Król. Część I - Grażyna Adamczyk - ebook + audiobook

Król. Część I ebook i audiobook

Grażyna Adamczyk

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Minęło kilka wieków, odkąd III wojna światowa zebrała swoje śmiertelne żniwo i przepędziła ludzi z Ziemi. Na innych, odległych planetach i w innej czasoprzestrzeni udało się z trudem odbudować to, co niegdyś nazywano domem. Ale historia lubi się powtarzać, a nad jedną z zamieszkałych przez ludzi planet zbierają się czarne chmury...

Na szczęście pojawia się ktoś, komu zależy na zaszczepieniu w ludziach dobroci. Ktoś, kto w tych trudnych czasach kieruje się głównie troską o drugiego człowieka. Czy będzie miał dość siły, by przeciwstawić się siłom zła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 55 min

Lektor: Tomasz Sobczak
Oceny
4,3 (7 ocen)
3
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mamutek72

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawy pomysł na fabułę. książka lekka a akcja płynie dość wartko. mnie się podobała.
00
Magwikdalen

Dobrze spędzony czas

Dobry pomysł, bardzo ciekawa fabuła, wciągający wątek, czyta się jak pierwsze książki SF, z dziecięcym zachwytem. Czekam na ciąg dalszy.
00

Popularność




PROLOG

Świat, jaki znany jest człowiekowi, przestanie kiedyś istnieć… Każda chwila przybliża ten koniec, ale nikt nie wie, kiedy on nastąpi…

Ludzie nie potrafią wyciągać wniosków z historii, nie chcą się z niej uczyć. Ogromne zło, jakie czynią, zawsze do nich wraca, ale oni obwiniają za to innych, nigdy siebie samych…

***

Wybuchła III wojna światowa – największa i najstraszniejsza z wojen…

Nikt jej nie wygrał. Pochłonęła wiele ofiar, dając w zamian wielkie cierpienie. Nie był to jednak koniec ludzkiej niedoli. Zatraceni w nienawiści i egoizmie ludzie nie spostrzegli, że uśmiercali też Ziemię, swoją planetę Matkę. W konsekwencji utracili ją na zawsze…

Ludzkość posiada jednakże zdolność do wielkich, twórczych czynów w obliczu tragedii. Potrafi się poświęcać. Ma też silny instynkt samozachowawczy. To właśnie dzięki niemu zdobyła się na odwagę szukania nowego miejsca do życia w niezmierzonej przestrzeni kosmicznej.

Znalazła tam o wiele więcej, niż się spodziewała…

Pod koniec XXI wieku odkryto w kosmosie tunele czasoprzestrzenne, zwane portalami. Umożliwiły one statkom kosmicznym przenoszenie się na olbrzymie odległości w ciągu zaledwie kilku minut. Dzięki temu znaleziono planetę bardzo podobną do Ziemi. Nazwano ją Gają i założono na niej pierwszą kolonię.

Podróżowanie między układami, a nawet galaktykami, stało się możliwe i dostępne dla wszystkich. W miarę odkrywania nowych miejsc w przestrzeni kosmicznej, sporządzano odpowiednie mapy, zaznaczając lokalizację konkretnych portali. Mapy udostępniano każdemu i wciąż je aktualizowano.

Mimo znajdowania kolejnych, nadających się do zamieszkania planet, centrum nowego świata pozostała Gaja z Układu Lustrzanego, leżącego na Drodze Mlecznej. Zbudowano na niej cywilizację, wzorując się na tej sprzed wojny.

Ludzie różnych narodowości, tworząc nowe społeczeństwa, wymieszali się między sobą. Przewodzący społeczeństwu liderzy, aby ułatwić ich porozumiewanie się, wprowadzili dla wszystkich obowiązek znajomości mowy wspólnej, która powstała spontanicznie, jeszcze na Ziemi, na bazie języków angielskiego i hiszpańskiego. Mowa wspólna stała się językiem urzędowym na Gai i na wielu innych planetach.

Problem języka rozwiązano, jednak początkowo powodem wielu nieporozumień była niemożność rozmówienia się w sprawie określenia czasu. Z powodu różnorodności układów i planet, ich położenia względem siebie i odległości, każde odpowiadające im „doba” i „rok” miały inną długość. W końcu postanowiono zachować rok ziemski jako jednostkę podstawową i uniwersalną. Wynaleziono wzór, który przeliczał czas lokalny na czas ziemski. Lata życia wszędzie jednakowo odmierzano zatem rokiem ziemskim. Ludzie szybko przywykli do różnic czasowych i nauczyli się z nimi żyć.

Ze względu na to, iż w pierwszych latach nowej ery niemal cała myśl techniczna i przemysł skupione były na budowie i doskonaleniu statków kosmicznych, poziom życia osiedleńców był dużo niższy niż na Ziemi w XXI wieku. Z powodu braku odpowiednich środków, budując domy, uprawiając ziemię, hodując zwierzęta i produkując sprzęty codziennego użytku, korzystano z prymitywnych technologii. W nowym świecie nie było robotów, telefonów komórkowych ani Internetu. Ludzie mogli liczyć tylko na własne siły, organizując sobie życie od podstaw. Pracowali więc ciężko, w pocie czoła, tak jak ich praprzodkowie, którzy ujarzmiali niegdyś Ziemię.

Troska o wyżywienie i dach nad głową nie była jedynym priorytetem. Przed ludźmi stanęło jeszcze jedno ważne zadanie. Musieli odtworzyć własną populację, znacząco zdziesiątkowaną przez wojnę. Na szczęście nikogo nie trzeba było do tej pracy namawiać, a jej efekty były imponujące. W roku 2190, osiemdziesiąt siedem lat po tym, jak ostatni statek kosmiczny opuścił Ziemię na zawsze, ludność przekroczyła siedem miliardów. Trzysta lat później, według oficjalnych danych, ludzi było dwukrotnie więcej. Oczywiście była to tylko szacunkowa liczba. Władze mieszkające na Gai nie miały możliwości dokonania spisu ludności na wszystkich planetach. O istnieniu wielu kolonii nawet nie wiedziano.

W 2189 roku powstała Federacja z siedzibą władz w Neourbus, stolicy Gai. Początkowo w skład Federacji wchodziły trzy planety: Gaja, Zytron i Maleas. W miarę upływu lat Federacja rosła, stając się prawdziwą potęgą…

***

Niezliczone Układy przestrzeni kosmicznej kryły wiele skarbów w postaci dóbr naturalnych danych przez Stwórcę. Większość z tych materiałów niczym nie różniła się od tych, które występowały na Ziemi. Niektóre zadziwiały odkrywców, ale składały się ze znanych człowiekowi substancji, więc szybko powszedniały. Prawdziwą sensację natomiast wywołało odkrycie tajemniczej materii o niezwykłych właściwościach. Nazwano ją calitinem. Początkowo wyrabiano z niego jedynie biżuterię, ze względu na walory estetyczne. Później zaczęto wykorzystywać go do bardziej praktycznych celów. Ostatecznie ludzie uznali go za najcenniejszą rzecz, jaką poznali.

Calitinu nie można było w żaden sposób zaszufladkować. Nie był właściwie metalem, choć na taki wyglądał i w stanie aktywnym posiadał jego cechy. Był nieco lżejszy od złota. Kolorem przypominał platynę i jednocześnie opal, ale był od nich o wiele ładniejszy. Błyszczał tajemniczo w słońcu, mocniej w sztucznym świetle i tym pochodzącym od ognia. W ciemności świecił. W swoim pierwotnym stanie spoczynkowym posiadał stałą temperaturę zbliżoną do ciepłoty ludzkiego ciała. Zachowywał się wtedy jak izolator, ale był bardzo twardy i praktycznie niezniszczalny. Nie można go było zarysować, zgnieść, ani rozerwać, stopić w wysokiej temperaturze, ani zamrozić. Nic do niego nie przywierało. Nie reagował na kwasy ani na żadne inne substancje. Jedyne, na co był wrażliwy, to fale dźwiękowe o ściśle określonej częstotliwości. To one wybudzały go, zmieniając jego strukturę na aktywną. Stawał się wtedy metalem i poddawał obróbce. Przedmiot wykonany z calitinu można było potem z powrotem wprowadzić w stan pierwotny. Można było też zostawić go w stanie aktywnym, w którym spełniał określone funkcje.

Calitin można było też „programować” przy użyciu różnych częstotliwości fal, a dzięki temu sprawić, że dwie różne, idealnie płaskie i gładkie powierzchnie z niego wykonane, przywierały do siebie z siłą większą od tej, z jaką przywierały półkule magdeburskie. Proces był odwracalny.

Calitin znajdowano na niektórych planetach, nadających się do zamieszkania bądź nie, w formie małych, płytko osadzonych podziemnych złóż. Pierwotnie natrafiano na nie przypadkowo, podczas innych wykopalisk. Później opracowano metodę szukania calitinu przy wykorzystaniu echolokacji.

Calitin był pożądany, a ci, którzy byli w jego posiadaniu, mogli uważać się za bogaczy. Bogactwo zaś dawało władzę…

Choć Federacja usilnie szukała planety, na której calitin znajdowałby się w większych ilościach, nie udało jej się takowej odnaleźć. Istniało przypuszczenie, że takiej planety po prostu nie ma. Kiedy zaczęto utwierdzać się w tym przekonaniu, niespodziewanie świat obiegła elektryzująca wiadomość. Cenna materia, w postaci olbrzymich podziemnych złóż, występowała na wszystkich siedmiu planetach Układu Seraficznego.

Układ ten, niestety, był już zamieszkany przez hermetyczną społeczność, której przewodził bezwzględny klan Messanów. Przez długi czas ukrywali oni fakt posiadania wielkiego skarbu, aby móc w spokoju zadomowić się na głównej planecie układu i utworzyć kolonie na pozostałych sześciu. Na Edenie zbudowali Fort Max, olbrzymią fortecę, będącą ich stolicą i siedzibą króla. Zadbali o ochronę układu, uzbrajając się po zęby.

Mając calitin, mogli kupić wszystko, czego chcieli.

Federacja, nie mając pojęcia, co kryje Układ Seraficzny, nie interesowała się nim ze względu na to, że jego planety były nieprzyjazne – gorące i kamieniste, ze skąpą roślinnością. Lud tam osiadły różnił się znacząco swoją kulturą od reszty świata, więc Federacja nie zabiegała, aby przyłączyć go do siebie. Zresztą sami Edeńczycy okazywali wrogość ludziom nienależącym do ich społeczności, czym zrażali do siebie wszystkich. Mogli więc, nie niepokojeni przez nikogo, utworzyć własne królestwo. Dopiero kiedy poczuli się pewni swego, pochwalili się bogactwem i zwrócili tym na siebie oczy reszty świata.

Według obowiązującego prawa, niezamieszkana planeta przechodziła na własność pierwszych jej mieszkańców. Zatem Układ Seraficzny należał wyłącznie do Edeńczyków i Federacja nie miała możliwości, aby zagarnąć calitinowe planety dla siebie. Zmuszona była uznać Królestwo Edenu i traktować je jak partnera, z którym prowadzi się interesy.

Eden miał mało gleb nadających się pod uprawy, dlatego kupował żywność i inne produkty od obcych państw. Płacił calitinem, toteż chętnych do handlu nie brakowało. Władze z Neourbus bardzo szybko postarały się więc o to, aby bogate królestwo wolało współpracować z nimi.

Federacja była potęgą, która rościła sobie prawa do rządzenia całym Nowym Światem. Państwa i społeczności, które do niej nie należały, uznawały jej przewagę i nie próbowały się jej przeciwstawiać – po prostu schodziły jej z drogi, a ona łaskawie pozwalała żyć im jak chcieli. Sytuacja z Układem Seraficznym okazała się nieco inna. Edeńczycy nie bali się Federacji – tylko przed swoim królem padali na twarz, a ten wysoko nosił swoją głowę, nazywając liderów Federacji swoimi przyjaciółmi…

Królestwo Edenu nie było jednak jedynym królestwem…

Kilkadziesiąt lat przed powstaniem Federacji, pewna pogardzana przez resztę społeczeństwa grupa ludzi opuściła Układ Lustrzany w poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby żyć w spokoju, zgodnie ze swoimi przekonaniami. Przewodził im Honoriusz Ildanahoe, człowiek skromny, o dobrym sercu, ale z silnym charakterem. Wiedzeni przeznaczeniem, znaleźli piękną, zieloną planetę, która stała się ich upragnionym domem. Nazwali ją Ker-Ker.

Honoriusz stworzył na niej szczęśliwe społeczeństwo, żyjące w prawdziwej harmonii. Wieść o tym bardzo szybko dotarła do Gai i innych planet. Wielu ich mieszkańców zaczęło opuszczać swoje domy i osiedlać się na Ker-Ker, powiększając tworzące się pod wodzą Ildanahoe wyjątkowe państwo.

Kerkeranie docenili swojego przywódcę i pod koniec jego długiego życia obwołali go królem, dając tym samym początek wspaniałemu Królestwu…

ROZDZIAŁ 1

ROK 2522, SALVE, STOLICA KER-KER, JEDNEJ Z DWÓCH ZAMIESZKAŁYCH PLANET UKŁADU DIAMENTOWEGO

Homstel, siedziba królów Ker-Ker, mimo iż dziewiętnaście lat wcześniej utraciło prawowitego dziedzica, ostatniego potomka Ildanahoe, wciąż wyglądało tak jak za życia króla Filipa. Obecny gospodarz całej posiadłości, namiestnik Benjamin Saton, nie był może wymarzonym władcą Ker-Ker, ale o Homstel dbał jak o swoją własność.

Homstel nie było tylko królewskim domem – żyło tam i pracowało kilka setek ludzi. Całość kompleksu zbudowano na skraju rozległego wypiętrzenia, powstałego w wyniku uskoku. W dole, u podnóża wzniesienia, położona była kilkumilionowa stolica Ker-Ker, Salve. Z miasta na górę, do bram Homstel, prowadziła stroma, kręta droga wyżłobiona w ścianie zbocza, ale rzadko z niej korzystano, bo łatwiej i szybciej dostać się tam można było drogą powietrzną.

Oczywiście to pałac był najważniejszym budynkiem w Homstel, choć wybudowano go na samym końcu. Posiadał trzy kondygnacje naziemne oraz jedną częściowo podziemną. W rzucie przypominał literę C, której boczne skrzydła znajdowały się na tylnej elewacji. Postawiono go obok prostokątnego zamku, najstarszej budowli Homstel, i połączono z nim szerokim, przeszklonym łącznikiem. Choć pałac zazwyczaj kojarzony jest z przepychem, ten akurat kojarzył się bardziej z umiarem i elegancją. Jego największą ozdobą były wysokie i proporcjonalnie wąskie okna, zaokrąglone na górze.

Pałac i zamek otaczały piękne ogrody z elementami małej architektury. Elewację zamku porastały zielone pnącza, nadając całości tajemniczego wyglądu.

W tyle, za zamkiem, pałacem i ogrodem stały zabudowania gospodarcze, sportowe oraz z mieszkaniami dla służby. Był tam też plac zabaw dla dzieci. Dalej znajdował się park z olbrzymimi drzewami, a za nim zaczynały się koszary, gdzie stacjonowali obrońcy Homstel. Nieco z boku, bliżej miasta, rozciągały się łąki z rzadka usiane samotnymi drzewami. Umiejscowiono tam duże lądowisko dla transportowców wraz z zapleczem. Po przeciwnej stronie, wśród lasu wiła się rzeka, wypływająca z jeziora leżącego za koszarami. Rzeka, dopływając do skraju uskoku, tworzyła wodospad, a dołem płynęła dalej przez miasto.

Homstel górowało nad stolicą i było widoczne prawie z każdego jej miejsca. Z królewskiej siedziby natomiast można było podziwiać panoramę pięknej Salve, tonącej w bujnej roślinności, z czego miasto słynęło. Zresztą cała Ker-Ker była żyzna, zielona i miała łagodny klimat.

Ker-Ker zaliczała się do planet, na których żyło się najlepiej. Zawdzięczała to kilkusetletniemu panowaniu królewskiego rodu Ildanahoe. Dla wszystkich królów z tej dynastii, począwszy od Honoriusza, a skończywszy na Filipie, priorytetem zawsze było dobro poddanych.

Kerkeranie ufali swoim królom i oddali się im całkowicie pod opiekę, ślubując bezwzględne posłuszeństwo. Mając władzę absolutną, ale nigdy jej nie nadużywając, Ildanahoe stworzyli królestwo silne i sprawiedliwe, będące powodem do dumy wszystkich jego mieszkańców.

***

Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych… Czasem jednak tych ludzi bardzo brak.

***

Filip Ildanahoe zginął w 2503 roku wraz ze swoją rodziną w katastrofie powietrznej kilkadziesiąt kilometrów od ukochanego Homstel.

Strata, jaką poniosło wtedy Ker-Ker, była ogromna i nieodżałowana. Kerkeranie nie przypuszczali, że może kiedykolwiek zabraknąć Ildanahoe, a kiedy to się stało, poczuli się osieroceni i zagubieni.

Zanim jednak naród zdołał otrząsnąć się z żałoby, Ker-Ker zyskało namiestnika. Został nim Benjamin Saton, kanclerz zmarłego Filipa. Znaleźli się tacy, którzy widzieli w nim nowego króla, ale nie udało się doprowadzić do jego koronacji.

Śledztwo w sprawie śmierci Królewskiej Rodziny wykazało, że przyczyną katastrofy transportowca była ukryta wada silnika.

Miejsce tragedii zostało dokładnie przeszukane. Zidentyfikowano ciała Królewskiej Pary, ale nie można było odnaleźć żadnych szczątków Honoriusza, ich kilkumiesięcznego syna. Był jedynym dzieckiem na pokładzie, a znaleziono jedynie ciała dorosłych. Według hipotezy miał spłonąć doszczętnie, ale istniało domniemanie, że mógł cudem ocaleć. To domniemanie wystarczyło, aby w ludzkich sercach zatliła się nadzieja, że Ildanahoe żyje i wróci kiedyś do domu.

Mając nadzieję na powrót królewskiego dziedzica, ludzie zaakceptowali Satona jako tymczasowego zastępcę. Lata jednak mijały i nadzieja zaczęła umierać, aż w końcu do ludzi dotarło, że Ker-Ker nigdy nie będzie już takie, jak dawniej…

***

Duże skrzydła drzwi wejściowych rozsunęły się i do przestronnego, gustownie urządzonego gabinetu namiestnika wszedł wysoki, przystojny brunet, ubrany w ciemny, elegancki garnitur. Nie spiesząc się, postąpił kilkanaście kroków po wypolerowanej, kamiennej posadzce i zatrzymał się przed ogromnym biurkiem z egzotycznego drewna, za którym siedział Benjamin Saton.

– Aa… Rankor – powiedział namiestnik, podnosząc na sekundę wzrok znad dokumentów, które właśnie podpisywał. – Czekaj, już kończę – dodał i skupił się na papierach, podawanych mu przez stojącego obok sekretarza, Rufusa Mossa.

Moss taksująco spojrzał na przybysza i wykrzywił usta w wyrazie niechęci. Ten to zauważył i uśmiechnął się do siebie pod nosem. Wiedział, że Rufus miał kompleksy, bo był niskim, krępym mężczyzną z łysiną. Zazdrościł Rankorowi szczupłej, wysportowanej sylwetki i modnie przystrzyżonych, gęstych, lśniących włosów.

– Skończyłem – oznajmił Saton, odkładając pióro. – Każ to rozesłać jak najszybciej – polecił sekretarzowi. Moss zabrał z biurka dokumenty, skłonił się przed namiestnikiem i wycofał się. Zanim wyszedł z gabinetu, zdążył obrzucić bruneta pogardliwym spojrzeniem.

– Nie polubił cię – stwierdził Saton, gdy zostali sami z Rankorem. – Widać nie na wszystkich działa twój urok…

– To zabrzmiało tak, jakbym stosował na ludziach jakieś sztuczki…

– Na ludziach może ich nie stosujesz, ale na pewno stosujesz je na kobietach… Coś ty zrobił naszej Mercedes?

– Ależ nic jej nie zrobiłem…a kobiety, to też ludzie i należy im się szacunek. Kto wie, czy nie bardziej niż nam…

– Właśnie o tym mówię. Masz podejście do kobiet… Dziwię się tylko, że wciąż jesteś kawalerem. Nie wyglądasz na tyle, ale zdaje się, że masz już czterdzieści lat…

– Skończyłem w zeszłym miesiącu. Chyba nie wezwałeś mnie, panie, bo chcesz mnie wyswatać?

– Nic mi do tego. Wezwałem cię, bo chcę się upewnić, że w sprawie dzisiejszego przyjęcia wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Nie może być żadnej wpadki.

– Wszystko gotowe, jak zawsze, mój panie…

– Nie ma być jak zawsze! – uniósł się namiestnik – ma być idealnie. Dopilnuj wszystkiego osobiście.

– Oczywiście, panie… będzie jak sobie życzysz.

– Mam nadzieję. To przyjęcie sporo mnie kosztuje.

– Jak Rufus się pospieszy, to może uda się opłacić to przyjęcie z nowych podatków…

– JAK ŚMIESZ?! – wydarł się Saton, gwałtownie wstając od biurka i gniewnie spoglądając Rankorowi w oczy. Ten spuścił wzrok, ale namiestnik miał wrażenie, że zrobił to bardziej z rozsądku, niż ze strachu.

„Cholerny gówniarz” – pomyślał Saton – „Za bardzo podskakuje”.

– Za kogo ty się masz? – wycedził. – Jesteś nikim! Gdyby nie ja, żebrałbyś na ulicy.

– Wybacz, panie. Nie miałem nic złego na myśli…

– Masz mnie za idiotę? Zaczynam żałować, że pozwoliłem ci zostać w Homstel.

– To się więcej nie powtórzy…

– Tym razem ci daruję i radzę ci, nie mieszaj się do spraw, których nie rozumiesz. Za wysokie progi… Mogłeś sobie być maskotką Filipa, ale tamta rzeczywistość już nie istnieje. Zrozumiałeś?

– Tak, panie…

– Bierz się do roboty!

Rankor skinął głową i lekko się pochylił przed namiestnikiem. Zrobił dwa kroki w tył, a potem odwrócił się i ruszył do wyjścia. Na korytarzu za drzwiami odetchnął głęboko, przykładając sobie dłoń do serca i wywracając oczami.

– Co mnie podkusiło? – wyszeptał i pospieszył do swoich obowiązków.

Benjamin Saton nie był lubiany. Kiedy zaczynał się gniewać, wszyscy w przerażeniu schodzili mu z drogi. Miał posłuch, bo się go bano i to nie bez przyczyny – gdy kto bardzo mu się naraził, potrafił nieszczęśnika zamknąć w lochach, które kazał wybudować w piwnicach starego zamku. Ci, którzy je widzieli, mówili o dodatkowych „atrakcjach”, jakie gospodarz zapewniał „gościom”. Na samą myśl o tych „atrakcjach”, cierpła skóra.

Namiestnik podszedł do jednego z trzech wysokich okien swojego gabinetu i spojrzał przez nie na Salve. Doznał dziwnego uczucia, którego nie potrafił nazwać, wiedział tylko, że było nieprzyjemne. Wzdrygnął się i pomasował bolące ramię.

Ostatnio bardzo źle się czuł. Przejął się tym i zaczął o siebie dbać. Przyrzekł swojej zrzędliwej żonie, Brygidzie, że przestanie pić, co wiele go kosztowało, bo lubił trunki i przez całe życie sobie ich nie żałował. Zrozumiał jednak, że jeżeli nie zmieni trybu życia, to może nie dożyć swoich siedemdziesiątych urodzin, które miał obchodzić za kilka miesięcy.

W Homstel nie wiedziano o jego problemach ze zdrowiem, bo to ukrywał – lekarzowi, żonie, swojemu służącemu Patrykowi oraz Mossowi zakazał o tym mówić. Nikt się niczego nie domyślał, bo choć nie był już młody, nadal wyglądał na silnego mężczyznę. Swoją posturą wzbudzał respekt – wzrostem prawie równał się z Rankorem, ale był od niego dużo masywniejszy.

Przez chwilę pogrążony był w swoich myślach, a potem ciężko westchnął i z powrotem zajął miejsce przy biurku. Wyglądał na zmęczonego. Po chwili jednak rozpogodził się.

– Dziś czas zabawy – powiedział sam do siebie i uśmiechnął się.

***

John Rankor prawie od dziewiętnastu lat pełnił funkcję zarządcy Homstel. Lubił tę pracę, choć czasami trudno mu było zachowywać uległość wobec namiestnika. Nie mógł sobie jednak pozwolić na zadzieranie z Satonem, bo straciłby swój dom – jedyny, jaki znał.

Był nieślubnym synem pokojówki, Judyty Rankor, oraz pewnego hrabiego, którego nigdy nie poznał, bo ten sobie tego nie życzył. Szlachcic, dowiedziawszy się o ciąży młodziutkiej Judyty, swojej służącej, którą wcześniej uwiódł, zwolnił ją z pracy, dając dużą odprawę. Kazał jej wyjechać i przyrzec, iż ona i jej dziecko znikną z jego życia na zawsze. Dziewczyna zrobiła, czego od niej żądał i nigdy więcej się z nim nie spotkała. Nigdy też nie wyjawiła synowi nazwiska ojca, bo nie chciała, aby go odszukał, stanął przed nim i usłyszał od niego, że jest nikim i nic dla niego nie znaczy.

Judyta miała tylko ciotkę – Leokadię, która w Homstel była przełożoną żeńskiej służby. Przyjechała więc do stolicy, szukając u niej pomocy w potrzebie. Ta wstawiła się za nią u króla, którym wówczas był Wiktor, ojciec Filipa. Król ulitował się nad nieszczęsną, ciężarną dziewczyną i dał jej schronienie. Chciał również ukarać podłego hrabiego i zmusić go do uznania potomka, ale Judyta się na to nie zgodziła.

John urodził się kilka miesięcy później. Chłopczyk był uroczy i od razu rozkochał w sobie króla, który stał się dla niego ojcem. Traktował go tak samo jak swojego rodzonego Filipa, starszego od Johna o osiem lat. Chłopcy wychowywali się więc razem, jak bracia, i połączyła ich więź prawdziwej przyjaźni. Filip opiekował się młodszym Johnem i krył przed królem-ojcem wszystkie jego psoty. John zaś widział w Filipie wzór do naśladowania i wielbił go jak idola.

Filip został królem Ker-Ker w wieku dwudziestu trzech lat. Mimo iż John był wtedy za młody, aby pełnić ważną funkcję w Królestwie – miał dopiero piętnaście lat – król włączył go w skład swojej Rady. Odebrano to jako królewski kaprys i pominięto milczeniem.

Młody Rankor nigdy nie zabierał głosu w towarzystwie dużo od siebie starszych członków Rady, ale uważnie słuchał tego, co mówili. Spostrzeżeniami dzielił się później z królem na osobności, zyskując nie tylko jego miłość, ale i zaufanie.

Pięć lat później, na prośbę królowej Beatris, żony Filipa, Judyta Rankor została opiekunką jej maleńkiego syna i jednocześnie następcy tronu, Honoriusza.

Tego strasznego dnia, w którym zginęła Królewska Rodzina, śmierć poniosła także Judyta – wszyscy razem byli na tamtym transportowcu. John w jednej chwili stracił ukochanego króla i przyjaciela oraz matkę…

***

Wieczorem namiestnik wydawał duże, wystawne przyjęcie dla elity Ker-Ker. Nie było to niezwykłe wydarzenie, ponieważ lubił przyjęcia i dość często je urządzał.

Zaproszenie na takie przyjęcie było dużą nobilitacją – wielu o nie zabiegało.

Byli jednak też tacy, o których zabiegał sam namiestnik, bo mieli poważanie wśród ludu, który za Satonem nie przepadał. Co prawda on sam się tym nie przejmował, ale słuchał w tej sprawie swoich doradców, uznając ich argumenty.

Oczywiście całą organizacją wszelkich imprez w Homstel zajmował się zawsze John Rankor. Sprawdzał się w tym znakomicie, bo miał gust, wyczucie i był świetnym logistykiem. W pewnych kręgach szeptano, że marnował się jako lokaj Satona, ale nie miał szans na wielką karierę, bo był synem służącej.

Po śmierci Filipa, kiedy Saton został namiestnikiem i wprowadził się do pałacu, dalszy los Rankora stał się niepewny. W pierwszym odruchu namiestnik wyrzucił go z Homstel, ale cała służba, straż i żołnierze ujęli się za nim i zgodnie prosili Satona, aby pozwolił Rankorowi zostać. Dotarło wtedy do niego, że Rankor był przez wszystkich bardzo lubiany, więc postanowił to wykorzystać i uczynił Rankora zarządcą Homstel. Jak się okazało, było to dobre posunięcie z jego strony, bo odtąd nie miał nigdy żadnych problemów ze służbą.

***

John zrobił obchód, aby sprawdzić, czy wykonano wszystkie jego instrukcje. Najpierw zajrzał do sali bankietowej. Porozmawiał z muzykami i ludźmi odpowiedzialnymi za nagłośnienie, obejrzał naczynia i bufet, przestawił parę bukietów świeżych kwiatów w wazonach i wydał kilka poleceń kelnerom. Gdy nie miał już tam czego poprawiać, skontrolował łazienki i toalety, a potem poszedł w kierunku kuchni. Idąc korytarzem natrafiał na służbę donoszącą jedzenie, napoje, serwetki i inne potrzebne na przyjęciu rzeczy. Od czasu do czasu ścigały go tęskne spojrzenia młodych pokojówek. Udawał wtedy, że tego nie zauważa i gestem poganiał dziewczyny do pracy. Umykały, chichocząc.

Korytarz kończył się schodami. Zbiegł po nich na dół i wszedł do olbrzymiej kuchni. Od razu natknął się tam na Mercedes, główną kucharkę Homstel. Stała z półmiskiem pełnym pasztecików i uśmiechała się do niego, pokazując wszystkie zęby.

Była całkiem ładną kobietą, choć już nie pierwszej młodości. Miała śniadą cerę i kruczoczarne włosy i, jak na kucharkę przystało, była apetycznie zaokrąglona tu i ówdzie.

– Jesteś głodny, John? – zapytała, podbiegając do zarządcy z pasztecikami. Lekko przy tym dyszała.

– Wiesz przecież, że ja zawsze jestem głodny – odrzekł z uśmiechem. – Niestety, nie mam teraz czasu na degustację. Muszę jeszcze…

Rankor nie zdążył powiedzieć, co ma jeszcze do zrobienia, bo Mercedes chwyciła jeden z pasztecików i wsadziła mu go do ust, zatykając je całkowicie. Trochę się nim zadławił, ale szybko opanował sytuację i zaczął jeść, przytrzymując pasztecik dłonią.

W kuchni znajdowało się kilkoro kucharzy i dwa razy tyle pomocy kuchennej, która zajęta była szykowaniem jedzenia. Jednak od momentu pojawienia się zarządcy tylko markowali pracę. Wszystkich ich bardzo ciekawiło to, co rozgrywało się między zarządcą a Mercedes i chłonęli każde ich słowo, ukradkiem na nich zerkając.

– Smakuje? – dopytywała Mercedes, wyraźnie uszczęśliwiona.

– Pyszny – przyznał udobruchany John po przełknięciu ostatniego kęsa – ale więcej tak nie rób, bo mnie udusisz.

– Chciałam, żeby było szybko, bo podobno się gdzieś spieszysz…

– Tak… ale nie aż tak, żebym nie mógł zjeść jeszcze jednego.

– Wiedziałam – westchnęła kobieta i z satysfakcją podała Johnowi następny pasztecik, który on bez skrępowania zaczął pochłaniać. – Na ciebie zawsze można liczyć – mówiła, gdy on jadł. – Doceniasz moją kuchnię. To musi być jakiś znak. No wiesz…Ty uwielbiasz jeść, a ja gotować…

Rankor zakrztusił się. Mercedes odłożyła półmisek i chciała mu pomóc, ale on cofnął się w obronnym geście.

– Już mi lepiej – zapewnił i zakasłał parę razy. Mercedes tak bardzo była nim zajęta, że nie zauważyła uśmieszków swojego personelu.

Rankor poczuł się nieswojo i zamarzył o ucieczce. Nie potrafił wprost odrzucić zalotów kobiety, więc zaczął nerwowo myśleć, jak wybrnąć z tej niezręcznej dla niego sytuacji. Wybawienie przyszło samo.

Do kuchni wbiegł chłopak na posyłki i zwrócił się do zarządcy.

– Panie, ktoś czeka na ciebie w służbówce – oznajmił.

W innej sytuacji zarządca wypytałby chłopaka o więcej szczegółów, ale tym razem zależało mu, aby jak najszybciej opuścić kuchnię.

– Wybacz Mercedes, muszę lecieć – powiedział przepraszającym tonem. – Prowadź – polecił chłopakowi, a gdy ten ruszył do wyjścia, udał się za nim, zostawiając nieco rozczarowaną Mercedes.

***

W służbówce czekała na zarządcę młoda, ładna blondynka. Wiedział, kim była.

– Zaczekaj za drzwiami, Lee – rozkazał skośnookiemu chłopakowi, który go przyprowadził, a gdy ten wyszedł, nieco się ociągając, bo młoda kobieta wyraźnie wpadła mu w oko, skupił swoją uwagę na przybyłej. – Jesteś Mimi, prawda? – zapytał, aby ośmielić dziewczynę.

– Tak, proszę pana – przytaknęła, dygając. – Pani mnie przysłała… z listem – wyjaśniła i wyciągnęła elegancką kopertę z kieszeni modnego, czerwonego płaszczyka, który miała na sobie. Podała ją mężczyźnie, a on przyjął kopertę, pospiesznie wyjął z niej list, rozłożył i zaczął czytać, bezgłośnie poruszając ustami.

 

Najdroższy,

 

wiem, że dziś wieczorem urządzasz przyjęcie i z pewnością jesteś bardzo zajęty, ale może uda ci się wymknąć z niego na trochę i ukoić moją tęsknotę za Tobą.

Pomyślałam, że w zamieszaniu, gdy w Homstel będzie tylu ludzi, nikt nie zauważy twojej nieobecności…

Zrozumiem, jeśli nie będziesz mógł tego zrobić, ze względu na obowiązki…

Nie mogę przestać myśleć o Tobie…

 

Twoja Eliza

 

P.S. Wysłałam Mimi z listem, bo bardzo chciała zobaczyć Homstel. Przekaż jej swoją odpowiedź. Możesz jej zaufać.

 

Rankor skończył czytać, włożył list do koperty i schował ją do kieszeni swojej czarnej marynarki.

– Powiedz pani, że przyjdę – zwrócił się do dziewczyny, która przyglądała mu się z zaciekawieniem. – Chciałabyś pozwiedzać Homstel? – zapytał po chwili.

– Marzę o tym – wyznała Mimi i z uciechy przyłożyła do policzków zaciśnięte piąstki.

Rankor otworzył drzwi wejściowe do służbówki.

– Lee! – krzyknął i w ułamku sekundy pojawił się w nich chłopak. – Oprowadzisz panienkę trochę po Homstel, tylko tak, aby namiestnik o niczym się nie dowiedział. Zrozumiałeś?

– Jasne – ucieszył się chłopak.

– Potem odprowadzisz ją do wyjścia – dodał.

Mimi dygnęła przed zarządcą i opuściła pomieszczenie, prowadzona przez uszczęśliwionego Lee.

Kiedy John został sam, wyjął list i przeczytał go jeszcze raz, a potem przyłożył go do ust i, przymknąwszy powieki, wdychał zapach perfum pozostawiony na papierze. Na samą myśl o czekającej go rozkoszy, przeszył go przyjemny dreszcz.

– Moja Liz – wyszeptał.

Hrabina Eliza Cruzoe pojawiła się w jego życiu kilka miesięcy temu. Poznał ją w Homstel, podczas przyjęcia, na które została zaproszona przez jednego z przyjaciół Satona. Nie odwzajemniała awansów otaczających ją mężczyzn z towarzystwa, zwróciła za to uwagę na niego.

Ich wzajemnemu poznawaniu się od pierwszej chwili towarzyszyły bardzo silne emocje. Na przyjęciu oboje z trudnością zachowywali pozory i udawali wobec siebie obojętność. Zdołali jednak umówić się na spotkanie i nikt tego nie zauważył.

Zostali kochankami, ukrywając ten fakt przed światem, aby nie stać się bohaterami skandalu. Zwłaszcza Rankor bardzo się pilnował, by nie narazić kobiety na plotki, a w konsekwencji na utratę dobrego imienia.

Eliza straciła w dzieciństwie matkę, a dla jej ojca, barona Miltona, bardziej od jej szczęścia, liczył się awans społeczny. Nie miała jeszcze osiemnastu lat, gdy wydał ją za słynącego z hulaszczego trybu życia hrabiego Alberta Cruzoe. Młodziutka żona była dla hrabiego tylko kolejną zabawką, którą dość szybko się znudził. Potem, dla zabawy, dręczył ją na różne sposoby.

Jej koszmar trwał ponad sześć lat. Skończył się, gdy Albert zginął tragicznie na polowaniu, stratowany przez roua, zwierzę podobne do nosorożca. Eliza zyskała wolność i odziedziczyła po mężu spory majątek, była też nadal piękna i młoda. Po kilku miesiącach, jako bogata wdowa, przeprowadziła się do stolicy, gdzie zaczęła nowe życie, z dala od miejsca swojej udręki i z dala od swego ojca.

W Salve, w kilku zamożnych domach, w których gościła, usłyszała o zarządcy Homstel. Uważany był za jednego z najprzystojniejszych i najlepiej ubranych kawalerów, ale nie mógł liczyć na małżeństwo z panną z towarzystwa, bo był bez grosza i miał „złe” pochodzenie. Mimo tego wiele dam się nim interesowało, zwłaszcza, że uchodził za dyskretnego.

Eliza przyjęła zaproszenie na jedno ze sławnych przyjęć namiestnika z czystej ciekawości. Nie przypuszczała, że pozna na nim Johna Rankora, ulegnie jego urokowi i zakocha się w nim bez pamięci.

***

Lee pokazał Mimi pałacową kuchnię, hol, salę audiencyjną i oczywiście bankietową. Idąc z nią ścieżką przez frontowy ogród, wyliczał, co jeszcze znajduje się w pałacu, a potem w zamku i dalej za nimi.

Mimi wiedziała, że jej pani czeka na odpowiedź swojego kochanka, ale nie miała jeszcze ochoty opuszczać Homstel – bardzo jej się tu podobało. Chciała poprosić Lee, aby pokazał jej jeszcze coś ciekawego, ale nie zdążyła otworzyć ust, gdy drogę zagrodził jej jeden z żołnierzy Homstel w ciemnozielonym mundurze. Był młody, wysoki i całkiem przystojny. Trochę dziwiła jego fryzura, nietypowa jak na żołnierza – miał długie włosy uczesane w kucyk. Kilku innych młodych żołnierzy stało opodal i z zainteresowaniem przyglądało się scenie.

– Czy coś zrobiłam, panie oficerze? – zapytała wystraszona Mimi.

– Ano zrobiła panienka – oznajmił żołnierz, przybierając surowy ton.

– Panie Writer, niech się pan nie wygłupia – wtrącił się Lee. – Straszy pan dziewczynę. Mam ją bezpiecznie odprowadzić do wyjścia. To polecenie pana Rankora.

– To się dobrze składa – ucieszył się żołnierz. – Możesz wracać. Przejmuję zadanie.

– Nie ma mowy – oburzył się chłopak. – Nie jestem głupi. Wiem, o co chodzi, wszyscy tu pana znają.

– A o co chodzi? – chciała wiedzieć dziewczyna.

– Momencik, kwiatuszku – powiedział żołnierz, uśmiechając się i puszczając oko do dziewczyny – mam do pogadania z tym kogucikiem.

To powiedziawszy, złapał niższego i drobniejszego od siebie chłopaka za kołnierz i odciągnął go na bok, a potem ciężko trzymając ramię na jego karku, szepnął mu coś do ucha. Chłopak szarpnął się i odskoczył od napastnika.

– Nie bój się – rzekł żołnierz. – Nie zrobię jej krzywdy.

Mimi podeszła do Lee i zasłoniła go sobą przed Writerem.

– Tak się nie godzi – oświadczyła. – Nie wstyd panu, oficerze, dręczyć słabszego?

– Ja nie jestem słabszy – zaznaczył Lee. – A na niego niech panienka uważa, bo to zawodowy podrywacz… i wcale nie jest oficerem. To zwykły żołnierz.

– Podrywacz? – Odprężyła się Mimi. – Jak na razie osiągnął tylko to, że mam ochotę wylać mu na głowę zawartość nocnika.

Koledzy Writera wybuchli śmiechem.

– Coś nie masz dziś szczęścia. Czyżby spadek formy? – zakpił jeden z nich. Miał na nosie okulary przeciwsłoneczne, mimo że nie było już słońca i zaczynało zmierzchać.

– Idziemy, Lee – rozkazała dziewczyna. – A pan, panie Writer, niech się trzyma ode mnie z daleka, bo poskarżę się zarządcy.

Dziewczyna dumnie zadarła głowę i ruszyła w kierunku bramy wyjściowej, a zadowolony Lee podreptał za nią.

Writer stał, patrząc na odchodzącą dziewczynę.

– Jeszcze zobaczymy – powiedział po chwili i uśmiechnął się szelmowsko.

***

Zbliżała się dwudziesta i zaczęli pojawiać się zaproszeni goście. Pierwsi w progu Homstel stanęli ci, którym bardzo zależało na dobrych relacjach z Satonem, a potem kolejno przybywali pozostali.

Służba pomagała wysiadać z lataczy strojnie i kolorowo ubranym gościom. Rankor dwoił się i troił, aby każdy z gości potraktowany był z należytym szacunkiem, choć oni sami okazywali mu swoją wyższość. Musiał znosić ich fochy i puszczać mimo uszu obraźliwe dla siebie uwagi. Tylko nieliczni traktowali go z sympatią i doceniali jego wysiłki.

Kiedy w końcu goście trafili do sali bankietowej, namiestnik, ze swoją żoną u boku, przywitał wszystkich oficjalnie, a potem zaprosił do zabawy. Wkrótce Homstel rozbrzmiało muzyką i odgłosami ożywionych rozmów.

Od tego momentu zarządca usunął się nieco w cień i czekał na moment, kiedy całe towarzystwo zanurzy się w upojnej atmosferze zabawy, a alkohol przytępi ich zmysły. Wiedział o zamiłowaniu namiestnika do trunków i liczył na to, że ten szybko się upije.

Krótko przed północą zrobił ostatni obchód i wydał kilka poleceń służbie. Oznajmił też jednemu ze swoich pomocników, że źle się poczuł i idzie położyć się do siebie. Kazał mu siebie zastąpić i pilnować, aby nikt go nie niepokoił.

Za życia Filipa John mieszkał w pałacu. Saton wyrzucił go stamtąd i przydzielił mu kwaterę w zamku. Zarządcy było to jednak na rękę, bo namiestnik rzadko tam bywał, a przez to o wielu rzeczach nie wiedział. W całym Homstel tylko kilku ludzi donosiło namiestnikowi. Wszyscy pozostali byli lojalni wobec zarządcy, ale Saton nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Często przebywając w towarzystwie możnych, utwierdził się w przekonaniu, że Rankor nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia.

John przedostał się łącznikiem do zamku, ale nie zamierzał iść do swojego pokoju. Wyszedł jednym z tylnych wyjść i znalazł się w ogrodzie, a potem pobiegł między alejkami do zabudowań gospodarczych, gdzie trzymano podręczne latacze. Otworzył wrota garażu i chciał wejść do środka, gdy nagle u jego stóp pojawił się pies i radośnie zaszczekał. Był mieszańcem, przypominał małego owczarka.

– Plasterek – powiedział zaskoczony John. – Co ty tu robisz? Gdzie twój pan?

Pies łasił się do niego, więc ten przykucnął i zaczął go głaskać.

– Plasterek! – krzyknął ktoś idący szybko z latarką w dłoni. – Gdzie ty łazisz?… A! To wielmożny pan – ucieszył się nadchodzący, gdy zobaczył zarządcę w świetle lampy przy budynku. – Mądry Plasterek – zwrócił się do zwierzęcia z dumą, a ten zamerdał ogonem.

Zarządca dobrze znał właściciela psa. Był nim główny ogrodnik Homstel, pracujący tu więcej lat niż miał John.

– Dlaczego nie śpisz, Jonaszu? – zapytał go.

– Mądry Plasterek – powtórzył Jonasz. – Szedłem właśnie do pana z pilną sprawą. Mówię do Plasterka: „Jak ja znajdę pana Rankora na tym dużym, eleganckim przyjęciu? Przecież nie wpuszczą mnie do pałacu…”, a tu nagle Plasterek, jak nie zerwie się i nie da susa w bok. Mówię: „Głupi pies. Co mu odbiło?” Ale on, mądrala, wiedział co robi…

– Co to za pilna sprawa? – przerwał Rankor, trochę zniecierpliwiony.

– Ano, przyszedłem prosić wielmożnego pana, aby poszedł ze mną do mojej chaty. Ktoś tam na pana czeka i chce z nim mówić. To sprawa życia i śmierci.

– A kto to taki?

– Mój przyjaciel, Rodrik Fenke.

– Czego chce?

– Nie powiedział. Mówił tylko, że koniecznie muszę pana przyprowadzić.

– Dziwna sprawa. Spieszę się, nie mam teraz czasu…

– Bardzo pana proszę… Ja znam Rodrika… To musi być naprawdę ważne. Obiecałem mu, że pana przyprowadzę…

– No dobra, prowadź szybko, bo naprawdę się spieszę.

John myśli zajęte miał swoją kochanką i nie mógł doczekać się, aby ją zobaczyć, ale nie potrafił zlekceważyć prośby Jonasza. Udał się więc z nim do jego domku obok mieszkań dla służby Homstel. Zastał tam starszego mężczyznę, który wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Mężczyzna, widząc wchodzącego zarządcę, poderwał się z krzesła i stanął przed nim.

– Ty, panie, jesteś John Rankor? – zapytał go.

– Tak. Czego ode mnie chcesz?

– Mój kuzyn, Luther Fenke, umiera i pragnie widzieć cię, panie, zanim umrze.

Rankor zdziwił się bardzo.

– Nie znam ani ciebie, ani twojego kuzyna – powiedział. – Dlaczego chce mnie widzieć? Kim on jest?

– Pracował kiedyś w Homstel, za czasów naszego króla Filipa. Nie wiem, panie, czego od ciebie chce. Nie powiedział mi, ale to jest dla niego bardzo ważne. Mam pana do niego przyprowadzić, ale tak, aby nikt się nie dowiedział. Chce widzieć tylko pana. Powiedział, że nie zazna spokoju, póki z panem nie porozmawia. Błagam, niech się pan pospieszy, bo możemy nie zdążyć. On już dogorywa.

– Luther… – zamyślił się John. – Już gdzieś słyszałem to imię. Pojadę z tobą… Umierającemu się nie odmawia.

Rankor nie mógł postąpić inaczej i, mimo iż pragnął jak najszybciej znaleźć się w ramionach Elizy, zgodził się pójść z Rodrikiem do jego kuzyna. Sprowadził latacz i obaj polecieli nim do miasta.

ROZDZIAŁ 2

Nocą, tak jak za dnia, widok z góry na Salve zapierał dech. Miasto wyglądało bajkowo i emanowało tajemniczością przez bujną roślinność, porastającą dachy, a nawet elewacje budynków. Wszystko było bogato i kolorowo oświetlone, głównie ze względu na bezpieczeństwo osób korzystających z ruchu powietrznego.

John uwielbiał latać nad miastem i podziwiać jego piękno. Tej nocy również zachwycił się tym, co widział pod sobą. Na chwilę zapomniał nawet, po co leci z Rodrikiem i po prostu cieszył się chwilą.

Rodrik Fenke prowadził sklep wielobranżowy w jednej z uboższych dzielnic stolicy. Mieścił się on na parterze kilkupiętrowego budynku. Natomiast mieszkanie Rodrika i jego małżonki, Cecylii, znajdowało się nad sklepem, piętro wyżej.

Rankor zaparkował przed sklepem i z kocią zwinnością wyskoczył z pojazdu na chodnik, a potem pomógł wysiąść Rodrikowi. Ten wydostał się niezgrabnie z latacza i, gdy tylko stanął na ziemi, od razu pospieszył do wąskiego wejścia prowadzącego do części mieszkalnej. Zarządca bez słowa podążył za nim. Weszli po schodach na piętro i stanęli przed drzwiami do mieszkania Fenke. Nagle same się otworzyły i stanęła w nich starsza kobieta.

– Widziałam, że idziecie – powiedziała. – Wypatrywałam was – wyjaśniła i cofnęła się do wnętrza, aby wpuścić przybyłych do salonu, a gdy weszli, dodała. – Z Lutherem coraz gorzej. Nie wiem, czy da radę mówić.

– To moja żona, Cecylia – zwrócił się Rodrik do gościa. – Luther leży w tamtym pokoju – wskazał drzwi po prawej stronie. Niech pan tam wejdzie. On czeka na pana.

Rankor czuł się dziwnie. Cała sytuacja wydawała mu się nierzeczywista. Nie wiedział, co powinien powiedzieć rodzinie umierającego, więc milczał i posłusznie poszedł, gdzie mu wskazano. Otworzył drzwi, wszedł przez nie do środka i zamknął je za sobą.

Pokój był mały i skromnie umeblowany: szafa, komoda, stolik z krzesłami i wąskie łóżko przy ścianie. Obok niego stoliczek, a na nim nocna lampka, która stanowiła w tej chwili jedyne źródło światła w pokoju.

Luther Fenke leżał na łóżku z zamkniętymi oczami i ciężko oddychał. John chwycił jedno z krzeseł i postawił przy łóżku, a potem na nim usiadł. Spojrzał na umierającego. Ten wyglądał, jakby był nieprzytomny.

– Nazywam się John Rankor – przemówił do niego – chciał pan ze mną rozmawiać… czy pan mnie słyszy?

– Przyszedłeś – niespodziewanie odezwał się Luther i otworzył oczy. – Pamiętasz mnie? – zapytał silniejszym głosem.

– Raczej nie, ale imię wydaje mi się znajome…

– Nie masz pojęcia, o co chodzi… Byłem służącym Filipa…

– To niemożliwe! On zginął razem z Filipem.

– Nie. Leży przed tobą.

***

Fenke snuł swoją opowieść, przerywając ją kilka razy, aby odpocząć. W miarę jak mówił, Johnem zaczęły targać silne uczucia. Wydawało mu się, że traci rozum, że to, co słyszy, jest wytworem chorej wyobraźni. W pewnej chwili miał ochotę rzucić się na umierającego i przyspieszyć jego agonię, dusząc go gołymi rękami. Z trudem zdołał się przed tym powstrzymać, aby poznać tę historię do końca.

Luther Fenke miał córkę, Izabelę. Po śmierci jego żony Izabela stała się jego oczkiem w głowie, kochał ją najbardziej na świecie. Wyszła za mąż z miłości, za pilota, Roberta Yorka, który służył królowi. Była w piątym miesiącu ciąży, gdy Robert zginął podczas akcji przeciw szabrownikom. Izabela nie tylko straciła męża, ale również swoje nienarodzone dziecko. Szalała z rozpaczy, a jej ojciec cierpiał razem z nią i winił Filipa za to nieszczęście.

Właśnie wtedy zjawił się u Fenke tajemniczy nieznajomy o ciemnej twarzy. Mówił z dziwnym akcentem. Luther nigdy takiego nie słyszał. Oznajmił, że przychodzi w imieniu kogoś, kogo wzruszył los sługi i jego biednej, pokrzywdzonej córki. Kim on był i kim był ten, kto go wysłał, Fenke nie wiedział.

Obcy twierdził, że poddani nie obchodzili Filipa, że tylko udawał dobrego króla, a tak naprawdę żył ich kosztem. Przekonywał, że dopóki Ildanahoe będą u władzy, nie będzie sprawiedliwości. Ildanahoe rządzili, mając poparcie otumanionego ludu, więc aby ten lud wyzwolić, należy ich wytrzebić.

Potem dał Lutherowi dużą sumę pieniędzy i nakłonił go do zamachu na króla. Wiedział o planowanym przez Filipa urlopie nad morzem. Znał dobrze plan transportowca i wiedział wszystko o jego silnikach. Udzielił Lutherowi dokładnych instrukcji, co należy zrobić, aby spowodować uszkodzenie silnika w taki sposób, aby wyglądało to na wypadek.

Luther zrobił to.

Nikt go nie podejrzewał – był przecież osobistym sługą króla. Nikt nie zwrócił na niego uwagi – bo kto by się interesował tym, co robi służący?

Sumienie Luthera Fenke było przygłuszone, ale jakiś niezrozumiały dla niego wewnętrzny przymus kazał mu wyznać swoje winy i przekazać tajemnicę, jaką nosił w sercu tyle lat, człowiekowi, któremu zabił matkę. Zobaczył w jego oczach nienawiść i żądzę mordu.

– Zaczekaj – uprzedził go. – To jeszcze nie koniec – dodał, a potem zaczął opowiadać resztę historii.

Kiedy zrobił już to, co kazał mu tajemniczy mężczyzna, musiał szybko opuścić pokład transportowca, bo ten miał zaraz startować. Szedł do wyjścia, ale jego uwagę przykuł dziecięcy wózek stojący w kajucie. Nie było przy nim nikogo. Fenke podszedł do wózka i rozchylił materiał zasłaniający wnętrze. W wózku spał mały Honoriusz Ildanahoe. Luther pomyślał o córce i jej rozpaczy za utraconym dzieckiem. Pod wpływem impulsu wziął chłopca na ręce, włożył do piknikowego koszyka i zabrał go ze sobą.

Honoriusz nie zginął razem ze swoimi rodzicami. Fenke zaniósł go Izabeli. Nie pytała czyje to dziecko, zajęła się nim jak rodzonym synem.

Jeszcze zanim transportowiec eksplodował, Fenke zawiózł Izabelę i niemowlę przygotowanym wcześniej lataczem na miejskie lądowisko, gdzie wsiadł z nimi na pokład statku lecącego na Elenor, drugą planetę Układu Diamentowego.

Nikt ich potem nie szukał, bo nikt nie wiedział, że służący króla żyje.

Zamieszkali w Port Dun. Mieli pieniądze, które Luther dostał od obcego, więc niczego im nie brakowało.

Nie dane im było jednak cieszyć się szczęściem.

Niespełna miesiąc po tragicznej śmierci króla Ker-Ker, Izabela zginęła na ulicy, ugodzona nożem przez uciekającego złodzieja. Była przypadkową ofiarą – po prostu stanęła bandycie na drodze.

Fenke widział w tym karę za swoją zbrodnię, ale nie okazał skruchy. Chciał zabić bezbronnego chłopczyka, który przypominał mu Filipa. W ostatniej chwili zawahał się, nie potrafił tego zrobić. Zaniósł dziecko pod sierociniec i zostawił przy wejściu. Więcej go nie widział i nie wiedział, co się z nim potem stało.

– Honoriusz żyje – powiedział John do siebie jak w transie. – Gdzie on jest?! – niemal krzyknął. Doskoczył do Fenke i złapał go za koszulę na piersi. – Gadaj, morderco, gdzie jest Honoriusz?!

– Nie… wiem – z trudem wydyszał Luther. – Sierociniec … Dream…

Były to ostatnie słowa Luthera Fenke. Po nich skonał.

John nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Nie mieściło mu się w głowie, że można było zrobić coś takiego. Filip i jego matka – zamordowani! Królewski dziedzic – porzucony na progu sierocińca!

Rankor podniósł się z krzesła i z odrazą spojrzał na martwego Luthera. Nie potrafił mu współczuć. Odwrócił się do niego plecami i wyszedł z pokoju.

– Co z nim? – spytała wychodzącego zarządcę Cecylia. Ten spojrzał na nią jakby była jego wrogiem. – Co się stało? – zaniepokoiła się, widząc wyraz jego twarzy.

– Nie żyje – odpowiedział John i odwrócił wzrok od kobiety.

Cecylia pospieszyła do pokoju zmarłego, Rodrik zaś zbliżył się do zarządcy.

– Widzę, że to, czego się pan dowiedział, bardzo panem wstrząsnęło…

– Wiedziałeś o wszystkim? – zapytał Rankor. Ton jego głosu nie wróżył nic dobrego.

– Nie wiem, panie, o czym rozmawialiście. Ja przez wiele lat myślałem, że Luther nie żyje… że zginął wtedy razem z naszym królem…

– Naszym królem! – wybuchnął John. – Twój kuzyn go zamordował!…i moją matkę też…

– Niemożliwe! – przeraził się Rodrik. – Co pan wygaduje?

– Właśnie po to mnie wezwał, aby to wyznać…

– Ja nie wiedziałem. Przysięgam.

– Coś mi się nie zgadza. Jesteś przyjacielem Jonasza, musiałeś bywać w Homstel. Nie zdziwiło cię, że zaraz po śmierci króla i, jak sądziłeś, twojego kuzyna, Izabela gdzieś zniknęła? Nie szukałeś jej?

– Izabela nie mieszkała w Homstel, a ja jej nie widywałem, bo z samym Lutherem nie utrzymywałem kontaktu. Zwyczajnie się nie lubiliśmy. Bardzo się zdziwiłem, kiedy stanął na moim progu tydzień temu, ale o nic nie pytałem, bo słaniał się na nogach. Stracił przytomność i wezwałem lekarza. Ten powiedział, że nic nie może zrobić, bo Luther umiera i to tylko kwestia czasu. Luther nic nie mówił. Słaby był. Dopiero wczoraj zaczął powtarzać pańskie nazwisko. Potem zażądał, abym pana sprowadził. Zrobiłem to, bo jakże mogłem inaczej? Panie, nie mogę uwierzyć w to wszystko… Co za nieszczęście, co za hańba! – Rodrik załkał i złapał się za głowę.

Cecylia stała w progu z przerażeniem w oczach. Wszystko słyszała.

– Panie – zwróciła się do Rankora – co z nami będzie? Nie mieliśmy z tym nic wspólnego…

– Nie bój się. Wierzę wam. Gdybyście byli wspólnikami Luthera, nie sprowadzilibyście mnie tu… On nie żyje, więc nic tu po mnie.

***

John leciał nad miastem, ale po raz pierwszy nie cieszyło go to, bo przeżywał od nowa bolesną stratę, której doświadczył lata temu. Czuł się bezsilny. Ogromny żal ściskał mu serce, a świadomość, że ktoś odebrał mu ukochane osoby, wzbudzała w nim gniew. Jedyne, co tłumiło jego żądzę zemsty, to nadzieja, że syn Filipa żyje. Teraz tylko to się dla niego liczyło.

Nie miał w tej chwili ochoty widzieć się z Elizą, ale zmusił się do tego z poczucia odpowiedzialności. Skręcił w stronę dzielnicy zamożnych i poleciał do apartamentowca, w którym mieszkała. Na miejscu zaparkował na pośrednim poziomie, bo stamtąd miał najbliżej do jej mieszkania. Znajomy odźwierny, widząc go przez oszklone wejście, wpuścił go do środka, nie zadając żadnych pytań. John nie korzystał z windy, wolał schody. Był sprawny fizycznie, więc pokonanie dwóch pięter zajęło mu tylko kilka sekund. Nawet nie dostał zadyszki.

Drzwi otworzyła mu Eliza osobiście. Było już bardzo późno i Mimi z pewnością spała.

– Myślałam, że już nie przyjdziesz – szepnęła kobieta, rzucając się kochankowi w ramiona, gdy tylko wszedł do mieszkania. Objął ją odruchowo, trochę sztywno. Wyczuła to od razu i odsunęła się od niego. – Najdroższy, co się stało? – zapytała z troską w głosie.

Nie odpowiedział od razu. Zrobił kilka kroków po eleganckim salonie, próbując zebrać myśli. Potem spojrzał na Elizę i przez chwilę jej się przyglądał. Była zjawiskowa. Jej piękna twarz o porcelanowej cerze przyciągała wzrok, tak samo jak intensywnie niebieskie oczy. Miała też doskonałą figurę i długie blond włosy, które złotą kaskadą opadały jej na plecy. Ubrana była w koronkową, błękitną podomkę, spod której prześwitywała skąpa, granatowa bielizna.

– Wybacz mi, maleńka, ale dzisiaj nie mogę z tobą być – powiedział z żalem.

– Tego już się domyśliłam. Widzę, że nie jesteś w nastroju. John, powiedz mi, co się stało?

– Nie teraz… Dowiedziałem się czegoś i muszę to sprawdzić. Obiecuję, że później wszystko ci opowiem, ale teraz… nie mogę. Będę musiał wyjechać…

– Wyjechać? Na jak długo?

– Nie wiem. To zależy.

– Od czego?

– Liz, proszę cię, nie ciągnij mnie za język. Ja naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć. Muszę wszystko sobie poukładać. Nie mam pojęcia jak długo to potrwa, daj mi trochę czasu…

– Widzę, że cierpisz. Jak mogę ci pomóc?

– Chcę, żebyś wiedziała, że mi na tobie zależy… i że wrócę.

– Rozumiem, że się spieszysz… Dziękuję, że mimo wszystko tu jesteś. Pewnie nie było ci łatwo… tym bardziej jestem ci wdzięczna.

– Cieszyłem się na nasze spotkanie…

– Idź już. Porozmawiamy, kiedy wrócisz.

– Będę tęsknił.

Podszedł do Elizy, objął ją w pasie, spojrzał na nią swoimi brązowymi oczami i, przyciągnąwszy do siebie, pocałował w usta.

– Ja też będę tęsknić – wyszeptała, gdy tylko odzyskała oddech.

Odwrócił się i prawie wybiegł z jej mieszkania.

***

Nie wiedział jeszcze, jak to zrobi, ale zamierzał odnaleźć Honoriusza.

„Syn Filipa żyje” – powtarzał sobie w myślach i z każdą chwilą czuł, że zaczyna wzbierać w nim uczucie, jakie żywił kiedyś do Filipa. Przypominał sobie niemowlę, które nie raz trzymał w ramionach. Pamiętał jego niebieskie oczy, wpatrzone w niego, gdy doń mówił. Filip w takich chwilach nazywał Johna wujkiem i uśmiechał się szczęśliwy.

„Ach, Filipie…” – rozmyślał – „obiecuję ci, że odnajdę twojego syna i gdy zostanie królem, będę mu wiernie służył do śmierci. Nigdy go nie zawiodę. Przysięgam”.

John wrócił do Homstel. Miał dosyć tej nocy i chciał się położyć. Miał nadzieję, że zaśnie i obudzi się z lepszymi myślami. Niestety nie dane mu było wypocząć. Gdy tylko wszedł do zamku, zabiegł mu drogę Patryk, służący Satona.

– Panie! – krzyknął zdyszany. – Namiestnik cię wzywa. Od dwóch godzin połowa służby cię szuka.

– Gdzie jest? – zapytał zarządca.

– W gabinecie.

– Zły?

– Zły.

„Cholera” – pomyślał John. – „Że też akurat teraz nie ma Artura”.

Artur Poe był służącym Rankora. Był też jego przyjacielem. Z pewnością pomógłby wybrnąć mu z tej sytuacji. Nie było go jednak, bo bawił na Gai, na weselu swojej siostry, Soni. Rankor na tę okoliczność dał mu trzy tygodnie urlopu.

***

John szedł do pałacu ze ściśniętym gardłem. Patryk mówił, że na przyjęciu wszystko jest w porządku i nie było żadnej wpadki. Nie wiedział, czego namiestnik mógł chcieć od zarządcy, zwłaszcza o tak późnej porze.

John dziwił się, że Saton jest na tyle trzeźwy, by zauważyć jego nieobecność.

Idąc korytarzami pałacu, słyszał odgłosy zabawy dobiegające z sali bankietowej. Minął też parę razy gości, którzy umizgiwali się do pokojówek. Poczuł, że go mdli.

Doszedł do drzwi gabinetu, wziął głęboki oddech i wszedł do środka.

Zdziwił się nieco, bo w gabinecie, oprócz namiestnika, byli też jego doradcy. Wszyscy w dobrych humorach. Prowadzili ożywioną rozmowę, lecz gdy zobaczyli Rankora, ucichli i skupili na nim swoją uwagę.

– Witamy! Jak miło, że zechciałeś nas zaszczycić swoją osobą – zakpił Saton. John, zauważył, że był zupełnie trzeźwy.

Najmłodszy z doradców Satona, Ludwik Drogomir, uśmiechnął się złośliwie. Był rówieśnikiem Johna, ale od zawsze nim pomiatał. Wykorzystywał każdą okazję, aby go poniżyć. Od pewnego czasu John miał wrażenie, że ten go wprost nienawidzi. Nie rozumiał dlaczego. Był niższy od Johna, ale i tak uchodził za całkiem przystojnego. Miał spory majątek i wielu wysoko postawionych krewnych. Lubił używać życia i nic go w tym nie ograniczało.

– Wzywałeś mnie, panie – powiedział zarządca, spuszczając głowę przed Satonem.

– Wzywałem cię, parę godzin temu… – W głosie namiestnika słychać było tłumioną furię. – Możesz mi, do ciężkiej cholery, powiedzieć, gdzie byłeś? Bo na pewno nie w swoim pokoju, jak powiedziałeś służbie. Sprawdziłem to. I nie wmawiaj mi, że źle się poczułeś! – krzyknął Saton.

– Wypełniłem wszystkie twoje rozkazy, panie…

– Nie wszystkie! Kazałem ci dopilnować wszystkiego osobiście, a ty zachowałeś się jak gówniarz i poszedłeś sobie na wagary! Myślałeś, że się nie dowiem? Jesteś tu z mojej łaski i masz wypełniać moje rozkazy. Wiem, że opuściłeś Homstel. Gadaj, gdzie byłeś!?

John przez chwilę milczał, a potem śmiało uniósł głowę i spojrzał Satonowi w oczy.

– Wezwano mnie do umierającego – powiedział. – Nie odmawia się takiej prośbie.

Satona na chwilę zatkało. Nie spodziewał się czegoś takiego.

– Niby do kogo? – zapytał. – Nie masz żadnych krewnych…

– To nie był mój krewny ani nikt mi bliski…

– W takim razie nie rozumiem, dlaczego…

– Bo tak należy.

Savo Vetlin, wysoki, wytwornie odziany mężczyzna w średnim wieku, podszedł nieco bliżej Rankora.

– Znałeś go? – zapytał.

– Właściwie tak, ale dawno temu. Umarł dziś w nocy w mojej obecności.

– W takim razie przyjmij moje wyrazy współczucia…

– Nie żałuję, że umarł. Żałuję tylko, że miał lekką śmierć.

– To ciekawe – wtrącił Omar Nowolis, niski i krępy rudzielec, trochę starszy od Vetlina – Zdradzisz nam, kim on był i dlaczego tak go nienawidzisz?

– Taki mam zamiar. Chciałem wszystko opowiedzieć później, ale skoro jesteśmy już w takim gronie, mogę to zrobić teraz.

– Słuchamy zatem – zachęcił Nowolis.

– Nazywał się Luther Fenke i dziewiętnaście lat temu zabił naszego króla. Wyznał mi to przed śmiercią.

Na dłuższą chwilę w gabinecie zapadła zupełna cisza. Słychać było tylko przytłumione odgłosy zabawy.

– Coś ty powiedział? – zapytał Saton z przerażeniem w oczach.

Trochę od Rankora niższy i o kilkanaście lat starszy, szczupły i o interesującej fizjonomii mężczyzna, który do tej pory trzymał się w cieniu, wyszedł na środek gabinetu, chcąc lepiej przyjrzeć się zarządcy. Nazywał się Nicolas Kastor i cieszył się największym autorytetem wśród doradców Satona. Uchodził za nieprzeciętnie inteligentnego.

– Król zginął w katastrofie transportowca. Co ten Fenke miał z tym wspólnego? – spytał Johna.

– Był służącym Filipa. Uroił sobie, że Filip go skrzywdził. Uszkodził silnik transportowca.

– Mamy uwierzyć, że wiedział, jak to zrobić?

– Nie wiedział. Nie on zaplanował tę zbrodnię. Ktoś go podjudził, przekupił i pokierował nim.

– Kto?

– Fenke tego nie wiedział. Ten ktoś posłużył się pośrednikiem. Tożsamości pośrednika Luther też nie znał.

– Ta historia nie trzyma się kupy – stwierdził Saton – to jakieś brednie umierającego. Nie ma żadnych dowodów na to, że król zginął w wyniku zamachu.

– Uwierzyłem w to, co usłyszałem. Nie można udowodnić zamachu, ale sądzę, że można udowodnić, iż Fenke mówił prawdę.

– W jaki sposób? – zainteresował się Kastor.

– Luther powiedział mi jeszcze o czymś – jeśli to okaże się prawdą, to znaczy, że wszystko, co mi powiedział jest prawdą. Kiedy uciekał z transportowca, zabrał ze sobą małego Honoriusza. Syn Filipa nie zginął razem z rodzicami.

Ta wiadomość zrobiła na mężczyznach jeszcze większe wrażenie, niż poprzednia.

– Chcesz powiedzieć, że Ildanahoe żyje? – zdumiał się Saton.

– Ale numer – wtrącił Drogomir.

– Niebywałe! – stwierdził Vetlin.

– No to będzie cyrk – podsumował Novolis.

– Gdzie jest Honoriusz? – zapytał Kastor.

– To właśnie muszę ustalić.

– Fenke nie powiedział, gdzie on jest?

– Dziewiętnaście lat temu zostawił go pod sierocińcem. Nie interesował się jego losem i nie wiedział, co się z nim później stało.

– Więc nie wiadomo, czy żyje – wyraził wątpliwość namiestnik.

– Mówił jaki to sierociniec? – Kastor kontynuował przesłuchanie.

– W Port Dun.

– W Port Dun? To przecież na Elenor.

– Chcę tam polecieć i odszukać Honoriusza.

– Jeżeli nawet Honoriusz żyje, wcale nie musi tam być – zaznaczył Saton.

– Ale trzeba to sprawdzić – poparł Rankora Kastor. – Uważam, że Rankor powinien polecieć do Port Dun.

– Zgadzam się z Nicolasem – oświadczył Novolis.

– Ja również – dołączył się Vetlin.

– I ja – dodał Drogomir.

– W takim razie, niech jedzie – podsumował przyparty do muru Saton. – A teraz wybaczcie mi, przyjaciele, chciałbym udać się na spoczynek. Was zapraszam, oczywiście, do zabawy, póki trwa.

Członkowie Rady skłonili się namiestnikowi i ruszyli do wyjścia.

– Nicolasie, na słówko – Saton zatrzymał Kastora, więc ten został i czekał, aż inni opuszczą gabinet.

John również zamierzał wyjść, ale nie zdążył przekroczyć progu, gdy i jego Saton zawrócił.

– Nie tak szybko, Rankor. Jeszcze z tobą nie skończyłem.

Zarządca wywrócił oczami i cofnął się do gabinetu, zrezygnowany.

– Zaczekaj, z łaski swojej, Nicolasie, to potrwa tylko chwilę – powiedział Saton do Kastora, który przyglądał się całej scenie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Saton wbił w Rankora swoje sławne, zimne spojrzenie.

– Miałeś doprawdy dużo szczęścia, że udało ci się wybrnąć z kłopotów – rzekł. – Nie zmienia to jednak faktu, że zlekceważyłeś moje rozkazy. Pozwalam ci lecieć na Elenor i daję ci w tej kwestii wolną rękę. Wybierz statek i ludzi, jakich chcesz, ale masz góra dwa tygodnie. Jeśli nie wrócisz na czas, naślę na ciebie łowców głów. Jeśli zaś chodzi o dzisiejszą noc, to nie pójdziesz spać, póki ostatni gość nie opuści Homstel. Będziesz im nadskakiwał i wszystkich pożegnasz osobiście. Wierz mi, będę wiedział, czy się do tego zastosowałeś. Jeśli nie, to zakosztujesz gościny moich lochów. Może to ci pomoże zrozumieć, gdzie twoje miejsce. Zejdź mi z oczu.

Zarządca ukłonił się Satonowi i bez słowa wyszedł z gabinetu.

– Nie rozumiem, dlaczego tak go poniżasz – powiedział Nicolas, gdy zostali z namiestnikiem sami – lepiej mieć go po swojej stronie…

– Jest nikim, a zadziera nosa.

– Ma coś, czego ty nie masz: ludzie go lubią, a tego nie można lekceważyć.

– Nie o nim chcę mówić. Podważyłeś dziś mój autorytet. Chcesz ze mnie zrobić sobie wroga?

– Uratowałem ci dziś tyłek. Doprawdy nie rozumiesz tego?

– Niby czego?

– Nie chcesz chyba, aby myślano, że zagarnąłeś dziedzictwo Ildanahoe i nie chcesz go oddać prawowitemu następcy? Ludzie dowiedzą się o Fenke i o jego przedśmiertnym wyznaniu, to tylko kwestia czasu. Ildanahoe wciąż żyją w pamięci ludu i być może nigdy nie pójdą w niepamięć. Sprowadzenie do Homstel Honoriusza jest twoim obowiązkiem. Inaczej możesz być uznany za zdrajcę.

– Przecież wiesz, że jeżeli ten chłopak żyje, stracę władzę.

– Jeśli chłopak żyje, a ty będziesz starał się nie dopuścić do jego powrotu, stracisz nie tylko władzę. Jeśli zaś chodzi o utratę władzy, powrót Ildanahoe wcale nie musi jej oznaczać.

– Co masz na myśli?

– Ludzie wierzą, że wyjątkowość Ildanahoe przekazywana jest w genach. Przecież to wierutna bzdura. Człowiek staje się takim, a nie innym, przez to, jak został wychowany. Przez to, czym nasiąkł. Wyobrażasz sobie tego dziewiętnastoletniego chłopca? Prawdopodobnie całe swoje życie spędził w sierocińcu. Czego mógł się tam nauczyć? Czy sądzisz, że jest w stanie rządzić królestwem i to tak potężnym? On nawet nie ma pojęcia, kim jest. Kiedy się dowie, to albo się przerazi, albo woda sodowa uderzy mu do głowy. W obu przypadkach sytuacja go przerośnie. Nie da sobie rady bez doradcy, kogoś, kto pokieruje każdym jego krokiem. Taki doradca będzie sprawował faktyczną władzę, samemu za nic nie odpowiadając. Ty i tak nigdy nie dostałbyś korony, więc nie masz czego żałować.

– Masz rację. Teraz widzę, że winien ci jestem wdzięczność.

– Do usług.

ROZDZIAŁ 3

– Panie, pora wstawać! – głośno oświadczył Lee, stojąc nad zarządcą śpiącym w ubraniu, w poprzek łóżka, z jednym butem na nodze. Ten w żaden sposób nie zareagował, więc Lee zaczął tarmosić jego ramię.

– Idź precz – rzucił Rankor.

– Evan mówił, że pan kazał się budzić o tej porze. Nie mam pojęcia, co to znaczy, ale kazał pan powiedzieć sobie, że ma tylko dwa tygodnie.

Tym razem reakcja śpiącego była natychmiastowa. Zerwał się gwałtownie z łóżka, co nie było dobrym pomysłem, bo nie zdołał ustać na nogach i padł z hukiem na podłogę.

– Aa – jęknął – mój łokieć.

Lee skoczył pomóc zaspanemu zarządcy podnieść się z podłogi.

– Ciężką miał pan noc – powiedział ze współczuciem.

– Która godzina? – spytał Rankor, gdy zdołał usiąść na łóżku.

– Dziewiąta rano.

– Nie cierpię tych pogiętych imprez.

– Czy mogę coś dla pana zrobić?

– Przynieś mi śniadanie od Mercedes. Powiedz jej, że jestem bardzo głodny.

Lee uśmiechnął się pod nosem. Wszyscy w Homstel wiedzieli, że zarządca lubi jeść i je naprawdę dużo. Po Homstel krążyły anegdoty na ten temat.

– Wezmę zimny prysznic, może dojdę do siebie, a ty się pospiesz, bo mnie skręca z głodu – ponaglił chłopaka Rankor.

***

Homstel posiadało swój własny, niewielki szpital znajdujący się w zamku. Zatrudniano tam lekarzy mieszkających w mieście. Jednym z tych lekarzy była Kira Devroe, inteligentna, młoda, atrakcyjna szatynka o zielonych oczach. Rankor bardzo ją lubił i miał do niej zaufanie.

Kiedy Kira, dwa lata wcześniej, zaczęła pracować w Homstel, zadurzyła się w Johnie. On jednak od samego początku traktował ją po koleżeńsku. Widział w niej raczej swojego przyjaciela, dlatego nigdy nie odpowiedział na dawane przez nią znaki. Pogodziła się z tym, choć wciąż była nim zainteresowana.

Rankor zjadł obfite śniadanie, które postawiło go na nogi. Ktoś inny po takim śniadaniu poczułby się senny i ociężały, ale on czuł senność tylko dlatego, że zarwał noc, natomiast uczucie ociężałości po jedzeniu było mu zupełnie obce.

Gdy się najadł, swoje pierwsze kroki skierował do szpitala, gdzie znalazł lekarkę. Siedziała w laboratorium i oglądała coś pod mikroskopem.

– Dzień dobry, pani doktor – przywitał się szarmancko, a potem przysunął sobie krzesło i usiadł na nim.

– Dzień dobry – odpowiedziała, odsuwając się od mikroskopu. – Czyżby przesadził pan z atrakcjami na przyjęciu i potrzebował pomocy lekarskiej?

– Spałem tylko dwie godziny. Jeśli masz coś, co możesz mi dać, abym nie zasnął na stojąco… Nie mogę sobie na to pozwolić. Mam do wykonania bardzo ważne zadanie, a ty musisz mi w tym pomóc. To znaczy, chciałem cię prosić o pomoc.

– Wiesz, że nie potrafię ci niczego odmówić.

– Potrzebuję cię na góra dwa tygodnie. Jeśli będziemy mieć szczęście, to zajmie nam to mniej czasu.

– A konkretnie, co nam zajmie tyle czasu?

– Oprócz mnie, wie o tym tylko namiestnik i Rada. Jesteś pierwszą osobą spoza tego kręgu, której o tym mówię i chcę, żeby to na razie zostało między nami.

– Będę milczeć jak grób.

– Dowiedziałem się, że syn Filipa Ildanahoe żyje.

John dał trochę czasu Kirze, aby przetrawiła to, co usłyszała.

– Jak to możliwe? – spytała po chwili.

– Musisz mi wybaczyć, ale nie chce mi się wszystkiego opowiadać. Głównie dlatego, że jestem cholernie zmęczony. Potrzeba ci teraz tylko wiedzieć, że to nic pewnego i tak naprawdę nie wiadomo, gdzie Honoriusz jest. Lecimy na poszukiwania. Potrzebny jest kod genetyczny Filipa, aby, gdy już znajdziemy chłopaka, potwierdzić, że to rzeczywiście jego syn. To jest właśnie twoje zadanie. Pobierzesz DNA chłopaka i porównasz je ze wzorem DNA Filipa.

Dla Kerkeran istotne było to, aby każdy z kolejnych Ildanahoe, był nim genetycznie, dlatego w każdym pokoleniu pobierano DNA dzieci i porównywano z DNA ojca. Wzory przechowywano w specjalnie zabezpieczonej bazie danych.

– Mamy też DNA Honoriusza – poinformowała Kira.