Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Pierwsza powieść Abdulrazaka Gurnaha wydana po przyjęciu Nagrody Nobla w dziedzinie literatury!
Tanzania, początek XXI wieku. Troje młodych ludzi odkrywa, jak smakuje dojrzewanie w świecie, który nagle zmienia się nie do poznania.
Po zakończeniu studiów Karim wraca w rodzinne strony. Pewny siebie i ambitny mężczyzna wierzy, że nawet w sennym miasteczku jest w stanie osiągnąć coś niezwykłego. Swoje życie dzieli z Fauzią – nieśmiałą dziewczyną wychowaną w domu, w którym od zawsze najwyższą wartością była tradycja. Na początku swojej wspólnej drogi podejmują decyzję o opiece nad Badarem, samotnym chłopakiem z ubogiego domu. Gdy technologiczne nowinki i rozkwitająca turystyka docierają do ich cichego zakątka świata, każde z nich musi wybrać, w jakim kierunku poprowadzić swoje dorosłe życie.
Jak odnaleźć swoją ścieżkę wśród dróg, które pozbawione są drogowskazów? I co zrobić, by w podróży przez życie nie zatracić ideałów?
Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 2021 roku, Abdulrazak Gurnah, tworzy literackie arcydzieło, perfekcyjnie oddając ducha czasów globalnej rewolucji i z wrażliwością zarysowując dylematy, jakie stawia przed człowiekiem pędzący świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Theft
Copyright © 2025 by Abdulrazak Gurnah Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025 Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Walulik, 2025
Redaktorka inicjująca • Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca • Agata Ługowska
Marketing i promocja • Maksymilian Kuznowicz
Redakcja • Gabriela Niemiec
Korekta • Katarzyna Sarna, Beata Wójcik
Konsultacja językowo-kulturowa (arabski) • prof. UAM dr hab. Marcin Michalski
Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała
Łamanie • Grzegorz Kalisiak
Projekt okładki i strony tytułowe • Anna Pol
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68610-02-4
Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Na ogół bardzo trudno człowiekowi się jakoś wyróżnić.
Joseph Conrad, Gra losu
Podobnie jak w innych polskich przekładach Abdulrazaha Gurnaha (np. w Powróconych w tłumaczeniu Krzysztofa Majera – za którego zgodą przytoczone jest praktycznie słowo w słowo jego objaśnienie), utrzymano zasadę autora, by słów obcych wobec języka tekstu nie wyróżniać kursywą ani cudzysłowem, lecz traktować je jako elementy postkolonialnej tkanki językowej istniejącej na terytorium obecnej Tanzanii. Dotyczy to także wybranej przez Gurnaha konwencji, wedle której kwestie mówione nie są wydzielane graficznie. Również śladem pierwowzoru nie opatrzono tekstu ani przypisami do fragmentów obcojęzycznych, ani słowniczkiem; kontekst został skonstruowany w taki sposób, aby sens niemal zawsze dało się wywnioskować. Słowa i frazy z języka suahili zapisano zgodnie z jego oficjalną transkrypcją, w dużej mierze naśladującą system anglosaski: „sh” wymawia się zatem jak polskie sz (np. Sharif – szarif), „w” jak ł (np. Hawa – hała), „j” jak dź (np. Juma – dziuma), „y” jak j (Raya – raja), „ch” jak cz, „v” jak w. Wyrażenia arabskie zapisane są z kolei w transkrypcji uproszczonej, zgodnej z pisownią polską.
Do zamążpójścia Rai doszło w porywie paniki. Ojciec jej odkrył, że pewien młody człowiek w oczywisty sposób zaczął ją darzyć względami – z początku dawał temu wyraz jedynie za pośrednictwem powłóczystych spojrzeń i porozumiewawczych uśmiechów, kiedy ją mijał, ale raz (ojciec sam to widział) zagadnął ją na ulicy i przez dobrych kilka minut trzymał na rozmowie, zapewne mamiąc złudnymi obietnicami i próbując umówić się na schadzkę. A wszystko to na jego, ojca, oczach. Było to postępowanie niegodne i niewłaściwe, zupełny brak szacunku. Ojciec znał tego młodzieniaszka i właśnie dlatego ta atencja wobec Rai bardzo go zaniepokoiła. Oczywista, byłoby jeszcze gorzej, gdyby chodziło o kogoś obcego, ale starczyło już i tego nieszczęścia. Młodzieniec miał na imię Rafik, wychował się w rodzinie znajomej i przeciętnej – syn sąsiadów, z którymi przez lata współdzielili niedostatki, co to szalał po ulicach z innymi chłopakami i kopał z nimi piłkę na plaży. Tylko że potem, w chaosie i zawierusze walki o wyzwolenie od Brytyjczyków, dołączył do – jak sami siebie nazywali – towarzyszy i został członkiem partii Umma. Razem z innymi towarzyszami posłano go na szkolenie wojskowe na Kubę, tuż pod nosem brytyjskich władz kolonialnych, które albo nie rozumiały celu tego wyjazdu, albo ich to nie obchodziło. Brytyjczycy gotowi już byli na powrót do domu.
Rafik wrócił przystojny jak nigdy; wyrósł na smukłego, bohaterskiego wojownika w zielonym mundurze khaki i twardej okrągłej czapce, jakiej nikt tutaj jeszcze nie widział. On i jego towarzysze przybyli w samą porę, aby wziąć udział w rewolucji i w tym, co się działo później. Bojownicy tamtych czasów – do których i Rafik się zaliczał – potrafili jedynie terroryzować ludność, bo w zasięgu wzroku nie było już w zasadzie żadnego nieprzyjaciela, tylko zastraszeni, stłamszeni obywatele. Już samo to słowo, „obywatel”, podlegało dyskusji i tacy bohaterowie jak oni lubili się nim zabawiać. Czyli wydaje ci się, że jesteś obywatelem. No to obejrzyjmy sobie świadectwo urodzenia. Jak to nie masz? Wiele osób w pewnym wieku nigdy nie zadało sobie trudu, żeby załatwić sobie ów dokument, tak więc żądano go od ludzi jedynie wtedy, gdy chodziło o upokorzenie, zastraszenie albo – jak to się często zdarzało – jedno i drugie naraz. I ty się masz za obywatela? Co z ciebie za pijawka? Na tym polegała cała przyjemność płynąca z władzy: można było do woli karcić, budzić postrach, wydalać poza granice kraju.
No, w każdym razie Rafik powrócił z Kuby, zadając szyku w mundurze i czapce, jaką zwykł nosić Fidel Castro – albo dla odmiany w czarnym berecie w stylu Che Guevary – i pozdrawiając swoich towarzyszy słowami, które wtedy jeszcze brzmiały dla wszystkich obco, ale wkrótce stały się znajome: vinceremos, la luta continua, vamos. To właśnie wtedy zaczął zerkać na Rayę i zagadywać ją na ulicy z żartobliwym uśmiechem. Od razu było widać, co mu tam chodzi po głowie. Raya miała siedemnaście lat i była piękna, a on zdążył już sobie wyrobić reputację uwodziciela młodych kobiet.
Nie podoba mi się, jak on z tobą rozmawiał. Wiesz przecież, jacy oni są – oświadczył ze złością ojciec Rai. Nie próbuj mnie zwodzić. Usindanganye. Widziałem, jak się do niego mizdrzysz, jakby podobały ci się te jego słodkie słówka. On się na ciebie uwziął. Nie widziałaś? Sprowadzi na ciebie wstyd. Wszystkich nas pohańbi.
Raya zaczęła protestować. Co niby miała zrobić? Przecież nie mogła udawać, że go nie zna. Nie chciała go urazić. Ojciec przeciął ręką powietrze, co miało znaczyć, że Raya ma milczeć, a potem kolejnym gestem dał jej do zrozumienia, żeby zeszła mu z oczu. Poszedł naradzić się ze swoim starszym bratem, Hafidhem, który tak samo jak on obawiał się hańby, więc zrozumie, dlaczego zainteresowanie Rafika Rayą to taki powód do paniki. Oni mordują naszych synów, a potem chcą sprowadzać wstyd na nasze córki – oświadczył Hafidh. Obaj wiedzieli, co ma przez to na myśli. W desperacji zaczęli rozglądać się za kimś, kto poratuje Rayę, kto wszystkich ich wybawi od upokorzenia i hańby. Ojciec zwykle zwracał się do brata tylko wtedy, kiedy mu to odpowiadało, kiedy musiał od niego trochę pożyczyć lub też – jak przy tej okazji – w obu tych przypadkach naraz. No bo bez względu na to, co tam razem uzgodnią, wiadomo było, że przydadzą się pieniądze na urządzenie wesela, na dary i jedzenie. Ojcu Rai nie przypadł w udziale talent do zbijania majątku, w przeciwieństwie do jego starszego brata, który owszem, taki dar posiadał – i szczodrze się nim dzielił.
Upatrzonym przez nich kandydatem okazał się Bakari Abbas, sympatyczny mężczyzna po czterdziestce, który mieszkał na Pembie, raz już rozwiedziony i dysponujący przyzwoitą fortuną. Był budowlańcem, a wspólni znajomi, do których zwrócono się o opinię, dobrze się o nim wyrażali, tak więc rodzice Rai postanowili, że to z nim córka ułoży sobie życie. Gdy ojciec przekazał jej tę wiadomość – co uczynił zasmuconym, pełnym żalu tonem, jaki zawsze przybierał, kiedy chciał do czegoś przekonać albo ją, albo jej matkę – uznała, że niespecjalnie ma wybór: albo zgodzi się na ten aranżowany układ, co pozwoli rodzicom i jej samej zachować honor i szacunek otoczenia – albo wybierze żołnierza chuligana. Nikomu poza nią nie przyszło do głowy pytanie, czy może nie wolałaby jednak zaryzykować ze swoim bohaterem. Ona zaś powściągnęła tę myśl i słowem nikomu o niej nie wspomniała. Sprawy za daleko już na to zaszły, zresztą może wszystko się jakoś ułoży.
Tak oto ojciec – który, choć słabowitej kondycji, z charakteru lubił stawiać na swoim – przymusił Rayę do zgody na małżeństwo wbrew jej obawom, że nie przyniesie jej to szczęścia. W taki sposób ją wychowano i w taki sposób żył każdy znany jej człowiek. Zniosła nagłe, pośpieszne przygotowania, jak również porady ciotek i innych kobiet, które ledwo znała, a które obmywały ją, głaskały i karmiły mądrościami na temat posłuszeństwa wobec męskiej żądzy, szeptały, jak to mężowska miłość rozpali ją i pomoże dojrzeć, jak to czułe atencje małżonka wypełnią jej cały świat, a Bóg pobłogosławi ich owoc. Wreszcie, w noc jej pojmania, zległa w łożu Bakariego Abbasa i po raz pierwszy zaznała wstrząsu, jaki wzbudzało gorliwe, przytłaczające nagie ciało na jej własnym, niestawiającym oporu. Nie mogła go stawiać – ani tamtej nocy, ani żadnej następnej – bo powiedziano jej, że nie powinna. To było jego prawo, od niej zaś obowiązek wymagał uległości.
Bakari Abbas miał czterdzieści kilka lat, przyjemną, a nawet pociągającą powierzchowność, średni wzrost – sporo ponad metr pięćdziesiąt – do tego był żylasty i silny. Wobec świata odnosił się życzliwie i rzeczowo, z niewysiloną kurtuazją i uprzejmym gestem przystającym człowiekowi jego profesji. Wobec Rai potrafił jednak bywać szorstki, w dodatku ustawicznie domagał się jej ciała, czasami nawet dwa czy trzy razy dziennie. To, co z początku wydawało jej się dziwne i przerażające, z czasem zaczęło ją miażdżyć i wręcz jakoś upokarzać, a jednak poddawała się temu, bo nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić. Powtarzała sobie, że to samo przeżywają wszystkie kobiety, że każda musi znosić takie energiczne natręctwa, niezbędne do zaspokojenia mężowskich potrzeb, i znajdować w nich jaką taką przyjemność. Mogła wykazać się większym sprytem, udawać zadowolenie, aby przytępić w nim tę żądzę sprawienia, żeby mu się oddała, była jednak za młoda i za bardzo ją to odpychało. Nie umiała powstrzymać się przed grymasem, gdy on zażywał rozkoszy, i krzywiła się wtedy, zaciskając powieki. On śmiał się na widok jej oporów i próbował ugłaskiwać ją szeptanymi słówkami czy drobnymi pocałunkami, a gdy i to nie działało, zaparł się, że skłoni ją do większego entuzjazmu dla swoich starań. Jego odpowiedzią na jej niechęć i niemy sprzeciw była determinacja, aby – jak to ujmował – wreszcie ją rozbudzić. Raya nauczyła się rozpoznawać jego uśmiech w takich chwilach. No dalej, bulbul, wystarczy jedno małe jęknięcie rozkoszy – mruczał do niej, ubijając kościstą miednicą jej miękkie, szeroko rozłożone uda.
Nauczyła się, jak to sobie ułatwiać, jak unikać bólu, przygotowując swoje ciało na przyjęcie męża. Nauczyła się, jak uzyskiwać odrobinę kontroli, tak by nie zawsze była zdana na jego łaskę. Nauczyła się zwlekać i opóźniać, i udawać, że jej się podoba. Gdy mogła, mówiła „nie”, a gdy ją za to beształ, odpłacała mu tym samym i w odpowiedzi na jego natrętne pogróżki obrzucała go plugawymi wyzwiskami. Był to koszmar, którym nie miała się z kim podzielić. Chwilami zastanawiała się, czy nie lepiej by jej było z urodziwym Rafikiem, ale przecież wiedziała już, jak tragicznie by się to skończyło. Bo Rafika zastrzelono podczas krwawej jatki, do której doszło rok po jej ślubie.
Te kłótnie z Bakarim zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a po przyjściu na świat jej synka Karima odniosła wrażenie, że jeszcze się pogorszyły. Bakari coraz bardziej się niecierpliwił, gdy zaraz po połogu nie chciała pozwolić, aby z nią zległ, i po tych odmowach zaczynał popadać w taki szał, że tracił nad sobą kontrolę. Doniesienia o jego życzliwym usposobieniu nie były przesadzone – z tego, co mogła stwierdzić, wobec innych rzeczywiście zachowywał się czarująco. Całe swoje okrucieństwo rezerwował dla niej i zdawał się nim napawać, ona zaś obawiała się, że pewnego dnia jego zjadliwe słowa przemienią się w fizyczną przemoc. Nie wiedziała, co lepsze: kulić się przed nim i trząść na znak kapitulacji, na której – zdawała sobie z tego sprawę – mu zależało, czy raczej obstawać przy swoim i odpowiadać mu pięknym za nadobne. Sama powoli uczyła się żyć z jego wzgardą i własnym obrzydzeniem wobec siebie, ale drżała z obawy o bezpieczeństwo dziecka. Czasami zastanawiała się, czy właśnie tak wygląda życie większości kobiet, czy one również spędzają je w taki sposób, truchlejąc ze strachu przed własnymi mężami. Dlaczego nic nie mówiły? A jednak nie miała pojęcia, komu sama mogłaby coś powiedzieć.
Gdy Karim miał trzy latka, po upartych knowaniach skrycie zdołała zaplanować ucieczkę i powrót z synkiem na Unguję i porzuciła męża. Pojechała na rodzinną wyspę niby w odwiedziny do ojca i matki, a potem odmówiła powrotu. Życie z Bakarim Abbasem nauczyło ją, że nic jej po uległości, którą od małego jej wpajano. Wreszcie rozbudziła się w niej dostateczna wściekłość, aby zdobyć się na bunt. Nie zwracała uwagi na wiadomości, które przesyłał mąż domagający się jej powrotu, ani na groźby rozwodu, po którym zostałaby bez grosza przy duszy. Nie zważała, gdy powoływał się na prawo – tak świeckie, jak religijne – żądając zwrotu syna. Tak więc, mówiąc krótko, rozstali się we wzajemnej wrogości; z jej strony ze wstrętem wobec mężowskiego nieokrzesania, rozpustnych żądz i przymusu, pod jakim w ogóle wstąpiła w ten związek, z jego zaś – z oburzeniem, które wyrażało się w odmowie zapewnienia jej choćby drobnego wsparcia finansowego. Owszem, można by go do tego przymusić, powołując się na prawo czy choćby obyczaj, Raya była jednak zbyt wstrząśnięta i rozgoryczona, żeby się tym przejmować, pomimo namów ojca i wuja. Nie umiała im szczerze wyznać, jak okrutny okazał się Bakari. Za bardzo się wstydziła. Powiedziała jedynie, że nieustannie się sprzeczali i że nie chciała tak żyć. A potem zabroniła im prosić go choćby o jednego szylinga.
Tak oto Raya wróciła z Karimem do domu swojego dzieciństwa. Jej rodzice wynajmowali dwa ciemne pokoje na parterze pewnego budynku, a kuchnię i łazienkę dzielili z najemcami z górnego piętra. Raya czuła się tam jak w zamknięciu, cały dom pachniał jej czymś skwaśniałym. Między ich budynkiem a tym sąsiednim biegła wąska uliczka i przechodzący mężczyźni czasami robili z niej pisuar. Karim spał na podłodze w pokoju dziadków, Raya zaś w porze snu rozkładała sobie posłanie w drugim pomieszczeniu. Zamieszkała tam niechętnie – nie spieszyło jej się do dusznej celi, w której się wychowała, choć nieco jej ulżyło, gdy matka częściowo wzięła na siebie opiekę nad dzieckiem. Ojciec także bynajmniej się nie cieszył z powrotu córki – mamrotał coś o poczuciu obowiązku i o tym, że tamten biedak został sam i nie ma się nim kto zająć. Raya obawiała się apodyktycznych zwyczajów ojca, jego biernego tyraństwa. Nikt nie słyszał, że wołam? Kawa wystygła, jest zimna, to lura. Chyba nie jesteśmy aż tak biedni, żeby nie stać nas było na przyzwoitą kawę? Dlaczego nikt mnie nie słucha? Gdzie moja woda na kąpiel? Ależ mnie plecy bolą. Spać się nie da przy tych hałasach z góry. Kobiety, czy wy naprawdę musicie tyle gadać?
W oczach Rai jedyną zaletą, która wynagradzała te wszystkie wady, był jego talent gawędziarski. Ojcowskie opowieści osnuły jej dzieciństwo czarem. Wierzyła wtedy, że są prawdziwe, i nawet gdy już wiedziała, że wcale nie, nie umiała się otrząsnąć z ich realizmu. Dopiero później zrozumiała, że ojciec nie wymyślił ich sam. Jemu też je opowiadano, gdy był dzieckiem, zresztą podobnie jak matce, tylko że matka nie miała jego daru i często zapominała o różnych ważnych detalach, a potem uśmiechała się przepraszająco, gdy nie trafiła z puentą. On tymczasem opowiadał naprawdę znakomicie – najpierw, kiedy Raya była mała, baśnie o mówiących zwierzętach, później z kolei fantazje i przygody z wielkiego świata – z ogromnym wyczuciem dobierając odpowiedni ton i głos do różnych części. Z czasem jednak te gawędy się skończyły. Raya wiedziała dlaczego. Po rewolucji do umysłu ojca zakradła się gorycz, a historie, które czarowały ją w dzieciństwie, zostały zastąpione litaniami żalów i skarg.
Owa bajarska posucha miała także związek z tym, co spotkało jej kuzyna Sulemana, syna wuja Hafidha, starszego brata ojca. Otóż gdy zaczęła nadchodzić niepodległość, Suleman zapisał się do nowych sił bezpieczeństwa. W tym samym czasie, kiedy Fidel Castro trenował towarzyszy, żeby po powrocie mogli urządzić rewolucję, nowy rząd, szykujący się do przejęcia władzy po Brytyjczykach, tworzył paramilitarne oddziały policyjne, które miały pilnować porządku. Istniejąca policja – twierdziły przyszłe władze – była tworem imperialnym, obliczonym na kontrolowanie poddanych z kolonii. Ta nowa służba bezpieczeństwa miała się stać symbolem nowego początku, chronić obywateli, a nie ich terroryzować. Tak im przynajmniej wmawiano. Większość rekrutów dopiero co skończyła szkołę i nie miała jeszcze dwudziestu lat. Dowódcą sił był jednak Brytyjczyk, no bo skoro nadal byli na miejscu, to czemu nie skorzystać z ich doświadczenia? Pewnego wieczoru rozeszła się pogłoska o jakichś zaplanowanych rozruchach, a dowódca nie chciał ryzykować, że motłoch wedrze się do arsenału, gdy on wybierze się na z dawna zaplanowane przyjęcie. Tak więc schował klucze do kieszeni, a może zamknął je w teczce w domu czy jeszcze gdzie indziej. Tak czy owak, wyszło na to, że całą tę gromadę nastolatków pozostawiono w barakach bez uzbrojenia – i wszyscy ci chłopcy, którzy przeszli jedynie śladową musztrę i nie mieli ani pojęcia, co robić, ani narzędzi do samoobrony, zostali zmasakrowani. Był to pierwszy akt rewolucji. A jednym z tych chłopców był właśnie syn Hafidha, Suleman. Zaciągnął się w grudniu, tuż po skończeniu szkoły, i był na szkoleniu zaledwie od dwóch tygodni.
Nie mogli go potem znaleźć, ani pośród rannych, ani pośród okaleczonych, ani pomiędzy zabitymi, tak więc już po tych wydarzeniach i po opowieściach, które się rozniosły w ich następstwie, i po przechwałkach zwycięzców rodzina doszła do wniosku, że Suleman musiał należeć do tych, których uprowadzono. Bracia już nigdy nie rozmawiali ze sobą o chłopcu, chyba żeby wspomnieć o nim w modlitwach. Matka Sulemana opłakiwała go i nie mogła odżałować. Pod wpływem rozpaczy uznała się za niegodną i niezasługującą na życie. Złamało to Babę, choć nawet nie był ojcem chłopaka. Coś w nim zgasło – i to właśnie wtedy jego opowieści wyschły albo przemieniły się w gorzkie lamenty. Z upływem czasu wspomnienie tych gawęd zbladło, Raya wciąż jednak pamiętała, że niektóre z nich były zabawne i pełne czułości. Jak ta o żebraku, którego oskarżono o to, że skradł wszystkie aromaty z uczty sułtana, i potem Abu Nuwas pomógł mu spłacić karę, rozrzucając po podłodze pałacu monety i mówiąc sułtanowi, że jako zapłatę powinien przyjąć ich brzęk. Albo ta o strusiu, który źle skończył, tylko że Raya nie mogła już sobie przypomnieć, jak to dokładnie szło. Była też jedna mroczna, o zamczysku na szczycie czarnej, magnetycznej góry, którego nie dało się zdobyć, bo gdy tylko wrogowie podchodzili bliżej, miecze i lance wylatywały im z rąk i przywierały do zboczy. Albo o siostrach, które były tak wyrafinowane, że jadły ryż igłami, po jednym ziarenku. Wspomnienie tych baśni nie było jednak w stanie wynagrodzić nieskończonych jęków i narzekań, które stawały się coraz dłuższe i głośniejsze, w miarę jak ojcu przybywało lat. Nie żeby miał na to jakiś wpływ – Raya rozumiała to, a jednak trudno jej było patrzeć i znosić jego bolączki i cierpienia.
Matka codziennie rano w pierwszej kolejności, a także codziennie wieczorem przed samym zaśnięciem i w ogóle kiedykolwiek Baba sobie tego zażyczył, musiała od stóp do głów go masować. Przysiadała na kolanach i przesuwała się od jego karku i ramion aż do palców u stóp, podczas gdy on stękał z masochistycznym ukontentowaniem. Po porannym masażu ubierał się i czekał na podanie pierwszej tego dnia filiżanki herbaty, do której dostawał świeżo smażony pączek mandazi. Często coś mu w herbacie nie odpowiadało albo mandazi wyszło za słodkie, albo jeszcze jakiś inny drobiazg był nie tak. Gdy Raya wróciła z Karimem, usiłował ją zaprząc do obsługi swoich potrzeb i wzywał, żeby zrobiła mu masaż, gdy matka była zajęta, lecz ona odmawiała. W tym czasie, który przeżyła z Bakarim Abbasem, nauczyła się dość, aby teraz nie zwracać uwagi na ględzenie ojca.
W wieku dwudziestu jeden lat stała się prawdziwą pięknością, choć sama nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. W każdym razie nie zabiegała o męską uwagę. Doszła do wniosku, że dość ma tego rodzaju głodu – chciała tylko, aby pozostawiono ją samą sobie, tak by mogła znaleźć jakąś zwyczajność i drobne zadowolenie. Wbrew sobie odkryła, że powrót do domu ojca i matki sprawił jej jednak pewną ulgę – zmniejszył bowiem ciężar odpowiedzialności, jaką odczuwała w stosunku do synka, i zapewnił im obojgu niejakie poczucie bezpieczeństwa. Samą ją zaskoczyła ochoczość, z jaką odstąpiła matce opiekę nad Karimem, ale w miarę jak jej wyrzuty sumienia spowodowane tą zmianą słabły, zaczęła spoglądać na dziecko z coraz większym dystansem i wbrew sobie kojarzyć je z niespokojnymi czasami.
W oczach ojca wciąż jeszcze była dość młoda, aby ściągnąć na siebie hańbę i wstyd, bo przykuwała uwagę mężczyzn o złej sławie. Pomyśl o swoim dziecku – upominał ją.
Właśnie myślę – odpowiadała.
On będzie się wychowywał bez ojca – nie ustępował Baba. Twój mąż ma prawo domagać się zwrotu dziecka. Wracaj do niego. Masz obowiązki; twój syn potrzebuje ojcowskiej ręki. Albo przynajmniej pozwól nam poszukać dla ciebie innego męża. Rozwód to przecież bagatela, żaden koniec świata.
Raya wzruszała na to ramionami i nie odpowiadała. W myślach jednak mówiła sobie: Już ja wiem, co mi przyszło z tych twoich starań. Nic, co teraz powiesz, nie zdoła mnie skłonić, żebym wróciła do Bakariego Abbasa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki