzucił wspomnienia i skierował wzrok w prawą stronę. Nad boksami tej części biblioteki unosił się na całej długości balkon, wsparty o filary boksów, spełniające funkcję elementów nośnych. Balkon boczny łączył się z balkonem głównym, zawieszonym nad końcowymi regałami po przeciwnej stronie wejścia. O ile na balkonie bocznym widać było z dołu regały z księgami, to balkon główny wydawał się czymś w rodzaju czytelni lub też pracowni skrybów. Ksin postanowił to sprawdzić. Schody znalazł dopiero na końcu biblioteki, po prawej stronie za ostatnim regałem. Chcąc zaspokoić swoją ciekawość, postanowił wejść na górę. Niestety, jakaś niewidzialna siła nie pozwalała mu wkroczyć na schody. Próbował wiele razy postawić nogę na pierwszym stopniu, lecz za każdym razem coś niewidzialnego blokowało tę czynność. Rozejrzał się, by rozwikłać zagadkę i dopiero teraz dostrzegł napis, jaki wyświetlał się dzięki grze świateł na ścianie półpiętra. Ksin rozpoznał ogniste pismo. Zdziwił się. Przypomniała mu się scena, która rozegrała się w Bibliotece Zachodu po tym, jak wrócił do zdrowia pobity wcześniej przez Dahula.

Nauczyciel heraldyki i historii omawiał tego dnia ostatni okres Wojny Rodów, w którym przez zniszczone królestwa przetaczały się bandy rzezimieszków rabując, gwałcąc i mordując wszystkich, którym udało się przeżyć. Tamten okres bezprawia na szczęście zakończył się opamiętaniem. Na Diamlandii powstały wtedy cztery królestwa, zarządzane przez Dziedziców Rodów pierwszych ludzi. Wschód i Południe wzięli we władanie królowie z Rodu Szmaragdu, w Królewskim Porcie, najmniej zniszczonym przez wojnę, władzę dzierżył podobnie jak przed wojną dziedzic Rodu Rubinu, natomiast na Tronie Północy zasiadł potomek Rodu Jantaru. To w tamtym czasie na terenie Wilczej Puszczy powstała zakryta silną magią wioska nieśmiertelnych z Rodu Szmaragdu, w której nie zdając sobie z tego sprawy, przebywał obecnie Ksin.

— Zostań na chwilę po lekcji — oschle nakazał mu nauczyciel. Ksin czuł lęk przed tym człowiekiem. Orlo, bo tak na imię miał bibliotekarz i nauczyciel jednocześnie, był osobą, która poinformowała króla o nic nieznaczącym zdaniem chłopca incydencie, który to incydent doprowadził zarówno jego, jak i księcia Dahula na łoża boleści. Ksin od tamtego zajścia nie ufał swojemu nauczycielowi, wręcz go nie znosił. Kiedy ostatni z uczniów zamknął za sobą drzwi salki, Orlo wolnym ruchem rąk otoczył siebie i swojego ucznia magią blokującą dźwięk. Ksin widząc to, przeraził się, nie podejrzewał swego nauczyciela o umiejętność posługiwania się mocą.

— Nie bój się chłopcze, nic złego ci nie grozi, przeciwnie. He, he. Widzę, że mnie nie lubisz, myślę, że to się niebawem zmieni. He, he.

Ksin nie wierząc w słowa nauczyciela, bezwiednie oddzielił się od niego, ściskając w rękach grubą księgę, którą przytulił do swoich piersi.

— Usiądź chłopcze i uważnie mnie wysłuchaj. He, he — nauczyciel z powagą patrzył w oczy Ksina. — Pamiętaj, że to, czego się za chwilę dowiesz, musi pozostać tajemnicą na zawsze. He, he. Nie możesz z nikim, nigdy, w żadnych okolicznościach podzielić się tą wiedzą. He, he. Nie może się o tym dowiedzieć nawet Arion Kambeldon. He, he. To, co odkryjesz w przyszłości, po tym, jak twoim oczom ukaże się płonący napis, przeznaczone jest tylko dla niej, dla Dziecka Przepowiedni. He, he. Jej i tylko jej przekażesz zdobytą wiedzę. He, he.

Orlo w tajemnicy wyjawił przed Ksinem kim w rzeczywistości jest. Opowiedział mu o bożych mieczach i zapoznał z przepowiednią o Królu Wojny.

Ksin widząc i słysząc to wszystko, otworzył oczy i usta ze zdziwienia, zamarł w bezruchu, a jego umysł nastawił się wyłącznie na rejestrowanie i zapamiętywanie wszystkiego o czym mówił nauczyciel.

— Domyśliłeś się już, kim jest osoba z przepowiedni o Królu Wojny, o której mówi się, iż jest posłańcem? He, he.

— Tak, to chodzi o mnie — przyznał z niepokojem.

— Nie wolno mi cię uczyć ognistego pisma. He, he. Nie należysz do osób, które z racji urodzenia mają prawo znać ten język i to pismo. He, he. Gdybyś przez przypadek wyjawił umiejętność posługiwania się ognistym pismem, ściągnąłbyś na siebie kłopoty. He, he. Niemniej informacje, które zdobędziesz, które masz zdobyć, zapisane będą właśnie tym pismem i w tym języku. He, he. Kiedy ujrzysz płonący napis, dostosuj się do tego, co będzie napisane. He, he. Od tej chwili nie zwracaj uwagi na zwykłe pismo i zwykły język. Szukaj tylko ognistych liter, bo tylko one niosą w sobie prawdę. He, he.

— Nie znając ognistego pisma, nie będę rozumiał tekstu. W jaki sposób mam zapamiętać to, o czym mam opowiedzieć Dziecku Przepowiedni?

Nauczyciel uśmiechnął się.

— Nie wolno mi cię uczyć ognistego pisma, ale muszę dopilnować, aby przesłanie, które ma trafić do Dziecka Przepowiedni za twoim pośrednictwem, trafiło do niej. He, he. Jestem boginem, chłopcze i choć na to nie wyglądam, dysponuję bardzo dużą mocą i wielkimi umiejętnościami. He, he. Nawet nie zauważyłeś, kiedy rzuciłem na ciebie szarm. He, he. Dzięki niemu w momencie, kiedy twoim oczom ukaże się ten właściwy ognisty napis, twój umysł posiądzie umiejętność czytania i rozumienia ognistych słów. He, he. Do tego czasu wszystko, co ujrzysz zapisane ognistymi literami, będzie dla ciebie zwyczajnie niezrozumiałe.

Ognisty napis jarzący się na ścianie w bibliotece brzmiał: „Zakrytą jest wiedza górnego piętra dla tego, kto nie posiadł całej wiedzy leżącej na jego poziomie”.

Ksin zerknął na regały biblioteki, jego twarz wykrzywiła się w uśmiechu, który nie był uśmiechem szczęściarza, a raczej niedowiarka. Podszedł do pierwszego boksu i przyjrzał się tytułom na grzbietach książek. Wszystkie traktowały o florze. Dopiero teraz zauważył wyrzeźbiony na krawędziach półek napis potwierdzający jego odkrycie, że w boksie, w którym się znalazł, ułożono księgi i zwoje o tematyce przyrodniczej, roślinnej. Księgi trzech kolejnych boksów traktowały o tym samym.

— Mam się uczyć o roślinkach? — pomyślał zrezygnowany.

Regały następnego boksu miały wyrzeźbiony napis „fauna”. Wziął do ręki jedną z książek, otworzył, przekartkował. Książka opisywała wilki. Były w niej informacje o pochodzeniu tych zwierząt, budowie ich ciała, sposobie odżywiania i rozmnażania. Jeden bardzo długi rozdział opisywał organizację i stosunki wilczej watahy. Ksina zaciekawiło to zagadnienie. Wczytał się w tekst zapamiętale. Niespotykana wśród ludzi doskonała i przejrzysta hierarchia wilczego stada zachwyciła go do tego stopnia, że nie zauważył upływającego czasu. Dopiero brak dziennego światła uświadomił mu, że nadciągała noc. Nie miał ze sobą żadnej świecy czy pochodni. W bibliotece nie znalazł niczego, co mogłoby posłużyć za źródło światła. Zapewne w obawie przed zaprószeniem ognia nie korzystano tu ze świec. Księgozbiór był cenny, co z pewnością skłoniło właścicieli do takiej ostrożności. Ksin nie mógł wiedzieć, że system luster i pryzmatów, o którego zaletach mógł się przekonać, wykorzystywany był do oświetlenia wnętrza także nocą. Pokaźnych rozmiarów zewnętrzny kandelabr z lustrzaną konstrukcją odkrył dopiero po dłuższym pobycie w wiosce. Wyszedł na zewnątrz. Wokół wioski rosły gęste drzewa zasłaniające horyzont z każdej strony. Lekko zaróżowiony nad szczytami drzew nieboskłon świadczył o tym, że słońce właśnie zachodzi. Księżyc, jeśli w ogóle miał się tej nocy pojawić, zanim dotrze do wioski, będzie zmuszony wspiąć się po wcale niemałych drzewach Wilczej Puszczy. Upewnił się jeszcze raz, że nikogo nie ma, po czym wszedł do jednego z domów. Korzystając z ostatniego, słabnącego z każdą chwilą światła, znalazł świecę i krzesiwo. Zapalił światło i rozejrzał się po pomieszczeniach. Jednym z nich była pokaźnych rozmiarów sypialnia. Odniósł wrażenie, że sypialnia ma większą powierzchnię od budynku, do którego wszedł. Mając w pamięci altankę, która okazała się wielką książnicą, wprawdzie zdziwił się tym spostrzeżeniem, ale nie był już zaskoczony. Poszukał spiżarni, zjadł trochę chleba, który tam znalazł, popił zsiadłym już mlekiem i poszedł spać.

Następnego dnia po śniadaniu zrobił obchód wioski. Zajrzał do kilku domów, by zobaczyć, jakie kryją w sobie niespodzianki, przy czym nie odmówił sobie przeprowadzenia dokładnej inspekcji znajdujących się w nich spiżarni. Skosztował wielu przetworów, serów i wędzonek. Ku jego zaskoczeniu w każdej ze spiżarni znajdował się na osobnej półce zielnik z ususzonymi roślinami. Każda z roślin była przechowywana oddzielnie na osobnej półeczce, którą krawędź zdobił napis wykonany ognistym pismem. Ksin ku swojemu zaskoczeniu potrafił odczytać nazwy roślin. Fakt ten zmusił go do głębszego zastanowienia. Ogniste pismo jak słusznie sądził, było kluczem w zagadce, jaką odkrył wczoraj na schodach biblioteki. Nie zwlekając dłużej udał się w stronę altanki. Wszedł do środka i natychmiast zaczął przyglądać się napisom na półkach boksów, które wczoraj pominął. Znalazł książki o geografii Planety, medycynie, matematyce, historii, odkrył poezję, a także podręczniki rzemieślnicze. Zrezygnowany wszedł do ostatniego boksu. O dziwo, tu książki i zwoje nie były podpisane. Sięgnął po jedną z nich, otworzył. Jego oczom ukazał się tytuł napisany ognistym pismem: HISTORIA BOGÓW. TOM PIERWSZY. Przepełniło go uczucie euforii.

— To może być interesujące! — pomyślał — albo nudne — dodał po chwili. — Sprawdzę.

Odłożył książkę na miejsce i sprawdził co zawierały pozostałe. Ich tytuły niewiele mu mówiły, ale kolorowe ryciny szokowały bogactwem barw i starannością wykonania. Poczuł, jak wzrasta w nim ogromny głód wiedzy, który zapragnął zaspokoić. Wrócił do pierwszej księgi, zdjął ją z półki i szybkim krokiem udał się w stronę bujanego fotela stojącego pod mapą Planety. Studiowanie ognistego księgozbioru i zrozumienie zawartej w nim wiedzy, zajęło Ksinowi około pół roku. W tym czasie robiąc sobie przerwy w czytaniu, aby dać odpocząć oczom i pozwolić umysłowi na przeanalizowanie zdobytych informacji, poznał wioskę nieśmiertelnych bardzo dokładnie. Znalazł w niej kuźnię, garncarnię, szwalnię, pralnię, łaźnię, warsztat szewski, i kilka innych pomieszczeń, których przeznaczenia nie był w stanie określić.

Podczas przerw w studiowaniu ognistego księgozbioru, sięgał po książki o roślinach. Szczególnie interesowały go te rośliny, które znajdował ususzone w spiżarniach domostw. Nietrudno było się domyślić, że są to zioła o bardzo różnych właściwościach leczniczych i nie tylko leczniczych. Ksin z zaciekawieniem poznawał te właściwości, czytając kolejne księgi.

W końcu nadszedł dzień, w którym zakończył studiowanie ksiąg pisanych ognistym alfabetem. Nie zastanawiając się nawet nad tym, od razu udał się w kierunku schodów, prowadzących na balkon książnicy. Był pewien, że żadna siła, żadna magiczna moc nie zabroni mu teraz wstępu na piętro. Tak też się stało. Na piętrze nie było boksów podobnych do tych, które spotkał na parterze. Tu księgi ustawione były na regałach stojących wzdłuż balkonu. Balkon podzielony był na dwie części. Jedna z nich zawieszona była wzdłuż dłuższej ściany budynku mającego podstawę prostokąta. Druga część balkonu z metalową barierą zwisała nad krótszym bokiem prostokąta. Tu znajdowały się stoły, sztalugi, krzesła, kałamarze, pióra i farby. Jak się domyślił, to właśnie tutaj pisano bądź też kopiowano księgi. Nad całością unosiło się duże okno, którego górna część zwężała się zaokrąglonym stożkiem.

Spojrzał przez metalową kratę na dół. Stąd widoczne były wyraźnie smugi światła przecinające przestrzeń na niższym poziomie. Tu, gdzie się teraz znajdował, światła było mniej i bardziej skupione było ono w pobliżu wąskiego, sięgającego sufitu okna. Sztalugi ustawione były tak, by dzienne światło oświetlało położone na nich manuskrypty. Mimo, iż w bibliotece nie było nikogo poza nim, Ksin wyraźnie odczuwał wiszącą w powietrzu atmosferę powagi, skupienia i wiedzy. Zanim podszedł do regałów, rozejrzał się dookoła. Nie zauważył wprawdzie niczego szczególnego, ale odniósł wrażenie, że ktoś go obserwuje. Uczucie to towarzyszyło mu za każdym razem, kiedy wchodził na górny poziom biblioteki, czyli przez sześć kolejnych miesięcy. Księgi, które tu znalazł, początkowo wydały mu się niejasne. Wiele informacji w nich zawartych było sprzecznych ze sobą. Dotyczyło to głównie ksiąg zawierających boże przepowiednie. Ciekawe z wizualnego punktu widzenia były księgi z raportami o skarbach przekazanych Bractwu Światła. Każdy klejnot, kamień szlachetny, każdy kielich, taca, lichtarzyk, łańcuszek, broszka, kolczyk, pierścień, kandelabr czy jakikolwiek inny przedmiot wykonany ze złota, srebra czy platyny był szczegółowo opisany i namalowany. Ilość tych rzeczy była przeogromna. Trudno nawet było sobie wyobrazić skarbiec, który to wszystko mógł pomieścić. Przy każdym przedmiocie dopisany został tajemniczy znak, niby to numer, niby symbol. Podobne znaki znajdował wcześniej obok tych przepowiedni, które kłóciły się z pozostałymi albo z ich logiką. Ksin dopiero wiele lat później dowiedział się prawdy o tym, że Ród Szafiru płacił andałowi Żelaznego Ronda za pomoc w podrobieniu bożych przepowiedni. Po zapoznaniu się ze spisem kosztowności wrócił do studiowania przepowiedni. Dwie z nich zostawił sobie na koniec. Były to przepowiednie o Królu Wojny i Dziecku Przepowiedni. Obie te osoby miały odegrać kluczową rolę w wojnie z obcym bóstwem, ale w każdej z przepowiedni była jakaś tajemnicza niewyjaśniona zagadka. W przepowiedni o Królu Wojny dużo uwagi poświęcono na opis mchu pokrywającego jakąś wyspę. Natomiast w przypadku Dziecka Przepowiedni mówiło się o osobowości wielorakiej, mnogiej formie życia. Obie przepowiednie były niejasne, obie prowadziły do pytań, które pozostawały bez odpowiedzi. Ksin zapamiętał dokładnie treść obu, po czym sięgnął po ostatnią księgę. Na jej pierwszej stronie wyraźnie podkreślono, że wszystkie zawarte w niej informacje należy w niezmienionej formie przekazać Dziecku Przepowiedni. Czytający księgę posłaniec miał nauczyć się jej na pamięć, następnie zabrać instrument i niezwłocznie udać się do Dziecka Przepowiedni. Rolą posłańca było zacytowanie księgi Dziecku i wręczenie instrumentu. Księga nie precyzowała o jaki instrument chodzi. Ksin w całej wiosce nie natknął się wcześniej na żaden instrument. Nie rozumiał polecenia, ale też nie przejmował się tym. Nauczony doświadczeniem o magicznej zaporze, podejrzewał, że zagadka wyjaśni się sama po tym, jak nauczy się tekstu. Książka opisywała nieznane mu zwierzę, zamieszkujące szczyty pasma gór Skalistych na Plenhedryce. Zwierzę było połączeniem lwa i orła. Gryfy były silne, drapieżne, potrafiły latać i nie lubiły towarzystwa ani zwierząt, ani tym bardziej ludzi. Ciekawą okazała się informacja, że w swych lotach wokół Planety potrafiły wzbić się nawet poza atmosferę i latać w stratosferze na wysokości pięćdziesięciu kariali i wyżej. Gryfy, według cytowanych w księdze podań, były równie inteligentne jak ludzie. Potrafiły posługiwać się magią, którą przeważnie wykorzystywały do stawania się niewidocznymi. Ich umiejętności magiczne były w rzeczywistości dużo większe. Księga zwracała uwagę na dużą przydatność tych stworzeń w bitwach. Początkowo Ksin nie dał wiary tej informacji. Jako mieszkaniec Diamlandii miał prawo nie widzieć na oczy zwierząt zamieszkujących wysokie góry na odległej Plenhedryce, ale gdyby kiedykolwiek stworzenia te wzięły udział w wojnie, czy nawet pojedynczej bitwie, wiedziałby o tym na pewno. Jeszcze mieszkając w Królewskim Porcie, pasjonował się taktyką wojenną. Dzięki temu, że był uczniem królewskiej szkoły, miał dostęp do tamtejszej bogatej biblioteki. Po tym, jak popadł w niełaskę, jego zamiłowanie do książek było na rękę wszystkim, począwszy od króla Jarlo Kambeldona na mędrcu, nauczycielu Orlo kończąc. Ksin na lata skrył się w cieniu ksiąg i prawie nie wychodził na zewnątrz, pochłaniając coraz więcej wiedzy o historii Planety, o wielkich bitwach, Wojnie Rodów i wielkich wodzach, których sława przetrwała dłużej od ich grobów. Był więc pewny, że gryfy nie zostały nigdy wykorzystane w żadnej bitwie na żadnym kontynencie. Biblioteki kontynentalne miały bowiem umowę między sobą, polegającą na wymianie kopii ksiąg zaliczanych do kanonu wiedzy. Umowy tej nie dotrzymywała jedynie Plenhedryka, trzymająca swoją historię w tajemnicy, ale i z niej docierały nieliczne księgi do wspólnego zbioru. Znając ich treść, Ksin był pewny swego. Konfrontując ze sobą te dwa fakty, z których jeden świadczył o przydatności gryfów w walce, a drugi zaprzeczał wykorzystaniu ich kiedykolwiek w bitwach, Ksin zadawał sobie pytanie, dlaczego żaden wódz, żaden król nie sięgnął nigdy po gryfy, które zważywszy na ich przymioty, mogłyby odmienić przebieg każdej bitwy? Odpowiedź na to pytanie znajdowała się w księdze, którą studiował. Jej oczywistość nie docierała jednak do przemęczonego umysłu Ksina. Sam Ksin natomiast to przemęczenie poczuł i postanowił zrobić sobie przerwę. Zdawał sobie sprawę z tego, że wkrótce będzie musiał odbyć długą drogę przez Wilczą Puszczę. Postanowił przygotować się do podróży. Przygotowania zajęły mu cały tydzień. Nie spieszył się. Zrobił listę rzeczy, które jak uważał powinien ze sobą zabrać. Przeszukał domy i pomieszczenia gospodarcze znajdujące się w wiosce i poznosił wszystkie niezbędne przedmioty w jedno miejsce, po czym zaczął się z siebie samego śmiać.

— Potrzebuję jeszcze do tego wozu i konia, a najlepiej dwóch, żeby to wszystko ze sobą zabrać — uśmiechnął się sam do siebie, po czym wybrał z zebranych szpargałów długi nóż, nowe buty, nową bieliznę i eleganckie ubranie, które wyglądało na własność jakiegoś dostojnika. Były to spodnie i okrycie wierzchnie Stena Maklama. Odzież owinął tkanym pledem i przymocował do grubego kija. Przerzucił sobie tobołek przez ramię i przeszedł między domami.

— Dam radę — przyznał z dumą, a następnego dnia po śniadaniu poszedł do biblioteki i zaczął utrwalać sobie w pamięci tekst, który miał zanieść Dziecku Przepowiedni. Myśląc o owianym legendami Dziecku Przepowiedni, nie mógł się doczekać spotkania. Nie chciał zawieść, dlatego dokładnie na głos recytował i odpytywał samego siebie, sprawdzając, czy nauczył się dobrze długiego tekstu wiadomości. Dla pewności napisał go kilkakrotnie przy użyciu dostępnych w bibliotece przyborów do pisania, po czym porównał swój tekst z oryginałem. Następnego dnia powtórzył próbę i kiedy uznał, że nie popełnił błędu, wszystkie kopie spalił, a oryginał odłożył na miejsce. Kwestią nierozstrzygniętą pozostał instrument, który miał dostarczyć wraz z tekstem.

W tym momencie podłoga biblioteki zadrżała. Z zewnątrz dobiegał hałas. W wiosce coś się wydarzyło, słychać było tupot ciężkich nóg. W pierwszej chwili Ksin pomyślał, że do wioski wjechał jakiś oddział zbrojnych, ale dochodzące dźwięki nie świadczyły o obecności ludzi. Dreszcz niepewności przeleciał mu po plecach, wywołując uczucie strachu. Mimo to zszedł na dół i wyszedł na zewnątrz. Za plecami miał altankę, przed sobą stado dzikich, monstrualnych mamutumów, zwierząt podobnych do słoni, ale o wiele od nich większych, pokrytych gęstą brunatną sierścią, której włosy grubsze były od igliwia drzew. Głowa mamutuma mająca średnicę około dwóch ariali zawieszona była na wysokości mniej więcej sięgającej dwóch postawionych na sobie koni. Z głowy wyrastała potężna owłosiona trąba. Po obu jej stronach wyrastały dwa długie i grube kły o długości od trzech do nawet pięciu ariali, w zależności od wielkości osobnika. Stado liczyło na pierwszy rzut oka około pięćdziesięciu mamutumów. Zwierzęta na widok człowieka otoczyły go ze wszystkich stron. Nie wiedzieć dlaczego, Ksin zwrócił uwagę na jeden bardzo ważny, aczkolwiek chyba nieistotny szczegół. Mamutumy były czyste, nie unosił się od nich żaden nieprzyjemny odór. Po ich ruchach Ksin zorientował się, że są do niego przyjaźnie nastawione. W pewnym momencie członkowie stada nieoczekiwanie unieśli głowy do góry i wydały z siebie przerażający ryk, który był tak donośny, tak głośny i tak świdrujący w uszach, że Ksin omal nie przewrócił się z wrażenia. Po tym wszystkim zwierzęta rozstąpiły się, a w środek okręgu wkroczył potężny, stary, co było widać po siwej sierści mamutum. Jeden z jego kłów złamany był mniej więcej na środku, drugi rozmiarami przekraczający wszystkie inne kły imponował wielkością, a ponadto wyróżniał się wyraźnie swym kolorem, był złoty. Stary mamutum miał opuszczoną głową, poruszał się z trudem i z trudem oddychał, a właściwie sapał ociężale. Stojąc przed Ksinem, zgiął swoje nogi i przewrócił się. Patrząc na to niecodzienne przedstawienie, Ksin zrozumiał, że nie tylko życie, ale i misja starego mamutuma dobiega końca. Widząc złoty kieł starego mamutuma, Ksin zrozumiał, czym jest tajemniczy instrument z księgi o gryfach. Kiedy monstrualny zwierz dokonał swego żywota i jego głowa bezwładnie opadła na ziemię, mamutum, który od tej chwili stał się przywódcą stada, podszedł do niego i naciskając przednią nogą odłamał kieł od głowy swojego nieżyjącego już przywódcy. Zwierz chwycił kieł trąbą i podał Ksinowi. Ksin, choć obawiał się, że nie udźwignie olbrzymiego kła, wyciągnął ręce i nie wierząc samemu sobie, przyjął ten niebywały dar. Jak się okazało, kieł w środku był pusty, dzięki czemu Ksin dał radę go unieść. Nie mógł go jednak utrzymać zbyt długo. Położył go przed sobą, a wtedy nowy przywódca stada chwycił kieł trąbą i ułożył go w poprzek na swoich kłach. Przywódca stada następnie przyklęknął i schylił się tak, by Ksin mógł się na niego wdrapać. Posłaniec domyślił się, że uczestniczy w czymś, co dawno zostało zaplanowane i wyreżyserowane. Przypomniał sobie o swoim tobołku podróżnym i wykonał ręką gest, że musi coś zabrać. Nie był pewny, czy dziki zwierz zrozumie jego przekaz. Tobołek był dla niego na tyle ważny, że spróbował po niego pójść. Leżał on poza okręgiem wyznaczonym przez stado mamutumów. Zwierzęta ku jego zdziwieniu, rozstąpiły się. Na ten widok, nie ociągając się poszedł szybkim krokiem po swój skarb, a następnie wrócił i z trudem, bo z trudem wszedł na grzbiet olbrzyma. Wyjeżdżając z wioski, zobaczył kątem oka czyjąś twarz w oknie jednej z chat, kiedy się odwrócił, by przyjrzeć się dokładniej nikogo nie zauważył. Podróż do Terrandii przez Wielką Puszczę trwała niecałe dwa tygodnie. Stado mamutumów poruszało się po lesie z wyjątkową sprawnością i dużą prędkością. Wyszli z puszczy na wysokości wsi, która jak się później dowiedział, nosiła nazwę Gordunje Małe. To tam z ust lorda Truckera dowiedział się, że Dziecko Przepowiedni nie żyje.

Rozdział 2

Arkus Promest, król Południa z Rodu Szmaragdu, kilka dni po śmierci Greghalla wszedł do pustej sali tronowej Derylaka. Podszedł do tronów, na których w przeszłości zasiadało dwoje ludzi, których bardzo sobie cenił. Wspomnienie Kastela Jewaunta wywołało w jego głowie serię pytań na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Myśląc o Królu Myśli, Arkus wyczuwał gdzieś z tyłu głowy podsyconą logicznym myśleniem nadzieję. Coś wewnątrz mówiło mu, że to jeszcze nie koniec zawiłej, niezrozumiałej historii. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Wtedy przypomniał sobie stos płonący na Wieży Gryfa. Wspomnienie nagłej niespodziewanej śmierci, która była udziałem królowej Bibiany i króla Herdona Margona sprawiło, że ledwie widoczny uśmiech na twarzy króla zniknął, nie pozostawiając po sobie śladu. Król stał przed pustymi tronami i zastanawiał się nad propozycją, jaką złożyła mu boginka Rudchorta, która przybyła do Derylaka na drugi dzień po zabiciu Greaghalla. Była rozpromieniona szczęściem na wieść o tym, że Greaghall nie żyje. Wiadomość o śmierci królowej Bibiany wprawdzie wywarła na bogince wrażenie, ale ku zaskoczeniu wszystkich nie zmartwiła się tym w sposób, jakiego się spodziewano. Dopiero, kiedy królowa Armina poinformowała ją o śmierci Herdona Margona, Rudchortę spowił smutek. Zamknęła się w swojej komnacie i wyszła z niej dopiero następnego dnia. Nikt nie mógł się domyślić, co przeżyła boginka na wieść o śmierci swojego ukochanego. Nikt też nie miał wątpliwości, że dla boginki strata była ogromna. Urocza, szastająca swoim seksapilem, zarażająca uśmiechem, tryskająca radością piękność poszarzała, posmutniała i skurczyła się w sobie, przez co wydawała się drobniejszą niż była w rzeczywistości. Zmianie uległ także sposób, w jaki się ubierała. Kolorowe sukienki, podkreślające jej urodę zniknęły, a w ich miejsce pojawiła się ciemnogranatowa, matowa suknia, podobna do habitu za sprawą dużego kaptura, pod którym boginka skryła skutecznie swoje złote włosy.

Król Arkus przeżywał coś więcej niż rozterkę. Spodziewał się, że po wojnie wróci do swojej ukochanej Twierdzy Południa i zajmie się odbudową zniszczonego królestwa. Tymczasem wróg został pokonany prawie bez strat własnych, a co najważniejsze praktycznie bez zniszczeń. Król podzielił się tym spostrzeżeniem z boginką.

— Przemyślałeś moją propozycję? — spytała, nie zwracając uwagi na jego słowa.

— Przemyślałem. Nie podoba mi się to. Dlaczego Aeskar Marantyn nie może objąć władzy w Szarmudzie?

— Jeszcze nie nadszedł jego czas.

— Nie rozumiem, przecież Greaghall nie żyje, wojna skończona.

— Greaghall owszem nie żyje, ale czy jesteś pewien, że wojna dobiegła końca?

— Nie rozumiem?

— Nie rozumiesz? Ja myślałam, że to tylko ja nie rozumiem tego, co się dzieje. Jak widzę jest nas więcej — odpowiedziała zgryźliwie, co Arkus zignorował mając świadomość jej bólu po stracie Herdona.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Rudchorto?

— Przede wszystkim to, że wojna dopiero się zaczyna, a w związku z tym nadal muszę dbać o Króla Miłości, którego jestem zobowiązana chronić i którego muszę wywieźć z Diamlandii.

Król słysząc te słowa, nie krył zdziwienia.

— Jak to, wojna się zaczyna?

— Do dzisiaj nie wypełniła się jeszcze przepowiednia o Królu Wojny. To on, zgodnie z przepowiednią stwórcy, ma poprowadzić ludzkość do zwycięstwa z obcym bóstwem. Wojnę z Greaghallem wygraliśmy tak łatwo dzięki temu, że Król Myśli poprzysiągł zabić tego intruza. Wszystko, co się później wydarzyło, było przez niego zaplanowane, a następnie mniej lub bardziej świadomie, perfekcyjnie wykonane przez królową Bibianę, Mizeraka, Brendala i Ildonkę, nie wspominając o innych, którzy brali w tym udział, a których rola wcale nie jest mniejsza. Mam tu na myśli zarówno Armię Cienia, jak i ofiarę, którą ponieśli Herdon Margon, Maciej Dorling, Derdus Kredus i część andałów.

— I sama królowa.

— O królową to akurat bym się nie martwiła.

— Królowa nie żyje. Mówiliśmy ci o tym.

— Wiem, co mówiliście, wiem też, że czas Dziecka Przepowiedni i Króla Wojny dopiero nadejdzie.

— Chcesz powiedzieć, że…

— Co chciałam, co wiedziałam to ci powiedziałam królu, a ty nadal nie odpowiedziałeś mi na moje pytanie.

— Bo odpowiedź wcale nie jest taka prosta. Każdy chciałby być królem, ale tylko król wie, jak ciężkie jest jego brzemię. Królowa Bibiana dołożyła mi tego ciężaru, obarczając mnie odpowiedzialnością za królestwo Zachodu, ty chcesz dołożyć jeszcze jeden ciężar — Wschód. Chcesz mi powierzyć władzę nad całym kontynentem! To nie jest łatwa decyzja! Rządzenie nie jest rzeczą łatwą. Nie wiem, czy temu podołam.

— Nie całym kontynentem, Arkusie. Północ i Derylak nie będą podlegały twojej władzy.

— To niewielkie pocieszenie. Północ jest tak oddalona i oddzielona od wszystkiego, że nawet za największe skarby bym się nie zgodził, a królestwo Derylaka jest niewielkie. Królowa Bibiana swoją władzę rozpościerała praktycznie nad całą Planetą, ale miała do dyspozycji gryfa, smoki i istoty duchowe. Czym ja będę dysponował?

— Pomoże ci Armina i Gewora, z czasem dołączymy też my, boginowie i Mizerak.

— A Strażnicy Planety?

— Oni zostaną przy Dziecku Przepowiedni i jej owocu. Wykonają rozkaz, jaki im wydał Król Myśli w Szmaragdowej Komnacie.

— Wytłumacz mi jedno, Rudchorto. Z twoich słów wnioskuję, wybacz, że zadaję to pytanie, ale czegoś tu nie rozumiem, królowa żyje?

— Czego nie rozumiesz?

— Widziałem na własne oczy jej zbezczeszczone zwłoki, byłem świadkiem ich spalenia. Mylisz się, jeśli sądzisz, że ona żyje.

— Byłam świadkiem jak lord Herdon Margon, przeciął mieczem szyję Zwiastuna. Sama chciałam go przed tym powstrzymać. I wiesz co? Okazało się, że Zwiastun nie tylko przeżył, ale nawet podobno umarł po raz drugi, by pojawić się jako stado smoków. Dla mnie, królu to jest większą zagadką od losów królowej Bibiany. À propos smoków, co zamierzasz z nimi zarobić?

Do komnaty wpadł jeden ze strażników.

— Przepraszam za nagłe najście — ukłonił się.

— Mów z czym przychodzisz.

— Przyleciał gołąb z wiadomością od lorda Truckera, że w Gordunje Małe pojawił się człowiek, który ma informacje dla Dziecka Przepowiedni.

Król spojrzał na boginkę, ta wydawała się zainteresowana tą wiadomością. Arkus widząc błysk w oczach Rudchorty i czując w podświadomości, że dzieje się coś niebywałego postanowił dowiedzieć się, o co chodzi.

— Wyślij wiadomość do lorda, aby wpuścił tego człowieka na zamek- rozkazał.

— Nie! — Sprzeciwiła się boginka. — Polecę tam zaraz i dowiem się w czym rzecz.

Król spojrzał na nią niezadowolony. Chciał na własne uszy usłyszeć, co ma do powiedzenia przybysz.

— Zabierz mnie ze sobą.

Rudchorta zrozumiała obawy króla. Zrezygnowała z pomysłu.

— Nawet nie myśl, Wasza Wysokość, że będę cię nosić. Mam przykaz wykonywać polecenia królewskie, ale ty nie należysz do tych, którym jestem winna bezwzględne posłuszeństwo. Prawdę mówiąc, ostatnio bardzo pozytywnie mnie zaskakujesz — dodała na pocieszenie i ku zdziwieniu króla.

— Wstrzymaj się ze swoimi uwagami, Rudchorto! — Król zwrócił się do strażnika. — Wyślij wiadomość, tak jak rozkazałem, a sam wyjdź na spotkanie tego człowieka i dopilnuj, aby jak najszybciej zjawił się w zamku. Weź kilku ludzi z pochodniami, w tunelu jest ciemno. Spieszcie się.

Kiedy strażnik wyszedł, król spojrzał na boginkę zaciekawiony.

— Mów.

— Zauważyłam w tobie pewne zmiany, królu.

— Jaśniej proszę.

— Obserwowałam cię już wcześniej, zanim pojawił się Król Myśli.

— Podglądałaś mnie?

— Obserwowałam, nie podglądałam.

— I?

— Król Myśli nie znał cię wcześniej, ale on dobrze ocenił, że pod maską człowieka bojaźliwego kryje się człowiek niezwykłej odwagi. Na podstawie tej oceny zrobił z ciebie tarczę swojego miecza. On wiedział, że nie zawiedziesz mimo pozorów. Ja, Arkusie zauważyłam, że ta pozorna bojaźń pojawiła się w tobie z chwilą, kiedy na Planecie pojawił się Greaghall. Mówiąc dokładniej z chwilą, kiedy zamordowano twoją siostrę. Jej śmierć zaburzyła strukturę mocy Rodu Szmaragdu, z którego się wywodzicie. Kiedy zabito Greaghalla, stało się coś, co można by było nazwać odkupieniem win. Mało to precyzyjne określenie, ale tak to zostawmy. Już nawet tuż przed samą śmiercią Greaghalla cechy Rodu Szmaragdu na nowo ujawniły się w tobie, dzięki czemu stanąłeś na drodze mocy, którą Greaghall chciał zabić twoją żonę. Stałeś się tarczą Króla Myśli. Kiedy do mnie dotarło, jakie przemiany w tobie zaszły, pomyślałam, że będziesz odpowiednią osobą, aby zarządzać trzema królestwami w czasie wojny.

— Chcesz powiedzieć, że byłem tchórzem? — Król nie krył niezadowolenia.

— Dokładnie tak.

— Twoim zdaniem tchórz wyruszyłby sam armadą okrętów na Plenhedrykę? Chcesz to nazwać tchórzostwem?

— To akurat była zwykła głupota.

— Dzisiaj też tak uważam, ale w tamtym czasie ważniejsze było dla mnie, aby pomścić śmierć mojej siostry. Nieważne jakim kosztem.

Król podszedł do stołu, nalał wina do dwóch pucharów. Jeden z nich wręczył Rudchorcie.

— Z twoich słów wynika, że dziś nadaję się do objęcia władzy nad całym kontynentem. Wnioskuję z tego, że stałem się dziedzicem cech Rodu Szmaragdu?

— Zawsze nim byłeś, ale te cechy w tobie zostały stłumione z chwilą śmierci twojej siostry. Jeśli już o niej mówimy, to jak miała na imię?

— Pio.

— Ładnie.

— Była bardzo ładna. Ciekawa świata, wszystko ją interesowało, zadawała mnóstwo pytań. Była można tak powiedzieć głodna wiedzy. Bardzo mi brakuje rozmów z nią, była bardzo inteligentna i elokwentna. Wszędzie było jej pełno — król uśmiechnął się na to wspomnienie.

— Chciałbyś ją jeszcze kiedyś zobaczyć?

— Bardzo.

— To bierz Wschód pod swoją koronę.

— Rudchorto, moja siostra nie żyje, nic tego nie zmieni, a już na pewno nie to czy przyjmę, czy nie przyjmę twojej propozycji.

— Owszem nie żyje, ale jest ktoś, kto może ją przywrócić do życia.

— Królowa mówiła, że on też nie żyje.

— Ty natomiast twierdzisz, że i ona nie żyje.

— Bo tak jest. Śmierć to jedyna pewna rzecz na świecie.

— Nie byłabym tego taka pewna. Póki co tylko połowa ludzkości, jaka pojawiła się na Planecie umarła, druga połowa nadal żyje.

Ten argument, choć logiczny wydał się królowi mało przekonujący, groteskowy wręcz.

— Skończmy te deliberację, Rudchorto. Wróćmy do naszej wcześniejszej rozmowy — król uciął rozważania na temat śmierci. — Jeśli nie znajdziemy innego rozwiązania, to stanie się wedle twojego życzenia. Przyjmę ten ciężar. Tymczasem mam do ciebie prośbę. Chcę, abyś mi wyjaśniła pewną rzecz, która nurtuje mnie od czasu, kiedy Greaghall uderzył mnie swoją mocą. Dlaczego mnie to nie zabiło? Czy to jest jedna z cech Rodu Szmaragdu, odporność na duchowe moce?

— Znasz odpowiedź na to pytanie. Wystarczy, że przypomnisz sobie, kim wtedy byłeś. Tarczą Króla Myśli, to jego moc cię wtedy chroniła, to on użył mocy stwórcy, aby uchronić cię przed śmiercią.

— To, co zrobiłem było instynktowne, nie panowałem nad tym. Skąd Kastel Jewaunt mógł przewidzieć, jak się wtedy zachowam? Skąd mógł wiedzieć, jak rozegra się tamta scena? Jak to się stało, że przewidział, iż Greaghall w geście zdziwienia odchyli się tak, by stanąć dokładnie w miejscu, w którym mogła go sięgnąć Ildonka wraz z Brendalem.

— Sam sobie odpowiedz na te pytania. Odpowiedź znasz.

— Przewidział wszystko?

— Nie! On to skonstruował!

— Sterował nami wszystkimi, łącznie z Greaghallem?

Boginka uśmiechnęła się do niego i skinęła głową na znak potwierdzenia jego słów. Król, widząc to, zamyślił się i wychylił puchar z winem.

— Szkoda, że nie zadbał o wszystkie narzędzia, których użył w celu dotrzymania swojej przysięgi, jaką złożył Greaghallowi.

Boginka spojrzała na niego z politowaniem.

— Jesteś pewny, że nie zadbał?

— Tego akurat jestem pewny. Brendal leży cały posiniaczony. Jemu na szczęście nic nie będzie, wyjdzie z tego, ale księżniczka Ildonka ma złamany kręgosłup i jest nieprzytomna.

— Coś ci opowiem, królu. Na początku swojej znajomości z Królem Myśli zestrzeliłam go strzałą, kiedy latał nad Diamlandią przemieniony w gryfa. Spadł wtedy z bardzo dużej wysokości, połamał się cały i stracił przytomność. Byłby umarł, gdybym go nie uleczyła. Kastel Jewaunt dobrze wiedział, że po w wypadku jakiemu uległa Ildonka pojawię się na zamku. Nie można więc oskarżyć go o to, że nie zadbał o swoje, jak to powiedziałeś narzędzia.

— Skoro jak twierdzisz, możesz ją uzdrowić, to dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś?

— Uraz Ildonki jest bardzo skomplikowany. Bardziej niż ci się wydaje, królu. Zanim podejmę się uzdrowienia księżniczki, muszę zasięgnąć opinii kogoś, kto na uzdrawianiu zna się jak nikt inny.

— O kim mówisz?

— O Birchorcie.

— Nie mam pojęcia, gdzie on teraz jest. Podobno królowa Bibiana wysłała go do Wilczej Puszczy po to, aby przyprowadził tu nieśmiertelnych z Rodu Szafiru. Nieśmiertelni są już w zamku i twierdzą, że Birchort szedł z nimi, ale gdzieś zniknął zanim dotarł do zamku.

— Wiem, gdzie on jest.

— Dlaczego nie lecisz do niego?

— Właśnie miałam ci powiedzieć, że zabieram Aeskara Marantyna i opuszczam na jakiś czas zamek, ale przybył strażnik z wiadomością, że ktoś przyniósł informację dla Dziecka Przepowiedni. Ta sprawa może być niebywale ważna, dlatego jeszcze się powstrzymuję. Poza tym król Aeskar prosił, by dać mu troszkę czasu, aby mógł się pożegnać z księżniczką. Jest teraz w jej komnacie. Nie wiem, czy wiesz, ale on jest w niej zakochany.

— Podobnie jak książę Brendal. Ciekawe, którego z nich wybierze księżniczka.

Boginka spojrzała na króla i uśmiechnęła się.

— Ta sprawa jest już dawno przesądzona.

— Jesteś pewna?

— Oczywiście.

— Kogo?

— Wybacz, że odpowiem pytaniem na pytanie. Kto ściągnął księżniczkę Ildonkę do Derylaka?

Król spojrzał zdziwiony na boginkę.

— Kastel Jewaunt wybrał sobie synową?

— Nie inaczej.

— Zakończmy ten temat. Wyjaśnij mi, proszę sprawę królowej Bibiany.

— O tym nie mogę powiedzieć komuś, kto nie będzie uczestniczył w dalszej wojnie, a ty odmawiasz uczestnictwa odrzucając Wschód.

— Już mówiłem, to nie jest łatwa decyzja, muszę się nad tym zastanowić.

— Nie masz zbyt wiele czasu. Wkrótce opuszczę zamek i nie wiem, jak szybko znowu się w nim pojawię.

— Czyli nadal będziesz się zajmowała Aeskarem Marantynem i nie weźmiesz udziału w wojnie, którą zapowiadasz?

— Tego nie powiedziałam.

— Cieszy mnie to. Co to za wojna, z kim i o co tym razem?

— O to samo, o Planetę i życie. Pytasz z kim? Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć.

— Jeśli mam mieć tak wielką władzę, jaką chcesz mi dać, muszę wiedzieć.

— Sądzę, że naszym przeciwnikiem będzie Bellahonna i stwory, które postawi przeciwko nam. Przypuszczam, ale są to tylko moje przypuszczenia, że Bellahonna zmobilizuje przeciwko Planecie także innych bogów. To, co nam zaserwował Greaghall, będzie można przyrównać do ukąszenia komara w porównaniu z tym, jakie siły teraz zaatakują Planetę Zaziantego.

Do pomieszczenia weszła królowa Armina.

— Przepraszam, że przerywam waszą dyskusję, ale musimy w końcu podjąć jakąś decyzję w sprawie smoków. Te bestie wkrótce będą głodne i zaczną wyżerać zwierzynę. Ludzie nie będą mieli co jeść, obawiam się, że zapanuje głód, a tego nam nie potrzeba.

— Rozmawiałaś może z Dargschortem na ten temat?

— Owszem, rozmawiałam. Bogin twierdzi, że smoki wkrótce będą nam potrzebne i powinniśmy je zatrzymać na Diamlandii. Twierdzi, że nie powinniśmy ich odsyłać.

Boginka spojrzała na króla Arkusa. Była ciekawa jego reakcji. Król dostrzegł jej wzrok, zrozumiał, że podejmując jakąkolwiek decyzję w sprawie smoków, zgadza się na objęcie władzy nad Diamlandią, natomiast uchylając się od decyzji odrzuca propozycje Rudchorty, a tym samym stwarza problem większy niż mogłoby mu się wydawać. Król zadzwonił po służbę. Po chwili do komnaty wszedł jeden z rycerzy pereł.

— Czego życzy sobie Wasza Wysokość?

— Ustaliliście już, co się stało z dowódcą straży przybocznej królowej Bibiany?

— Nasze śledztwo utknęło w martwym punkcie, nikt go nie widział, nikt o nim niczego nie słyszał. Ślad po królu Biksbitu zaginął.

— Zintensyfikujcie śledztwo, jestem ciekawy, co się z nim stało.

— Czy mogę się jeszcze w czymś przydać Waszej Wysokości?

— Zwołaj dwór do sali tronowej, ale zanim to zrobisz, przyprowadź tu Dargschorta.

Boginka dygnęła z gracją i schyliła głowę w hołdzie królowi Diamlandii, to samo uczyniła w stronę królowej Arminy, która nie zdając sobie sprawy z tego, co oznacza gest Rudchorty, uśmiechnęła się. Strażnik wrócił po długim czasie z informacją, że Dargschorta nie ma w zamku.

— Dopilnuj, aby zgłosił się do mnie, jak tylko się pojawi w Derylaku.

— Będzie, jak sobie życzysz, Wasza Wysokość.

— Chyba wiem, gdzie on jest. Jeśli pozwolisz królu, to przyprowadzę go tu natychmiast — zaproponowała Rudchorta.

— Będę ci wdzięczny. Tak przy okazji przydałby się też Mizerak.

— Mizerak jest za szybki dla mnie, nie potrafię go doścignąć. Przebywa w dwóch miejscach jednocześnie. Jeśli przebywa w zamku, to najczęściej można go spotkać przy łóżku Ildonki.

— Spróbuj Rudchorto, będą wdzięczny podwójnie.

— Postaram się, ale nie obiecuję.

Zanim Rudchorta wróciła z Dargschortem, król Arkus wyjaśnił swojej żonie, co się wydarzyło i wyznał jej, że przyjął propozycję boginki.

Rudchorta otworzyła szeroko drzwi.

— Wchodźcie śmiało, gołąbeczki. Poproście królewską parę o błogosławieństwo na nową drogę życia — zachichotała. Dargschort spojrzał na nią spode łba. Przepuścił Geworę w drzwiach, ale kiedy Rudchorta chciała skorzystać z jego uprzejmości, stanął jej na drodze.

— Pamiętasz naszą umowę?

— Jaką umowę? — zadrwiła, złoszcząc się, że zastąpił jej drogę.

— Dobrze wiesz, jaką umowę, przeklęta prawiczko!

— Nie jestem już prawiczką. Umowa to umowa. Po ślubie odzyskasz swój dawny wygląd.

— Pamiętaj, że ja też dysponuję mocą. Jeśli mnie wykiwasz, pożałujesz.

— Patrzcie go, jaki hardy!

— Co tam się dzieje? — dobiegł z komnaty głos króla. Dargschort zrobił krok w bok i przepuścił Rudchortę. Złośliwie nadepnęła mu na palce u stopy. Syknął, ale skwitował to milczeniem. Wszedł do środka i skłonił się królowi Południa.

— Geworo, Dargschorcie — odezwała się boginka — pozwólcie, że przedstawię wam króla Diamlandii Arkusa Promesta i jego żonę królową Arminę, sprawującą obecnie władzę w Derylaku. Dargschort i Gewora nie kryli zdziwienia, ale nie zamierzali protestować, ani nawet domagać się wyjaśnień. Znaczenia natomiast nabrała sugestia dotycząca błogosławieństwa. Dargschort zrozumiawszy, że nadarzyła się okazja, chwycił Geworę za rękę i pociągnął w stronę królewskiej pary, następnie padł na kolana i przymusił do tego samego swoją narzeczoną.

— Królowo Armino, królu Arkusie w imieniu swoim i mojej narzeczonej Gewory, proszę o błogosławieństwo naszego związku — powiedział z dumą, następnie schylił głowę, to samo uczyniła andalica.

— Udzielam wam błogosławieństwa — rzekł z powagą król, kładąc swoje ręce na głowach narzeczonych. — Jednocześnie wyrażam nieukrywaną wdzięczność za to, że osoby duchowe zwróciły się z prośbą o błogosławieństwo do śmiertelnego króla. Rzecz to niebywała i dla mnie niepojęta, tym bardziej doceniam wasz gest.

Królowa Armina również położyła ręce na głowach narzeczonych i udzieliła im swojego błogosławieństwa.

— Jestem nie mniej wzruszona od swojego męża. Teraz wstańcie, jest ważna sprawa do omówienia.

— Siadajcie — król Arkus poczuł się jak gospodarz, wskazując im miejsca. Zadzwonił na służbę. — Macie ochotę na małą przekąskę? O wino nie pytam, narzeczeństwo trzeba oblać.

Kiedy służący przyjął zamówienia i wyszedł, król nie zwlekając, przystąpił do omawiania sprawy smoków.

— Dargschorcie, smoki sprawiają nam bardzo dużo kłopotu. To bardzo żarłoczne stworzenia nie mamy już czym ich nakarmić Czy masz jakiś pomysł?

— Wasza Wysokość, smoki już wkrótce będą nam potrzebne. Wręcz niezbędne, abyśmy mogli odeprzeć atak niezwykle silnego wroga, którego nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. My, to znaczy nasza czwórka boginów, a także Strażnicy Planety wiedzieliśmy już od dawna, że wojna, ta prawdziwa wojna rozpocznie się w momencie, kiedy zabijemy Greaghalla. Zostaliśmy o tym uprzedzeni przez samego Zaziantego, z zakazem nierozgłaszania tej informacji. Jeśli zapędzę smoki do Smoczej Jamy i uśpię je teraz, to uśpię je już na zawsze. Nigdy już nie staną w naszej obronie.

— Musimy w takim razie znaleźć jakiś sposób, aby je wyżywić.

— Planeta jest duża, zwierzyny na niej w bród, ja sobie poradzę ze smokami, królu. Zdziesiątkuję wprawdzie stada antylop, łosi i bizonów, trudno, będzie mniej zwierzyny łownej, ale coś za coś. Nie uśpię smoków. Wiem, jak bardzo są cenne. Wiem, jak bardzo przydadzą się nam w nadchodzącym, niebywałe trudnym okresie.

— Skoro twierdzisz, że sobie poradzisz z karmieniem smoków, to dlaczego do tej pory był z tym tak wielki problem, że aż ludzie zaczęli psioczyć.

— Wybacz mi, Wasza Wysokość. Przepraszam was wszystkich, jestem słabym człowiekiem właściwie słabym boginem, mam swoje wady, zebrało mi się na amory, to jest silniejsze ode mnie.

Król uśmiechnął się pobłażliwie.

— Jeszcze jedna rzecz, Dargschorcie, co się dzieje z królem Maciejem Dorlingiem? Nie widziałem go ostatnio, a wiadomo przecież, że pojawił się w stadzie smoków podczas bitwy nad Kartyniką. Widziano go także później w starciu z armią Plenhedrykan, dowodzoną przez króla Bildinga Reya. Uratował wtedy razem z Gadułą Armię Cienia przed unicestwieniem ich przez monstra.

— Maciej Dorling nie żyje, Wasza Wysokość, musiał umrzeć, aby obudzić smoki.

— Jak w takim razie wytłumaczysz to, że pomimo iż, jak twierdzisz, nie żyje — to jednak był widziany, dowodził smokami i razem z nimi walczył? Czyż nie tak było?

Dargschort nie odpowiedział od razu. Widać było, że zastanawia się nad tym, jakiej odpowiedzi udzielić. Najwyraźniej sprawiało mu to kłopot. W końcu podjął decyzję, nabrał powietrza w płuca.

— Król Heliodoru, Maciej Dorling musiał umrzeć, aby obudzić smoki, on nie żyje. Smok, którego widzieliście na Kartynice i w akcji z Gadułą, był wytworem mojej magii. Musiałem tam, nad Kartynikami sprawić, aby ludzie uwierzyli, że ktoś ma władzę nad tymi dzikimi bestiami. Wymyśliłem więc smoka Macieja Dorlinga. Oszukałem was wprawdzie, ale przynajmniej uwierzyliście w to, w co mieliście uwierzyć — w siebie — i dzięki temu wygraliśmy wspólnie tę bitwę.

— Kto w takim razie sprawował władzę nad smokami, kto nimi kierował?

Dargschort wydawał się zakłopotany i jakby nieco zawstydzony. Rudchorta widząc to, zrozumiała w czym rzecz i sama zawstydziła się tego, co wiele tysięcy lat temu uczyniła Strażnikowi Smoków.

— Źle cię oceniłam, bracie. Wybacz mi. Opinia o tobie jakobyś był lekkoduchem, którego życie polega na chędożeniu dziewek, jest opinią mało trafną, wręcz krzywdzącą. Twoje zasługi są większe niż byśmy się mogli spodziewać, a twoja skromność niebywała. — Rudchorta wyprostowała się, patrząc w stronę Dargschorta, po czym skłoniła się przed nim. Gewora objęła czule głowę karła i przytuliła go do swoich piersi.

— Jeszcze jedno — bogin uwolnił się z objęcia swojej narzeczonej. — Zazianty powierzył mi opiekę nad smokami. To był jego pomysł, aby te potwory mógł obudzić tylko król Heliodoru, który zdecyduje się umrzeć. Maciej Dorling podjął tę decyzję, wiedząc jak cenne dla Planety, są smoki. Kiedy Zazianty zniknął, miałem bardzo dużo czasu na to, aby popracować i zmienić nieco smoczą zależność od Macieja Dorlinga narzuconą przez naszego stwórcę. Nie było to wcale łatwe i muszę przyznać, napracowałem się ciężko, by osiągnąć w końcu sukces — Dargschort popatrzył po zebranych. — Sukces jest wprawdzie połowiczny, ale myślę, że ucieszycie się z tego, iż jestem w stanie przywrócić do życia waszego króla Macieja Dorlinga. Wprowadziłem pewną modyfikację, naprzemienność bytu, zależność polegającą na tym, że skoro już Maciej Darling musi umrzeć aby obudzić smoki, to też można przywrócić Macieja Dorlinga do życia zabijając wszystkie smoki. Sądzę jednak, że one będą przydatne jeszcze w wojnie. Wiem, to samolubne i tak dalej, ale tak zdecydowałem, sugerując się tym, iż to właśnie Zazianty kazał obudzić smoki przed wojną.

— Moim zdaniem postąpiłeś słusznie — ocenił król, kładąc mu dłoń na ramieniu. Boginka Rudchorta przypomniała sobie w tym momencie rozmowę z Królem Myśli, w której Kastel Jewaunt twierdził, iż Maciej Dorling jest najpotężniejszą poza nim samym istotą na Planecie. Nie zdążyła się tą myślą podzielić z pozostałymi, ponieważ otworzyły się drzwi, a w nich stanął strażnik wraz z przybyszem przenoszącym wiadomość dla Dziecka Przepowiedni.

Rozdział 3

Bellandia wynurzała się z wód Oceanu Błękitnego powoli. Najpierw wśród fal pojawiły się wierzchołki Gór Synapsowych. Tworzyły na oceanie łańcuch skalnych wysp, które rosły nieustannie nad powierzchnią wód, powiększając swoją wysokość i poszerzając granice swojej podstawy. W końcu pokazały się całe, imponując swoją wielkością. Woda, która wypełniała przestrzenie między wierzchołkami gór, początkowo zalegała górskie hale. Następnie wyciekając z nich, tworzyła na powierzchni oceanu fale i zawirowania, które dotarły do brzegów Diamlandii i Heliodoru już mocno osłabione i niezauważone przez mieszkańców nadoceanicznych miejscowości. Bellahonna przyglądała się temu procesowi, targana skrajnymi odczuciami. Z jednej strony była dumna ze swojego dzieła, z drugiej gardziła nim, gdyż było ono materią, która dla niej nie przedstawiała żadnej wartości. Proces wynurzania się Bellandii dla Bellahonny ostatecznie okazał się nudnym widowiskiem. Nie chciało jej się patrzeć na wypływanie spod fal wyżyn, nizin, na kształtowanie się rzek jezior i stworzonych przez nią krain, porośniętych gęstymi lasami oraz stepów, sawann, pustyń i brzegów oceanów. Wszystko, co się wynurzało z wody, było przez nią zaprojektowane już dawno temu, wszystko to znała, nic nie było więc dla niej zaskoczeniem. Obserwując proces powstawania nowego kontynentu uświadomiła sobie, że przebywając w pobliżu Planety, skazana będzie na podporządkowanie się regułom czasowym na niej obowiązującym. Mogła wprawdzie przemieszczać się w czasie jako osoba, ale taka podróż niczego nie wnosiła. Mogła wyprzedzać czas tylko w stosunku do samej siebie, co nie miało wpływu na procesy i wydarzenia odbywające się na Planecie. Nie podobała jej się ta dependencja od Planety Zaziantego. Zrozumiała, że będzie zmuszona się temu poddać, będzie musiała czekać na to, aż obiekt, który wyruszył z punktu A, dotrze do punktu B. Będzie tym samym zmuszona uczestniczyć w wydarzeniach w czasie, w jakim będą się one rozgrywały. Owszem mogła wpływać na wydarzenia, mogła popychać ludzi do pewnych zachowań, ale zmuszona była uczestniczyć w wydarzeniach, co nie odpowiadało jej zupełnie. Wprawdzie wiedziała o tym już wcześniej, planując swój atak na Planetę, ale czym innym było zdawanie sobie z tego sprawy, a czym innym osobiste w tym uczestnictwo. W świecie materialnym nie było możliwe sterowanie przyszłością bez spełnienia się przeszłości. Bellahonna uświadomiła sobie, że podróżując w czasie, nie będzie na przykład mogła wpływać z wyprzedzeniem na losy bitew. Będzie zmuszona czekać, aż armie przetoczą się po kontynentach i spotkają ze sobą. Mogło się bowiem wydarzyć w międzyczasie coś, czego nie będzie w stanie zmienić, podróżując w czasie. Tym czymś mogło być inne ułożenie wojska w szeregu, inaczej trzymana broń przez rycerzy, inna odległość między nimi, inna synchronizacja i koordynacja ruchów poszczególnych ludzi. Bellahonna dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Ze wstrętem uświadomiła sobie, jak bardzo jej to nie odpowiada. Narastała w niej w związku z tym coraz większa złość, coraz większe obrzydzenie i niechęć.

— Pierdolona materia — zaklęła i odleciała w przestrzeń. Zdawała sobie sprawę z tego, że Zazianty stwarzając swoją Planetę, stworzył także otaczającą ją tarczę, chroniącą przed niszczącą mocą bożą. W świecie bogów były różne indywidua mające często dość pokrętne zachcianki. Bogowie stwórcy zmuszeni więc byli chronić swe dzieła przed ich zniszczeniem przez innych bogów. Tarcze chroniące poszczególne wszechświaty i ciała niebieskie były tworzone przez wszystkich stwórców. To, jak skuteczna jest tarcza, zależało od indywidualnej mocy i umiejętności każdego ze stwórców. Bellahonna, choć nienawidziła Zaziantego, musiała przyznać, że nie był to pierwszy lepszy bożek, któremu zamarzyło się stworzyć swój własny świat i który stwarzał go na opak. Zazianty był najdoskonalszym stwórcą, świadczyła o tym jego Planeta, ciesząca się uznaniem wśród wszystkich bogów bez wyjątku. Tarcza, którą otoczył swoją Planetę, musiała w związku z tym być równie doskonała. Mimo to, zważywszy na dyskomfort, jaki czekał tu Bellahonnę, bogini postanowiła spróbować. Nie uśmiechało jej się oglądanie materialnych stworzeń poruszających się po Planecie, było to dla niej nużące. Była zła na to, że zniszczenie Planety musiało zostać poprzedzone zniszczeniem życia. Nie zależało jej na ludziach, ale ich zabijanie nie było dla niej niczym atrakcyjnym.

Próba zniszczenia Planety Zaziantego za pomocą mocy bożej, była skazana na niepowodzenie. Bellahonna o tym wiedziała, ale wiedziała też, że każdy, nawet Zazianty mógł popełnić błąd. Postanowiła to sprawdzić, nic ją to nie kosztowało. Przymierzyła i skierowała w stronę Planety Zaziantego całą serię pocisków swoich mocy. Potężne niszczycielskie wiązki mocy poleciały w ilości nieskończonej.

Bellahonna była bogiem doskonałym, posiadającym kompletną wiedzę ze wszystkich dziedzin. Znała właściwości wszystkich atomów i cząstek. Znała prawa fizyki, które nimi rządziły, o jednym wszakże zapomniała — o tym, że Zazianty jako jedyny z bogów stwórców nie przyleciał do niej skonsultować projektu budowy i zasad, na jakich opierał się jego Wszechświat. On jeden jedyny tego nie zrobił. Nie miało to wtedy dla niej znaczenia. Nie interesowały jej światy stwarzane przez bogów stwórców. Każdego zbywała i poniżała, ale wcześniej wykradła z ich umysłów wszystkie projekty, które przeglądała z czystej ciekawości z potrzeby pogłębiania i łaknienia wiedzy. Gdyby posiadała wiedzę o świecie Zaziantego i prawach fizyki w nim panujących, z pewnością powstrzymałaby się przed tym, co uczyniła. Gdyby zamiast wiedzy teoretycznej, czysto naukowej posiadała wiedzę praktyczną, popartą doświadczeniami i bezpośrednim kontaktem z materią, powstrzymałaby się przed tym, co uczyniła. Gdyby zamiast teorii o odbiciu fal w lustrze zobaczyłaby własnymi oczami odbite w lustrze słońce, powstrzymałaby się przed tym, co uczyniła. Gdyby Greaghall, którego doświadczyła upokarzającym bólem, widział teraz Bellahonnę, mógłby doświadczyć czegoś w rodzaju satysfakcjonującego poczucia sprawiedliwości. Gdyby ona sama nie włożyła w to uderzenie tak wielkiej siły, tak dużego zaangażowania i doskonałej precyzji, skutki odbicia fali nie byłyby tak uciążliwe i nie spowodowałyby tak niemożebnego, wszechobecnego bólu, jaki stał się jej udziałem. Bellahonna cierpiała katusze, po których musiała przejść przez kierat doprowadzenia swojego doskonałego duchowego ciała do stanu poprzedniego.

— Pierdolony Zazianty — mruknęła do siebie, po czym okrążyła Planetę i odleciała. Przed odlotem natrafiła na portal łączący Wszechświat Zaziantego z miejscem alternatywnego wymiaru, w którym więziony był Greaghall. Oglądając to miejsce jedynym uczuciem, jakie mogło się pojawić w umyśle zwiedzającego, było politowanie. Bellahonna nie okazała współczucia, ale przyznać musiała, że nawet dla niej jako widza, który to miejsce tylko oglądał, widok sprawiał dyskomfort. Odlatując ze świata Zaziantego, wiedziała co ma robić dalej. Pogarda dla materii jaką miała w sobie i ostatnie doświadczenie z tarczą Planety, pomogły jej podjąć decyzję, którą już wcześniej brała pod uwagę.

— Niepotrzebnie brałam się za to sama — powiedziała, tłumacząc się przed samą sobą z podjętej decyzji. Prawda wyglądała nieco inaczej, Bellahonna była samolubna i zazdrosna. Z pewnością nie można było o niej powiedzieć, że byłaby gotowa poświęcić się dla innych, a już tym bardziej bezinteresownie sprawić komuś przyjemność. Takie gesty nie leżały w jej naturze. I tym razem nie miała zamiaru organizować komuś rozrywki, ale zważywszy na to, że prawdę mówiąc, nie widziała żadnej dla siebie przyjemności w toczeniu wojny z ludźmi Zaziantego, ba uważała to wręcz za poniżające dla siebie zajęcie, postanowiła namówić innych bogów, by zrobili to za nią. Wiedziała komu zlecić to zadanie, by nie tylko nie ponieść kosztów, ale wręcz zyskać.

Antelon, bóg stwórca ze skłonnościami sadystycznymi po stworzeniu swojego świata nie potrafił powstrzymać swoich sadystycznych zachcianek. Swoje stworzenia zarówno te wysoce inteligentne, jak i nieposiadające inteligencji, żyjące instynktownie, poddał wyjątkowo okrutnym torturom, zsyłając na nie najpierw wojny i głód, później choroby i zarazy, w końcu tak namieszał swoim stworzeniom w głowach, że te znajdowały przyjemność w wyrządzaniu bólu i okropności innym, a także samym sobie. Antelon przyglądał się z rozkoszą cierpieniom swoich stworzeń, znajdował w tym rozkosz. Kiedy Bellahonna dotarła do niego, zastała go próbującego bezskutecznie przywrócić życie na swojej planecie.

— Po co się trudzisz? Istnieje Wszechświat, w którym żyją stworzenia pozostawione na pastwę losu przez swojego boga. Zostaw tę martwą planetę i chodź ze mną, a zaznasz prawdziwego szczęścia.

— Nie wierzę w takie bajki, żaden stwórca nie zostawiłby swojego świata, nawet ja. Żaden świat nie może funkcjonować bez swojego stwórcy. Poza tym, nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

Bellahonna nie miała zamiaru tracić czasu na przekonywanie Antelona. Pokazała mu więc Planetę Zaziantego, pokazała mu ludzi na niej mieszkających, zwierzęta na niej żyjące i oznajmiła, że pozwoli mu wszystkie te stworzenia zabić, pod jednym tylko warunkiem, że na Planecie nie pozostanie ani jedna żywa komórka. Antelon w swych sadystycznych zapędach rozkoszując się cierpieniem wymordował w okrutny sposób wszystkie swoje stworzenia. Zapomniał w morderczym szale o tym, aby zostawić przy życiu kilka osobników, które mogłyby ponownie zaludnić jego planetę i stać się kolejnym źródłem istnień, dostarczającym mu przyjemności z zabijania. Propozycja Bellahonny była dla niego atrakcyjna. Do samej Bellahonny nie żywił jednak sympatii, podobnie jak inni bogowie.

— Co ty właściwie tutaj robisz? W jakim celu się tutaj pojawiłaś? Dlaczego nie siedzisz tam daleko u siebie, z dala od innych i nie napawasz się swoją doskonałością?

— Nie twój interes. Przyjmujesz moją propozycję, czy mam poszukać kogoś innego? Takich zwyrodnialców jak ty jest jeszcze wielu.

— Wielu powiadasz? To leć do nich, ja ci nie wierzę. Nie mam zamiaru wchodzić w żadne układy z tobą, samolubna suko.

Antelon mówiąc te słowa, obserwował zachowanie Bellahonny, przyglądał się jej rozczarowaniu, jej smutkowi i czerpał z tego niewyobrażalnie niebotyczną przyjemność. Nikt dotąd nie miał okazji znęcać się nad boginią. Jego dotychczasowe ofiary były materialne, ta ofiara była wyjątkowa, z jej cierpienia Antelon miał podwójną satysfakcję, nie tylko jako sadysta, ale także jako ten, którego kiedyś znieważyła.

— Pożałujesz, śmieciu!

— O nie! Nie będę żałował tego, co widziałem. Nigdy! Będę się tym rozkoszował po wsze czasy! Wynoś się stąd i nie wracaj tu, dopóki nie będziesz miała dla mnie o wiele atrakcyjniejszej oferty — te słowa zabolały Bellahonnę jeszcze bardziej, Antelon nie posiadał się ze szczęścia. Bellahonna szybko zrozumiała grę boga sadysty, nie miała ochoty być jego ofiarą. Odleciała bez pożegnania. Znała dobrze wszystkich bogów stwórców. Wiedziała, który z nich miał skłonności podobne do Antelona. Odwiedziła wielu z nich po to tylko, by przekonać się, że żyjąc długi czas w odosobnieniu, nie potrafiła nawiązywać kontaktu z innymi. Nie potrafiła z nimi rozmawiać w taki sposób, aby namówić ich do współpracy. Jej wiedza z różnych dziedzin na nic się zdała w kontaktach z innymi osobami. Poczuła się upokorzona i przypomniała sobie, jak sama w praczasach upokarzała innych. Bogowie sadyści oddali jej z nawiązką to, czym kiedyś ich poczęstowała. Porażka, jakiej doświadczyła, była bolesna. Bellahonna zaczęła żałować, że pozwoliła zabić Greaghalla, jedynego z bogów gotowych na współpracę z nią. Lekcja, jaką otrzymała, nauczyła ją pokory. Nie przerażało jej już teraz to, że będzie musiała osobiście pokierować wydarzeniami na Planecie Zaziantego. Nauczona doświadczeniem, jakie dostarczył jej Greaghall, postanowiła pod żadnym pozorem nie pojawiać się na Planecie Zaziantego osobiście, a już tym bardziej nie przybierać ciała materialnego. To postanowienie przyszło jej z łatwością, nienawidziła materii. Okrążyła Planetę kilkakrotnie, dokładnie jej się przyglądając. Na Kartynice Południowej, w masywie Gór Snu Słońca wyczuła obecność istoty duchowej, innej od tych, które widziała na całej Planecie. Bez trudu domyśliła się, że jest to jeden z grenduli, astral stworzony jako pomocnik w dziele stwórczym. Zmusiła go swoją mocą do wyjścia z ukrycia. Grendul znajdował się w opłakanym stanie. Bellahonna ucieszyła się na jego widok, ale nie dała tego po sobie poznać Koszmarowi — grendulowi, który w bitwie z siłami królowej Bibiany stchórzył i dał dyla, ratując swoją skórę.

Grendul, którego znalazła, był dla Bellahonny niezwykle cenny. Zdawała sobie sprawę z tego, że Zazianty starannie zabezpieczył Planetę przed zniszczeniem i to zarówno przez przypadek, jak i na skutek świadomego działania. Historia Greaghalla potwierdzała ten fakt jako żywo. Bóg, taki jak Greaghall powinien poradzić sobie z Planetą bez większego wysiłku. Tymczasem nie dość, że poniósł klęskę jako dowódca trzech armii: ludzi, grenduli i monstrów, to jeszcze na koniec sam stracił życie z ręki młodziutkiej dziewczynki. Greaghall przegrywał na każdym froncie, w każdej bitwie, mimo iż dysponował naprawdę dużą siłą i determinacją. Wbrew wielu staraniom nie potrafił zdobyć przewagi nad ludźmi. Nawet wielotysięczna armia grenduli, która dzięki swym mocom była w stanie pokonać każdego wroga, poniosła podwójną klęskę — raz nad Kartynikami, a drugi raz nad Diamlandią. Bellahonna dziwiła się Greaghallowi, że na żadnym etapie wojny nie potrafił dostrzec tego, że dzieją się rzeczy dziwne i z punktu widzenia logiki wojennej niewytłumaczalne. Los Greaghalla dowodził tego, że Planeta była zabezpieczona w przemyślny, doskonały, perfekcyjny, precyzyjny sposób, uniemożliwiający odniesienie sukcesu przez osobę chcącą ją zniszczyć. Bellahonna podejrzewała, że gdyby nawet ludzie nie podjęli walki i nie wykazali się w niej wiedzą i sprytem, lecz poddaliby się woli Greaghalla, to ten i tak skazany był na porażkę. Zazianty musiał zabezpieczyć Planetę mechanizmami obronnymi, które uruchomiły się samoistnie i działały bez jego udziału. Atak na Planetę bez poznania i zneutralizowania tych mechanizmów był zwyczajnym samobójstwem. Planeta Zaziantego była doskonała pod każdym względem. Dlatego jej stwórca mógł ją bez obawy opuścić i pozostawić samej sobie. Poznając historię wojny z Greaghallem Bellahonna uświadomiła sobie, że zniszczenie Planety wcale nie będzie takie proste. Kiedy doszła do tego wniosku, początkowo ucieszyła się z tego, że bogowie sadyści odmówili jej pomocy. Byli za słabi, za głupi, by wygrać z Planetą. Tylko ona dysponująca swoim doskonałym rozumem, wiedzą, mocą i umiejętnościami mogła tego dokonać. Ten tok rozumowania sprawił jej radość. Samouwielbiająca się bogini poczuła się dumna z siebie, a myśl, że tylko ona była godna tego wyzwania, napawała ją coraz większą rozkoszą i przeświadczeniem o swojej wyjątkowości i doskonałości, co jeszcze bardziej utwierdzało ją w przekonaniu, że inni bogowie są od niej gorsi, nie są jej godni. Po głębszym zastanowieniu, mając na uwadze fakt, że przebywanie na Planecie wiąże się ze zbyt wielkim ryzykiem, postanowiła mimo wszystko posłużyć się innymi bogami, co wydawało się bezpieczniejsze i skuteczniejsze. Pomysł ten był na tyle kuszący, że powodował iż Bellahonna będzie mogła już teraz, a nie dopiero w odległej przyszłości sprawować władzę nad innymi bogami. Wprawdzie zaledwie małą ich liczbą, ale jednak. Mały przedsmak tego, o czym marzyła od dawna. Fakt, że bogowie, których odwiedziła odmówili współpracy, nie zniechęcił jej. Wiedziała, jak ich zmusić do posłuszeństwa, skoro odrzucili propozycję współpracy.

Przeanalizowała historię wojny z Greaghallem jeszcze raz, przyjrzała się jej głównym bohaterom i opracowała scenariusz, w którym dla Koszmara przewidziała dość nietypową rolę. Grendul starał się jak mógł, by odwieść boginię od pomysłu. Rola, jaką Bellahonna mu wyznaczyła była rolą, która pozbawiała godności grendula, który godności nie posiadał za grosz. Jego starania spełzły na niczym.

Tymczasem na Bellandii powstawało nowe „życie”, zaczęły pojawiać się na niej istoty podobne z wyglądu do ludzi. Tylko z wyglądu. Podstawową różnicą w porównaniu z ludźmi było to, że nie miały własnej woli i świadomości istnienia. Derdus Kredus nazwałby je cyborgami.

Bellahonna bogatsza o doświadczenia z lustrem, Antelonem, a przede wszystkim mająca na względzie los Greaghalla, postanowiła opóźnić inwazję do czasu, kiedy nie zidentyfikuje i zdefiniuje wszystkich zagrożeń i pułapek, jakie zastawił Zazianty na kogoś, kto miał zamiar odebrać mu albo zniszczyć Planetę. Ponowiła obserwacje zarówno ludzi, jak i sił natury utrzymujących Planetę w przestrzeni. Przyjrzała się grawitacji układu gwiezdnego, polom magnetycznym, przeanalizowała zależności Planety od Księżyca i innych ciał niebieskich, zbadała orbity po jakich poruszają się ciała niebieskie. Przeanalizowała wszystkie wartości i przyporządkowała je prawom fizyki, jakie obowiązywały w świecie Zaziantego. Dokonała obliczeń przy wykorzystaniu swojej matematycznej wiedzy i analitycznego umysłu. Sprawdziła wszystko, co było do sprawdzenia, znalazła wszystkie niemierzalne wartości sił oddziałujących na Planetę, układ gwiezdny, galaktykę i cały Wszechświat będący dziełem Zaziantego i ze zdumieniem doszła do wniosku, że wszystko to nie miało prawa istnieć! Nie wierzyła w swoją pomyłkę, ale dla pewności odłożyła i odcięła się od swoich pierwszych obliczeń i ich wyników i zaczęła wszystko od nowa. Wynik był taki sam. Planeta Zaziantego nie mogła istnieć, nie miała prawa unosić się w przestrzeni kosmicznej, nie miała prawa krążyć po zajmowanej orbicie. To wszystko powinno już dawno temu ulec kosmicznej katastrofie i zmienić się w pył. Tymczasem Planeta Zaziantego istniała, tętniła życiem, a na dodatek była uważana przez bogów za najdoskonalsze dzieło spośród wszystkich dzieł bogów stwórców. Umysł Bellahonny był umysłem doskonałym i choć sama bogini była przesiąknięta pychą i samouwielbieniem, nie była pozbawiona uczuć. Przy czym uczucia przykre, godzące w jej godność odczuwała tak, jakby nie dotyczyły jej bezpośrednio. Potrafiła i czyniła to automatycznie, izolować się od negatywnych doznań dotykających ją osobiście. To uczucie, które jej nie dotyczyło, które było gdzieś obok niej, a które spadło na nią w związku z odkryciem, jakie poczyniła względem Planety Zaziantego, było uczuciem poniżenia. Nie potrafiła odkryć sekretu znienawidzonego stwórcy, dzięki któremu jego dzieło wbrew wszelkim panującym prawom istniało, niepodtrzymywane nawet obecnością samego boga.

— Pierdolony geniusz — syknęła ze złością i skupiła swoją uwagę na Planecie, próbując rozwiązać zagadkę. Robiła to z pasją i zadowoleniem, rozkoszując się pracą swojego umysłu. Była nawet wdzięczna Zaziantemu za przywilej, dzięki któremu mogła zaangażować swój umysł i cieszyć się jego pracą w znalezieniu rozwiązania. Analizowała kilkakrotnie budowę Planety, obserwowała wszystkie ciała niebieskie, wokół których Planeta krążyła i te, które krążyły wokół niej. Przyglądała się ludziom, andałom, boginom, zwierzętom, roślinom. Analizowała rozmieszczenie kontynentów, oceanów, wysp, pasm górskich, zajrzała do jądra Planety, jądra Słońca i innych ciał niebieskich w świecie Zaziantego, szukając siły, dzięki której to wszystko istniało. Był to daremny trud, a raczej daremna rozkosz nie prowadząca do żadnego rozwiązania. Zbadała wszystko, rozważyła każdą możliwość i musiała ze złością i oburzeniem przyznać, że zadanie przerosło jej możliwości. Próbowała spojrzeć na to wyzwanie chłodnym okiem, co w jej doskonałości nie było rzeczą niewykonalną, ale i takie spojrzenie nie przybliżyło jej do rozwiązania. Bellahonna znała uczucie miłości, znała potęgę miłości, darzyła czystą bezwarunkową miłością samą siebie, nigdy jednak nie przyszłoby jej do głowy, że Zazianty wykorzystał moc miłości do budowy podwalin swojego świata. Bellahonna miłość zarezerwowała dla samej siebie, nigdy nie pomyślałaby, by tak pięknym uczuciem obdarzyć coś takiego jak Wszechświat, jak galaktyki w nim się znajdujące, układy planetarne, Planetę z jej kontynentami, oceanami, czy w końcu żyjące na niej istoty, takie jak duchy, ludzie, zwierzęta czy rośliny.

Rudchorta spojrzała na Aeskara Marantyna, stojącego na najwyższym pierścieniu Bibiany, zadumanego, patrzącego gdzieś w dal. Zamyśliła się i doszła do wniosku, że nie Kastel Jewaunt, nie Arion Kambeldon, a właśnie on jest tu najważniejszy. Wiedziała, że zanim nastanie czas Króla Miłości, władzę nad Planetą obejmie Król Wojny. Nie miała nic przeciwko temu. Przez głowę przeleciała jej myśl, której może by nie zauważyła, gdyby nie miała przyjemności poznać wcześniej Króla Myśli. Zastanawiała się, co on teraz robi. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Jednego była pewna, że Kastel Jewaunt nie marnuje czasu. Nie mogła więc i ona pozwolić sobie na jego marnowanie.

Rozdział 4

W komnacie, w której leżała nieprzytomna Ildonka, zbierało się często wiele osób. Dużo czasu spędzał w niej zarówno Aeskar Marantyn, jak i Mizerak. Zaglądali tu także Strażnicy Planety. Rudchorta postanowiła zaprowadzić tam Ksina Puka, którego wzięła pod swoje skrzydła zaraz po tym, jak opowiedział swoją historię królowi Diamlandii. Ksin pełen szacunku pochylił się nad księżniczką i bezceremonialnie pocałował nieprzytomną Ildonkę, wywołując tym gestem zdziwienie Króla Miłości.

— Moja najserdeczniejsza przyjaciółka — powiedział młodzieniec ze łzami w oczach. — Zawsze stawała w mojej obronie. Czy ona wyzdrowieje?

— Jest w bardzo poważnym stanie — odpowiedziała mu Rudchorta. — Jej kręgosłup jest złamany, ma przerwany rdzeń kręgowy.

— Co to znaczy?

— Mówiąc w dużym uproszczeniu, jej mózg nie ma władzy nad ciałem.

— Da się to wyleczyć?

— Wyleczyć to nieodpowiednie słowo.

Aeskar podszedł do boginki.

— Wiem, że Ildonka nie jest mi przeznaczona, ale bardzo ją kocham. Obiecaj mi, że postarasz się przywrócić jej zdrowie.

Rudchorta spojrzała na niego jakby zagniewana.

— Ja jej wrócę zdrowie, królu. Prosząc bym się postarała, podważasz w pewnym sensie moje kompetencje i zdolności. Wiem, że stan księżniczki budzi wielkie obawy i wywołuje niewiarę w jej powrót do zdrowia, ale moce jakie posiadam są aż nadto wielkie, by jej przywrócić sprawność.

— Dlaczego tego nie zrobisz teraz?

— Badając Ildonkę zauważyłam u niej pewną różnicę w budowie nerwów w porównaniu z innymi ludźmi. Księżniczka pochodzi z Rodu Rubinu, być może to jest powodem tych różnic. Podejrzewam, że jej odmienny układ nerwowy jest cechą dziedziczną rodu. Mogę Ildonkę swoją mocą uleczyć w każdej chwili, ale boję się, że popełnię błąd i księżniczka straci przez to swoje rubinowe zdolności. Muszę skonsultować to z Birchortem. Na tę chwilę zaopatrzyłam ją w energię do przetrwania choroby. Tyle teraz mogę zrobić. Nie musicie się o nią martwić.

— Nie prościej byłoby ściągnąć go do zamku?

— To nie jest konieczne. Moje zdolności i moce wystarczą w zupełności, potrzebuję tylko aby Birchort wyjaśnił mi pewną rzecz.

— Dlaczego do niego nie polecisz?

— Muszę coś jeszcze zrobić w Derylaku. Jest jeszcze ktoś, kto czeka na uzdrowienie. Prawda Mizeraku?

Mizerak właśnie wleciał do komnaty.

— Prawda. Myślałem, że wyleczy go Birchort, ale on jest teraz bardzo zajęty.

— Chodźmy do Gaduły — kiedy skończyła mówić te słowa, w drzwiach stanął wsparty o dwóch strażników Brendal Jewaunt. Rudchorta spojrzała na niego z politowaniem.

— Wybacz mi, książę, że się tobą nie zajęłam do tej pory.

— Nie ma tu czego wybaczać, pani. Wiem, jak wielką stratę poniosłaś w związku ze śmiercią swojego ukochanego.

Rudchorta, co zauważyli pozostali, skrzywiła się boleśnie, do jej oczu napłynęły łzy. Powstrzymała jednak płacz i otoczyła księcia jasną, wibrującą poświatą. W jednej chwili posiniaczone, nabrzmiałe ciało syna Króla Myśli wróciło w pełni do zdrowia. Książę podszedł do Rudchorty i wycałował z wdzięczności jej policzki.

— Pozdrów moją m…, to znaczy swoją siostrę, kiedy się z nią zobaczysz.

— Nie omieszkam — Rudchorta uśmiechnęła się do niego. — Ty znasz prawdę?

— Jestem synem Króla Myśli, wiem więcej niż sądzisz. Moja wiedza nakazuje mi darzyć cię wielkim szacunkiem, Rudchorto.

Mizerak też zdaje się, wiedział już bardzo dużo, przyłożył rękę do pleców boginki.

— Chodźmy już, czas nagli.

Gaduła leżał w komnacie obok. Dowódca Armii