Kresowa opowieść. Tom III. Nadia - Edward Łysiak - ebook

Kresowa opowieść. Tom III. Nadia ebook

Edward Łysiak

4,0

Opis

Po powrocie z Ukrainy i rozwiązaniu zagadki zaginięcia dwójki polskich turystów inspektor Andrzej Pilarski czuje, że nie czeka go już w życiu nic dobrego. Porzucony przez kobietę, z którą planował założyć rodzinę, popada w coraz większe rozgoryczenie i frustrację, a wkrótce dowiaduje się, że cierpi na nowotwór wątroby i jedyną szansą na ratunek jest przeszczep. Chcąc odciąć się, choć na chwilę od negatywnych emocji, postanawia wyjechać w podróż życia do miejsc, które zawsze chciał zobaczyć. Nawet nie podejrzewa, że wymarzone wakacje we Włoszech i Chorwacji staną się początkiem mrożącej krew w żyłach historii, a przypadkowo spotkana piękna Ukrainka o imieniu Nadia poważnie namiesza mu w głowie...
W tej pełnej napięcia powieści wątki współczesne nieustannie przeplatają się z dramatycznymi wspomnieniami świadków zbrodni wołyńskiej, udowadniając, że pragnienie zemsty jest jednym z najbardziej destrukcyjnych uczuć, z jakimi musi zmierzyć się człowiek. 

Są rany, których czas nie zabliźni; i niczym stygmaty naznaczają kolejne pokolenia. Ci, którzy zginęli z rąk banderowskich bestii, już o nic się nie upomną. Ci, którzy uciekli z nazistowskiego piekła, wciąż cierpią i nie mogą uwolnić się od bólu. Przeżyli, ale czy ocaleli, gdy oprawca pozostaje bezkarny, wina nienazwana, gdy zabrakło zadośćuczynienia? Trzecia część "Kresowej opowieści "z podtytułem "Nadia" jest dowodem na to, że pomimo upływu czasu reperkusje kresowej tragedii nie przebrzmiały, a echo tamtych krzywd niesie się po wsze czasy i nie milknie. Do głosu dochodzi desperacka chęć odwetu bez przestrzegania granic i za wszelką cenę. Co daje przyzwolenie na dokonanie samosądu? Czy może być usprawiedliwienie dla wymierzenia sprawiedliwości poza prawem?

Mariola Pomykaj, myslirzezbioneslowem.blogspot.com

Edward Łysiak (1948) – absolwent Politechniki Wrocławskiej. Pomysłodawca i współrealizator projektu „Łączy nas wspólna historia”, który powstał, by umożliwić kontakty między młodzieżą polską i ukraińską. Jest orędownikiem polsko-ukraińskiego pojednania, ale też pamięci o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów, popełnionych na polskiej ludności cywilnej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Jego dorobek literacki to „Michał” i „Julia”, powieści wydane pod wspólnym tytułem „Kresowa opowieść”, które wybitny znawca Kresów, profesor Stanisław Nicieja, określił mianem jednych z najlepszych traktujących o konflikcie polsko-ukraińskim. Ma żonę Wandę, dwóch synów i czworo wnuków. Jego pasja to tradycyjne szkutnictwo i żeglarstwo. 
Www.kresowaopowiesc.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (28 ocen)
12
10
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DEDYKACJA

Nadię,trzeci tom Kresowej opowieści, dedykuję Panu Profesorowi Pawłowi Nyckowskiemu oraz Panu Profesorowi Markowi Krawczykowi, Panu Profesorowi Krzysztofowi Zienkiewiczowi, Panu Profesorowi Tadeuszowi Wróblewskiemu, Panu Profesorowi Rafałowi Paluszkiewiczowi, Panu Docentowi Krzysztofowi Dudkowi, Panu Doktorowi Michałowi Skalskiemu, Panu Profesorowi Piotrowi Milkiewiczowi, Panu Doktorowi Michałowi Wasilewiczowi, Panu Profesorowi Maciejowi Wójcickiemu, Pani Docent Ewie Wunsch, Panu Docentowi Tomaszowi Gotlibowi, a także Kierownictwu, Lekarzom i PielęgniarkomKliniki Chirurgii Ogólnej, Transplantacyjnej i Wątroby orazKliniki Hepatologii i Chorób Wewnętrznych Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego przy ulicy Banacha 1A.

PODZIĘKOWANIA

Podziękowania za empatię i pomoc zechcą przyjąć: Pani Terenia Kawecka z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu oraz Pan Doktor Piotr Pobrotyn, Pan Doktor Paweł Chudoba, Pani Doktor Agnieszka Lepiesza z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu.

OD AUTORA

W myśl doktryny Jerzego Giedroycia polską racją stanu jest, by niepodległa Ukraina była buforem oddzielającym nas od Federacji Rosyjskiej.

Chociaż dzisiaj, przy tak zaawansowanej technologii wojskowej, doktryna Jerzego Giedroycia wydaje się być anachronizmem, to w imię niedrażnienia Ukrainy wszystkie nasze rządy po 1989 roku niechętnie podejmowały temat kresowego ludobójstwa.

Jestem orędownikiem polsko-ukraińskiego pojednania. Za naszą wschodnią granicą żyje wielu wspaniałych ludzi, których dziadkowie, narażając życie swoje i najbliższych im osób, ratowali Polaków z rąk zbrodniarzy z UPA. Wieczna im za to chwała, wdzięczność i pamięć.

Nie wolno nam jednak zapomnieć o tragedii Kresowiaków, o okrutnych zbrodniach dokonanych na polskiej ludności cywilnej przez oprawców z Ukraińskiej Powstańczej Armii – bohaterów narodowych dzisiejszej Ukrainy. Niepodległa Ukraina się ich nie wyrzeknie, nie pozbawi Stepana Bandery patronatu nad setkami ulic i placów, nie zlikwiduje poświęconych mu pomników i nasze protesty tego nie zmienią.

Jedyne, co nam pozostaje, to obowiązek pamiętania o ich zbrodniach, których tragicznym symbolem jest Wołyń.

Choć Nadia w znacznej części opiera się na prawdziwych wydarzeniach, to podobieństwo bohaterów literackich do realnych postaci jest całkowicie przypadkowe.

ROK 2014

Klinika Hepatologii i Chorób Wewnętrznych Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego

 

Kiedy skończyłem czytać, Pilarski1 się zamyślił.

– Mówi pan, że to ostatni list, jaki Jakubowski2 napisał przed śmiercią? – zapytał.

– Tak – kiwnąłem głową – przynajmniej do mnie.

– To smutne. – Na ziemistej twarzy policjanta pojawił się grymas uśmiechu. – To bardzo smutne.

– Ma pan rację – przyznałem. – Emigracja powinna być wyrzutem sumienia ojczyzny, która nie potrafiła stać się dla swoich obywateli wystarczająco atrakcyjnym miejscem do życia.

– Owszem, ale nie to miałem na myśli. – Policjant poprawił się na krześle. – Nie chodziło mi o to, że Jakubowski zmarł z dala od kraju, ale o przemijanie, o ulotność naszego życia, o złudność szczęścia.

– Przemijanie… – Po chwili milczenia zrobił długi wdech. – Nieuchronność spraw ostatecznych.

Nie podejmowałem dyskusji. Nie udzielił mi się nastrój Pilarskiego.

– Nigdy nie spotkałem Jakubowskiego – kontynuował swój monolog. – Znałem go jedynie z opowiadań i z kart pańskiej powieści. W mojej wyobraźni zawsze był człowiekiem czynu – energicznym, inteligentnym i nieuznającym porażek. Tymczasem z listu przemawia człowiek schorowany, przegrany i zrezygnowany.

– No wie pan – przerwałem mu – pół wieku jednak robi swoje.

– Tak, tak! – Policjant nieco się ożywił. – Właśnie o tym cały czas mówię – o przemijaniu. – Pan nie zmienił się wcale od naszego ostatniego spotkania. – Mówiąc to, przyglądał mi się uważnie. – Ja natomiast cudem uniknąłem śmierci. – Rozwiązał pasek szlafroka i podciągnął bawełniany podkoszulek. – Widzi pan? – zadał retoryczne pytanie. – Czterdzieści centymetrów!

Brzuch Pilarskiego zdobiła okazała blizna w kształcie odwróconej i spłaszczonej litery „U” gęsto poupinana metalowymi klamerkami. Wraz z brodawkami jego piersi przypominała smutną twarz jednego z emotikonów3.

– Widzę – odpowiedziałem niepewnie.

– Mam nową wątrobę! – Opuścił podkoszulek, założył na siebie poły szlafroka i przewiązał je paskiem. – Trochę tu chłodno – dodał, zakładając nogę na nogę. – Rozmawia pan z człowiekiem, który jedną nogą był już na tamtym świecie.

Zakładanie nóg na tyle rozproszyło moją uwagę, że w pierwszej chwili naszło mnie idiotyczne pytanie, którą nogą mój rozmówca dotknął tamtego świata? Czy tą, której stopa spoczywała na podłodze, czy tą drugą, ze stopą wiszącą swobodnie w powietrzu? Pytanie nie pasowało do powagi sytuacji, ale było jakąś formą aktywności umysłu, bo w gruncie rzeczy nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Pożółkła i postarzała twarz Pilarskiego mówiła więcej o cierpieniu i przejściach, jakich doświadczył w ciągu ostatnich dwóch tygodni, niż mogłyby powiedzieć wszystkie słowa świata zebrane przez najlepszego z literackich laureatów Nagrody Nobla. Tak mi się w tamtej chwili wydawało, jednak niebawem miałem się przekonać, że nie mam racji.

Przez kilka kolejnych dni rozmawialiśmy w szpitalnym holu, siedząc na krzesłach przeznaczonych dla odwiedzających. Kondycja mojego rozmówcy nie była najlepsza i dlatego nasze spotkania nie trwały dłużej niż dwie godziny.

– Wie pan – powiedział Pilarski podczas jednego z nich – najciekawsze były pierwsze dwa dni po przeszczepie. Leżałem wtedy na Oddziale Intensywnej Terapii Chirurgicznej. Chyba przez pięć wenflonów4 i badyla5 szpikowano mnie lekami i byłem podłączony do aparatury pokazującej, co się ze mną dzieje.

– Badyla? – zdziwiłem się. – Co to jest badyl?

– To taka rurka wstawiona… o tutaj. – Pilarski przez chwilę przesuwał dłoń po ramieniu, a w końcu dotknął palcem szyi na wysokości obojczyka.

– Dostawałem też morfinę.

– Morfinę? – zdziwiłem się. – To przecież narkotyk.

– Proszę pana… – Spojrzał na mnie z politowaniem. – Co z tego, że narkotyk? Lekarze wiedzieli, co robią. Bez morfiny, po tak poważnym zabiegu, bólu nie można byłoby wytrzymać.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem.

– Przez te dwa dni przychodziła do mnie Ewa Konieczny6 – kontynuował po chwili. – Wie pan, o kim mówię?

– Wiem – przytaknąłem.

– Rozmawialiśmy tak jak my teraz. Byłem jednak bardzo osłabiony, co chwilę zamykałem oczy i wtedy on się pojawiał.

– Kto? – zapytałem odruchowo.

– Nie wiem! – odpowiedział. – Po prostu on, facet w czerni. Siedział obok Ewy, cały ubrany był na czarno i brał udział w rozmowie. Zadawał sensowne pytania i sensownie odpowiadał na nasze.

– To musiało być przygnębiające. – Przeszedł mnie dreszcz emocji.

– A wie pan, że nie było! – Policjant dziwnie się uśmiechnął. – Jakoś nie skojarzyłem go z przedstawicielem zakładu pogrzebowego, który przyszedł dyskretnie wziąć miarę.

– Co na to Ewa? – zapytałem ni w pięć, ni w dziewięć.

– Nic. Mówiła, że miałem zamknięte oczy i milczałem. Ja po prostu miałem narkotyczne wizje.

Spotkanie z emerytowanym policjantem przyniosło tyle niezwykłych informacji, że postanowiłem napisać trzecią część Kresowej opowieści i nadać jej podtytuł Nadia.

1 Andrzej Pilarski – policjant. W Julii, II tomie Kresowej opowieści prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci starszego człowieka.

2 Michał Jakubowski vel Jakubek – żołnierz istrebitielnego batalionu zasłużony w walce z UPA. Tytułowa postać I tomu Kresowej opowieści.

3 Symbol graficzny służący do wyrażania nastroju w Internecie.

4 Plastikowa rurka umieszczana tymczasowo w żyle przy pomocy stalowej igły.

5 Wkłucie centralne (w żargonie lekarskim „badyl”) – cewnik wprowadzony przez naczynie krwionośne do dużej centralnej żyły. Podczas skomplikowanej operacji umożliwia szybką i skuteczną akcję ratunkową w przypadku wystąpienia komplikacji zagrażających życiu.

6 Ewa Konieczny – policjantka, asystentka Andrzeja Pilarskiego. Występuje w Julii, II tomie Kresowej opowieści.

ROK 2011

Pierwsze opowiadanie Andrzeja Pilarskiego

 

Wyjazd na Ukrainę z biurem turystycznym „Komasznia” dostarczył Pilarskiemu tak wielu wrażeń, w większości negatywnych i stresujących, że po powrocie do Wrocławia długo nie mógł się psychicznie pozbierać.

Stres był wynikiem kilkudziesięciu godzin spędzonych w podziemnym bunkrze UPA1. Wtrącony tam przez ludzi, dla których banderowski etos był i jest świętością, związany przez nich i skazany na śmierć głodową w absolutnych ciemnościach, leżąc obok ciał dwójki młodych turystów, musiał nabawić się stresu. Początkowo nie mógł uwierzyć, że tak właśnie zakończy życie, jednak ciemność, zatęchłe powietrze i nieznośna wręcz cisza sprawiły, że do jego świadomości powoli, a później coraz szybciej, docierała myśl, że ratunku już nie ma. Wtedy żałował, że na wyjazd zdecydował się sam.

Ewa na pewno znalazłaby wyjście z tej sytuacji, powtarzał w myślach.

Z drugiej jednak strony było bardzo prawdopodobne, że gdyby wyjechali we dwoje, to również we dwoje byliby tutaj, w tym żmijowisku. Właśnie takie określenie podziemnego bunkra UPA najbardziej Pilarskiemu pasowało. To ponure miejsce będące grobem banderowskiej sotni lubującej się w zadawaniu okrutnej śmierci polskiej ludności cywilnej, nieodparcie kojarzyło się mu z gniazdem żmij. Gniazdem, które miało stać się też miejscem jego zejścia z tego świata. Myśl ta dołowała go coraz bardziej, a w końcu pragnął już tylko jednego – aby koniec nastąpił jak najszybciej.

Tracił świadomość i ją odzyskiwał, śnił i przytomnie odbierał smutną rzeczywistość, by w końcu wpaść w rodzaj dziwnego letargu, gdzie wszystko mieszało się ze wszystkim.

Głosu Ewy długo nie kojarzył z rzeczywistością. Obecność nieodłącznej towarzyszki swoich zmagań z zawiłościami zabójstwa Jakubka, a właściwie Izaaka Wise2 wydawała się czymś tak nierealnym, że był przekonany o kolejnym śnie. A jednak nie miał racji. Próbując go ratować, sama podzieliła jego los.

Ewa, pomyślał, uratowała mi życie, ale to, co zrobiła później… Tyle planów mi pokrzyżowała, tak bardzo skomplikowała życie, które wreszcie zaczynałem porządkować.

***

Rozmowa z szefem też była stresująca, nawet bardzo. Dopiero z niej dowiedział się o międzynarodowym skandalu, który pośrednio wywołał. Skandalu z największym trudem zażegnanego przez naszą dyplomację.

– Inspektorze Pilarski! – Szef, też inspektor, mówił podniesionym głosem. – Sam minister Sikorski musiał interweniować w MSZ Ukrainy i gdyby nie fakt, że przekazujemy temu państwu grube miliony w ramach sąsiedzkiej pomocy, to nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta sprawa!

Z dalszego przebiegu rozmowy, a właściwie monologu szefa, Pilarski dowiedział się szczegółów akcji uwolnienia jego i Ewy z bunkra UPA. Zrobili to Polacy, tego nie dało się ukryć i o tym dobrze wiedział, ale nic więcej. Milczenie wyzwolicieli, cecha profesjonalistów, podsuwało mu na myśl różne teorie, jednak tej prawdziwej nigdy się nie domyślał.

Okazało się, że Rafał, jego kolega z konsulatu we Lwowie, po otrzymaniu SMS-a z prośbą o pomoc, nie zaangażował do niej ukraińskiej milicji, której nie ufał, ale oddział antyterrorystyczny z Lublina. To znaczy część tego oddziału, która po cywilnemu, w sobie tylko znany sposób, z ukrytą bronią, przekroczyła granicę dwoma terenowymi samochodami. Podróż do Paliwki3 zajęła im pięć godzin, co, biorąc pod uwagę stan ukraińskich dróg, uznać należy za wynik znakomity.

Zmowę milczenia w sprawie tajemnicy Rabińca4 skutecznie złamał studolarowy banknot. Jeden z mieszkańców wsi zaprowadził antyterrorystów najkrótszą drogą do kapliczki, w której znajdowało się wejście do bunkra.

Tak przeprowadzonej akcji nie dało się ukryć i cała ochrona Michaiła Fedorowicza Gryczki5, w liczbie dziewięciu postawnych mężczyzn, ruszyła ich tropem. Spotkali się gdzieś na stoku góry, ale nim zdążyli cokolwiek powiedzieć, stali z podniesionymi rękami, sterroryzowani bronią. Związano ich, rozbrojono i pozbawiono telefonów komórkowych.

Antyterroryści chcieli zabrać do Polski Pilarskiego i Ewę, ale oni, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zdecydowali się zostać do końca turnusu. Najdziwniejsze jest to, że nie niepokojeni przez nikogo ten cel osiągnęli.

Rozmowy z szefem Pilarski nie wspomina najgorzej. Przełożony, kiedy wylał swoje żale z powodu niesubordynacji podwładnego, jednak na koniec go pochwalił za rozwikłanie zagadki śmierci dwójki polskich turystów. Zagadki, której nie mogła, a raczej nie chciała, rozwiązać ukraińska milicja.

– A teraz wracajcie do sprawy zabójstwa Doroty Woronieckiej. – Na koniec szef protekcjonalnie poklepał Pilarskiego po ramieniu. – Od kilku tygodni nie posunęliśmy się z jej rozwiązaniem ani trochę.

– Szefie, poproszę o wsparcie. To skomplikowana sprawa, a ja chciałbym wziąć urlop, gdzieś wyjechać, wypocząć. Nie wiem, co jest, jednak nie czuję się najlepiej.

– Jest pan chory?

– Nie wiem. Właściwie nic konkretnego mi nie dolega, ale jestem słaby.

– Na razie to niemożliwe. – Szef spochmurniał. – Wszyscy są zawaleni robotą, a nowych pracowników nie ma. Może za kilka tygodni sytuacja się zmieni i kogoś panu przydzielę, jednak na razie proszę działać samemu. – Podszedł do drzwi, dając wyraźny sygnał, że rozmowę uważa za zakończoną.

– A jeśli chodzi o urlop, to nie będę robił problemu – uśmiechnął się. Jest pan dobrym detektywem i absencja nie powinna negatywnie wpłynąć na postępy śledztwa.

***

– Doroto… – Pilarski przyglądał się fotografii ładnej blondynki o niebieskich oczach. – Kto cię tak urządził?

Odłożył fotografię i otworzył segregator z dokumentacją jej zabójstwa. Powoli przeglądał protokoły przesłuchań, opinie biegłych i policyjne notatki. Niektóre z dokumentów wyjmował z foliowych koszulek i zapoznawał się z nimi dokładniej. Przypominał sobie fakty poznane przed wyjazdem na Ukrainę i po godzinie był już zorientowany w stanie dochodzenia oraz w innych zdarzeniach w jakiś sposób z nią związanych.

Dorota Woroniecka została zamordowana w Trzebnicy. Morderca próbował upozorować samobójstwo, odkręcając gaz i zostawiając przy niej pudełko po środkach nasennych, ale sekcja zwłok nie wykazała obecności tych środków ani żadnych innych. Pokazała natomiast, że kobieta zginęła porażona prądem. Dorota Woroniecka była ostatnią żyjącą krewną Michała Jakubka.

Wcześniej, przy bezwietrznej pogodzie, utonęli na jeziorze Niegocin rodzice Doroty. Najdziwniejsze w tej sprawie było to, że mieli na sobie kamizelki ratunkowe, które powinny ich przed utonięciem uchronić.

Natalia, córka Jakubka, zginęła w wypadku samochodowym koło Nowej Soli. Kierowca terenówki, który podczas wyprzedzania zepchnął ją do rowu, uciekł i nie został odnaleziony.

Siostra Jakubka, Anna, miała udar mózgu. Żyła jeszcze jakiś czas, ale kontaktu z nią już nie było. Nic nie mówiła, nie reagowała na najprostsze pytania i potoczne określenie – roślinka – jak najbardziej do niej pasowało. Trudno było odgadnąć, czy miała jakąś, chociażby szczątkową, świadomość, tylko ciężko doświadczony mózg nie pozwala schorowanemu ciału wyrazić emocji, czy też jej świadomość nie istniała, a ona sama nie czuła już nic. Tylko jej oczy mówiły. Strach, który się w nich malował, świadczył o stresie, jakiego doznała tuż przed udarem. Taką opinię wyraził uznany we wrocławskim świecie medycznym neurolog, będący jednocześnie biegłym sądowym.

– Cztery zabójstwa. – Pilarski mówił półgłosem bezwiednie obracając w palcach długopis. – Właściwie pięć zabójstw.

Policjant miał rację. Ta seria zaczęła się od niewyjaśnionego wypadku drogowego w 1993 roku, w którym pod Nową Solą zginęła Natalia, córka Michała Jakubka, ale później był przecież rok 1996 i zbrodnia na wrocławskim Sępolnie. Zbrodnia dokładnie zaplanowana, jednak przez pomyłkę dokonana nie na Jakubku, ale na Izaaku Wise, jego dowódcy z czasów wojny.

Zabójca otrzymał zlecenie od niejakiego Primaka z Kanady – jedynego ocalałego z sotni pogrzebanej żywcem w podziemnym bunkrze na stokach Rabińca przez żołnierzy Armii Czerwonej. Schron tej sotni wytropił Jakubek – w czasie wojny dowódca oddziału zwiadowczego istriebitielnych batalionów6.

Kiedy egzekutor zorientował się, że to nie Jakubek otworzył mu drzwi, było za późno, by z morderstwa zrezygnować. Motyw zemsty po latach został wykazany w prowadzonym śledztwie, a jej wykonawca i zleceniodawca – osądzeni i ukarani.

W przypadku pozostałych zabójstw, bo tegoroczne przypadki śmierci krewnych Jakubka Pilarski intuicyjnie uważał za zbrodnie, jedynym wytłumaczeniem, przynajmniej na razie, również była zemsta. Tę formę odpowiedzialności zbiorowej stosowali podczas wojny Niemcy, Rosjanie, ale także Ukraińska Powstańcza Armia. Ukraińscy nacjonaliści nie zadawali sobie trudu, by czyjąś winę udowodnić – wystarczały same podejrzenia, na przykład o pomoc Polakom, by zlikwidować zdrajcę i jego najbliższych. Tak postępowała UPA ze swoimi rodakami, natomiast polskie rodziny mordowano jedynie dlatego, że były polskie.

– Z takich nawyków się nie wyrasta, nie porzuca się ich – konstatował Pilarski. – Jeśli mam rację – nadal mówił sam do siebie – to te cztery śledztwa, dotąd prowadzone niezależnie, trzeba połączyć.

***

Oprócz ścigania przestępców inspektor Andrzej Pilarski prowadził walkę, której stawką było jego własne życie. Od wielu lat był on pacjentem poradni chorób wątroby, a skierowała go tam lekarka rodzinna.

– Musi pan być pod opieką specjalistów – mówiła, wypisując skierowanie. – Wirusy B i C, z którymi zetknął się pan w przeszłości, doprowadziły pańską wątrobę do marskości, a ona jest zaproszeniem dla nowotworu. Jest pan książkowym przykładem pacjenta, który musi zachorować na raka.

W poradni badano go regularnie, a ponieważ wyniki miał zawsze bardzo dobre, wizyta z reguły była sympatyczną rozmową z doktor Marzeną Wilk.

Doktor Wilk cieszyła się wśród pacjentów dobrą opinią i Pilarski ufał jej całkowicie.

Ta niewysoka kobieta o szczupłej, wręcz filigranowej sylwetce dobiegała sześćdziesiątki. Była hepatologiem z ponad trzydziestoletnią praktyką, co w oczach pacjentów stanowiło wystarczający dowód jej zawodowych kompetencji.

Ten dzień policjant zapamiętał bardzo dobrze. To była zwyczajna planowa wizyta.

– Proszę się rozebrać i położyć na kozetce. – Doktor Wilk zapisywała coś w karcie choroby.

Manualne badanie wątroby i całego brzucha należało do obowiązkowych czynności podczas każdej wizyty w poradni. Doktor Wilk na tej podstawie oceniała wielkość i wrażliwość narządów wewnętrznych, ze szczególnym uwzględnieniem wątroby.

Badania początkowo go deprymowały, bo lekarka prosiła o dość znaczne odsłonięcie brzucha, ale szybko się do nich przyzwyczaił i po pewnym czasie zaczęły mu się nawet podobać.

– Wszystko w porządku, tylko wątroba jest trochę powiększona – mówiła lekarka, myjąc ręce. – Wyniki też ma pan dobre, jedynie alfa-fetoproteina jest nieco podwyższona.

Zaskoczyła go ta informacja. Przyzwyczajony do tego, że wszystkie wyniki zawsze miał w normie, uznał, że coś jest nie tak.

– Jak się ten parametr nazywa? – zapytał.

– Alfa-fetoproteina. – Lekarka pochylona nad dokumentacją nie przerywała pisania. – W skrócie AFP – dodała.

Z poradni wrócił do Komendy Policji i od razu włączył komputer. Przeglądarka internetowa odnalazła blisko sto osiemdziesiąt tysięcy haseł ze słowem AFP, a pod jednym z linków przeczytał:

Podwyższony poziom AFP występuje u większości pacjentów z pierwotnym nowotworem wątroby oraz u niektórych pacjentów z nowotworami zarodkowymi jąder i jajników. Zazwyczaj im wyższy poziom AFP, tym większy, bardziej zaawansowany nowotwór.

Wyłączył komputer, założył ręce za głowę, a wzrok wbił w okno.

Czyżby się zaczęło? – pomyślał. – Ale dlaczego doktor Wilk to zbagatelizowała?

Następną wizytę miał za cztery miesiące. Postanowił, że badanie poziomu AFP zrobi prywatnie. Zmęczony pracą i zestresowany wiedzą o możliwym raku postanowił odpocząć z dala od Wrocławia.

***

Gospodarstwo agroturystyczne znalazł w Internecie – właściwie to ono znalazło jego. Ofertę wczasów w samotnej leśniczówce położonej na skraju lasu jego poczta zakwalifikowała jako spam, ale dziwnym zbiegiem okoliczności on jej nie skasował. Zainteresował go tytuł wiadomości – Szukasz ciszy? Przyjedź! To miejsce leżące z dala od wiejskich zabudowań wydawało się być gwarantem powrotu do psychicznej równowagi i normalnego życia, a on szukał ciszy i samotności. Nie chciał spotykać się z ludźmi, zwłaszcza z kobietami, ale los po raz kolejny miał mu udowodnić, że ma w tej sprawie odmienne zdanie.

***

Poznał ją pod koniec lata. Nie pamiętał dokładnej daty, ale teraz nie wydawało mu się to ważne. W jego świadomości pozostał jedynie obraz mazurskiej łąki – pachnącej, falującej w podmuchach gorącego wiatru – i młodej kobiety zbierającej zioła.

Była zgrabna i ładna. Miała duże oczy, których koloru już nie pamiętał, i krótkie jasne włosy. Ubrana w zwiewną sukienkę zdawała się być częścią tej dzikiej natury.

Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, szybciej zabiło mu serce, ale niewiele brakowało, a w ogóle by się nie poznali. Jego wrodzona nieśmiałość i trudności w nawiązywaniu kontaktów z kobietami podpowiadały, aby powiedzieć zwyczajowe dzień dobryi kontynuować poranny spacer. Stało się jednak inaczej.

Kobieta położyła na ziemi wiklinowy koszyk i przysłoniła dłonią oczy, chroniąc je przed słońcem.

– Dzień dobry panu – ubiegła go.

– Dzień dobry – odpowiedział. – Ciepło dzisiaj – zaczął nieśmiertelną w takich sytuacjach rozmowę o pogodzie.

– Nawet gorąco – podjęła temat, wachlując dłonią twarz. – Pustkowie tu, tylko łąki, lasy, jeziora i nic więcej.

– Ja to lubię – odpowiedział.

– A ja uwielbiam. Czyste powietrze, brak przemysłu, nawet pola uprawne z całą chemią są daleko stąd. Dlatego tutaj przyjechałam.

– Przyjechała pani zbierać kwiaty?

– Można tak powiedzieć – uśmiechnęła się.

– Po co pani te kwiaty?

– Nie kwiaty, tylko zioła – wyjaśniła. – Nie słyszał pan o ziołolecznictwie?

– Jest pani pracownikiem firmy zielarskiej?

– Nie. – Zaprzeczyła ruchem głowy. – Robię to dla siebie.

Zmierzyła go chłodnym wzrokiem, kiedy zauważył, że ma obrączkę, i mało taktownie zapytał, dlaczego na tym odludziu jest sama.

– Są takie sytuacje, kiedy dobrze jest być samemu – powiedziała oficjalnie. – Zna to pan?

– Znam. – Potwierdził skinieniem głowy. – Jestem tutaj z tego samego powodu.

– Pan wybaczy, ale powodu mojego pobytu pan nie zna. Powiedziałam jedynie o sytuacji, a nie o powodach.

– Tak, oczywiście – przyznał. Jej trafna uwaga nieco go speszyła. – To zresztą nie ma znaczenia. – Z daleka pani przyjechała? – zapytał.

– Z daleka – przytaknęła.

– A konkretnie skąd, jeśli oczywiście mogę wiedzieć?

– Z południa. Jesteśmy na Mazurach, więc musiałam przyjechać z południa.

– Niekoniecznie – zauważył. – Mogła też pani przyjechać z zachodu.

– Czy to ważne…? – Zamyśliła się. – Szukałam ciszy, czystego środowiska i samotności. Były mi potrzebne, a tutaj je znalazłam.

– Ja mieszkam w…

– Nie – przerwała mu w pół zdania. – Proszę nie mówić. – Nie chcę wiedzieć, gdzie pan mieszka, jak ma na imię ani ile ma lat. Zwyczajnie nie chcę.

***

– Dlaczego jest pani smutna? – zapytał, kiedy z koszem pełnym ziół usiedli w cieniu rozłożystego jesionu. – Znamy się już kilka godzin, a pani uśmiechnęła się dopiero raz, może dwa.

– Nie mogę uśmiechać się ot tak, na zawołanie. By człowiek mógł się uśmiechać, radość musi wypływać z głębi jego duszy. Zgadza się pan z tym?

Kiwnął głową, że tak.

– To dobrze. – Splotła dłonie i objęła nimi kolana. – Moje życie mocno się skomplikowało. Przyszły problemy, odeszła radość. Z niektórych planów musiałam zrezygnować, inne zmienić. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam.

– Mówi pani bardzo tajemniczo – zauważył.

– I niech tak zostanie. Proszę nie pytać o szczegóły.

Siedzieli w milczeniu. Obserwowali stada ptaków nad rozkołysaną wiatrem łąką.

– A wie pani – odezwał się pierwszy – że mógłbym powiedzieć to samo?

– Wiem.

– Skąd? – zdziwił się.

– Intuicja. Kobieca intuicja. Smutek emanuje z całej pańskiej postaci, z każdego słowa, z ruchu i spojrzenia. Nie trzeba być psychologiem, aby to zauważyć.

– No to jesteśmy podobni – stwierdził.

– To źle? – zapytała.

***

W ciągu kilku następnych dni zbliżyli się do siebie. Razem jadali posiłki, razem chodzili na spacery, tak że postronny obserwator bez wahania stwierdziłby, iż stanowią dobrze rozumiejącą się parę.

Okolicę również zwiedzali razem. On, jako że w leśniczówce mieszkał dłużej, był jej przewodnikiem. Ona wprowadzała go w tajniki leczenia ziołami, a że jej wiedza była ogromna i chętnie się nią dzieliła, już dawno się w tym pogubił.

Lubił barwę jej głosu. Lubił pasję, z jaką przekazywała informacje, i chociaż szybko ulatywały one z jego pamięci, słuchał jej słów z uwagą.

Rozmowy były tym, co najbardziej łączyło ich dusze. Prowadzili ożywione dyskusje na niemal każdy temat. Czasem się ze sobą zgadzali, czasem nie, ale zawsze robili to kulturalnie.

Ucieszył się, kiedy zaproponowała, aby przestali zwracać się do siebie przez pan i pani. Nie, nie poznali swoich imion, ale ich rozmowy stały się mniej oficjalne, jakby bardziej serdeczne.

Nie wiedział, czy jej też, ale jemu te rozmowy przestały już wystarczać.

***

W piątym dniu znajomości wybrali się na spacer dłuższy niż zwykle. Postanowili wykorzystać czas między obiadem a kolacją, dodatkowo prosząc o przygotowanie jej późnym wieczorem.

– Dużo ryzykujecie – ostrzegał leśniczy. – Po południu zapowiadają burze, a wtedy najlepiej być pod dachem.

Przyznali mu rację, ale planów nie zmienili. Każde z nich wzięło mały plecak z butelką wody mineralnej i drożdżówkami domowego wypieku, które na poobiedni deser podała żona leśniczego.

Trasa, którą zaplanowali, prowadziła przez niewysokie wzgórza porośnięte sosnowym lasem i według jego obliczeń liczyła ponad dziesięć kilometrów. Jej punktem zwrotnym było nieduże jezioro wciśnięte pomiędzy wzgórza. To z niego wypływał strumyk, przy którym stała leśniczówka.

– Jezioro jest wyjątkowo czyste – mówił leśniczy poproszony o garść informacji – ale wzdłuż strumyka tam nie dojdziecie, po prostu nie ma drogi. Jeśli będziecie mieli szczęście, uda się wam je odnaleźć, ale to wcale nie jest łatwe.

Leśniczy udzielił jeszcze kilku praktycznych rad, życzył im powodzenia oraz dobrej pogody i zajął się naprawą drewnianego ogrodzenia. Wyszli przed czternastą.

Lekka mgiełka i zapierająca dech wilgotność powietrza potwierdzały prognozę pogody i ostrzeżenia leśniczego. Burza dosłownie wisiała w powietrzu. Mimo przewiewnego ubioru, już po godzinie marszu ich koszule lepiły się do ciała. Niewielką ulgę znajdowali w cieniu świerków i sosen, ale one z kolei hamowały ruch powietrza.

***

Obserwował ją uważnie. Widział, że każdy krok sprawia jej coraz więcej wysiłku i obawiał się, że w wkrótce powie, iż dalej iść nie może.

– Odpocznijmy trochę – zaproponował, zdejmując plecak i siadając na powalonym pniu dorodnego świerku.

Bez słowa sprzeciwu zrobiła to samo.

– Proponuję zawrócić – powiedział, patrząc przed siebie. – Nie wiemy, gdzie jest to jezioro, a upał nas wykończy.

– A ja z przyjemnością odświeżyłabym twarz w zimnej wodzie. Może nam się uda ją znaleźć?

– Może – powtórzył bez przekonania. – Nie jesteś zmęczona?

– Trochę, ale dam radę.

– Ściągnijmy buty i skarpety – zarządził. – Niech nasze stopy też odpoczywają.

Zrobili to i natychmiast poczuli ulgę.

– A może dalej pójdziemy na bosaka? – zapytał.

– Jak chcesz, to idź, ale mnie do tego nie namówisz.

– No coś ty! Na żartach się nie znasz? – odpowiedział z uśmiechem.

Siedzieli obok siebie, dotykając się ramionami i gimnastykując oswobodzone stopy.

Ruszyli w dalszą drogę z postanowieniem, że jeśli w ciągu pół godziny nie znajdą jeziora, to wracają. Szczęście uśmiechnęło się do nich już po kwadransie, kiedy pomiędzy drzewami zobaczyli połyskującą w słońcu taflę wody.

Jezioro nie było duże i wydawało się nie sprzyjać kąpieli. Jego brzegi porastały trzciny, a na powierzchni wody unosiły się białe nenufary. Przeciwległy brzeg był jednak inny. Wzgórze łagodnie wsuwało się do wody wąskim piaszczystym jęzorem, tworząc niewielką plażę. Poszli tam.

– No i co, stokrotko! - cieszył się jak dziecko. – Wreszcie będziesz mogła umyć twarz w chłodnej wodzie.

Nie wiedział, dlaczego nazwał ją stokrotką. To stało się tak nagle, tak spontanicznie, że naprawdę nie wiedział. Ale spodobało mu się to, i jej też.

– No właśnie – przyznała z uśmiechem. – Bardzo tego potrzebuję. Zobacz… – Dotknęła dłonią bawełnianego podkoszulka. – Jest cały mokry. A i twój nie jest lepszy.

Położyli plecaki na wysuszonym igliwiu i przyglądali się sobie nawzajem.

– Ściągamy? – zapytał.

– Oczywiście – zgodziła się. – Przez godzinę powinny wyschnąć.

Podkoszulki rozwiesili na gałęziach skarłowaciałego drzewa wyrastającego wprost z wody, zdjęli buty i spodnie, które położyli na plecakach. Był zaskoczony, kiedy dziewczyna na tym nie poprzestała i nago weszła do wody.

– A ty? – zapytała, śmiejąc się. – Na co czekasz?

Odwzajemnił uśmiech i po chwili znalazł się obok niej.

Woda była kryształowo czysta i nie taka zimna, chociaż lato już się kończyło. Chłodzili nią twarze, ramiona i uda, spłukując trudy długiej wędrówki. Ochłodziła ich ciała, ale nie emocje. Objął dziewczynę i mocno przytulił. Nie broniła się.

– Stokrotko – mówił – tak bardzo się cieszę, że jesteś, że mogę cię dotykać, że..

– Ciii… – Przytknęła palec do jego ust. – Nic nie mów. Wykąpmy się i wracajmy. Tak będzie lepiej. Nie poznaję siebie i boję się tego.

***

Kolację zjedli w milczeniu. Dzisiejsze popołudnie dostarczyło im tylu wrażeń, że ciągle żywe emocje skłaniały do rozmowy i jednocześnie sprawiały, że nie była potrzebna. Pożegnali się zwykłym „dobranoc” i poszli do swoich pokoi.

Usiadł na skraju łóżka i odruchowo włączył telewizor. W lokalnym programie trafił na koncert Starego Dobrego Małżeństwa. Solista zespołu śpiewał jeden z ich przebojów.

 

Czemu cię nie ma na odległość ręki?

Czemu mówimy do siebie listami?

Może sen przyjdzie, może mnie odwiedzisz…7

 

Przez chwilę nucił razem z zespołem, aż w końcu cicho powiedział:

– Nie, to ja ją odwiedzę.

Ubrał się w pośpiechu i wybiegł na pobliską łąkę. Szukał stokrotek. Nie było to łatwe, bo już zapadał zmierzch, jednak udało mu się zebrać tyle, że zrobił z nich zgrabny bukiecik.

Zawahał się przed drzwiami jej pokoju. Może już śpi? – pomyślał.

Delikatnie zapukał, a kiedy za drzwiami nadal panowała cisza, zapukał mocniej.

– Chwileczkę – usłyszał jej głos – już idę.

Stanęła przed nim w nocnej koszuli sięgającej do połowy uda.

– To dla ciebie. – Wyciągnął rękę z bukiecikiem. – Mogę wejść?

– Chcesz mnie przekupić? – Wierzchem dłoni tłumiła ziewanie.

– Tak, to znaczy nie. Sam już nie wiem. Chciałem zwyczajnie z tobą być.

– Nie mogę przyjąć tych stokrotek. Gdybym to zrobiła, musiałabym spełnić twoją prośbę. Wracaj do siebie, tak będzie lepiej, dobranoc. – Uśmiechnęła się i zamknęła drzwi.

Położył stokrotki pod drzwiami jej pokoju i ze zwieszoną głową wrócił do siebie. Zwalił się na łóżko i prawie od razu usnął. Sen przyszedł wyjątkowo szybko.

On nazywał się Niktoniusz i kroczył na czele rzymskich legionów. Objął stanowisko dowódcy, kiedy jego poprzednik po mocno zakrapianej uczcie założył się z nim, że gołymi rękami pokona lwa. Przegrał, a on zajął jego miejsce. Podlegało mu kilka tysięcy ludzi – uzbrojonych, walecznych i gotowych oddać za niego życie.

– Niktoniusz! Niktoniusz! – rozbrzmiewały gromkie okrzyki, ilekroć siedząc na gniadym koniu, odwracał się w stronę idącego za nim wojska.

Kilka dni temu wkroczyli do pustynnego kraju Maurów, ale dotąd nie napotkali żadnego oporu. Zaprawione w bojach wojsko łaknęło walki i zwycięstwa, które zawsze kończyło się grabieżą, burzeniem, paleniem i gwałtami. Legionistom brakowało tego coraz bardziej.

Zbliżało się południe, kiedy zatrzymał konia. Stanął w strzemionach, aby lepiej widzieć horyzont, i przyglądał się czemuś uważnie. Czemuś, co z wysokości końskiego grzbietu mógł zobaczyć, a jego piechurzy jeszcze nie. Nagle ściągnął uzdę i koń posłusznie się odwrócił.

– Niktoniusz! Niktoniusz! – rozległo się ponownie.

Uciszył wojsko, podnosząc prawą rękę.

– Legioniści – mówił donośnym głosem – przed nami miasto wroga. Szykujcie się do walki.

Kiedy byli już na odległość strzału z łuku od bram miasta, zamiast wojska zobaczyli tłum zwykłych ludzi. Tłum liczniejszy niż jego legion – i nieuzbrojony. Wśród zebranych wyróżniał się starzec z długą siwą brodą, otoczony rosłymi mężczyznami w galabijach wysadzanych cekinami. Jego głowę zdobił połyskujący w słońcu diadem.

– Czcigodny Niktoniuszu – odezwał się na powitanie. – Przybywasz do nas na czele wojska, ale my walczyć nie chcemy. Bierz wszystkie nasze skarby, całe złoto, ale nie niszcz naszych domów i uszanuj godność naszych kobiet. Damy wam żywności i wina tyle, ile zapragniecie, a tobie, czcigodny Niktoniuszu, w czasie pobytu towarzyszyć będzie Sara – moja najpiękniejsza niewolnica.

Propozycja była tak interesująca, że przystał na nią od razu. Legion rozłożył się obozem pod murami miasta, a straż powiodła go do pałacu.

On, Niktoniusz Zdobywca i mieszkaniec Rzymu, zachwycał się subtelną lekkością architektury Maurów, artyzmem jej projektantów i kunsztem budowniczych. Jakże inne były te budowle od tych, które znał ze swojego miasta.

Może dlatego, zastanawiał się, że i ludzie tutaj są inni? Serdeczni, otwarci i pokojowo nastawieni.

Strażnicy zaprowadzili go do dziwnego pomieszczenia i dyskretnie się ulotnili. Dziwnego, bo na samym środku stała marmurowa wanna, a pod ścianą długa i szeroka kamienna ława.

Poczuł się nieswojo i sięgnął po miecz, kiedy zza cedrowych drzwi dobiegły odgłosy, których nie umiał odgadnąć. Uspokoił go widok dwóch półnagich kobiet niezwykłej urody, które stanęły obok niego z przyjaznym uśmiechem. Po chwili pojawili się czterej niewolnicy niosący duże stągwie z wodą. Napełnili wannę, a jedna z kobiet sprawdziła temperaturę. Kiwnęła głową, że woda jest ciepła i niewolnicy wyszli. Druga z kobiet wyciągnęła rękę.

– Niktoniuszu – powiedziała – tutaj miecz nie będzie ci potrzebny.

Oddał broń bez słowa protestu i w tej samej chwili uświadomił sobie, że to może być zasadzka. Mylił się jednak. Niewolnice zdjęły z niego szaty i powiodły nagiego do wanny.

Tak przyjemnej kąpieli nigdy dotąd nie zaznał. Kobiety myły i masowały całe jego ciało. Czasem w wannie leżał, czasem siedział, ale były i takie sytuacje, kiedy musiał wstać. Robił to bez wahania, jakby to nie one, ale on był niewolnikiem.

– Która z was nazywa się Sara? – zapytał, kiedy osuszyły jego ciało i poprosiły, aby położył się na pledzie z wielbłądziej wełny, który rozpostarły na kamiennej ławie. – Obie jesteście tak samo ładne, dlatego pytam.

– Żadna z nas, panie – odpowiedziała jedna z nich. – Nasza uroda jest pospolita. Jesteśmy jak kwiaty w wazonie, a Sara to najjaśniejsza z jasnych gwiazda na niebie. Żadna z nas nie może się z nią równać.

Wcierały w jego ciało olejki i balsamy, a kiedy skończyły, zaprowadziły do pomieszczenia obok. Szerokie łoże z atłasową pościelą i baldachimem pachniało egzotyczną świeżością. Obok stał drewniany mebel przypominający szafkę, a na nim nocna elektryczna lampka. Dzień powoli ustępował miejsca nocy i w pomieszczeniu panował półmrok.

– Połóż się, panie, i czekaj. – Jedna z kobiet pokłoniła się nisko. – Sara przyjdzie razem z nocą.

Obie niewolnice pokłoniły się raz jeszcze i wyszły.

***

Czekanie na noc wydawało się nie mieć końca. Jego wyobraźnia podsuwała obrazy dziewczyny niebiańskiej urody i sceny, w których razem brali udział. Niebawem to wszystko miała zweryfikować rzeczywistość.

Ledwie słyszalny szelest wyostrzył jego zmysły. Ciemność skrywała szczegóły, ale był pewien, że obok łoża ktoś stoi.

– Przyniosłam stokrotki – usłyszał. – Leżały w korytarzu obok drzwi mojego pokoju.

– Sara? – zapytał.

– Sara? – usłyszał szept gościa. – Kim jest Sara?

***

Obudził się z bólem głowy. Bólem pulsującym, powracającym niczym fale na brzeg morza i wymazującym z pamięci senne fantazje. Niczego nie pamiętał, czuł tylko ból. Jedynie jakiś nieznany zmysł podpowiadał mu, że śnił o czymś tak niezwykłym, że chciałby, aby to stało się rzeczywistością.

Spojrzał na zegarek – dochodziła dziewiąta.

– Śniadanie – krzyknął. – Spóźniłem się całą godzinę.

Umył twarz w zimnej wodzie i ubrał się w pośpiechu. Orzeźwiony zbiegał po schodach do jadalni z postanowieniem, że opowie jej dzisiejszy sen. Wprawdzie niewiele pamiętał, ale nie zamierzał ograniczać swojej wyobraźni.

Na ich stoliku było tylko jedno nakrycie i pomyślał, że zaspała bardziej niż on. Dopiero po chwili zauważył białą kopertę leżącą tam, gdzie zawsze był jej talerz i sztućce. Na kopercie niebieskim długopisem było wypisane jego imię – Andrzej.

Ciekawe, skąd ona zna moje imię? – pomyślał. Przez chwilę walczył z głodem i z ciekawością, nie wiedząc, czemu przyznać pierwszeństwo, ale w końcu ciekawość zwyciężyła.

– Cieszę się bardzo, że Cię poznałam – przeczytał. – Dzięki tobie ten pobyt będę wspominała niezwykle miło. Uznałam jednak, że lepiej będzie, jeśli stąd wyjadę. Nie szukaj mnie, proszę. Mam swoje życie, a ty wracaj do swojego. Myślę, że tak będzie najlepiej. Sara.

– Sara? – powtórzył na głos. – Skąd ja znam to imię?

Wydawało mu się, że mówił tak przed chwilą do pięknej nieznajomej, ale nie potrafił sobie przypomnieć nic więcej.

Nie pamiętał, co było na śniadanie, kiedy wracał na górę do swojego pokoju. Uznał, że dalszy pobyt bez niej nie ma sensu i postanowił, że też wyjedzie.

Po kwadransie był spakowany. Zgasił nocną lampkę i postawił przewrócony flakonik. Nie wiedział, co ma zrobić z bukiecikiem nieco zwiędniętych stokrotek leżących na stole.

Taki sam bukiecik zostawiłem wczoraj pod jej drzwiami, przypomniał sobie i zmarszczył czoło.

***

A jednak nie wyjechał. Kiedy spakował rzeczy i zszedł do recepcji, zobaczył karetkę pogotowia z siedzącym w niej kierowcą. Dwoje ratowników, postawny mężczyzna i filigranowa blondynka, rozmawiało z żoną leśniczego.

– Co się stało? – zapytał kierowcę. – Ktoś zachorował? W pierwszym odruchu pomyślał o leśniczym, którego dzisiaj jeszcze nie widział.

– Gorzej. – Kierowca splótł ręce nad głową przeciągle przy tym ziewając. – Zgon mamy. – Mówił to tak znudzonym głosem, jakby słuchał wielogodzinnego kazania.

– Zgon? – Pilarski był zaskoczony. – A kto umarł? – Znowu pomyślał o leśniczym.

– Ojciec leśniczego. – Kierowca, który w międzyczasie zaczął konsumpcję kanapki, mówił z pełnymi ustami. – Dziewięćdziesiąt lat miał dziadek, to nic dziwnego – kontynuował. – Nam taki wiek nie grozi. – Spojrzał na Pilarskiego. Usiłował się przy tym uśmiechnąć, ale z powodu pełnych ust wyszedł z tego tylko grymas.

W kwestii przyczyn śmierci staruszka ratownicy musieli mieć wątpliwości, bo zawiadomili policję, a ta prokuraturę. W tej sytuacji Pilarskiemu nie pozwolono wyjechać, natomiast poddano długiemu przesłuchaniu. Wypytywano o cel pobytu w leśniczówce, o sposób spędzania czasu i o to, czy nie zauważył czegoś, co wydało mu się podejrzane. Ponadto o szczegóły spotkań z kobietą, o jej dane personalne oraz miejsce zamieszkania. Po południu powrócono do tej kwestii, kiedy okazało się, że leśniczy jej nie zameldował i też tych danych nie posiadał.

– No wie pan… – Prokurator, nie podnosząc wzroku znad służbowych notatek, odpowiadał na pytanie Pilarskiego o związek kobiety ze śmiercią staruszka. – Niczego nie możemy wykluczyć.

Bzdura, pomyślał wtedy, chociaż podczas długiej pracy w policji nieraz spotykał się z zaskakującymi rozwiązaniami prowadzonych śledztw. Ona i morderstwo? Absolutnie niemożliwe! – tego był pewien.

1 UPA – Ukraińska Powstańcza Armia – zbrojne ramię Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. W latach 1943-1944 dokonała na Wołyniu i w Galicji Wschodniej masowego ludobójstwa polskiej ludności cywilnej. Historycy szacują, że zginęło wtedy około 100 000 osób.

2 Izaak Wise – oficer NKWD, w czasie wojny przełożony Michała Jakubowskiego. Występuje w I i II tomie Kresowej opowieści.

3 Paliwka, Rybaki i Karlików to fikcyjne nazwy małych wsi.

4 Jeden ze szczytów Grzbietu Sokolskiego w Karpatach Wschodnich na Zachodniej Ukrainie.

5 W Julii, II tomie Kresowej opowieści, M.F. Gryczko jest nowobogackim lokalnym „panem i władcą”, z którym liczą się państwowi urzędnicy, milicja i prokuratura.

6 Paramilitarne oddziały w strukturze NKWD formowane z ludności cywilnej.

7 A. Ziemianin, Czarny blues o czwartej nad ranem, Stare Dobre Małżeństwo.

ROK 2012

Zapisać się na badanie USG do docent Mareckiej było niezwykle trudno. Uzasadniona opinia jednego z najlepszych specjalistów w Polsce sprawiała, że grono jej pacjentów, już bardzo liczne, ciągle się powiększało. Wrocławscy lekarze bardziej ufali jej diagnozie niż postawionej przez radiologów na podstawie tomografii komputerowej czy rezonansu magnetycznego.

– Co cię sprowadza? – zapytała pani docent, kiedy Pilarski wcisnął się do jej gabinetu razem z następną pacjentką, którą była postawna sześćdziesięciolatka.

– Mam marskość wątroby, rośnie mi AFP, a moja pani hepatolog twierdzi, że nic się nie dzieje – wyrecytował jednym tchem.

– Rozbieraj się – rzuciła krótko lekarka, otwierając podręczny kalendarz.

– Ja? – przestraszył się Pilarski.

– Nie ty. – Przewracała kolejne strony. – Ona.

– Ależ pani docent… – Tym razem przestraszona była kobieta. – Przy obcym mężczyźnie?

Docent Marecka swoim zdecydowaniem i bezpośredniością wzbudzała wśród pacjentów dziwne odczucie będące mieszanką podziwu, uznania, szacunku i strachu. Nie używała słów pan i pani, a swoją poprawną, wręcz piękną polszczyznę ubarwiała słownictwem dalekim od salonowego. Jednych tym bawiła, a innych poważnie stresowała.

– Żartowałam – zwróciła się do kobiety. – A ty przyjdziesz czternastego, na dziesiątą trzydzieści. – Spojrzała na Pilarskiego i zapisała termin na ulotce zawierającej opis, jak trzeba się przygotować do badania.

***

Majowe popołudnie było wyjątkowo upalne. Słońce stojące wysoko na bezchmurnym niebie paliło niemiłosiernie. Ludzie, których wielu spacerowało po wrocławskim Rynku, szukali chłodniejszych miejsc, a było o nie niezwykle trudno. Jedynie urokliwe, odrestaurowane kamieniczki dawały namiastkę chłodu i przechodnie tłumnie przemieszczali się w ich krótkim cieniu.

Pilarski siedział pod parasolem w letnim ogródku jednej z licznych kawiarni i delektował się schłodzoną coca-colą. Obserwował młodzież ubraną adekwatnie do panującego upału i żałował, że jego młodość skończyła się całe pokolenie temu.

Jego uwagę zwróciła dziewczyna, której wiek oceniał na dwadzieścia kilka lat. Ubrana w kuse szorty i bawełnianą koszulę z jakimś napisem i kolorowym, czerwonym i czarnym elementem, przechodziła niedaleko jego stolika kolejny już raz.

Na kogoś czeka – pomyślał i upił łyk napoju. Zastanawiał się, jakie działania ma podjąć w sprawie zabójstwa Doroty Woronieckiej, kiedy jego rozmyślania przerwały krzyki grupy osób przy jednym ze stolików sąsiedniej kawiarni.

– Ściągaj to, ty banderowska dziwko – krzyczał młody człowiek, szarpiąc dziewczynę w bawełnianej koszuli.

– Ja Wołyń przeżyłem! – Kościsty staruszek wygrażał laską. – Ojcu język wyrwali i oczy wydłubali, a ta dziwka śmie nosić flagę, pod którą oni to robili!

Do szarpiącego dziewczynę chłopaka dołączyli jeszcze dwaj mężczyźni i zanosiło się na lincz.

Pilarski energicznym krokiem podszedł do grupy rozemocjonowanych osób.

– O co chodzi? – zapytał, stając obok dziewczyny.

– Nie wtrącaj się, stary zgredzie – wypalił jeden z młodzieńców – to nasza sprawa. My z tą banderowską kurwą zrobimy porządek.

Sytuacja stawała się coraz bardziej poważna. Młodzi ludzie, najwyraźniej z tej samej grupy, otaczali Pilarskiego i dziewczynę ciasnym, coraz ciaśniejszym kręgiem.

– To narodowcy z Przemyśla – usłyszał fragment rozmowy. – Oni są uczuleni na ukraiński nacjonalizm.

Nie było rady, trzeba było się ujawnić.

– Andrzej Pilarski z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji! – wykrzyczał pokazując służbową legitymację. – O co tutaj chodzi? – ponowił pytanie.

Wiadomość, że mają do czynienia z policjantem, wyraźnie ostudziła zapał młodych ludzi.

– Ona propaguje banderowskie symbole – powiedział jeden z nich. – Niech pan spojrzy na jej koszulę.

– Dwa kolory – przeczytał Pilarski. Pod tym napisem był czerwony prostokąt, a obok niego napis to lubov1. Pod nim, w niewielkiej odległości, znajdował się czarny prostokąt i drugi napis: to żurba2.

– I co wam się nie podoba?

Pytanie Pilarskiego na nowo rozpaliło emocje.

– Czerwono-czarne kolory miały banderowskie flagi – odezwał się inny mężczyzna. – Z nimi szli mordować Polaków. Pod nimi świętowali udane bestialskie akcje. A ta, – chciał użyć wulgarnego słowa, ale się opanował – śmie na naszej ziemi przywoływać ich faszystowskie symbole.

– Niczego nie chcę przywoływać – broniła się dziewczyna. – Na koszulce są symbole ukraińskiej piosenki pod tytułem Dwa kolory.

– Już my dobrze wiemy, czyje to są symbole! – Chłopak stojący najbliżej dziewczyny ponownie wpadł w furię. Nie zważając na policjanta zdarł z niej plecak i chwycił za koszulę. Pomogli mu dwaj inni młodzieńcy i po chwili dziewczyna została w samych szortach zasłaniając piersi rękami. Płakała.

Pilarskiego zamurowało. Policyjna legitymacja pomogła tylko na chwilę. Był sam, a naprzeciw miał dwudziestu rozemocjonowanych młodych ludzi. Uznał, że powinien wezwać pomoc, ale nie mógł tego zrobić w tym miejscu. Nie był pewien reakcji narodowców. Z tego samego powodu nie chciał zostawić dziewczyny.

– Gośka! – krzyknął najbardziej aktywny młodzieniec, przerywając rozterki Pilarskiego. – Daj tej dziwce coś do ubrania, bo ludzi gorszy.

Jedna z dwóch dziewczyn towarzyszących wycieczce zaczęła przeszukiwać zawartość plecaka.

– Ta powinna być dobra – oznajmiła zadowolona, podając koszulkę młodemu człowiekowi.

Ten przyjrzał się jej uważnie i głośno się zaśmiał.

– Tak, ta będzie idealna. Tylko musisz uważać – zwrócił się do dziewczyny – byś swoich nie spotkała, bo zatłuką cię na śmierć. Zakładaj! – Podał koszulkę dziewczynie.

Zrobiła to, ciągle płacząc i nieudolnie zasłaniając piersi. Kiedy wyprostowała materiał, wycieczka z Przemyśla wybuchnęła głośnym śmiechem.

– Tak, musi uważać na swoich – powiedział ktoś ze środka grupy i wszyscy, nie spiesząc się, ruszyli w stronę pomnika Fredry. Na koszulce widniał rymowany dwuwiersz:

 

OUN/UPA – gówno/gnój

S. Bandera – wielki chuj

***

– Nie może pani chodzić w tej koszulce. – Pilarski podniósł plecak dziewczyny. – Pójdziemy do mojego mieszkania, to niedaleko. Proszę się niczego nie obawiać – dodał, widząc jej niepewną minę.

Napis na koszulce wzbudzał zainteresowanie mijanych ludzi. Przyglądali się mu z ciekawością, niektórzy unosili dłoń z kciukiem skierowanym ku górze, jakiś staruszek zaczął klaskać. Niestety napisem zainteresował się też patrol straży miejskiej i Pilarski ponownie musiał pokazać legitymację służbową, by odwieść strażników od wypisania mandatu za obnoszenie się w miejscu publicznym z napisami zawierającymi wyrazy uważane powszechnie za wulgarne.

– Niech pani ją włoży. – Pilarski położył plecak i zdjął marynarkę. – To tylko kilka minut drogi, ale nie chciałbym się znowu tłumaczyć.

W marynarce dziewczyna wyglądała komicznie. Podwinięte rękawy, wiszące ramiona, bo policjant do szczupłych nie należał, a przede wszystkim długość do połowy uda sprawiały, że przechodnie nadal przyglądali się jej z zaciekawieniem, a Pilarski z trudem tłumił śmiech.

– Proszę mi wybaczyć bałagan – uprzedził na korytarzu, szukając kluczy do mieszkania. – Są u pani w marynarce. – Przypomniał sobie nie znalazłszy ich w kieszeniach spodni ani w aktówce.

***

Pilarski nie wiedział, co nim kierowało, kiedy zapraszał nieznaną kobietę do swojego mieszkania. Gdyby się zastanowił, gdyby wziął pod uwagę wieloletnie doświadczenie zawodowe i przypadki kradzieży, z jakimi się zetknął, to z pewnością nie zdecydowałby się na ten krok. Jednak on, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zadziałał pod wpływem impulsu. Fizyczna atrakcyjność dziewczyny i przykre zdarzenie, jakie było jej udziałem na wrocławskim Rynku, wyzwoliły jakąś nieznaną mu mieszankę empatii i pożądania.

Ech ty! – pomyślał. – Stary zgred jesteś, jak słusznie usłyszałeś od narodowców, a kręcą cię dziewczyny, dla których mógłbyś być ojcem. Z drugiej jednak strony kto ma mnie kręcić, jak nie one? Przez chwilę próbował rozwiać targające nim rozterki, ale w końcu dał sobie spokój.

– Skąd pani przyjechała? – zapytał, próbując bezskutecznie ogarnąć wszechobecny bałagan.

– Z Ługańska. To wschodnia część Ukrainy.

– Daleko, będzie z półtora tysiąca kilometrów. Jak się pani udało przyjechać do Polski?

– Są sposoby. Na wszystko są sposoby. Nie chciałabym jednak rozwijać tego tematu.

– Doskonale mówi pani po polsku. Skąd ta umiejętność?

– Moja babcia jest Polką. Jeszcze żyje, ma osiemdziesiąt sześć lat. Moja prababcia i mój pradziadek byli Polakami. Mieszkali w małej wsi koło Czortkowa3, a moja babcia była ich jedyną córką. W czterdziestym czwartym uciekli przed banderowcami za Zbrucz4, ale osiedlili się dopiero w Donbasie. Tam już prawie nie ma Ukraińców, przeważają Rosjanie. Babcia wyszła za mąż za jednego z nich. To było udane małżeństwo, któremu urodziło się troje dzieci – dziewczynka i dwóch chłopców. Tą dziewczynką była moja mama, która wyszła za mąż za rodowitego Polaka. Poznała go w czasie studiów w Kijowie, a po ślubie nie wyjechali do Polski, ale na wschodnią Ukrainę.

– Źle wybrali. – Pilarski założył nogę na nogę.

– Teraz widać, że bardzo źle – zgodziła się dziewczyna – jednak to był początek lat osiemdziesiątych. W Polsce stan wojenny, a w Związku Radzieckim względny spokój i dostatek. Można ich zrozumieć.

Rozmowa przeciągnęła się do wczesnych godzin wieczornych, a Pilarskiego nurtowało pytanie: co dalej? Odpowiedziała na nie coraz bardziej podobająca się mu, a przy tym intrygująca, nieznajoma.

– Przyjechałam do pracy – powiedziała i sięgnęła do zewnętrznej kieszeni plecaka. – Tutaj mam adres. – Podała kartkę.

– Karlików, koło Obornik Śląskich – przeczytał na głos i uśmiechnął się.

– A co w tym śmiesznego? – zapytała, zalotnie przekrzywiając głowę.

– Nic. Ja po prostu znam tę wieś.

– Zawiezie mnie pan tam?

– Dzisiaj raczej już nie, ale nad jutrem możemy się zastanowić.

– Miałam się spotkać z człowiekiem, który tę pracę zorganizował, jednak nie przyszedł. Może i był, ale się przestraszył awantury. Gdyby nie pan, to nie wiem, co bym zrobiła.

Pilarskiemu nie zostało nic innego, jak zaproponowanie noclegu, co też uczynił.

– Bez żadnych zobowiązań! – dodał, kiedy na twarzy dziewczyny zobaczył zakłopotanie i niepewność. – Ale proponuję już iść spać – powiedział, kiedy zegar pobliskiego kościoła wybił dwudziestą trzecią. – Muszę wstać o siódmej. – Podniósł się z fotela.

– Ten pokój będzie dzisiaj pani sypialnią. – Otworzył drzwi pomieszczenia, które w przeszłości często zajmowała Ewa Konieczny. Nie używał go na co dzień i nieporządek panował w nim mniejszy niż w małym salonie będącym jednocześnie kuchnią.

***

Obudził się kwadrans po siódmej. Był już o ten kwadrans spóźniony i z pokoju do łazienki prawie biegł. Nie przystanął w salonie, ale w podświadomości zarejestrował inny jego obraz, niż znał do tej pory. Nie wiedział, co się stało, ale że coś się stało, tego był pewien.

Kiedy wyszedł z łazienki, oniemiał. Na stole przykrytym wyprasowanym obrusem stał dzbanek z herbatą i drugi z kawą z mlekiem. Na półmisku piętrzyły się kanapki z wędliną i żółtym serem przybrane papryką lub sałatą lodową. W salaterce kusiła sałatka z pomidorów i ogórków posypana drobno pokrojonym szczypiorkiem. Przed dziewczyną stał wiklinowy koszyczek ze świeżym pieczywem. Ona sama siedziała z łokciami opartymi na stole, a na splecionych dłoniach opierała podbródek. Była poważna, tylko jej oczy się śmiały.

– Co to ma znaczyć? – zapytał. – Kiedy to pani przygotowała? W lodówce były tylko parówki!

– Ale po drugiej stronie ulicy jest sklep otwarty od szóstej – uśmiechnęła się. – Nie jest pan zadowolony?

– Ja miałbym nie być zadowolony? – Wskazującym palcem dotknął mostka. – To najbardziej wystawne śniadanie w moim życiu! Dziękuję pani. Odruchowo chciał ją pocałować, ale się odsunęła.

– Miało mi z pana strony nic nie grozić. Obiecał mi pan to.

***

Korzystając z otwartej bramy, Pilarski wjechał na podwórze gospodarstwa Karoliny Matusiak.

– Koniec jazdy – oznajmił, wysiadając z samochodu. – Pani pozwoli. – Z szarmanckim ukłonem podał rękę dziewczynie.

Kobieta przeciągnęła się z dłońmi splecionymi nad głową, jakby przejechała dwieście kilometrów, a nie dwadzieścia.

– Ładnie tu i tak spokojnie – dzieliła się pierwszymi wrażeniami.

– Wieś taka sobie… – Pilarski zapalił papierosa. – Ale ludzie są sympatyczni. Zaraz się pani przekona.