Król - Dagmara Andryka - ebook + audiobook + książka

Król ebook i audiobook

Dagmara Andryka

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Anna Maria Kier, była warszawska policjantka, uczciwa i szanowana wojowniczka skrywająca niebezpieczną historię rodzinną, i Wanda Lechicka, specjalistka od cyberprzestępczości, nieradząca sobie w życiu offline - ten silny kobiecy duet zakłada agencję detektywistyczną, która podejmuje się najtrudniejszych wyzwań.
Każdy tom to osobna, misternie skonstruowana zagadka kryminalna, której wątki przeplatają się ze skomplikowanym prywatnym życiem bohaterek.

Pierwsze zlecenie agencji: prezes firmy farmaceutycznej podejrzewa, że ktoś z jego pracowników jest kretem, który przekazuje dane do konkurencji. Fikcyjne zatrudnienie Anny ma jej umożliwić wniknięcie w środowisko korporacji. W trakcie śledztwa sprawa kreta schodzi jednak na dalszy plan, bo na wierzch wychodzą brutalne fakty i odsłania się prawda o nietypowym zabójstwie.
"Król", pierwsza częścią tetralogii "Anna Maria Kier", jest opowieścią o kłamstwie, manipulacji i zatraconych wartościach. Kolejne tomy: "As", "Dama" i "Walet" są już w przygotowaniu.

Dagmara Andryka - z wykształcenia filozof oraz absolwentka studiów podyplomowych w Instytucie Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Pisarka, scenarzystka, autorka opowiadań. Zadebiutowała świetnie przyjętą powieścią "Tysiąc", która rozpoczęła trylogię kryminalną z dziennikarką Martą Witecką w roli głównej. W 2019 r. trzecia część cyklu, "Tajemnice Mille", została nominowana do Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 32 min

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,3 (372 oceny)
195
112
48
17
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdawojcik

Nie oderwiesz się od lektury

Moje pierwsze spotkanie z autorką, sięgnęłam po nią dopiero teraz, chociaż planowałam już wcześniej. „Król” to pierwsza cześć tetralogii, której główną bohaterką jest Anna Maria Kier, emerytowana policjantka. Jednak to kobieta, która potrzebuje zajęcia i okazuje się, ze potrzebuje również pieniędzy na leczenie syna. Zatrudnia się więc w firmie farmaceutycznej, w której pracuje pod przykrywką, ponieważ jej zadanie jest zupełnie inne niż zajmowanie się kadrami. Bardzo delikatny kryminał, dużo wątków obyczajowych. Styl autorki przypadł mi do gustu, jestem ciekawa kolejnej części. Pierwsza trochę długo się rozkręcała, jednak myślę, że był to celowy zabieg. Podobała mi się również wykreowana przez autorkę bohaterka Wanda, która pomaga Annie w jej śledztwie, powoli zacieśniają swoją przyjaźń i współpracę.
30
Doowa555

Dobrze spędzony czas

dobrze napisana historia kryminalna, dobrze się słucha w wykonaniu Pauliny Holtz
30
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na następne części
20
kryspa1

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja. Czytało się super!
10
Bibliofile

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
10

Popularność




Copyright © Dagmara Andryka, 2022

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce

© Vladimir Gedotov/Unsplash

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Marta Wilińska

Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978-83-8295-628-3

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1

Okazuje się, że wybór między byciem wyrodną córką a najgorszą matką na świecie wcale nie jest taki trudny. Wszystko zależy od mocy paciorków z wyrzutów sumienia nanizanych na sznurek, za który w takich chwilach pociąga zmęczone serce. Do tej pory wybierała jedno z tych dwóch określeń, ale dziś przyznała sobie podwójny tytuł. Stoi jednak na podium od wielu lat i wreszcie czas z niego zejść. Już nic nigdy nie będzie ważniejsze od rodziny. To pierwszy dzień mojego nowego życia, pomyślała i przeszył ją dreszcz. Za długo tu siedzę, aż zmarzłam! Zirytowana rzuciła w stronę kranu gumową kaczką, ulubioną zabawką małego Trista, którą od dłuższej chwili bezwiednie ściskała w dłoni. Spojrzała na swoje pomarszczone i miękkie palce. Ludziom takie dłonie przywodzą na myśl ręce praczki, ale ona miała inne skojarzenie: pływak. Tak w firmie mówi się na zwłoki znalezione w wodzie.

Potrząsnęła głową i energicznie wstała, nie zważając na wylewającą się z wanny wodę. Sięgnęła po fioletowy ręcznik frotté i szczelnie się nim owinęła. Cholera, jak zimno, westchnęła i spojrzała na zegarek wiszący na pożółkłej ścianie łazienki. Jeszcze dwie godziny i koniec. Za sto dwadzieścia minut zacznie nowe życie. I remont, który odkładała od kilku lat. W pierwszej kolejności musi odnowić mieszkanie, bo w takich warunkach nie da się żyć.

Wyszła z zaparowanej łazienki, zostawiając na parkiecie ułożonym w kiedyś tak modną jodełkę mokre ślady stóp. Salon rozbrzmiewał dudnieniem telewizora, jak zawsze ustawionego na kanał informacyjny, na ławie stała szklanka niemal do połowy wypełniona fusami, a w powietrzu unosił się zapach lawendowego szamponu. Spojrzała na zwisające z deski do prasowania rękawy mahoniowej garsonki. To jedyny odświętny ciuch, jaki miała, ostatnim razem wyglądała w nim całkiem nieźle. Powinien się nadać; prawdopodobnie dzięki genom wciąż miała świetną figurę. Podeszła bliżej, zerknęła na pogniecioną spódnicę i nagle dostrzegła, że brązowa garsonka jest okropna – z tymi poduszkami w ramionach, szerokimi rękawami i złotymi, plastikowymi guzikami. Jak mogła zapomnieć, że to taki kicz? A może zwyczajnie nie zwracała na to uwagi. Wtedy miała wrażenie, że jest elegancka; że wszyscy natychmiast zauważą i docenią, jak się postarała; że nikt niczego nie skomentuje, a Tristan zwyczajnie będzie dumny.

Od tego czasu minęło już czternaście lat. Pamięta, jak stała wówczas z innymi rodzicami w udekorowanej na biało, wydzielonej części kościoła i patrzyła na modlące się dzieci, w tym na skrzywionego Tristana, który nie chciał podejść do księdza po pierwsze Ciało Chrystusa. Pokazywał jej wzrokiem, że wolałby stamtąd uciec, ale ona nie wiedziała, co z tym zrobić. Wysłała mu buziaka, lecz go nie przyjął. W jego oczach dostrzegła wściekłość, ciało przebiegł mu dreszcz, jakby raził go prąd. Chłopak demonstracyjnie zacisnął wargi – widziała tylko linię ust, lecz w końcu popychany przez katechetkę ruszył do ołtarza. To był ostatni raz, gdy poprosił matkę o pomoc.

Poczuła rosnącą gulę w gardle, ale nie wiedziała, czy to z powodu wspomnień, czy na widok tej obrzydliwej garsonki, z której nie spuszczała wzroku. Jak mogła nie zadbać o odpowiedni strój? Przecież na tym pożegnaniu będą prawie wszyscy koledzy, przełożeni i przyjaciele z firmy, prokuratorzy, z którymi w ostatnim czasie wyraźnie się polubiła, nawet patolożka i profilerka potwierdziły obecność. Musiała przyznać, że Krycha i Stary bardzo się postarali. Knajpa, menu… Nawet prezent z nimi ustaliła, bo w policji nigdy nie przejmowali się konwenansami. Po co kupować głupie durnostojki, skoro można zapytać wprost i wtedy dwie strony są zadowolone. Długo rozmyślała, co wybrać, bo wiedziała, że sporo osób wzięło udział w zrzutce. To w swojej pracy lubiła najbardziej, transparentność – mówisz, co myślisz, i nikt się nie obraża, tyłka po kątach zbyt długo nie obrabia. Na prezent wybrała zabiegi w spa: masaże, kosmetyczkę, fryzjera. Wstydziła się przyznać, ale nigdy nie była w gabinecie odnowy, tak jak nigdy nie leciała samolotem i nie była za granicą. Bo pracowała. Bo żyła pracą. Bo tylko praca była dla niej ważna. Nadgodziny, niewykorzystane urlopy i setki spraw, którymi się zajmowała. To było jej życie, od kiedy znalazła się w policji. Najpierw w wydziale patrolowo-interwencyjnym, potem w kryminalnych. W tym roku minęło dwadzieścia pięć lata wzorowej pracy.

Odsunęła się z niechęcią od rozstawionej deski i podeszła do szafy – zwykłej, pilśniowej, ze srebrnym kluczykiem, rodem z dawno minionej epoki. Poza tym, że zrobi remont, wymieni wszystkie meble na nowoczesne i praktyczne. Głównie na to przeznaczy kasę z odprawy. I na nowy laptop dla Tristana – co prawda nie prosił, ale słyszała, jak narzeka, że z obecnym ma ostatnio niezły ambaras. Ilekroć syn używał słów, które można znaleźć głównie w książkach i słownikach, nadstawiała uszu i starała się je zapamiętać. Wykazywał się niebywałą elokwencją i nie miał zbyt dużego szacunku dla ludzi, którzy nie rozumieją znaczenia słow. Kiedyś się na niego wściekała, dziś słucha i zapamiętuje. Ma jeden cel: nie przynieść mu wstydu.

Zanurzyła się w niedużej, starej szafie. Kilka par dżinsów, koszule, swetry, T-shirty i dwie marynarki. Nie była to imponująca kolekcja, ale w pracy nikt nie zwracał na to uwagi, a i sama nie lubiła zakupów i przymierzania. Nie miała do tego cierpliwości. W dupie z tą elegancją! Wyciągnęła dżinsy, czarną koszulę i szarą tweedową marynarkę. Bez przesady, uspokajała się w myślach, to tylko impreza pożegnalna w osiedlowej knajpie, a nie raut na Zamku Królewskim. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do odbicia w pękniętym lustrze na drzwiach szafy. Ubierze się po swojemu, tylko wtedy będzie się czuła dobrze. Zostanie sobą, a nie jakąś starą babą w przedpotopowej garsonce. Sam fakt, że przechodzi na emeryturę, nie czyni z niej staruszki. W tym roku skończy czterdzieści trzy lata i to naprawdę świetny moment, by zacząć nowe życie.

Sięgnęła po wieszak, na którym wisiała marynarka, tuż za nim w folii z pralni zobaczyła swój galowy policyjny mundur. Tyle lat, westchnęła. Poczuła, jak od łez oczy ją zapiekły pod powiekami. Czy ja będę umiała bez tego żyć? „Pamiętaj, że zawsze możesz do nas wrócić”, usłyszała w głowie głos Starego i mocniej ścisnęła rękaw munduru w folii.

Nagle w mieszkaniu rozległ się dzwonek. Dziwne, nikogo się nie spodziewała, a znajomi powinni właśnie szykować się na imprezę. To pewnie sąsiadka, bo jeśli ktoś stoi pod drzwiami, to znaczy, że pokonał kraty, które wszyscy na piętrze założyli wspólnie wiele lat temu, by odciąć dostęp intruzom. Wypuściła głośno powietrze, zamknęła szafę i poprawiła fioletowy ręcznik. Rzadko miewała gości. Stała wpatrzona w drzwi i po chwili znowu usłyszała dzwonek, ktoś wcisnął go dwa razy; natychmiast wyczuła nerwowość.

– Już, już – krzyknęła i ruszyła przed siebie. Zerknęła do lustra w przedpokoju, przygładziła odstającą grzywkę, znowu poprawiła ręcznik i zbliżyła oko do wizjera.

– Kto tam? – spytała nerwowo, bo stojący za drzwiami mężczyzna nie przypominał żadnego z sąsiadów.

– Kurier – usłyszała burknięcie i otworzyła drzwi. – Mam przesyłkę dla… – młody mężczyzna z wygolonymi bokami i dziwnym kokiem z tyłu głowy zerknął na trzymany przed sobą pakunek – pani Anny Marii Kier – powiedział, zaciągając ze wschodnim akcentem, po czym podniósł na nią czarne jak węgiel oczy.

– Niczego nie zamawiałam, za nic nie będę płacić! – Od razu ruszyła do ataku.

– Nic nie musi pani płacić, proszę to po prostu wziąć ode mnie. – Kurier podał jej tekturowe pudełko.

Odruchowo wyciągnęła ręce. Nim zdążyła o cokolwiek spytać, wiking, jak nazwała mężczyznę w myślach, szybko się oddalił. Usłyszała tylko zatrzaśnięcie zamku w kratach i ciężkie kroki na schodach.

Ale się spieszy, nie poczekał na windę… Stłumiła westchnienie, bo nie chciała wyjść na wiecznie marudzącą… no cóż, emerytkę.

Weszła do przedpokoju, obłożonego tak modną kiedyś boazerią, i postawiła pakunek na stoliku. Delikatnie otworzyła spore tekturowe pudełko, na którego dnie leżał bukiet świeżo ściętych bzów. Uśmiechnęła się. Bzy pachną najpiękniej na świecie. Właśnie dlatego uwielbiała maj, który kojarzył jej się ze słodkim zapachem beztroski, szczęścia i adrenaliny. Już jako dziecko wyruszała na samotne wyprawy po ulicach warszawskiej Saskiej Kępy, znacznie się oddalając od wyznaczonej przez ojca dozwolonej strefy zasięgu, jak sam wtedy mawiał.

Zanurzyła twarz w fioletowym bukiecie i przymknęła oczy. Cudowny prezent.

Nagle nerwowo opuściła pęk kwiatów, a przez jej twarz przebiegł skurcz, jakby niespodziewanie poraził ją prąd. Kto i dlaczego mi to przysłał? Po chwili ekscytacji wrócił znajomy głos rozsądku. Zajrzała do pudełka i znalazła liścik:

„Anutku, jestem z Ciebie taki dumny”.

Poczuła natychmiastowy przypływ krwi do mózgu, a w uszach pojawił się nieprzyjemny szum. Przycisnęła ręce do żołądka, by powstrzymać falę wymiotów. W ostatniej chwili złapała się ściany.

To przecież niemożliwe. Spokojnie, pani podkomisarz. Wypuściła głośno powietrze. To z pewnością pomysł Janusza. Skubaniec, zadbał o każdy szczegół! Uśmiechnęła się uspokajająco i postanowiła mu podziękować. Weszła do kuchni, wstawiła kwiaty do wazonu i sięgnęła po telefon, który leżał na stoliku. Zerknęła na wyświetlacz.

Cholera jasna, jak późno! Cisnęła smartfon i pobieg­ła do łazienki. Przecież nie może spóźnić się na własną imprezę pożegnalną.

– Szlag! – zaklęła nerwowo pod nosem i wyjęła z szafki z lustrem ulubione kosmetyki.

ROZDZIAŁ 2

Stała na specjalnie przygotowanym podeście obitym czerwonym suknem. Oślepiało ją światło reflektorów; widziała tylko czarne sylwetki siedzących przy suto zastawionym stole gości. Nie spodziewała się, że przyjdą tak licznie. Choć nigdy nie okazywała emocji, to tym razem trudno jej było zapanować nad silnym wzruszeniem. Próbowała skupić się na przemówieniu Starego, ale przychodziło jej to z trudem. Miała wrażenie, że przez pomyłkę bierze udział w jakimś przedstawieniu albo że zamieniono role i powinna być po drugiej stronie. Jak zawsze zresztą. Praca w policji, najważniejsza część jej życia, nauczyła ją cierpliwości i dyskrecji. Nigdy nie stała na świeczniku, a wszelkie sukcesy zwykle dzieliła z kolegami.

Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się do Starego, który zauważył jej zmieszanie, dlatego wciągnął ją do rozmowy:

– Ale zanim wręczymy ci ten oto prezent – pokazał elegancki pakunek z logo modnego spa – powiedz tym żółtodziobom, ile lat poświęciłaś służbie dla ojczyzny.

Kilku osobom z sali wyrwał się nerwowy chichot.

– Kobiet nie wypada pytać o wiek! – zareagowała, lekko przedrzeźniając rozmówcę, i puściła oko do przełożonego. Sala znów zareagowała śmiechem i cichymi oklaskami. – Ale policjantka to co innego, prawda?

Tym razem usłyszała kaskadę wesołości. Stary wyraźnie się zarumienił i wycofał. Anna weszła na środek podestu, poprawiła naprędce ułożone włosy, mocniej chwyciła za mikrofon.

– Od kilku dni zastanawiałam się, co powinnam wam dziś powiedzieć. – Po sali przeszedł szmer, parę osób nieśmiało klasnęło w dłonie. – Proszę o zgaszenie tego światła. – Wskazała na jupiter świecący jej prosto w oczy. – Koniec już tego przesłuchania. – Zaśmiała się. Stary podszedł do rampy proscenium i wyłączył reflektor. – Po prostu chcę was wszystkich dobrze widzieć. Do pracy w firmie przyszłam prawie dwadzieścia pięć lat temu. Patrolówka, dochodzeniówka, kryminałka. Spędziłam tu wszystkie młode lata, ale niczego nie żałuję, choć na początku było mi naprawdę ciężko. Niewyobrażalnie. – Annie zadrżał głos. W tym momencie ucichły ostatnie szepty i ustał brzęk sztućców. – Na kursie poznałam między innymi szczegóły prawa karnego, prawa wykroczeń, nauczyłam się, jak prawidłowo zatrzymywać nieposłusznych obywateli, jak dokonywać oględzin, a przede wszystkim jak dbać o wizerunek policji. Ale to wszyscy wiemy. – Machnęła ręką, bo mówiła o oczywistościach. – Tylko nikt mnie nie nauczył, jak mam zjeść obiad z mężem, gdy przed chwilą w rozbitym tirze znalazłam pokiereszowane zwłoki, a zapach trupa spod nosa nie chce zejść przez kilka następnych dni. Nikt mnie nie nauczył, jak mam się bawić z synem, gdy wracam z mieszkania, w którym przez kilka dni przebywał dwulatek z martwą matką. „Przyzwyczaisz się”, mówili starsi koledzy. I co? I mieli rację, tylko że moja rodzina tego nie przetrwała – wielogodzinnych służb, świąt i niedziel poza domem, nieprzespanych nocy z powodu – tu zrobiła palcami znak cudzysłowu – stale „tymczasowych” braków kadrowych, wreszcie tych ciągle ważniejszych spraw. Bo nie umiałam się nie angażować, bo nie umiałam zostawić czegoś niewyjaśnionego. Bo przecież dla takich wariatek jak ja, ze szczególnie rozwiniętym poczuciem obowiązku, to praca jest najważniejsza. Dlatego tutaj, z tego miejsca, chcę przyrzec mojemu synowi, że tym razem dotrzymam obietnicy. I jeśli będzie tego chciał, spędzę z nim każde jego urodziny i nic mi już wtedy nie wypadnie. – Anna podniosła do góry dwa palce. Uspokoiła się, głos jej przestał drżeć, a nogi, do tej pory jak z waty, wypełniły się ołowiem. Panowała absolutna cisza. Nie tak zwykle wyglądają te pożegnania. Nie tego spodziewali się goście siedzący przy stołach. – A poza tym – zaczęła mówić weselszym tonem, co przyszło jej zaskakująco łatwo, jakby publiczne przeproszenie syna było rozgrzeszeniem – przeczytam te wszystkie książki, które zalegają na moich półkach, pojadę na wakacje i nie będę sprawiać wam kłopotu. – Znowu podniosła rękę na znak przysięgi, czym rozbawiła stremowaną publiczność. – I będę o was często myśleć, bo jesteście moją rodziną. Z nikim nie zjadłam tylu tłustych kebabów, sajgonek i leniwych z masłem. Szefie. – Ukłoniła się przed Starym, po czym wyszukała wzrokiem kilku mężczyzn i zwróciła się do nich: – Krycha, Kondzio, Kankan… Dziękuję wam, chłopaki, za te wszystkie lata. Praca z wami była dla mnie zaszczytem. – Ukłoniła się nisko. – Wszystkim tu zgromadzonym bardzo dziękuję. A teraz napijmy się, bo jak mówi Krycha, wódka nie lubi być ciepła!

Na sali rozległy się brawa, po czym Stary podszedł do Anny, podał jej prezent i pierwszy raz w życiu mocno ją przytulił. Wtuliła się w jego ramiona. Gdy brawa ucichły, zeszła z podestu i usiadła na honorowym miejscu. Podniosła kieliszek zmrożonej wódki, głośno odchrząknęła i powiedziała:

– To co, kochani, na zdrowie!

– Twoje zdrowie! – rzucił siedzący obok, ubrany w śnieżnobiałą koszulkę polo, dobrze zbudowany mężczyzna z kilkudniowym zarostem. – I pamiętaj, że na nas zawsze możesz liczyć!

– Wiem, Krycha, dobrze wiem. – Anna uśmiechnęła się i przechyliła kieliszek. Jednym ruchem wlała zawartość do gardła. Podkomisarz Kier miała mocną głowę i była dobrą kompanką do rozwiązywania osobistych problemów w towarzystwie procentów. Krycha pokazał kciuk, w sekundę utworzyli z Anną wspólny front. Już na pierwszy rzut oka było widać, że tworzą zgrany duet.

Atmosfera na sali się rozluźniła, w ruch poszły sztućce i talerze, a dookoła stołu zaczęli się kręcić kelnerzy z ciepłymi daniami. Restaurację wypełnił intensywny zapach mięs, który gryzł się z wonią perfum i wody kolońskiej. Dla starych policyjnych wyjadaczy to nie był jednak żaden problem.

– Wypas pierwsza klasa! – Siedzący po drugiej stronie stołu Kankan cmoknął przeciągle. – Jak dla mnie możesz częściej chodzić na emkę!

Anna patrzyła na zgromadzony tłum z nieukrywanym wzruszeniem. Kiwała głową i machała do niektórych przyjaźnie, wszyscy odwzajemniali te gesty. Gdy pierwsze dania zniknęły z talerzy, a goście zaczęli krążyć, łączyć się w grupki, wychodzić na papierosa i dało się słyszeć coraz głośniejsze salwy śmiechu, zdjęła marynarkę i zerknęła w głąb sali. Sięgnęła po szklankę coli z lodem i cytryną, po czym ruszyła do dwóch milczących gości po drugiej stronie stołu.

– Jak się czujesz, kochanie? – Położyła dłoń na ramieniu młodszego z nich.

– Mateczko droga, po co te dramy? – Pryszczaty chłopak nerwowo rozluźniał kołnierzyk, ewidentnie dusił się w obowiązkowym krawacie.

– Tristan, prosiłem cię – zareagował natychmiast jego sąsiad, starszy facet mocno przyprószony siwizną, w identycznie duszącym i źle zawiązanym krawacie.

– Ojczulku, przecież nic złego nie powiedziałem – odparł Tristan lekko piszczącym głosem. – Poza tym pora już zostawić to jakże zacne policyjne grono. – Spojrzał na zegarek i wymownie przewrócił oczami.

– Poczekajmy do czerwonego barszczu z krokiecikami, podobno są tu wyborne. – Ojciec Tristana się wyprostował.

– No właśnie, Janusz, jeszcze raz bardzo ci dziękuję za to wszystko. – Anna usiadła obok i omiotła salę wzrokiem. – Tylko tak się zastanawiam, czy nie za bardzo przekroczyliśmy budżet. Tyle dań, przystawek… Ten rachunek będzie astronomiczny.

– Daj spokój – przerwał jej i pogładził siwą brodę. – Niczego nie przekroczyliśmy, po prostu baw się dobrze. – Poprawił spinkę przy mankiecie. – Czasem zdaj się na byłego męża safandułę. – Janusz wyprostował plecy i uniósł wysoko brodę, a po chwili ujął dłoń Anny i ją pocałował. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu.

Janusz. Tyle razy miała dość jego powolności, filozofowania, dzielenia włosa na czworo. Tego zawsze spokojnego tonu i opanowania. Jakże często chciała, by się sprzeciwił, przeciągała strunę do granic wytrzymałości, a on ciągle wszystko rozumiał. I przytakiwał. Nawet gdy zażądała rozwodu, uznał, że skoro ma taką potrzebę, to nie będzie jej zatrzymywał. Z drugiej strony widziała, jak cierpi z powodu braku prawdziwego domu z oddaną żoną podającą o stałej porze ciepły obiad.

– Zaraz będziemy mieli tu prawdziwy mezalians. – Tristan odstawił kieliszek i wytarł purpurowe usta serwetką.

– A ty nie za dużo pijesz? – Anna próbowała nadać krytyczny ton swojej wypowiedzi, ale jej to nie wyszło.

Syn się zaśmiał.

– Rodzicielko najdroższa, ty naprawdę musisz iść na tę emeryturę, starsza pani z ciebie. – Chłopak, podobnie jak ojciec, sięgnął po dłoń Anny i ją pocałował.

– No już dobrze… – Ten gest sprawił jej przyjemność, aż się zarumieniła.

Choć większość zaproszonych osób znała jej rodzinę przynajmniej z opowieści, to gliniarze wydawali się mocno zaskoczeni obecnością syna i byłego męża. Znowu włożyłam kij w mrowisko, pomyślała i rozejrzała się po sali. W policji tak już jest, że rodzinę zabiera się tylko na oficjalne pikniki, a wszelkie okolicznościowe imprezy nie są dla cywilów. Wiedziała, że ją za to skrytykują, ale nie umiała postąpić inaczej. Poza tym mieli być tylko na początku, na części oficjalnej.

– Będę uciekał, trochę boli mnie głowa, a poza tym mam spotkanie. – Tristan jakby czytał jej w myślach, odsunął się i ściągnął krawat. – Ojczulku, zamknij drzwi tylko na górny zamek, bo cię nie dobudzę!

– A barszczyk? – Janusz nie zareagował na uwagę o planowanym późnym powrocie syna.

– Zjedz moją porcję, smacznego! Mamuś, zostań królową tego balu, bądź najwspanialszą damą kier. Na moje oko znajdzie się tu kilku asów. – Tristan zrobił usta w dzióbek, po czym wstał zamaszyście, ukłonił się, zmierzwił sobie fryzurę, rozpiął białą koszulę i wybiegł.

– A z kim on ma to spotkanie? – spytała Anna Janusza, nie spuszczając wzroku z oddalającego się raźnym krokiem syna.

– Nie wiem. – Janusz wzruszył ramionami. – Pewnie z jakimś kolegą ze studiów. Już chyba powinni podać ten barszczyk? Jak myślisz?

Anna położyła dłoń na jego ramieniu. Przyglądała mu się z zaskakującą dla niej samej czułością. Tak naprawdę całe życie był dla tej dziwnej, popękanej rodziny wsparciem, bez względu na to, w jakiej znajdowali się sytuacji. Może właśnie ta jego troska, opiekuńczość i znaczna różnica wieku pomiędzy nimi sprawiły, że dość szybko z kochanka i męża zamienił się w kogoś w rodzaju praojca. Ich małżeństwo od początku było pomyłką, ale przecież gdyby nie Janusz, nie byłoby Tristana. Pogładziła byłego męża po siwej brodzie, lecz nie odwzajemnił jej czułości, zajęty smakowaniem właśnie przyniesionego przez kelnera barszczyku. Kiwał głową, trochę mlaskał, był wyraźnie zadowolony z wyboru menu.

Anna zrozumiała, że jej eksmąż właściwie nigdy się nie zmienił. Lubił kosztować potrawy, zastanawiać się nad składnikami, proporcjami, sposobem przyrządzenia, podczas gdy ona zwykle jadła w pośpiechu, zatopiona myślami we właśnie prowadzonych sprawach. Nie przywiązywała wagi do jedzenia. Z jednym wyjątkiem – zupa zawsze musiała być podana bardzo gorąca.

Przypomniała sobie, jak wyglądało ich pierwsze spotkanie w wydziałowej czytelni, gdy rozpoczęła studia. Nie radził sobie z kartami, długo szukał książek. Myślała wtedy, że jest tak bardzo zagubiony, bo dopiero zaczął tam pracę po przeniesieniu z biblioteki WAT-u, co – jak jej się wydawało – przyjął bez większego sprzeciwu. Taki właśnie był, nigdy nie dyskutował z losem. Rozczulił ją ogromną chęcią pomocy i niezwykłą uprzejmością kontrastującą z szorstkim zachowaniem wykładowców z policyjnego kursu podstawowego w Poznaniu. Czuła się z nim tak bezpiecznie i wyjątkowo, jak gdyby była małą księżniczką. Psycholog pewnie by powiedział, że dziecko w niej tęskniło do ojca. Może i tak, potwierdziła w myślach tę tezę, wpatrując się w konsumującego krokiety byłego męża.

– A ty nic nie zjesz? – Głos Janusza wyrwał ją z zamyślenia, aż mimowolnie podskoczyła.

– Za chwilę, muszę się oswoić. – Anna rozejrzała się po sali, zatrzymując wzrok na Kankanie, który trzymając wysoko kieliszek, krzyknął: „Zdrowie gospodyni!”. Powinna zająć się pozostałymi gośćmi, no i obecność rodziny na takiej imprezie to jednak ewenement. Janusz natychmiast to zauważył.

– Na mnie już czas, muszę się położyć. – Podniósł serwetkę z kolan, otarł kąciki ust i zaczął ją składać. – Wracaj do swoich asów! – Uśmiechnął się i wstał.

Anna wspięła się na palce i szepnęła mu do ucha:

– Dziękuję.

Rok 2001, grudzień

Notatka prasowa: SAMOBÓJCA NA MOŚCIE

We wczesnych godzinach wieczornych 12 grudnia przejeżdżający warszawskim mostem Gdańskim patrol policji zauważył młodą kobietę stojącą za barierkami. Policjanci zatrzymali radiowóz i podeszli do desperatki. Funkcjonariuszom z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego z komendy na Pradze-Południe udało się porozmawiać z kobietą.

Wydawało mi się, że ten dzień ciągnie się nieubłaganie. Kończyliśmy z Kornelem ponad dwunastogodzinną służbę, byliśmy głodni, zziębnięci i marzyliśmy o gorącej herbacie, która rozgrzałaby żołądek i dłonie. Ostatnie godziny spędzone na zabezpieczaniu niewielkiej demonstracji dały nam w kość. Nawet nie wiem, o co tym ludziom chodziło, było mi wszystko jedno. Od dłuższego czasu nie miałam czucia w palcach u stóp i marzyłam tylko o tym, by wrócić do domu. Spojrzałam na zegarek – dochodziła osiemnasta, miałam jeszcze ponad pół godziny. Wszystko na spokojnie. Tristan był na urodzinach u kolegi z przedszkola, a Janusz musiał wyjechać na dwa dni, dlatego umówiliśmy się, że to ja odbiorę małego z jego pierwszej i najważniejszej imprezy. Ale się cieszył, kiedy powiedziałam mu o tym rano. Mimo przemarznięcia poczułam rozlewającą się falę ciepła. Uśmiech mojego synka będzie dziś dla mnie najwspanialszym prezentem. Przez te cholerne obowiązki wciąż mam dla niego tak mało czasu, ale kiedy wreszcie przeniosę się z patrolówki, będzie inaczej. Przecież nie mogą mnie tu wciąż trzymać; inni ludzie idą dalej, a ja tkwię w niej jak za karę… Ale dam radę. A potem znów zaczniemy spędzać wspólnie weekendy, będę odprowadzać Tristana do szkoły, kolorować z nim te wszystkie okropne dinozaury, które tak pokochał. Zapomni o tym, co teraz. Mam nadzieję.

– Co się tak szczerzysz? – usłyszałam nagle głos Kornela, mojego partnera.

– Patrz przed siebie, Nitoń, ślisko jest, znowu sypie! – fuknęłam na niego, by zmienić temat.

Kornel nie był dobrym kierowcą, ale mnie nigdy nie udało się usiąść za kółkiem radioli. Odwróciłam wzrok, kiedy wjeżdżaliśmy na most Gdański. Sunęliśmy powoli, bo przez tę pogodę zrobił się straszny korek. Nagle w tle zauważyłam rozmazaną postać, miałam wrażenie, że ktoś niebezpiecznie pochyla się w stronę wody.

– Zatrzymaj się! – krzyknęłam do Kornela. – Skoczek! – Pokazałam dłonią przed siebie. Teraz już wyraźnie widziałam, że to kobieta. – Stoi za barierką!

– Dobra, zgłaszam do dyżurnego, niech przysyłają negocjatorów – westchnął partner i sięgnął po telefon.

– Zatrzymaj się! – krzyknęłam. – Ona chyba jest w ciąży! – dodałam i złapałam za klamkę. Drzwi radiowozu otworzyły się szeroko. Do środka wpadał śnieg.

– Nie masz uprawnień, Anka. Kurwa! – Kornel mimo puszczonej wiązanki zatrzymał samochód.

– Zanim ktoś tu dojedzie, ta kobieta skoczy. Dawaj! – Wypadłam z samochodu.

Kornel miał rację. Nie miałam uprawnień i brałam na siebie ogromne ryzyko.

Zaczęło mocniej wiać, kobieta kołysała się za barierką. Rzuciłam się do biegu, serce waliło mi jak oszalałe. Nie wiedziałam, co mam do niej powiedzieć. Zwolniłam, żeby nie wyczuła mojego zdenerwowania i pośpiechu. Musiałam być spokojna. Podeszłam bliżej, całkiem powoli.

– Nie podchodź! – krzyknęła. Jej głos świsnął na tle szumu samochodów niczym bat.

Zatrzymałam się. Kątem oka obserwowałam i ją, i otoczenie. Drobna blondynka z dużymi, wystraszonymi oczami. Była w moim wieku, miała jakieś dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat, ubrana w skromny płaszcz i wełnianą sukienkę, z pewnością dawno już zmarzła. Gołymi rękoma trzymała się zimnej barierki, a jej stopy, obute w jesienne mokasyny, od czasu do czasu ślizgały się po oblodzonej nawierzchni. Była w jakimś szóstym, siódmym miesiącu ciąży.

– Jasne. – Pokiwałam głową, podniosłam dłonie w geście poddania i zamarkowałam odwrót. Kobieta się uspokoiła, co dodało mi odwagi. – Jak masz na imię? – spytałam z lękiem. Miałam nadzieję, że ci cholerni negocjatorzy są już w drodze. Kątem oka dostrzegłam Kornela. Trzymał przy uchu słuchawkę, chodził wzdłuż radiowozu i nerwowo palił papierosa. Pomóż mi, poprosiłam w myślach. Mój partner miał większe doświadczenie, to on powinien rozmawiać, nie ja. W końcu spotkaliśmy się wzrokiem. Pokazał mi na migi zarzucanie wędki. Wiedziałam, co to znaczy. Kobieta powiodła wzrokiem i też go w końcu dojrzała.

– Jeśli on zrobi choćby jeden krok w moją stronę, to skoczę! – krzyknęła i machnęła stopą. – Mężczyźni są jak padlina – dodała w końcu i dostawiła nogę.

Już wiedziałam, że muszę tam zostać sama. Pokazałam mu dłonią, by nie podchodził, i wróciłam do mojej rozmówczyni. Nieznacznie się przysunęłam.

– Nie podejdzie, bądź spokojna. Wszystko zostanie między nami, kobietami. – Uśmiechnęłam się do niej i znowu podeszłam.

– No właśnie…

– Jak masz na imię? – zagadnęłam ponownie, szukając w myślach dobrych pytań. Nic mi nie przychodziło do głowy. Bałam się, że sprowokuję ją do skoku.

– Sylwia, a ty? – Ku memu zaskoczeniu odpowiedziała od razu. Objęła dłońmi barierkę.

– Anka, miło mi cię poznać.

– Jesteś policjantką, tak? – Zerknęła na mój czarny mundur, którego nienawidziłam. Przytaknęłam. – Aha, a skąd się tu wzięłaś?

– Przejeżdżaliśmy z kolegą i cię zobaczyłam.

– No patrz, tyle osób tu przejeżdża i nikt się mną nie zainteresował. Ale co się dziwić. – Wzruszyła ramionami. – Kto by tam zwracał na mnie uwagę. – Znowu mocno nachyliła się w stronę Wisły.

– Wiesz, każdy ma czasem gorszy dzień. Nie jest ci zimno, Sylwia? – Zerknęłam na jej sine dłonie bez rękawiczek.

– Jest, i to bardzo, ale to przecież nikogo nie obchodzi.

– Mnie obchodzi – odparłam z wyraźną troską w głosie i skanowałam pamięć. Próbowałam przypomnieć sobie cokolwiek z kursu podstawowego, z tego, jak należy postępować z osobą w kryzysie manifestującą zamiar popełnienia samobójstwa. Ze stresu miałam białą plamę przed oczami, została mi tylko intuicja. – Nie chciałabyś się napić ciepłej herbaty, gdzieś się ogrzać? – spytałam i w tym momencie z mojej kieszeni dobiegł dźwięk dzwoniącej komórki. Wyraz twarzy Sylwii w sekundę się zmienił. W jej oczach zagościł gniew, zacisnęła usta. Przygniotłam łokciem kanciastą nokię, aż wreszcie zamilkła. – Bardzo zmarzłaś – dodałam, wracając do tematu.

– Tak, zimno mi.

– Chodź ze mną. – Wyciągnęłam rękę, ale ona zareagowała jak w panice. Poślizgnęła się na podeście. Kurwa. To nic nie da. Cofnęłam się.

– Nie odchodź… – powiedziała ciszej, wpatrując się we mnie.

Moja nokia zaczęła wibrować, ale nim wydała dźwięk, udało mi się go stłumić.

– Nigdzie się nie wybieram – odparłam, wzruszając ramionami. – Będę tu z tobą, ile zechcesz. Powiesz mi coś o sobie?

– Nie ma co opowiadać…

– E, nieprawda. Który miesiąc? – Pokazałam wzrokiem na jej brzuch.

– Siódmy.

– Chłopiec czy dziewczynka, już wiesz? – Sylwia pokręciła głową. – To mówmy dzidziuś, okej? – Przytaknęła. – Maluchowi też jest zimno…

– Wiem, ale nic na to nie poradzę. Zaraz to wszystko się skończy i będziemy już w niebie. – Spojrzała w górę. Coraz głośniej szczękała zębami.

– Chcesz, to dam ci swoją kurtkę, podejdź do mnie. – Zrobiłam zapraszający ruch dłonią i zaczęłam się rozpinać.

– Nie, nie. Jesteś bardzo miła, ale mnie już nic nie trzeba.

Miałam wrażenie, że ciągle wracam do punktu wyjścia; że robiąc krok w przód, jednocześnie cofam się o dwa. Narastała we mnie bezsilność, a Sylwia coraz bardziej kuliła ramiona. Zaczęła płakać. Kątem oka dostrzegłam ekipę negocjatorów. Dali mi znać, bym się wycofała.

– Sylwia, widzisz tę wysoką babkę? – Wskazałam palcem na tłumek przy radiowozie. – To jest psycholog, bardzo fajna i mądra kobieta. Poproszę, by tu do ciebie przyszła, dobrze? – Drgnęłam, ale ona nagle się wyprostowała i znowu niebezpiecznie wychyliła się za krawędź mostu.

– Z nikim nie będę rozmawiać. Jak tam pójdziesz, to od razu skoczę! – krzyknęła rozpaczliwie. Po jej policzkach płynęły łzy. – Nie możesz mnie zostawić – dodała, gdy zauważyła, że jednak zostaję.

Przysunęłam się bliżej. Jeszcze dwa metry i będę mog­ła ją złapać, ale kolejne długie minuty nie przynios­ły żadnego przełomu. Podrzucałam jej różne tematy, krążyłam wokół jej stanu, wciąż jednak byłam w punkcie wyjścia. Wspomniała o ojcu dziecka, który ją zostawił, o przemocy, biedzie, o tym, że nie ma dokąd pójść. Podsuwałam jej rozwiązania, lecz nic to nie dało. Miałam wrażenie, że za chwilę obydwie się wykończymy i zamarzniemy na śmierć.

– Sylwia – powiedziałam wreszcie, trzęsąc się z zimna. – Jak tak dalej pójdzie, to dostaniesz zapalenia płuc, a twój dzidziuś może tego nie przeżyć. Przecież nie chcesz, żeby tak się stało, prawda? Ten maluch będzie cię kochał ponad wszystko. Wiem, że teraz jest ci ciężko, ale to minie, zapewniam cię. Twoje życie nabierze sensu, o jakim wcześniej nie miałaś pojęcia. Będziesz tak silna, że już nikt cię nie zrani, wiesz? Ten, przez którego tu stoisz, nie może wygrać, teraz ty musisz być silna za dwoje. Sylwia, dam ci rękawiczki… – Wyciągnęłam dłoń, a kobieta się do mnie uśmiechnęła. Podeszłam bliżej, aż w końcu złapałam ją za rękę. Po chwili objęłam jej zmarznięte ciało. Nim się obejrzałam, policjanci złapali ją za ubranie i wciągnęli na chodnik. Poczekałam, aż zabierze ją karetka pogotowia. Uśmiechnęła się do mnie, nim wjechała na noszach do środka.

– Jeśli to będzie dziewczynka, dam jej na imię Ania – szepnęła i dotknęła brzucha.

Byłam poruszona.

Powłócząc nogami, ostatkiem sił wsiadłam do radiowozu. Koledzy bili mi brawo, klepali mnie po ramieniu, ale ja byłam jak sparaliżowana. Spojrzałam na zegarek i poczułam, jak robi mi się słabo. Zaschło mi w ustach, a w klatce piersiowej zagnieździł się lęk wielkości orzecha włoskiego. Sztywnymi dłońmi wyjęłam komórkę z kieszeni. Siedem nieodebranych połączeń i trzy wiadomości tekstowe: „Tu rodzice Kuby, prosimy pilnie odebrać Tristana”, „Tristek bardzo płacze, prosimy się pospieszyć”, „Udało nam się go uśpić, jutro przyprowadzimy T do przedszkola. Proszę już nie przyjeżdżać”.

Kurwa mać! Tristan nigdy nie spał poza domem, nie lubił zmian otoczenia i braku choćby jednej czynności z jego wieczornego rytuału. Czułam, jak rośnie mi w gard­le wielka klucha, miałam wrażenie, że się uduszę.

– No, teraz to na pewno dostaniesz przeniesienie. – Kornel przerwał ciszę głosem pełnym podziwu. – Dobra robota, Kier, naprawdę! – dodał i poklepał mnie po ramieniu.

Pokiwałam głową z udawaną radością. Miałam ochotę umrzeć. Dwa miesiące temu przyrzekłam mojej rodzinie, że już nigdy nie zawiodę. No i proszę, potrzebowałam tylko sześćdziesięciu dni, by po raz kolejny się przekonali, że nie dotrzymuję słowa.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI