Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Niezwykle oryginalne i niepokojące opowiadania grozy
Alfred McLelland Burrage (1889–1956) to brytyjski pisarz, którego twórczość była do tej pory rzadko tłumaczona na język polski. Pisał utwory dla młodzieży i powieści historyczne, ale sławę zyskał przede wszystkim jako autor znakomitych opowiadań grozy. Jego twórczość została wysoko oceniona przez M.R. Jamesa, który uważał Burrage’a za jednego z najlepszych współczesnych twórców tego gatunku.
Koszmarny dom i inne opowieści o duchach to pierwsze polskie wydanie najlepszych opowieści niesamowitych jego autorstwa, które z pewnością przypadną do gustu wszystkim miłośnikom grozy i horroru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Starą, pokrytą perkalem sofę — niepasującą do nowego otoczenia — ustawiono przed kominkiem, na którym buzował ogień. Eileen wskazała mi miejsce obok siebie.
Było pochmurne zimowe popołudnie, ale w pokoju światło płynęło tylko z kominka. Najwidoczniej przed moim przyjazdem Eileen starała się czytać nawet przy tak skąpym blasku, gdyż u jej stóp leżała otwarta książka.
— Mama pojechała do Richmond po zakupy — oznajmiła Eileen — i może wrócić w każdej chwili. Helen przeniosła się do nowej szkoły w Surbiton i o piątej może być z powrotem. Codziennie jedzie w obie strony tramwajem. Cosmo zapowiedział, że zjawi się na kolację, i myślę, że tak zrobi, bo wie o pańskiej wizycie.
Przekazała mi te domowe informacje z taką szybkością, jakby je wystrzeliwała, a na koniec spytała:
— No i co pan sądzisz o naszym nowym domu?
W głębi ducha sądziłem, że z zewnątrz wygląda okropnie. Był to jeden z tych kamiennych dwuskrzydłowych, dwurodzinnych, podpiwniczonych domów, od których się zaroiło na przedmieściach jakieś sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat temu. Były to zapowiedzi współczesnych domów kompaktowych. Jak dla mnie od frontu zbyt dużo było krzewów i drzew, natomiast niewiele miejsca na kwiaty. Kolisty podjazd idący od jednej bramy do drugiej otaczał w ten sposób grządkę, na której rosły wawrzyny i inne zimozielone rośliny, co w moim poczuciu nadawało wszystkiemu aurę okropnej pretensjonalności. Na ile się zorientowałem, do frontowych drzwi prowadził pojedynczy stopień, a po obu ich stronach znajdowały się duże wykusze, jeden należący do jadalni, a drugi — do salonu. Stajnie były ulokowane na prawo od domu, z lewej znajdowało się wejście dla dostawców, a także dróżka prowadząca do ogrodu na tyłach.
— Zbyt mało jeszcze widziałem, żeby porwać się na opinię — odpowiedziałem asekurancko na pytanie Eileen.
— To chyba znaczy, iż raczej się panu nie podoba.
— Powiedzmy tak, że z zewnątrz nie jest zachwycający — przyznałem. — Wydał mi się zbyt wilgotny i przygnębiający. Od przodu za dużo krzewów i drzew, ale przecież zimowe popołudnie to nie jest najlepsza pora na osądzanie miejsc.
— W każdym razie dla nas — oznajmiła Eileen — to znaczna odmiana po tamtym ciasnym mieszkaniu. To prawda, pokoje nie są zbyt wielkie, ale przynajmniej można w nich swobodnie odetchnąć.
Rozejrzałem się w panującym półmroku. Należące do matki Eileen dość solidne meble z pewnością lepiej się prezentowały w nowym otoczeniu. Payleyowie przenieśli wszystkie swe rzeczy z małej kamienicy przy Kensington do bardziej przestronnego mieszkania na Teddington. Powodziło im się nie najlepiej. Matka, Irlandka, wdowa po oficerze marynarki, miała pod opieką trzyosobową rodzinę. Najstarszy, Cosmo, był od dawna moim szkolnym kolegą i znakomitym rugbystą. Dwudziestoletnia Eileen pomagała matce w domowych sprawach, najmłodsza, teraz szesnastoletnia Helen ciągle chodziła do szkoły. A ja… no cóż, ponieważ często odwiedzałem rodzinę, uważany byłem za jej członka, który jednakże starał się nakłonić Eileen do ślubu.
— Koniecznie musi pan zobaczyć ogród z tyłu — ciągnęła Eileen. — Jest ogromny. Zmieścił się tam kort tenisowy, altana, a jeszcze dalej wielki ogród warzywny. Matkę wprawiło to w rozpacz, gdyż trzeba kogoś, kto by się tym wszystkim zaopiekował, a na to nas nie stać.
Zaśmiałem się, gdyż Payleyowie bardzo się obnosili ze swoim ubóstwem. Co najmniej dwa razy w miesiącu pani domu zapewniała mnie swoim silnie akcentowanym dialektem, że tylko czekać, aż będzie musiała rozejrzeć się za jakąś pracą, po czym prezentowała mi swoje nowe futro, a także częstowała nowym gatunkiem czekoladek o alkoholowym nadzieniu, które, jak mnie zapewniała, były ostatnim krzykiem produkcji cukierniczej.
— Przypuszczam, że jestem u państwa pierwszym gościem.
— Nie. Noel zjawił się tu trzy dni temu.
— Oczywiście, Noel! — Nawet nie starałem się, by mój głos zabrzmiał przyjaźnie. No cóż, nie ukrywam, że upatrywałem w nim rywala. Był dwudziestolatkiem dokładnie takim, jakiego można się było spodziewać po kimś noszącym imię Noel. — Bez trudu można było przewidzieć, że się zjawi, nawet zanim się tutaj urządzicie.
— Długo nie pobył — oznajmiła Eileen — a gdy wchodził, dostał jakiegoś ataku.
— Ataku! — zawołałem.
— No właśnie, i to okropnego.
— Ale jakiego? Epilepsja?
— Tak mi się przynajmniej wydawało.
Teraz już mogłem sobie pozwolić na wyrazy współczucia wobec Noela.
— To naprawdę okropne, nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego może mu się przytrafić.
— Zadzwonił do drzwi — opowiadała Eileen — ale kiedy je otworzyłam, zobaczyłam go leżącego bez przytomności na schodach. Z matką wniosłyśmy go do środka. Jak tylko się ocknął, zaraz chciał iść, na co po jakimś czasie się zgodziłyśmy. Może nie najlepiej to o nas świadczy, ale matka i ja uznałyśmy, że lepiej, aby znalazł się w domu, gdzie obejrzy go znajomy lekarz. Dzisiaj rano przesłał nam wiadomość, że znowu ma się dobrze… O, ale jest już matka!
Usłyszeliśmy obrót klucza w zamku, a po chwili niczym powiew wiatru wtargnęła do pokoju pani Payley. Była to wysoka, postawna kobieta, ubrana w kostium z niebieskiego diagonalu oraz boa i mufkę z jakiegoś czarnego puchatego futra.
— Ach, dzieci, dzieci. — Pokręciła głową. — A czemuż tu nie ma świateł? Jeszcze gotowiście oślepnąć, gdy będziecie tak gadać przy ogniu z kominka. Jak się pan miewa, Rogerze? Co pan myśli o naszym nowym domostwie?
— Panu Rogerowi się nie podoba — wyręczyła mnie z odpowiedzią Eileen. — Jego zdaniem jest zbyt przygnębiające.
— Niczego takiego nie powiedziałem — sprzeciwiłem się, usiłując ratować sytuację.
— A co pan może niby o tym wiedzieć? — żachnęła się pani Payley, nie zwracając uwagi na moje słowa. — Młodzieniec w pana wieku nie jest nawet w stanie sobie wyobrazić, co to znaczy przygnębienie. Dobrze już, może pan pomoże Eileen odgrzać placki; z pewnością Alice zostawiła całą kuchnię okopconą.
Przebywając w towarzystwie Payleyów, trudno było pogrążyć się w przygnębieniu. Starczyło pięć minut, a Eileen i ja, zbrojni w widelce do opiekania, ramię w ramię klęczeliśmy przed kominkiem, niemal stykając się głowami. Czułem się doprawdy szczęśliwy, co jednak nie spowodowało, abym polubił ich nowy dom. Cosmo zjawił się na krótko przed siódmą. Poprosił mnie do swego pokoju, żebym asystował mu przy myciu, uraczył najnowszymi anegdotkami z giełdy, a następnie opisał, jaki łomot chce sprawić jego klub Blackheath w najbliższą niedzielę.
— Co sądzisz o tym domu? — spytał nieoczekiwanie, cisnąwszy we mnie ręcznikiem.
— Całkiem niezły — powiedziałem.
— A mnie się wydaje dość okropny — oznajmił Cosmo. — Ale żebrak nie może być przesadnie wybredny, a ten dom na dzisiejsze ceny naprawdę wychodził tanio.
— Ale zdaje się, że niespecjalnie przypadł do gustu Noelowi Lamptonowi — zauważyłem.
Cosmo spojrzał na mnie zaskoczony.
— Jak to?
— Jak słyszałem, przy pierwszej wizycie padł, nawet nie przestąpiwszy progu.
— A, tak, to rzeczywiście dziwne. Ale co jeszcze dziwniejsze, mam wrażenie, że o całe to zajście obwinia nas, a może dom. Nie rozpowiadaj tego, ale dzisiaj w banku dostałem list od niego, w którym błaga mnie, abym jak najszybciej wydobył stąd matkę, Eileen oraz Helen. Co więcej, napisał też, że z prawdziwą chęcią spotka się z nami w samym Londynie, natomiast nie ma mowy, aby znowu zjawił się w Teddington.
— A to głupiec! Jeśli rzeczywiście jest skłonny do epilepsji, atak mógłby go trafić wszędzie.
— No właśnie. Tylko zrozum mnie dobrze, wcale nie jestem zakochany w tym miejscu. Naprawdę solidna droga znajduje się kawałek stąd, a jednak trafiają się włóczędzy. Sam spotkałem tutaj jednego w ogrodzie.
— Naprawdę?
— Wyglądał na jakiegoś gbura i w pierwszej chwili chciałem go nawet spytać, czego właściwie chce, ale potem pomyślałem, iż najpewniej został odprawiony od tylnych drzwi i właśnie dlatego szedł w moim kierunku. W przelocie spojrzał na mnie, a twarz miał tak bladą, napiętą i pełną bólu, jak ktoś naprawdę udręczony. Mało brakowało, abym go zatrzymał i wręczył jakąś jałmużnę, ale nie chcę, aby stało to się zachętą dla podobnych przybłędów.
Dokładnie w tej chwili rozbrzmiał gong na dole i dwie minuty później byliśmy już w jadalni.
Zbliżaliśmy się już do końca kolacji, gdy zatrudniana od wielu lat przez panią Payley kucharka imieniem Alice nieśmiało zapukała do drzwi i stanęła w progu.
— Bardzo przepraszam panią — wykrztusiła — ale coś mi się wydaje, że ktoś łazi po ogrodzie.
Pani Payley gniewnie pokręciła głową.
— Ach, Alice, Alice. Jesteś nehrrrwowa jak jakaś pliszka. Upłynęły dwa dni, a ty już dziesięć razy widziałaś kogoś w ogrodzie, tyle że jak wyszliśmy, to nie było nawet żywej duszy.
— Ale teraz, proszę pani, ktoś tam jest — upierała się Alice, bliska łez.
Przepraszając panią Payley, zerwałem się na równe nogi. Zakochany młodzieniec zawsze jest gotów wykazać się, przeganiając jakiegoś włóczęgę.
Spojrzałem na Cosmo i powiedziałem:
— Chodź, moglibyśmy zobaczyć.
— Jeśli tak uważasz — odrzekł z lekkim znużeniem w głosie.
Później miałem się dowiedzieć, że nie był to bynajmniej pierwszy raz, gdy szedł przepłaszać jakiegoś rzekomego intruza.
Gdy znaleźliśmy się w holu, Cosmo chwycił mnie za ramię i powiedział:
— Ty idź na lewo, a ja pójdę na prawo.
Ponieważ staliśmy plecami do domu, stajnie miałem po lewej. Szybko pokonałem zarośniętą ścieżkę i zobaczyłem, że brama na dziedziniec stajni jest zamknięta. To mi jednak nie wystarczyło, wspiąłem się i zeskoczyłem na kocie łby po drugiej stronie. Podszedłem do stajni, które okazały się puste, a kiedy się po nich rozglądałem, usłyszałem wyraźny odgłos kroków po drugiej stronie bramy.
— To ty, Cosmo? — krzyknąłem.
Jego odpowiedź doleciała z drugiej strony domu, zawołałem więc:
— Ktoś tu jest, zobacz od frontu.
Jednocześnie usłyszałem kroki spiesznie oddalające się w kierunku frontowego wejścia. Kiedy wspinałem się na płot odgradzający stajnie, intruz zniknął za rogiem domu, tak że nie zdołałem go dostrzec. W jednej chwili byłem po drugiej stronie bramy i pobiegłem, kiedy jednak wykręciłem za róg, zobaczyłem Cosmo stojącego samotnie w strudze światła płynącego z okna jadalni.
— A on gdzie? — spytałem z oburzeniem.
— Sam mogę o to spytać — odparł Cosmo.
— Chwilę temu słyszałem, jak skręca za róg.
— Tak, wiem, także słyszałem. Ale widziałeś kogoś?
— Nie.
— To tak samo jak ja — rzekł Cosmo głosem, w którym pobrzmiewał jakiś osobliwy ton. — Widzisz, to nie pierwszy raz uganiam się za tym jegomościem.
Przeszukaliśmy krzaki, dokładnie zbadaliśmy cały ogród, ale bez żadnych rezultatów. Kiedy zawróciliśmy do domu, Cosmo pociągnął mnie za rękaw i powiedział ściszonym głosem:
— Tylko nie gadaj zbyt wiele.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem i dołączyliśmy w jadalni do pani Payley, Eileen oraz Helen.
— No i jak zwykle nic — mruknął Cosmo. — Mówiłem już, że w tym domu rozlegają się jakieś dźwięki, które trudno wyjaśnić, przypuszczam jednak, że już niebawem znajdziemy jakieś proste wyjaśnienie.
Przed moim wyjściem Helen poszła na górę do sypialni, a matka, żegnając się z nią, rzuciła:
— Tylko nie zapomnij czasem, Helen, pomodlić się za dusze tych niebohrrraków w czyśćcu.
Payleyowie byli katolikami i zwykli byli modlić się za zmarłych. Można mi chyba jednak wybaczyć, że w zaistniałej sytuacji w słowach pani Payley doszukałem się czegoś złowrogiego.
Rzadko mi się zdarza bywać w City, niemniej nazajutrz miałem do załatwienia sprawę w wydawnictwie, a na Fleet Street wpadłem na Noela Lamptona, który znalazł zatrudnienie w firmie adwokackiej rezydującej w Outer Temple. Był jednym z tych ładnych chłoptasiów, do których zwolennicy męskości czują naturalną niechęć. Ja jednak nie darzyłem go nazbyt wielką antypatią, aczkolwiek denerwowało mnie to, iż zaleca się do Eileen.
Zanim się odezwał, dostrzegłem, jaki jest blady i wymizerowany, co zresztą sprawiło, iż stracił wiele ze swojej dziewczęcości. Ledwie się przywitaliśmy, a natychmiast mnie spytał:
— Był pan u Payleyów, w tym ich nowym miejscu?
— Tak, a pan? Zresztą nie wiem, dlaczego pytam, bo wiem, że był pan, ale zdaje się, coś się zdarzyło, tak?
— Tak — potwierdził, wbijając wzrok w chodnik.
— A jak, teraz już lepiej z panem?
— Tak, dziękuję, chociaż…
— Co takiego?
— No nie wiem, może mnie pan uznać za głupca. Właściwie powinienem był to powiedzieć Payleyom, bo wtedy… Proszę posłuchać, jeśli uznasz mnie pan za głupca dlatego, że zemdlałem…
— A, więc zemdlał pan, bo ja myślałem, że to był jakiś atak.
— No cóż, tak zresztą im powiedziałem. Chociaż powinienem był po prostu powiedzieć, co zobaczyłem. W każdym razie prędzej czy później sam pan ją zobaczy. A wtedy niech pan dobrze obejrzy jej gardło i zobaczymy, co pan powie o mojej reakcji.
Lampton mówił coraz głośniej i zdawało mi się, że wychwytuję jakieś histeryczne tony.
— A co pan znowu wygaduje? — pytałem.
— Gardło! Niech pan przyjrzy się gardłu! — powtórzył.
— Jakie znowu gardło? O czym pan w ogóle mówi? — obruszyłem się.
Gwałtownie odwrócił się i zanim zdążyłem go powstrzymać, już znalazł się w autobusie, mnie zostawiając na chodniku z tysiącem niespokojnych myśli kotłujących się w głowie.
Około popołudnia obiecałem znowu odwiedzić Payleyów w porze herbaty, czy może raczej powinienem powiedzieć, że sam się wprosiłem. Pociągiem dotarłem do Teddington mniej więcej w tej samej porze jak poprzedniego dnia. Zapadał już zmierzch i dobrze pamiętam wyprzedzającego mnie o jakieś sto jardów lampiarza. Kiedy wszedłem przez bramę, w oświetlonym salonie mogłem zobaczyć Eileen i jej matkę siedzące po obu stronach wesoło płonącego kominka.
Okno drugiego wykusza, to należące do jadalni, stało ciemne, ale rolety były uniesione, a kiedy podchodziłem do frontowych drzwi, dostrzegłem coś, co sprawiło, że serce skoczyło mi do gardła i natychmiast przypomniały mi się słowa Noela. W szybie spoglądającej na drzwi wejściowe dostrzegłem bladą twarz, która musiała należeć do służącej, widziałem bowiem czepek na jej głowie, a także różową wzorzystą sukienkę. Byłem pewien, że to nie Alice, natychmiast jednak rozśmieszył mnie mój atak strachu.
„Przecież pani Payley powtarzała, że musi się postarać o nową służącą”, pomyślałem, „no i w końcu jej się to udało”.
Tyle że służąca, którą dojrzałem w oknie, powinna była cofnąć się, widząc zbliżającego się do drzwi gościa, ta jednak ani drgnęła. Nie tylko nie drgnęła, lecz wpatrywała się we mnie szeroko rozwartymi oczyma, w których widniał tak niewątpliwy strach, że i ja znowu poczułem przerażenie. Usta kobiety poruszały się, chociaż nie tak, jakby coś mówiła, lecz jakby wrzeszczała. Nigdy dotąd nie widziałem twarzy równie wylęknionej, chociaż jednak wydawało się, iż służąca krzyczy na cały głos, ani niczego nie słyszałem, ani na szybie nie pojawiała się para jej oddechu.
Teraz już ogarnęła mnie trwoga naprawdę nie lada, taka, która towarzyszy najokropniejszym snom, ale której najczęściej nie doświadczamy na jawie. Wiedziałem, że tylko cienka szklana szyba oddziela mnie od czegoś, co było nieziemskie, wręcz diaboliczne. Nie mogłem oderwać oczu od tej kobiety, a co gorsza, jakaś niepojęta siła kazała mi się coraz bardziej zbliżać do szyby, tak że w końcu byliśmy od siebie odlegli ledwie o kilka cali. W głowie zaś jak echo dudniły mi słowa Noela: „Niech pan przyjrzy się gardłu!”.
Tak brzmiała zapowiedź tego, czego miałem doświadczyć. Nie jestem w stanie szczegółowo opisać tego, co ujrzałem, gdy stojąca po drugiej stronie okna istota uniosła wysoko brodę. Nawet teraz trudno mi o tym myśleć. Bez trudu będziecie w stanie wszystko sobie dopowiedzieć: w miejscu krtani ziała jama tak straszliwa, iż niewiarygodne wydawało się, że głowa ma się na czym trzymać.
Usłyszałem swój przeraźliwy krzyk, a potem targnąłem się, jakbym chciał wyrwać się z okropnego snu. Odwróciłem się od straszliwej, wrzeszczącej twarzy i osunąłem na najwyższy stopień schodków. Pani Payley usłyszała mnie i po chwili drzwi się otwarły, ona zaś podała mi ręce i wciągnęła do domu tak, jak wydobywa się z topieli wystraszone dziecko.
— Co się stało? — zawołała. — Na miłość boską, co się stało?
Nie potrafiłem wykrztusić z siebie słowa. Niejasno przypominam sobie tylko, że w drzwiach salonu zobaczyłem bladą twarz Eileen.
— Bhrrendy! — poleciła pani Payley. — Bhrrendy, szybko!
Chwilę później poczułem w ustach ostry smak trunku, a i tak patrzyłem dokoła nieprzytomnym wzrokiem. Pani Payley chwyciwszy mnie mocno pod ramię, poprowadziła do salonu, jednocześnie mówiąc córce:
— Eileen, biegnij do kuchni i powiedz Alice, aby przyniosła hehrrrbatę.
Nawet mając taki zamęt w głowie, natychmiast zrozumiałem, iż pani Payley chce tylko, aby córka wyszła z pokoju, bo przecież sama mogła wezwać Alice, sięgając po dzwonek.
— Panie Hrrrogerze — powiedziała, gdy zostaliśmy sami. — Przeżył pan niełatwą chwilę, ale dzielny młodzieniec jak pan łatwo się pozbiehrrra. Kiedy więc Eileen whrrrróci, proszę jej tylko powiedzieć, że ma pan ostatnio kłopoty z sehrrrcem. Wiem, co pan zobaczył, bo to samo widziała Helen i omal z tego powodu nie zwahrrriowała. Z pewnością jest w tym domu coś okhrrropnego, ale jeśli zdamy się na bożą łaskę, nic nam się nie stanie.
Mówiąc to, pani Payley nakreśliła znak krzyża.
— Helen! — wykrztusiłem. — Chce pani powiedzieć, że Helen widziała… ją?
Pani Payley oznajmiła ściszonym głosem:
— Tak, doszło do tego, gdy wczohrrraj pan się już z nami pożegnał, ale my jeszcze nie kładliśmy się spać. Nagle usłyszeliśmy jakiś krzyk na górze, a gdy pobiegliśmy, znaleźliśmy leżącą na podeście Helen. Jak pan pamięta, wczoraj wcześnie udała się na góhrrrę. Włożyła koszulę nocną, ale potem poszła do sypialni Cosmo, aby wziąć książkę i poczytać w łóżku. Na podeście spotkała tę Nieszczęśniczkę, która odebhrrrała sobie życie, albo została przez kogoś uśmiercona. Eileen o tym się nie dowiedziała, natomiast jest przekonana, że z tym domem wiąże się coś sthrrrasznego. Wezwaliśmy lekarza do Helen, bo wyglądała okropnie. W tej chwili czuje się już lepiej, chociaż ciągle leży w łóżku. Dotrzymuje jej tam towarzystwa jedna z przyjaciółek… Jeszcze trochę bhrrandy, panie Rogerze?
Zgodziłem się na jeszcze jeden łyczek trunku, a potem rzekłem stanowczo:
— Nie możecie tutaj pozostawać, pani Payley. Musicie natychmiast stąd się wynieść, albo wszyscy zwariujecie.
— Najlepiej, żeby tą sprawą zajął się Przenajświętszy Kościół, a w takim razie kto może być bardziej odpowiedni od mego bhrrrata, mieszkającego przy Wintehrrr Street? Nafaszehrrrował mnie mnóstwem opowieści o duchach, upiohrrrach i egzorcyzmach, a ja, muszę przyznać, nigdy mu nie wierzyłam. W każdym hrrrazie teraz po hehrrrbacie chciałabym pana prosić, aby udał się pan do najbliższego telefonu i zadzwonił do mego bhrrrata, powie mu pan, iż bezwzględnie musi się u nas zjawić dzisiaj. Powie pan, że to kwestia życia i śmiehrrrci.
Wcześniej miałem raz okazję spotkać ojca Donehana, brata pani Payley. Był jezuitą, wziętym kaznodzieją, a także rektorem chętnie odwiedzanego kościoła na West Endzie. Ten absolwent Stonyhurst i Oksfordu był także człowiekiem światowym.
— Zadzwonię do niego z największą przyjemnością — obiecałem.
Wróciła Eileen, rozmowa nie toczyła się gładko, w każdym razie nie wypytywała mnie zbyt natarczywie o moją przypadłość, za co byłem jej wdzięczny. Później miałem się dowiedzieć, iż zgadywała, co mogło się zdarzyć, aczkolwiek nie znała szczegółów.
Nie wiem, kto się zdobył na odwagę, aby wejść do jadalni i opuścić rolety, kiedy jednak wychodząc do telefonu, trwożliwie spojrzałem przez ramię, zobaczyłem, iż okno jest zasłonięte.
Szczęśliwie zastałem ojca Donehana w domu, ale jak zwykle był bardzo zajęty. Nie chciałem wdawać się w szczegóły i niewykluczone, iż napędziłem duchownemu niezłego stracha, mówiąc, że to kwestia życia lub śmierci. W każdym razie udało mi się nakłonić go do przyjazdu. Trzeba trafu, iż przybył tym samym pociągiem co Cosmo i obaj razem przyszli ze stacji.
Mówię: trzeba trafu gdyż po drodze Cosmo był w stanie wyjaśnić jezuicie, jaka jest najprawdopodobniej przyczyna nagłego wezwania. Ledwie Donehan wszedł do domu, po jego zachowaniu zorientowałem się, że sporo już wie. Ojciec Donehan wcale nie wyglądał na jezuitę. Był wysoki, średniej budowy, miał rumianą okrągłą twarz i czuprynę zaczynających siwieć włosów. Do posiłku pił klareta, potem raczył się whisky z wodą sodową, a teraz przez cały czas prowadził wesołą rozmowę zupełnie niezwiązaną z przyczyną, dla której zjawił się na Teddington.
Szok, który przeżyła Helen, był jednym z tych nieszczęść, które mają także swoje dobre strony. Ponieważ nie można jej było pozostawić samej, towarzystwa musiała jej dotrzymać Eileen, co całej naszej reszcie pozwalało rozmawiać spokojnie.
Kiedy po kolacji Eileen udała się na górę do Helen, a my zasiedliśmy wokół kominka w salonie, ojciec Donehan zwrócił się do swej siostry:
— Musisz sobie zdawać z tego sprawę, Mary, że w takich zdarzeniach nie ma niczego niezwykłego czy niezgodnego z naturą.
— Mógłbym ci opowiedzieć o setkach takich wypadków — ciągnął ojciec Donehan. — Chociaż trudno się w takiej sytuacji nie bać, to jednak lękać trzeba się roztropnie i próbować współczuć. Gdybyś mnie spytała, dlaczego Najwyższy pozwala na takie historie, mogę tylko odpowiedzieć, że nie wiem, ale może Mu chodzić o to, aby przypomnieć o naszych powinnościach wobec zmarłych. Bo też duchy, które ciągle błąkają się po ziemi i stają się widoczne dla oczu śmiertelników, nie są tymi, które radośnie wkroczyły do Królestwa Niebieskiego. Nie muszą też być raz na zawsze potępione. Może z czasem okaże się, że nawet dla najpodlejszych z boskich stworzeń istnieje jednak jakaś nadzieja. No cóż, dziś w nocy poczekam i spróbuję porozmawiać z duchem tej biedaczki, a może też i z duchem mężczyzny, który błąka się po ogrodzie. Módl się tylko za mnie, abym za bardzo się nie przestraszył.
— W takim razie ja, wuju, także zostanę z tobą — oznajmił Cosmo.
— Serdecznie dziękuję. Z pewnością przyda mi się twoje towarzystwo, bo nie sądzę, abym był całkowicie wolny od trwogi.
— To i ja dołączę do was — dorzuciłem.
Pani Payley usiłowała mnie powstrzymać, argumentując, że dość już przeżyłem tego dnia. Mnie jednak fascynowała sama myśl, iż znowu zobaczę tę kobietę, a miałem wrażenie, że w ich towarzystwie będę w stanie znieść lęk.
Krótko po dziesiątej pani Payley udała się na górę, gdzie Eileen układała się już do snu w sypialni Helen. Nasza męska trójka pozostała przy kominku w salonie, zostawiwszy otwarte drzwi. Raz usłyszeliśmy jakieś kroki w ogrodzie, ale z wnętrza domu nie dochodziły żadne dźwięki.
Wskazówka minutowa oznajmiała, że jest za piętnaście dwunasta, gdy Cosmo znienacka chwycił mnie za kolano. Z wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w drzwi wychodzące do holu, a kiedy podążyłem za jego spojrzeniem, dostrzegłem coś znikającego za rogiem ściany.
Tymczasem ojciec Donehan był już na nogach i zmierzał w kierunku drzwi. Nawet jeśli był przerażony, w niczym nie zakłóciło to rytmu jego kroków. Ja i Cosmo pospieszyliśmy tuż za nim.
Słyszeliśmy, jak gwałtownie nabiera tchu, wszedłszy do holu, ale i bez tego czułem obecność tej kobiety. Uniosłem wzrok i ją zobaczyłem.
Stała naprzeciw drzwi, zwrócona do nas twarzą. Głowę miała na szczęście opuszczoną, tak że nie było widać owej przeraźliwej jamy w szyi. Jednak po raz pierwszy zobaczyłem ją całą, a zwłaszcza straszliwe plamy na jej białym fartuchu, który otulał różową, wzorzystą sukienkę. Wpatrywała się w nas wzrokiem płonącym, a zarazem niesłychanie smutnym.
Ojciec Donehan przemówił, a ja poczułem, jak drżą pode mną kolana.
— W imię Boże, kim jesteś? Zaklinam cię, w imię Boże, abyś zdradziła, czego chcesz i co tutaj robisz.
Uniosła trochę głowę, ja więc w przerażeniu zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, zobaczyłem jej poruszające się usta. Nie słychać było żadnego dźwięku, ale coś mi podszepnęło, iż ojciec Donehan był w stanie ją zrozumieć. Teraz jego wargi poruszały się w milczącej wypowiedzi. Owa bezgłośna rozmowa między nimi trwała jakieś dwie minuty, które dla mnie ciągnęły się niczym godziny. Na koniec duchowny głęboko westchnął:
— Nieszczęśniczka! — powiedział na głos, a potem dorzucił: — Zaprowadź mnie do niego.
Podszedł do drzwi, przekręcił klamkę i otworzył je na oścież, a wtedy z zewnątrz doleciały do nas normalne odgłosy.
Pociąg manewrował na rozjeździe, z jakiegoś nieodległego domu dolatywał dźwięk gramofonu, w oddali słychać było ostatnie tramwaje kierujące się do zajezdni w Fulwell. Wydawało się wręcz niemożliwe, żeby ta kobieta naprawdę tutaj była. A przecież w ślad za jezuitą wyszła na zewnątrz.
Obejrzałem się na Cosmo. Był na kolanach, a jego usta się poruszały. Ukląkłem obok niego, a wtedy zwróciliśmy uwagę na cienistą męską postać, która przemknęła przed otwartymi drzwiami, a właśnie kogoś takiego Cosmo dostrzegł w ogrodzie zeszłego wieczoru. Cała trójka zgodnie ruszyła przed siebie i po chwili zniknęła nam z oczu.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie, jak długo nie było ojca Donehana, w każdym razie trochę to trwało. Słysząc jego kroki, obaj wstaliśmy i z ulgą zobaczyliśmy, że wraca sam.
— Strasznie cierpią, ale nieszczęśnicy nie będą już was niepokoić — rzekł półgłosem. Razem weszliśmy do środka, a on zamknął drzwi. — Musiałem im coś przyrzec — dorzucił — ale boję się, że jeszcze bardzo długo nie zaznają spokoju. Trzeba się za nich modlić.
Nie powiedział nam, co takiego przyrzekł, a my się nie dopytywaliśmy. Cosmo pierwszy znalazł się w salonie i nalał brandy do trzech naczyń. Dokładnie widziałem, że ojcu Donehanowi tak bardzo trzęsły się ręce, iż musiał ująć swoją szklaneczkę w obie dłonie.
Wziąwszy dwa długie łyki, w końcu rzekł:
— Ona była tu służącą, a on ogrodnikiem. Zostali kochankami, a potem mężczyzna w ataku zazdrości zabił kobietę. Zdarzyło się to przed dwudziestu laty. W każdym razie nie będą was już kłopotać. Wprawdzie ciągle będą się tu błąkać, ale ani ich nie zobaczycie, ani nie usłyszycie.
I to już koniec, aczkolwiek jeszcze nie cały.
Cosmo odkrył później, że zbrodnia opisana przez ojca Donehana istotnie została popełniona w tym domu, co pozwoliło nam dowiedzieć się, jak się nazywali oboje nieszczęśnicy. Gdybyście zaś zajrzeli do kościoła przy Winter Street, to pomiędzy innymi ogłoszeniami parafialnymi zobaczylibyście coś oto takiego:
Orate pro animae
MARIAE SMITH
et
JOHANN I BAKER
ad Dominum Deum
nostrum.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Koszmarny dom