Korzenie zła. Lily and the Moon. Tom 2 - Evanna Shamrock - ebook

Korzenie zła. Lily and the Moon. Tom 2 ebook

Evanna Shamrock

0,0

Opis

Do drugiej klasy Akademii Ogrodniczej dołącza ktoś, z kim Lilian od dawna miał na pieńku. Gdy chłopak zmaga się z własnymi odczuciami względem przybysza, w Jordenie dochodzi do serii niewyjaśnionych morderstw. Sprawą zajmują się detektyw Ignazio Zitori, jego pomocnica, Crin Janota oraz Sadownik Anturi McCormack. Wkrótce zarówno oni, jak i pozostali mieszkańcy miasta odkrywają, że korzenie zła sięgają głęboko — w otchłań jordeńskiego lasu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 628

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Evanna Shamrock

Korzenie zła. Lily and the Moon. Tom 2

RedaktorAgnieszka Wiatrowska

KorektorJulia Łysakowska

IlustratorEvanna Shamrock

Projektant okładkiEvanna Shamrock

© Evanna Shamrock, 2022

© Evanna Shamrock, ilustracje, 2022

© Evanna Shamrock, projekt okładki, 2022

Do drugiej klasy Akademii Ogrodniczej dołącza ktoś, z kim Lilian od dawna miał na pieńku. Gdy chłopak zmaga się z własnymi odczuciami względem przybysza, w Jordenie dochodzi do serii niewyjaśnionych morderstw. Sprawą zajmują się detektyw Ignazio Zitori, jego pomocnica, Crin Janota oraz Sadownik Anturi McCormack. Wkrótce zarówno oni, jak i pozostali mieszkańcy miasta odkrywają, że korzenie zła sięgają głęboko — w otchłań jordeńskiego lasu…

ISBN 978-83-8273-629-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Senses manufactured

Mental architecture

Are we still human?

If we are still aware

Comprehend our nature

Are we still human?

Ancient man to modern

Each life cycle’s author

Slowly informing

New discovery

If means to surviving

Becomes a certainty

What will become of

Our future instinct?

Anup Sastry, Illuminate

PrologNa początku była harmonia

Rok 2249, Europa Centralna, metropolia Jorden

Ubrani w długie szaty osobnicy przemierzali Jordeński las pod wodzą swojego przewodnika, Feirdhrisa. Wysoki mężczyzna o długich dredach przypominających kolorem i wyglądem owoce dzikiej róży przemieszczał się między roślinami, kierując je na boki z pomocą drewnianej włóczni. Omijając po drodze zagłębienia, w których kryła się trująca roślinność oraz zaskrońce, Feirdhris prowadził swoich towarzyszy w miejsce, w którym znajdowało się jego ostatnie znalezisko. Gdy zdołał przedostać się przez liście ogromnej monstery i stawić czoła pnącym się po drzewach lianom, dotarł do niewielkiej jamy pokrytej ziemią i mchem. Odgarnął go, wskazując znalezisko jednemu z podwładnych, Aonghusowi. Niższy mężczyzna o zgarbionej posturze, którego turban przypominał kapelusz pieczarki, skinął głową i podszedł do jamy razem ze swoim brodatym towarzyszem, Camanimem. Wzięli w dłonie niesione na plecach łopaty i zaczęli kopać.

Grudki ziemi poruszały się, zlatując z górki w stronę stóp Feirdhrisa. Mężczyzna przyglądał się pracującym podwładnym, w tym samym czasie koncentrując się również na otaczającej go florze. Wciągnął do płuc leśne powietrze, wpatrując się w poruszające się lekko gałęzie drzew.

Prorocy Nowej Ziemi, gdyż taką przyjęli nomenklaturę, mieli do spełnienia ważną misję. Jako potomkowie pierwszych Syndyro, musieli skupić się na odnalezieniu drogi do boga, boga harmonii i Nowego Porządku. W świecie pełnym technologii i fałszywej skromności, tylko oni mogli tego dokonać. Syndyro złączeni z florą przy pomocy elektronicznych narzędzi byli niczym innym jak tylko heretykami i zdrajcami własnej rasy. Nie korzystali z możliwości danych im przez naturę w takim stopniu, w jakim powinni to czynić. Zamiast tego woleli polegać na swoich wynalazkach, burząc tym samym harmonię Nowego Porządku.

Feirdhris splunął na ziemię, dając upust swojej irytacji. Dzisiejsi Syndyro, niegodni porozumiewania się z bóstwami tych ziem, nawet ich nie dostrzegali. Natura wciąż miała swoich przedstawicieli, którzy skrywali się w Jordeńskim lesie. Stanowili korzenie światłej kultury, byli przewodnikami pierwszych ludzi, dali im wszystko, czego marny pył potrzebował. W zamian za to dostąpili pogardy i zapomnienia, zostali zastąpieni przez barwne neony wypełnione gazem i księgi liczbowych wyliczanek. Współczesna nauka przyglądała się światu tylko przez swój pryzmat, zapominając o własnych początkach — o wielkiej inteligencji będącej początkiem Wszystkiego.

Łopaty, wciąż przesuwające zwały ziemi, w końcu natknęły się na coś metalowego. Po lesie rozległ się brzdęk, informujący Feirdhrisa, że jego podwładni wreszcie znaleźli jakiś skarb.

— Wyciągnijcie to — poinstruował ich Feirdhris, zbliżając się do wykopanej przez Aonghusa i Camanima dziury.

Mężczyźni ustawili się naprzeciwko siebie, łapiąc dłońmi za znalezisko. Napięli mięśnie i zaczęli ciągnąć za metalowy przedmiot, który powoli zaczął wynurzać się z ziemi. Gdy znalazł się ponad jamą, mężczyźni położyli go na mchu.

Feirdhris przyklęknął przy znalezisku, przejeżdżając po nim dłonią. Była to metalowa kapsuła, swoim rozmiarem przypominała rakietę podwodną. Mężczyzna przyjrzał się znakom znajdującym się na kapsule. Były one instrukcją, jak można ją otworzyć i zajrzeć do środka.

Feirdhris nie miał jednak zamiaru robić tego sam. Wstał z przysiadu i zwrócił się do swoich towarzyszy.

— Musimy to zanieść do Najwyższej Kapłanki.

Aonghus i Camanim westchnęli ciężko, wiedząc, że gdy Feirdhris używał słowa „my”, miał na myśli ich. Akceptując rolę tragarzy, mężczyźni chwycili za końce kapsuły i ruszyli za Feirdhrisem.

Szli wzdłuż strumyka, który prowadził ich do położonej w północnej części lasu wioski. Znajdowała się ona daleko od Jordenu, miasta współczesnej technologii i przeklętego rozwoju, jak nazywał go Feirdhris. Stąpając po cienkich gałązkach i zbutwiałych liściach, mężczyźni dotarli do wielkiego drzewa będącego strażnikiem ich wioski. Feirdhris przyłożył dłoń do ogromnego dębu, porozumiewając się z nim. Dąb zaszeleścił liśćmi i odsunął swoje gałęzie, wpuszczając mężczyzn do wioski.

W miejscu tym, polegającym głównie na sile natury, znajdowały się chatki i namioty złożone głównie z drewna otoczonego liśćmi i pnączami. Poruszający się po wiosce Syndyro byli ubrani w luźne szaty obszyte haftami i zdobieniami symbolizującymi ich połączenie z roślinami. Na stopach mieli sandały, by mogli je w każdej chwili ściągnąć i nacieszyć się kontaktem z ziemią.

Feirdhris i jego kompani skierowali się do największej chatki znajdującej się na środku wioski. Przebywała w niej Najwyższa Kapłanka, Maeve, kobieta pełna mądrości i cnoty, od której — według Feirdhrisa — mogłaby uczyć się każda mieszkanka Jordenu i okolic.

Feirdhris podszedł do kotary osłaniającej wejście i pokłonił się strażnikowi oraz prawej ręce Najwyższej Kapłanki. Młody mężczyzna odwzajemnił ukłon. Jego nos, policzki i podbródek zdobiły kolorowe malowidła. W kręcone, zielone włosy miał wplecione kolorowe pióra oraz czerwoną przepaskę, a w jego uszach tkwiła mnogość kolczyków.

— Mam dar dla Najwyższej Kapłanki — powiedział Feirdhris, odwracając się w stronę swoich towarzyszy. — Proszę o audiencję.

Strażnik zniknął za kotarą, rozmawiając z kobietą. W tym czasie Feirdhris oczekiwał na swoją kolej. Po kilku minutach mężczyzna wpuścił go do środka razem z jego podwładnymi.

Maeve, chociaż była już kobietą w kwiecie wieku, wciąż wyglądała młodo. Jej długie, ciemne włosy zostały splecione w warkocz sięgający do pasa. Siedząc na swoim wiklinowym fotelu, Najwyższa Kapłanka przywołała strażnika do siebie.

— Siądź obok mnie — powiedziała niskim głosem i wskazała mu miejsce po prawej stronie. — Feirdhrisie, podejdź proszę — dodała, zwracając się do gościa.

Feirdhris ukłonił się jej, idąc po dywanie z kwitnących kwiatów. Tuż za nim podążali Aonghus i Camanim, niosąc w dłoniach ciężką kapsułę. Położyli ją przed Maeve, pochylili głowy, po czym wycofali się, wychodząc z pomieszczenia.

Kobieta wstała ze swojego siedziska i stanęła nad kapsułą, wpatrując się w nią z góry.

— Cóż to takiego?

— Znalazłem to w Jordeńskim lesie, o pani — wyjaśnił Feirdhris. — Zważając na wygląd znaleziska oraz wyryte na nim znaki, jest to kapsuła czasu pochodząca z czasów Nowego Początku.

Z czasów rozprzestrzenienia się Zielonej Zarazy, dodał w myślach, nazwanej tak przez niedoświadczonych i ignorujących nową rzeczywistość impertynentów.

— Manaaki — powiedziała kobieta, zwracając się do swojego strażnika. — Otwórz ją.

Mężczyzna podniósł się i podszedł do znaleziska, kucając nad nim. Przyjrzał się znakom wyrytym na jej grzbiecie. Sugerowały, by przekręcić korby w jednym z miejsc zamknięcia kapsuły o sto osiemdziesiąt stopni, a następnie pociągnąć wieko do siebie.

Manaaki, stosując się do instrukcji, otworzył kapsułę. Kierowany przez Najwyższą Kapłankę, podniósł znalezisko i wytrząsnął z niego zawartość.

Na kwiatowym dywanie znalazły się zwinięte w rulon i zalaminowane wiadomości oraz mapy, a także kilka drobiazgów stanowiących relikt dawnych czasów. Były to jakieś elektroniczne przedmioty, wśród nich znane Feirdhrisowi urządzenia do komunikacji. Niestety, z uwagi na czas działania zasilających je baterii, nie były już zdatne do niczego.

Co innego natomiast mogły powiedzieć zapiski oraz mapy, które przetrwały w kapsule kilkaset lat. Feirdhris, za zgodą Najwyższej Kapłanki, ostrożnie chwycił je w dłonie i rozwinął, ukazując wszystkim ich zawartość.

— Przypomina to zapiski z dziennika — powiedział, przyglądając się notatkom.

— Przeczytaj je na głos — poinstruowała go Maeve, siadając w swoim fotelu.

Feirdhris skinął głową i odchrząknął.

— „Niech będzie poinformowany ten, który odczytuje te słowa, a także ci, którzy ich słuchają. Strzeżcie ich, ponieważ mogą pomóc wam zrozumieć, czego doświadczył współczesny mi świat” — wyrecytował Feirdhris, stojąc naprzeciwko Najwyższej Kapłanki. — „Ja, Heinrich Sonnenblumen, jeden z pracowników laboratorium biologicznego na terenie dzisiejszej Republiki Federalnej Niemiec, przekazuję wam tę wiedzę z nadzieją, że odczytacie ją i zastosujecie się do niej. Jeśli macie ją w dłoniach, oznacza to, że nie ma mnie już wśród żywych i sam stałem się złączony z florą.

Moje wieloletnie badania nad roślinami miały na celu zapewnić człowiekowi kontakt z roślinami poprzez Wszechpołączenie, czyli łączność ciała i ducha człowieka wraz z otaczającą go florą. Na ich podstawie podejmowałem próby stworzenia odpowiednika roślinnego bóstwa. Był to jednak niezwykle bolesny proces i wielu osobników, których rząd przekazywał mi w ramach porozumienia z lokalnym więzieniem, poniosło w związku z nim śmierć. O tym — aż do dziś — nie wolno mi było mówić. Teraz jednak przerywam zasłonę milczenia…”

Feirdhris przerwał czytanie, by odwrócić kartkę.

— „W tutejszym lesie znajduje się najstarsze drzewo, z którego pobrałem Gen boga. Po wielu trudach moje badania w końcu odniosły sukces. Udało mi się stworzyć pierwszego człowieka–roślinę, którego nazwałem Syndyronem Zero. Potrafił on kontrolować florę i porozumiewać się z nią w sposób telepatyczny. Jego krótki żywot, zapoczątkowany w laboratoryjnej kapsule, został przerwany przez nagły wstrząs, a tuż po nim — awarię całego systemu i rozpad związków chemicznych doprowadzający do wybuchu.

Gdy nasza siedziba została pochłonięta przez moc mszczącej się natury, w krótkim czasie Zielona Zaraza zawładnęła całą Europą. Wszystko, co elektroniczne, zostało zniszczone — z tego powodu piszę do was z pomocą kartki i pióra, a nasze komunikatory załączam w ramach dowodu. Mściwy bóg natury, którego sylwetka przypominała człowieka i jelenia zlanych w jedno, roztoczył swoją moc nad krajami naszego kontynentu, niszcząc wszystko, co do tej pory znaliśmy.

Fauna i flora sprzeniewierzyły się przeciwko nam, doprowadzając do śmierci naszych przyjaciół i bliskich. Zabrała także moich współpracowników. Ja, jedyny żyjący pracownik Laboratorium Rozwoju, mogę przekazać wam te słowa i jednocześnie prosić was oraz mściwego boga natury o wybaczenie, że jako człowiek niegodny wielkiej mocy, zdecydowałem umieścić się na miejscu boga.”

Feirdhris odłożył kartkę na ziemię, sięgając po następną notkę.

— „Wskazówki dla przyszłych Syndyro bądź ludzi, jeśli jeszcze przeżyją” — kontynuował mężczyzna. — „Nie lekceważcie mocy natury, która jest po stokroć większa od was samych. Nie lekceważcie też bóstw, które ja zlekceważyłem, mając na uwadze tylko ściany mojego laboratorium. Nowy początek, który powstał przez połączenie genu człowieka z tutejszą florą, był jednocześnie jego końcem. Będąc świadkiem furii gniewnego boga, uwierzyłem w niego. To on stał się głosem natury… A ja, w swojej głupocie, wezwałem go nieopatrznie, by zniszczył Ziemię znaną rodzajowi ludzkiemu” — zakończył Feirdhris.

Najwyższa Kapłanka oraz jej prawa ręka, Manaaki, wpatrywali się w mężczyznę w skupieniu. Feirdhris sięgnął po pozostałe zapiski Sonnenblumena, przyglądając się mapie.

— Tutaj, według oznaczeń, znajduje się drzewo, z którego pobrano Gen boga — wyjaśnił, wskazując im na jedną z wielkich sekwoi. — A tutaj, na terenie dzisiejszego lasu, znajdowała się placówka badawcza wspomniana przez Sonnenblumena, Laboratorium Rozwoju, w której doszło do stworzenia pierwszego Syndyrona.

— Naukowiec nie wspomina dalej o „mściwym bogu Natury” — zauważył Manaaki. — Czy oznacza to, że postanowił opuścić Ziemię?

— Ależ nie, mój drogi — poprawiła go Najwyższa Kapłanka. — On nadal tu jest.

Uniosła szkic przedstawiający kilka sylwetek posyłających promienie w stronę gniewnego boga. Wydawało się, że promienie te zamykały go w jakiejś energetycznej kuli, ściąganej przez pnącza pod ziemię. Kula znajdowała się nad Jordeńskim lasem, w jego centrum.

— On, pan i władca ówczesnej Ziemi, zaprowadzi Nowy Porządek — kontynuowała Maeve, ściskając rysunek w dłoniach. — A my, jego wysłannicy, wybudzimy go z wiekowego snu.

Pozostali spojrzeli na kobietę, która pochyliła się nad pozostałymi notatkami.

— Krew Syndyro… i jordeńska ziemia — mówiła Najwyższa Kapłanka, składając zapiski w całość. — To tam, w centrum lasu, nastąpił początek wszystkiego. I tam nastąpi koniec znanego nam świata.

Maeve wstała z przysiadu, zerkając na pozostałych mężczyzn z wyższością.

— Natychmiast wyruszcie na poszukiwania.

Manaaki i Feirdhris skinęli głowami i wyszli z jej chatki.

***

Według pism znalezionych przez Feirdhrisa i jego podwładnych, na ziemiach Jordeńskiego lasu po raz ostatni widziano mściwego boga Natury, którego Prorocy Nowej Ziemi nazwali Widmowym Jeleniem. Maeve rozszyfrowała większość notatek Sonnenblumena, którego pismo stało się pod koniec tak nieczytelne, że do jego odczytania trzeba było użyć lupy.

Najwyższa Kapłanka dowiedziała się, że ostatnią rzeczą, jaką ujrzał naukowiec, było zniknięcie Widmowego Jelenia. Jego ekspansję najprawdopodobniej powstrzymali jego przeciwnicy. Maeve była przekonana, że podobnie stałoby się to również dziś, toteż powodzenie misji Proroków Nowej Ziemi stanowiło trzon planu przebudzenia boga.

Zapiski Sonnenblumena, które przestrzegały przed podjęciem dalszych kroków, jednocześnie dokładnie opisywały, czego nie należało robić. Jednak dla Najwyższej Kapłanki była to odwrócona psychologia, dzięki której Sonnenblumen próbował przekazać swoją wiedzę następnym pokoleniom.

Heinrich podkreślał, że złączenie genotypu człowieka oraz rośliny dało początek pierwszemu Syndyronowi, a jego istnienie doprowadziło do wywołania boga. Należało jednak dodać, że Syndyron Zero potrafił znacznie więcej niż istoty znane Prorokom Nowej Ziemi. Oni sami, będąc Syndyro, nie mogli zrobić tego, o czym pisał Sonnenblumen. Musieli zatem sprawdzić, kto będzie w stanie przywrócić boga tej Ziemi. W tym celu zamierzali poświęcić wszystko i każdego.

W ten sposób Manaaki i przydzieleni mu towarzysze wyruszyli na poszukiwania potomka (lub potomków) Syndyrona Zero. Przez kilka miesięcy przyglądali się mieszkańcom Jordenu oraz okolicznych wiosek, uważnie obserwując ich zachowania i możliwości.

Manaaki był przekonany, że wśród mieszkańców znajdzie odpowiednie jednostki. W całości oddał się planowi wybudzenia mściwego boga natury, Widmowego Jelenia, który zaprowadzi Nowy Porządek na znanej mu Ziemi, tworząc nową rzeczywistość — rzeczywistość, w której będzie istnieć tylko Natura oraz godni jej towarzystwa potomkowie.

Rozdział 1Nowy uczeń, nowe zawiłości

Dwa lata później

Lilian Fehér, uczeń drugiej klasy Akademii Ogrodnictwa, wpatrywał się w przybyłego do klasy chłopaka bez słowa. W głowie wciąż szumiały mu jego słowa.

Abrin Ramiro. Mam nadzieję, że tym razem… będziemy współpracować.

Lilian zgrzytnął zębami i potrząsnął głową, zerkając na obtłuczony tablet, który przed chwilą upuścił na posadzkę.

Truciciel właśnie pojawił się w ich klasie, bezczelnie twierdząc, że postanowił zmienić strony i stać się Ogrodnikiem? Lilian przypomniał sobie ich potyczki — począwszy od jego pojawienia się w laboratorium BioLabu, gdzie pracował jego ojciec; poprzez najazd Trucicieli na Centrum Ziołolecznictwa, gdzie przyszli Ogrodnicy mieli zdobywać wiedzę; atak na obóz treningowy, na późniejszej walce z Lilianem na oczach detektywa Zitoriego kończąc.

Po wszystkim, czego Lilian doświadczył, miał mu tak po prostu uwierzyć?

— Nie ma mowy! — zawołał, podnosząc tablet z ziemi. Gdy zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos, zwrócił uwagę na kolegów z klasy. Milczeli, wpatrując się w niego ze zdziwieniem.

— Usadź tyłek w ławce, Fehér — powiedział do niego wychowawca klasy, zakładając ręce na piersi. — A ty, zajmij wolne miejsce, żebym mógł prowadzić lekcję w spokoju — dodał, zwracając się do Abrina.

Chłopak skinął głową i poprawił okulary, zmierzając w stronę wolnej ławki znajdującej się z tyłu. Gdy przybysz minął Liliana, obaj chłopcy spojrzeli na siebie kątem oka. W oczach Fehéra widać było gniew i niedowierzanie, natomiast oczy Abrina wyrażały kompletną obojętność względem jego emocji. Były Truciciel zajął miejsce w ławce, oparł głowę o dłoń i wpatrywał się w nauczyciela.

— Nowy semestr zaczynamy od przypomnienia sobie wiadomości z poprzedniego. Otwórzcie aplikacje naszej szkoły w waszych BIO-identyfikatorach. Sprawdzimy, co takiego pamiętacie.

Lilian, chociaż był zajęty wypełnieniem testu, co jakiś czas rzucał okiem na siedzącego w środkowym rzędzie Abrina. Wydawało się, że chłopak wiedział, co robi.

Fehér wciąż nie mógł uwierzyć, że były Truciciel znajdował się z nim w tym samym pomieszczeniu. Jak do tego doszło? Co zmieniło jego nastawienie? Czy to była jakaś podpucha? Może Truciciele planowali zamach na Akademię Ogrodnictwa? Lilian mógłby przysiąc, że o to właśnie chodziło. Zdziwił się więc, że według tego, co mówił Erigeron, Abrina przyjęto do tej szkoły — mało tego, umieszczono go w drugiej klasie! Co takiego zrobił chłopak, żeby zbałamucić Dyrektora Akademii?

— Lilian — powiedział Erigeron, stając obok chłopaka. — Mózg ci paruje od nadmiaru myślenia, nie sądzisz? Czuję to aż przy biurku.

Kilku uczniów zaśmiało się pod nosem, jednak widząc karcące spojrzenie Erigerona, wrócili do rozwiązywania testu.

— Przepraszam, już mi lepiej — wytłumaczył się Lilian, zerkając na nauczyciela z ukosa. — Skończyłem — dodał, zamykając aplikację testu.

Erigeron uniósł brew, słysząc piknięcie w swoim laptopie. Podszedł do biurka, widząc udzielone przez Liliana odpowiedzi. Skinął głową i już miał coś powiedzieć, kiedy rozległo się drugie piknięcie — Abrin również skończył swój test.

— Bardzo dobre wyniki — rzucił Erigeron, pocierając bródkę.

Lilian pogardliwie zmrużył oczy i odwrócił się w stronę Abrina, pokazując mu tym samym, jak bardzo mu nie ufa. Abrin przyjrzał się mu, jednak nie zareagował na tę zaczepkę. Zamiast tego, wrócił do przeglądania informacji na swoim BI.

Chwilę później z głośników laptopa Erigerona rozległy się kolejne piknięcia. System błyskawicznie podliczył wyniki wszystkich uczniów.

— Wygląda na to, że tylko niektórzy z was próżnowali w te wakacje — podsumował nauczyciel, zamykając klapę laptopa. — Skoro test pisemny mamy za sobą, zbierajcie się. Ruszamy na trening.

Pozostali uczniowie westchnęli ciężko, idąc w stronę drzwi. Abrin wyszedł jako ostatni, ponieważ drugoklasiści nie wiedzieli jeszcze, jak na niego reagować. Poza Lilianem, który jako jedyny ukazywał swoją jawną nienawiść w stosunku do byłego Truciciela.

Chcąc uniknąć wścibskich spojrzeń, Abrin wszedł do męskiej toalety i przebrał się w niej, nie wchodząc do szatni ani na chwilę. Było jeszcze wiele rzeczy, które nie mogły ujrzeć światła dziennego, a o których wiedzieli tylko naukowcy BioLabu lub jego ukochany, Lavender.

Wychodząc z toalety, Abrin natknął się na przechadzającego się po korytarzu Dyrektora Akademii. Mężczyzna zatrzymał się przy nim.

— Dlaczego nie przebierasz się w szatni? — spytał Black Orchid, widząc ubrania, które Abrin trzymał w dłoni.

— Jeszcze… za wcześnie — odparł chłopak, wpatrując się w podłogę.

Black Orchid pokiwał głową, słysząc to.

— Początki będą dla ciebie trudne, jednak nie zniechęcaj się — powiedział, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Ty jeden wiesz, co potrafisz i kim naprawdę jesteś. Nie pozwól sobie tego odebrać.

Abrin skinął głową i spojrzał na niego, uśmiechając się słabo.

— A teraz leć na zajęcia i skup się na swojej misji — zakończył Black Orchid, lekko pchając go naprzód. — Powodzenia, Abrinie.

Ramiro ruszył przed siebie, żegnając się z Dyrektorem przy jego gabinecie.

Uczniowie wyszli z szatni i skierowali się w stronę szkolnego boiska. Abrin wmieszał się w ten tłum, unikając spojrzeń pozostałych osób. Wiedział, że jego obecność jest jakoś komentowana, nawet jeśli teraz tego nie słyszał. Czuł się z tym nieswojo. Musiał pozbyć się ciężaru, który spoczywał na jego barkach i ściskał jego klatkę piersiową.

— Pięć okrążeń wokół boiska — powiedział Erigeron, gdy uczniowie drugiej klasy Ogrodniczej stawili się na miejscu.

Wszyscy ruszyli przed siebie. Na początku nikt nie wyrywał się przed szereg i każdy biegł w swoim tempie. Jednak po pierwszym okrążeniu na prowadzenie wysunęli się Briar, Fennel i Dandelion, ścigając się ze sobą. Pozostali nie mieli ochoty na zabawę.

Lilian biegł pomiędzy Juniper a Romym, co jakiś czas odwracając się w stronę Abrina, który powoli ich doganiał. Chłopak przyspieszył kroku, znajdując się z nimi w równej linii. To zmotywowało Liliana, by biec jeszcze szybciej. Wyrwał się z szeregu i popędził przed siebie, doganiając Lotusa, biegnącego tuż za Aster i Iris.

Abrin nie potraktował tego jako wyzwania i wciąż poruszał się swoim tempem, znajdując się obok Crocusa i Raizela. Chłopcy spojrzeli po sobie, po czym przenieśli swój wzrok na Abrina i jego okulary, a następnie na to, co miał na nadgarstku. Widząc BIO-identyfikator oraz bransoletę podpisaną logiem BioLabu, wzruszyli ramionami.

Ich szczególną uwagę przyciągnął dopiero aromat lawendy roztaczający się wokół Abrina. Był ledwo wyczuwalny, jednak oni znali go doskonale, przyjaźnili się w końcu z Lavenderem Béninem, synem gospodarzy Lawendowych Pól. Obecność tego zapachu w towarzystwie byłego Truciciela wzbudziła nie tyle ich podejrzenia, co zainteresowanie.

— Hej — zaczął Raizel, podbiegając do Abrina po jego prawej stronie. — Wiesz, dziwnie jest widzieć cię w naszej klasie po tym wszystkim, co…

— Wiem — przerwał mu Abrin, łapiąc oddech. — Nie chcę o tym rozmawiać.

— Spokojnie, my też wolelibyśmy nie — wtrącił Crocus, biegnąc po lewej stronie Ramiro. — Zmieńmy temat. Czy to możliwe, że bywasz na Lawendowych Polach?

Abrin uśmiechnął się kącikiem ust, postanawiając grać na zwłokę.

— Można tak powiedzieć.

Chłopcy zrobili trzecie okrążenie, wciąż biegnąc w podobnym tempie.

— Znasz Lavendera? — spytał Raizel, czując, jak włosy pochłaniają jego pot. Ich końcówki zaczęły zmieniać kolor z blond ciemnych na zielony.

— Możliwe — droczył się z nimi Abrin, nie zwalniając tempa. — Czemu pytasz?

— Lavender jest naszym przyjacielem — wyjaśnił Raizel, zaczesując swoją grzywkę dłonią na bok. — A ty roztaczasz wokół siebie aromat lawendy, więc…

Raizel zatrzymał się nagle, prawie się wywracając. Gdy zdał sobie sprawę z własnego odkrycia, przyspieszył kroku, doganiając Abrina i Crocusa. Na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech.

— O rany, jesteście razem?! — spytał, nie kryjąc swoich emocji.

Abrin skinął głową bez słowa. Nie miał już żadnego powodu, by to ukrywać.

— Jak to? Od kiedy? Jak się poznaliście? Jak byłeś jeszcze po stronie Trucicieli? — Tym razem to Crocus zalał Abrina lawiną pytań. Ramiro roześmiał się, pokonując z nimi czwarte okrążenie.

— Chętnie z wami o tym pogadam, ale po treningu, w porządku?

Chłopcy skinęli głowami, towarzysząc mu aż do piątego okrążenia. Gdy wszyscy dobiegli do końca, Crocus i Raizel zatrzymali się przy Abrinie i podali mu dłonie, oficjalnie się przedstawiając. Ramiro uśmiechnął się do nich, zdobywając tym samym zaufanie pierwszych kolegów z klasy.

Drugoklasiści zatrzymali się przy Erigeronie, który czekał na nich, tupiąc nogą.

— Dobra, dzieciaki — powiadomił ich nauczyciel, przechadzając się pomiędzy uczniami. — Macie teraz szansę pokazać nowemu koledze, co potraficie. Abrin, patrz uważnie, bo ciebie też to czeka.

Ramiro skinął głową, a Erigeron przywołał do siebie pierwszego ucznia, Briara. Chłopak miał za zadanie unieruchomić ruchome cele, korzystając ze swoich zdolności przywoływania dzikiej róży. Stosując pułapki z eglantyny i owoce własnego kwiatu, przemykał między poruszającymi się robotami, związując je niemal pajęczymi siatkami — tak silnymi, że roboty nie były w stanie podnieść się, gdy zostały w nie wplątane. Briarowi udało się ulepszyć tę umiejętność podczas poprzedniego roku.

— Następne osoby — powiedział wychowawca, zerkając na uczniów. — Aster, Violet, Poppy, Crocus i Valerian. Wasza kolej.

Wywołani uczniowie posługiwali się zapachem własnych roślin by odstraszyć wrogów lub atakujące ich szkodniki. Aster ciągnęła za materiał, z którego była wykonana jej bluza. W ten sposób wykorzystywała aromat kwiatów, by omamić przeciwników. Podobnie działały dyfuzory Valeriana, chłopak jednak potrafił uśpić lub spowolnić ruchy wrogów. Violet, również korzystająca z możliwości zapachowych przypisanych jej kwiatów, posługiwała się wachlarzami, by rozsiać aromat wokół siebie. Potrafiła też przeciąć to, co było w zasięgu ostrych końcówek jej broni. Tymczasem Poppy korzystała z granatów makowych, które również usypiały wroga lub wprowadzały go w stan omamienia, tworząc wokół niego mgłę. Ostatni wezwany, Crocus, wiązał roboty swoimi yoyo, które dodatkowo rozpylały wokół niego pyłek jego własnych kwiatów.

— Dobra robota — pochwalił ich Erigeron, gdy wrócili do szeregu. — Romy, Juniper, Nazrin. Pokażcie, co potraficie.

Wezwana przez nauczyciela dwójka, posługująca się w walce odpowiednio igłami rozmarynu i jałowca, miała za zadanie strzelać do wyskakujących na polu tarcz. Zarówno Romy, jak i Juniper, ulepszyli swój cel i szybkość po rocznym treningu w Akademii Ogrodnictwa. Dorównywała im Nazrin, która wykorzystywała do walki wiry stworzone z kolców róży.

— Fennel, Iris — powiedział Erigeron, zwracając się do uczniów. — Formacja ochronna. Ruszajcie.

Drugoklasiści ruszyli przed siebie, chroniąc się przed atakiem robotów z pomocą tworzonych przez siebie tarcz. Dodatkowo, Fennel miał niezwykle silne pięści, a Iris była posiadaczką lancy, którą mogła ugodzić dosłownie każdego. Poruszając się w tanecznym rytmie, dziewczyna towarzyszyła chłopakowi na jego drodze, a ten chronił ją, tworząc wokół nich żółtawą tarczę z kwiatów własnego genotypu.

— Nieźle, nieźle — pokiwał głową Erigeron, gdy dwójka przedostała się do celu. — Lotus, Raizel, idziecie następni.

Wezwani chłopcy mogli korzystać ze swoich umiejętności, wzajemnie się napędzając. Raizel wydobywał z ziemi wodę, jego Zielone Dłonie zmieniały przy tym kolor jego włosów. Chłopak rzucał strumieniami wody w cele, tworząc tym samym błotnistą okolicę dla Lotusa. Ten, regenerując się z wykorzystaniem błota, korzystał ze swoich lotosowych shurikenów, wbijając je w roboty.

— Dobrze — powiedział Erigeron, zerkając na chłopców. Odwrócił się w stronę pozostałych drugoklasistów. — Lilian, Dandelion. Lecicie.

To, co powiedział wychowawca, ta dwójka mogła potraktować dosłownie. Dandelion wzbijał się w powietrze, korzystając z nasion mniszka lekarskiego. Wzlatywał ponad swoich wrogów, tworząc wokół nich lekką niczym dmuchawiec mgłę, a przy tym mógł zeskoczyć na nich z góry. W międzyczasie Lilian mógł wykorzystać swoje Zielone Dłonie, by odepchnąć się od ziemi siłą wyrzutu i rozwalić roboty na kawałki, zbliżając do nich własną dłoń.

— Doskonale — zakończył Erigeron, gdy chłopcy wrócili do szeregu. — Wiesz już, na czym to polega, Abrinie. Pokaż pozostałym, co potrafisz zrobić bez użycia Zielonych Dłoni.

— Bez użycia Zielonych Dłoni? — spytała zdziwiona Poppy. — Ale my wszyscy…

— I to was różni, moi drodzy — pouczył ją Erigeron, wskazując kciukiem na chłopaka. — Jest posiadaczem Zielonych Dłoni, ale… Zresztą, nie będę się produkować. Abrin, do dzieła.

Ramiro skinął głową i odetchnął, chcąc się skupić. Miał do przejścia tę samą drogę, co pozostali, jednak musiał to zrobić, będąc w większym stopniu odciętym od Zielonych Dłoni. Nie mógł wykorzystać Trucizny modligroszka różańcowego, rośliny jego genotypu, mógł jednak dokonać innych rzeczy.

Na dany mu przez Erigerona znak, chłopak ruszył naprzód. Gdy pojawiły się przed nim roboty, Abrin prześlizgnął się po trawie pod ich nogami, trzaskając maszynami o siebie. Chwycił za jedną z nich i rzucił nią o następne roboty, wyłamując jednemu z nich ramię. Mając tę broń w dłoni, biegł przed siebie, odbijając metalowym ramieniem lecące w jego stronę nasiona i bomby zapachowe. Okulary pozwalały mu zlokalizować zbliżających się wrogów oraz właściwości danych roślin. Omijał je, gdy musiał i wyrywał z korzeniami, gdy miał taką możliwość, z pomocą robotycznego ramienia.

Wyskoczył, łapiąc za lianę zwisającą na drzewie i zakręcił się na niej, przeskakując nad dywanem aksamitek. Wylądował na trawie, turlając się po niej w stronę mety. Lądując przy linii, oddychał ciężko, ale stabilnie. Uniósł dłoń, oznajmiając nauczycielowi, że ukończył bieg.

— Łooooo… — powiedziały dziewczyny jednym głosem, unosząc ręce do twarzy w geście oszołomienia i zachwytu jednocześnie.

Zdumieni chłopcy również spojrzeli po sobie bez słowa, nie mogąc w to uwierzyć. Tylko Lilian zacisnął pięści, gniewnie wpatrując się w Abrina. Mimo że jego obecne umiejętności przypominały chłopakowi o Zitorim, były Truciciel nie mógł się równać z tym genialnym detektywem i Ogrodnikiem jednocześnie.

— Widzicie zatem, że wasz nowy kolega radzi sobie całkiem nieźle — powiadomił wszystkich Erigeron. — Radzę to zaakceptować, bo inaczej skopie wam tyłki. — Mówiąc to, nauczyciel skierował swoje spojrzenie na Liliana.

Fehér gniewnie zacisnął usta w cienką linię, jednak nie skomentował tych słów.

— W porządku, skoro wszyscy zdążyli już pokazać, jacy to są świetni, sprawdzimy, jak poradzicie sobie w ciemności — kontynuował wychowawca, zerkając na uczniów z ukosa.

— Jakiej ciemności, przecież jest dzień — skomentował jego słowa Briar, zakładając ręce na piersi. W tym momencie Erigeron założył na oczy swoje gogle, odwrócił się do niego i otworzył kulę, którą trzymał w dłoni. Wydobyła się z niej czarna mgła, która natychmiast przesłoniła oczy przyszłych Ogrodników tak, jakby stali się ślepi.

— Co to jest!? — zawołał Briar, przewracając się na ziemię.

— Mała niespodzianka z BioLabu — powiedział Erigeron, zerkając na uczniów zza gogli. — Spróbujcie utrzymać kontakt z florą, ale używając do tego tylko połączenia telepatycznego. Macie kwadrans, później mgła zniknie. W tym czasie niech ziemia i jej kwiaty staną się waszymi oczami.

Wydawało się, że będzie to niewykonalne. Uczniowie nagle zaczęli się zachowywać jak dzieci we mgle — i to dosłownie. To, co wcześniej przychodziło im z łatwością, teraz było wielkim wyzwaniem. Drugoklasiści wpadali na siebie i przewracali się nawzajem, szukając wyjścia z sytuacji.

Po kilku minutach udało im się wreszcie osiągnąć pewną stabilizację, lecz szli przed siebie bardzo powoli. Lotus, będący mistrzem medytacji, szybko zrozumiał, o co chodzi w ćwiczeniu i postanowił skupić się na otoczeniu i wydawanym przez niego dźwiękach. Wyprzedził pozostałych, wstępując na ścieżkę z kwiatów.

To zadanie nie okazało się problemem dla Liliana, który już wcześniej odkrył, że może widzieć, korzystając z właściwości znajdującej się wokół niego ziemi. Teraz, gdy jego oczy nie przedstawiały mu barwnego świata, lecz kontury okolicznych postaci, mógł z łatwością ruszyć przed siebie. Nie mógł jednak cały czas trzymać się ziemi swoimi dłońmi. By zrobić to w miarę normalny sposób, ściągnął buty i zaczął poruszać się po trawie bez nich.

Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Abrin podążał zaraz za nim. Lilian przyspieszył kroku. Cokolwiek sprawiło, że Ramiro potrafił iść ścieżką natury bez patrzenia na nią swoim ludzkim okiem, było Lilianowi nieznane. Nie sądził, by chłopak oszukiwał — pył Erigerona działał na każdego bez wyjątku. Mimo to, wciąż podejrzewał byłego Truciciela o najgorsze. Czego on tutaj chciał i jaki był jego plan? Tego Lilian musiał się dowiedzieć.

Lilian znalazł się w miejscu, w którym Erigeron wyznaczył miejsce mety i przy którym on sam również się znajdował. Chłopak odwrócił się, stawiając stopy przodem do pozostałych. Czuł, że idą w jego stronę, byli jednak daleko. Tylko Abrin znajdował się kilka metrów od niego. Przybył na miejsce jako drugi, stając obok Liliana. Fehér, czując jego obecność, odsunął się. Nic go tak nie denerwowało jak Truciciele w jego otoczeniu, nawet jeśli byli nimi kiedyś.

Trzeci na miejsce przybył Lotus, a tuż za nim Raizel. Prowadziła go wilgoć otoczenia. Crocus podążał tuż za nim, co jakiś czas dotykając ziemi, by wyczuć krople wody ciągnięte przez Raizela.

Pozostali uczniowie również zaczęli pojawiać się na miejscu, jednak zajęło im to więcej czasu. Gdy minął kwadrans, większość z nich znalazła się blisko mety.

— Całkiem nieźle jak na ślepców — skomentował Erigeron.

Mgła ustąpiła, a drugoklasiści w końcu mogli widzieć normalnie. Pocierali oczy, ciesząc się z odzyskanego wzroku.

— Koniec lekcji na dzisiaj, możecie wrócić do szatni — zakończył wychowawca, ściągając swoje gogle.

Przyszli Ogrodnicy odwrócili się na piętach i pobiegli w stronę budynku szkoły.

Lilian szedł za Abrinem, który zdążył już zaprzyjaźnić się z Crocusem i Raizelem. Fehér pokręcił głową z niedowierzeniem — ta dwójka była zdecydowanie zbyt ufna. Miał nadzieję, że nie będą tego żałować.

***

Po lekcji z Erigeronem uczniowie przebrali się i ruszyli na zajęcia botaniki z Kielo. Kobieta czekała na nich w klasie ze swoim laptopem w dłoni. Gdy wszyscy weszli do środka, Kielo chwyciła za elektroniczny pisak i zaczęła coś rozrysowywać na tablicy.

— Dzisiaj zajmiemy się regulacją procesów wzrostu i rozwoju przez czynniki środowiskowe — zaczęła, podrzucając mazak w dłoni. — Wiecie już, że rośliny cały czas podlegają oddziaływaniu otoczenia. Warto wiedzieć, jak to robią.

Gdy Kielo wypisywała na tablicy czynniki wpływające na rośliny, Lilian co jakiś czas zerkał na Abrina. Chłopak bezskutecznie próbował notować wszystko jak leci. Fehér prychnął pod nosem z uśmiechem. Trzeba było chodzić do szkoły, a nie napadać na bogu ducha winnych obywateli Jordenu wraz ze swoją szajką Trucicieli.

Abrin poczuł na sobie czyjś wzrok i odwrócił się w stronę Liliana, który natychmiast zaczął interesować się własnym BIO-identyfikatorem i notatkami. Ramiro pokręcił głową z niedowierzaniem i udał, że wrócił do pisania.

Lilian znów spojrzał na Abrina, jednak tym razem spotkał się z jego pogardliwym wzrokiem. Były Truciciel zmrużył oczy, dając mu znak, że ma tego dość, po czym odwrócił głowę i zajął się notatkami. Lilian zgrzytnął zębami i wrócił do słuchania Kielo.

— Wśród rozmaitych czynników możemy wyliczyć czynniki abiotyczne, oddziałujące fizycznie i chemicznie; biotyczne, świetlne i termiczne — wyliczała Kielo, przechadzając się po klasie. — Dzisiaj zwrócę waszą uwagę na warunki dotyczące czynników biotycznych, w tym symbiozy, rozmaitych patologii i allelopatii, oraz współzawodnictwa roślin.

Kielo wróciła do biurka, siadając na nim.

— W naszym rodzimym środowisku również ze sobą rywalizujemy. Jedni z nas stają się Ogrodnikami, inni Trucicielami, jeszcze inni nie stoją po żadnej ze stron. Jesteśmy jak rośliny, które oddziałują na siebie biochemicznie, bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie — tłumaczyła Kielo, raz po raz zerkając na uczniów. — Allelopatia, czyli oddziaływanie na siebie roślin, może mieć wpływ zarówno pozytywny, jak i negatywny. Pozytywny, gdy stymuluje roślinę do wzrostu i negatywny, uniemożliwiając jej pozytywny rozwój.

Uczniowie wymienili się spojrzeniami, gdy Kielo znów wstała.

— Widzicie, jesteście jak rośliny. Wspierając się, prowadzicie do własnego rozwoju, uczycie się od siebie nawzajem. Będąc wrogo nastawionymi, pozbawiacie się szans na naukę czegoś nowego — powiedziała, stając przy tablicy. — To od was zależy, co stanie się w przyszłości, czy będziecie sobie pomagać czy podkładać sobie kłody pod nogi. Nieważne, kim jesteście lub byliście, teraz jesteście jedną drużyną. Pamiętajcie o tym.

Lilian miał nieodparte wrażenie, że słowa te były kierowane do niego, nie chciał jednak ich zaakceptować. Gdy Kielo wróciła do tematu roślin, chłopak zapomniał, o czym mówiła wcześniej.

— Skoro już to rozumiecie — powiedziała w końcu Kielo, kończąc swój wywód — weźmy się za sprawdzenie waszej wiedzy.

Uczniowie jęknęli jednogłośnie, wiedząc, że czeka ich kolejny sprawdzian. W ich aplikacji szkolnej pojawił się quiz przygotowany przez nauczycielkę botaniki. Zawierał on materiał zarówno z poprzedniego roku, jak i dzisiejszej lekcji. Kielo usiadła przy biurku, wpatrując się w uczniów z daleka, gdy ci zabrali się za wypełnianie odpowiedzi.

Kilkanaście minut później lekcja skończyła się, a drugoklasiści wyszli z pomieszczenia. Raizel i Crocus chwycili Abrina za ramiona, wciągając go w rozmowę. Lilian spoglądał na to z odrazą. Zauważyła to Juniper, która postanowiła potowarzyszyć mu w drodze na obiad.

— Czy mi się wydaje, czy nadal nie możesz zapomnieć tego, co stało się zeszłego roku? — spytała, idąc obok niego z rękami splecionymi z tyłu.

— A wy możecie? — spytał Lilian, zerkając na nią spod byka. — Nie mogę uwierzyć, że wszyscy zapomnieli o wyczynach tego… Tego…

— Lily, wyluzuj — uspokoiła go dziewczyna, klepiąc go po głowie. — Nie zapominaj, że to były Truciciel. Nie zrobi niczego, co mogłoby skreślić jego szansę.

— Chrzanienie, a nie… — mruknął Lilian, zakładając ręce na piersi. — Nie wierzę w jego dobre chęci.

— I to jest twoim problemem — rzuciła Aster, dołączając do nich.

— Ty też? — zdenerwował się chłopak.

— Lilian, w naszej klasie tylko ty go nienawidzisz — wyjaśniła Aster, poprawiając gumki w swoich włosach.

— Przepraszam, ale z tego co mi wiadomo, waszym ojcom nie roztrzaskał twarzy — powiedział szorstko Lilian. — Nie macie pojęcia, co on potrafi.

— Właśnie, że mamy — sprzeciwiła się mu Aster, zakładając ręce na biodrach. — Byliśmy w Leśnym Domku razem z tobą, wiesz? Nie rób z siebie kogoś wyjątkowego, skoro nie potrafiłeś go pokonać. — Aster zamilkła na chwilę, by uśmiechnąć się nagle od ucha do ucha. — Ano tak! Ty jesteś zazdrosny!

— Ja?! — Głos Liliana stał się cienki jak linka wędkarska. — A niby o co!?

— Abrin jest od ciebie lepszy, a przynajmniej ci dorównuje, widzieliśmy to dzisiaj na własne oczy — wyjaśniła dziewczyna, wracając wspomnieniami do lekcji Erigerona. — Poza tym, jego wyniki wydają się mówić same za siebie. Nie martw się, Liluś! Na pewno go dogonisz. Kiedyś — dodała Aster, klepiąc chłopaka po plecach.

W tym momencie Lilian kipiał już ze złości, która ujawniła się na jego twarzy w postaci zaczerwienionych policzków.

— Już ja wam pokażę — warknął, podnosząc rękawy swojego mundurka do łokci.

Przyspieszył kroku, chcąc dogonić idącego przed nim Abrina.

— Hej, Ramiro! — zawołał, zatrzymując się na środku korytarza.

Były Truciciel odwrócił się, słysząc swoje nazwisko. Spojrzał na wściekłego Liliana, który zbliżył się do niego na odległość pół metra.

— Wyzywam cię na pojedynek — powiedział Lilian, wtykając swój palec wskazujący w jego klatkę piersiową. — Ty i ja. Pokażę ci, dlaczego nie ma tu dla ciebie miejsca.

Pozostali uczniowie, także z innych klas, słysząc to wyzwanie, zaczęli mówić coś między sobą. Czekali, aż Abrin zareaguje na te słowa.

Były Truciciel westchnął ciężko, poprawiając swoje okulary.

— Słuchaj… Lilian — rzucił, przypominając sobie jego imię. — Nie chce mi się.

Z ust pozostałych uczniów wydobyły się rozmaite okrzyki, jedne z nich sugerowały, że Abrin jest tchórzem, inne, że jest podziwiany.

— Nie chce ci się? — prychnął Lilian, zakładając ręce na piersi. — A chciało ci się stawać na drodze niewinnych istot albo prowadzić je na skraj zagłady razem z twoimi kumplami, Trucicielami?

— Lily, przestań — powiedziała Juniper, kładąc mu dłoń na ramieniu. Lilian strącił jej dłoń i kontynuował swój wywód, popychając Abrina.

— Chciało ci się zranić moich przyjaciół, gdy napadliście na nas na obozie?! — pokrzykiwał Lilian, pchając Abrina mocniej i mocniej. — Gadaj, ty cholerna gnido!

— Lilian, uspokój się! — zawołał Valerian, chcąc go powstrzymać.

— Ja musiałem… — zaczął Abrin.

— Musiałeś skrzywdzić mojego ojca!? — przerwał mu Lilian, zaciskając pięści. — Więc ja też zrobię to, co muszę!

— Lilian, nie!!!

Krzyk przewodniczącego nie powstrzymał chłopaka przed uderzeniem Abrina w twarz. Uderzenie to, przepełnione złością Liliana, obudziło drzemiącą w jego pięści moc i odrzuciło Abrina w tył.

Chłopak upadł na ziemię, czując ogromny ból nosa. Poczuł, że sączy się z niego krew. Potarł twarz i wstał powoli, chcąc jakoś zareagować, jednak w tym czasie zobaczył lecącego w swoją stronę Liliana. Fehér odepchnął się od ściany z pomocą swoich Zielonych Dłoni i poleciał w stronę Abrina, chcąc go uderzyć po raz kolejny. Tym razem Abrin zablokował jego cios, unosząc ramiona. Lilian odskoczył od niego, lądując pomiędzy Valerianem i Juniper. Dwójce przyjaciół nie udało się go powstrzymać. Chłopak znów ruszył na Abrina, atakując go z bliska.

Przerażeni uczniowie pobiegli po Erigerona, niektórzy skryli się w klasach, inni z niepokojem wpatrywali się w tę potyczkę.

Ramiro czuł na sobie furię Liliana z każdym jego uderzeniem. Nie chciał się z nim bić, lecz spokojnie spędzić ten dzień na nauce. Tymczasem wciąż był traktowany jak wróg publiczny numer jeden. Co powie w domu, że wdał się w bójkę już pierwszego dnia szkoły? Nie, nie miał zamiaru tego robić. Nie chciał jednak stać bezczynnie, więc za każdym razem, gdy Lilian próbował go kopnąć lub uderzyć, Abrin blokował jego ciosy tak, jak nauczył go Black Orchid.

— Zgrywasz niewinnego, co!? — krzyczał Lilian, rzucając w niego kulami z pyłu i energii. — Uderz mnie! Tak, jak robiłeś to do tej pory! Walcz, do cholery!

— Nie! Chcę! Walczyć! — dukał Abrin, odskakując na bok, by omijać pędzące na niego pyłowe kule.

— Wolisz zgrywać niewiniątko!? Pokaż swoją prawdziwą naturę, Trucicielu!

— Nie jestem Trucicielem! — krzyknął Abrin, odwracając się w jego stronę. W tym momencie jedna z kul rzuconych przez Liliana pchnęła go w stronę okna. Chłopak, tłukąc szkło ciężarem własnego ciała i siłą odrzutu, przeleciał przez nie z impetem.

— Nie! Abrin!

Ramiro słyszał krzyki uczniów, gdy wyciągał dłonie w stronę pnączy. Chciał je chwycić, wykorzystać swoją moc, ale bransoleta BioLabu mu na to nie pozwalała.

W pewnym momencie coś owinęło się wokół jego nogi. Abrin poczuł nagły ścisk w łydce. Zaczął kołysać się w jedną i drugą stronę, w końcu lądując na trawie. Gdy się podniósł, zauważył resztki pnączy orchidei owiniętych wokół nogi.

Uniósł głowę, widząc stojącego w oknie Dyrektora Akademii. Uśmiechnął się do niego, dając mu tym samym znak, że wszystko w porządku. Black Orchid skinął głową, sam zaś odwrócił się w stronę zszokowanego Liliana i obrzucił go morderczym wzrokiem.

— Fehér. Do mojego gabinetu, już! — Mężczyzna uniósł głos, co nie zdarzało mu się często. — A wy, na lekcje — dodał chłodnym tonem, zwracając się do pozostałych uczniów.

Gapie rozeszli się, nie chcąc wchodzić Dyrektorowi Akademii w drogę.

Gdy Abrin znalazł się w budynku szkoły, również został wezwany do gabinetu Dyrektora. Otrzepał się z trawy i westchnął ciężko, podążając w stronę znanego mu już pomieszczenia.

Rozdział 2Kwitnąca złość przeszłości

Black Orchid wszedł do gabinetu, pokazując Lilianowi i Abrinowi krzesła naprzeciwko biurka. Chłopcy usiedli, dodatkowo Fehér przesunął swoje siedzisko jak najdalej od Ramiro. Widząc to, Dyrektor Akademii westchnął w duchu. Pokręcił głową z niedowierzeniem i usiadł w fotelu.

— Powiedzcie mi proszę, co takiego między wami zaszło, że burzycie spokój w mojej placówce? — spytał, opierając głowę o złożone dłonie.

Abrin, kontrolując, czy krew wciąż nie leci mu z nosa, nic nie odpowiedział. Lilian gniewnie wpatrywał się w podłogę, milcząc.

Black Orchid, widząc, że niczego nie wskóra, oparł plecy o fotel.

— Lilianie, uczniowie powiedzieli mi, że to ty zacząłeś — kontynuował mężczyzna, przenosząc wzrok na Fehéra. — Możesz wyjaśnić mi, co takiego zmusiło cię do ataku? Czyżby Ramiro, będąc na terenie szkoły, zaatakował cię?

Dyrektorowi Akademii odpowiedziała cisza.

— Zranił ciebie lub któregoś z twoich kolegów?

Kompletna cisza.

— Tak myślałem — podsumował mężczyzna. — Posłuchaj mnie, Fehér. Przestań oceniać innych przez swój pryzmat, nie znając ich osobistych historii, inaczej znienawidzisz wszystkich.

Lilian zareagował na te słowa spuszczeniem głowy i skinięciem nią, jednak nadal niczego nie powiedział. Black Orchid cmoknął lekko i wziął w dłoń swój laptop.

— Nie ukażę cię za tę niesubordynację, dostaniesz jedynie naganę — powiedział, zwracając się do Fehéra. — To wszystko. Wracajcie na lekcje.

Lilian pierwszy podniósł się z miejsca, kierując się w stronę drzwi. Wyszedł z gabinetu, idąc przed siebie gniewnym krokiem.

Tuż za nim szedł Abrin, który wreszcie mógł odsunąć chusteczkę od własnego nosa. Postanowił dogonić kolegę z klasy.

— Lilian!

Fehér zatrzymał się.

— Czego?! — warknął, odwracając się w jego stronę.

Abrin, słysząc jego gniewny ton, milczał przez chwilę. Wziął się jednak w garść i podszedł bliżej.

— Nie chcę z tobą walczyć — powiedział stanowczo. — Jesteśmy teraz po jednej stronie i powinniśmy współpracować.

— Ha! — parsknął Lilian, śmiejąc się mu w twarz. — Chyba śnisz. Nigdy nie będę współpracować z kimś, kto nosił miano Truciciela.

W takim razie powinieneś przenieść się do innej szkoły, pomyślał Abrin. Twój Dyrektor był kimś takim, jak ja.

— Nie jestem Trucicielem — powiedział Ramiro, unosząc nadgarstki tak, by jego BIO-identyfikator i bransoleta BioLabu były dla chłopaka widoczne. — Jestem po waszej stronie.

— Co, do diabła!? — zdenerwował się Lilian, zaciskając pięści. — Nie powinno cię tu być! Zobaczysz, kiedyś się potkniesz, a ja udowodnię wszystkim, kim naprawdę jesteś. Zapamiętaj to sobie!

Fehér obrócił się na pięcie i gniewnym krokiem udał się w stronę klasy.

Abrin opuścił dłonie, czując ciężar spuszczonych w geście poddania ramion. Miał już dość udowadniania pozostałym, że nie jest tym samym Syndyronem, którym był kiedyś. Nie chciał marnować na to czasu. Miał do wypełnienia misję, którą sam sobie powierzył — uwolnić Mancinellę z rąk Trucicieli. By to zrobić, musiał stać się silniejszy. Nie zrobi tego, wchodząc w potyczki z pozostałymi uczniami Akademii Ogrodnictwa, szczególnie z Fehérem.

Tulipa wyszła z klasy, szukając nowego ucznia. Zobaczyła Abrina idącego w jej stronę i pomachała mu.

— Wszystko w porządku? — spytała, uśmiechając się do niego.

— Tak, chyba tak.

— Świetnie. Wejdź do klasy, proszę.

Abrin skinął głową i po chwili znalazł się w pomieszczeniu, w którym siedzieli pozostali drugoklasiści. Zajął swoje miejsce i spojrzał w stronę nauczycielki wiedzy o współczesnym społeczeństwie, która podeszła do tablicy.

— Porozmawiamy dzisiaj o przejawach negatywnych postaw względem otaczających nas osób.

Wszyscy uczniowie usłyszeli trzask, gdy Lilian uderzył głową o ławkę. Czuł, że życie obróciło się przeciwko niemu.

— Lilianie, coś się stało?

— Nie — mruknął chłopak, zwracając się do prowadzącej zajęcia Tulipy.

Kobieta wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym wróciła do tłumaczenia.

— Nasze społeczeństwo starało się niwelować te postawy w miarę własnego rozwoju, warto jednak, byście znali następujące pojęcia — kontynuowała Tulipa, wypisując na tablicy słowa: homofobia, rasizm, seksizm, nienawiść rasowa i religijna. — Nienawiścią na miarę naszych czasów jest botanofobia, odznaczająca się niechęcią do przedstawicieli gatunków odmiennych od nas. Za jej przykład możecie podawać nienawiść Trucicieli do Ogrodników lub vice versa. Podczas dzisiejszej lekcji postaram się wyjaśnić wam podstawy rodzenia się botanofobii oraz jak jej zapobiegać.

Uczniowie otworzyli swoje notatniki, zapisując słowa Tulipy.

Lilian wpatrywał się w kobietę, jednak myślami błądził gdzie indziej. Będąc w gabinecie Dyrektora Akademii doszedł do wniosku, że mężczyzna i Abrin muszą mieć między sobą jakieś konszachty, bo inaczej nie potrafił tego wyjaśnić. Może Abrin wszedł do szkoły jako szpieg z ramienia Trucicieli, a Dyrektor zgodził się na to, chcąc przetestować uczniów?

Nie, to chyba najdurniejsze wytłumaczenie, na jakie wpadł. Musiało istnieć inne, lepsze.

Lilian zerknął na Abrina, który wydawał się nieco przeciążony wiedzą podawaną przez Tulipę — co było zrozumiałe, w końcu wcześniej nie chodził do takiej szkoły. Fehér przypomniał sobie, że Ramiro miał na nadgarstkach dwa urządzenia BioLabu — BIO-identyfikator oraz specjalną bransoletę.

Lilian pomyślał, że musi spytać ojca, o co chodzi. Może wyjaśnienie było prostsze niż myślał, na przykład… Abrin został poddany przymusowemu leczeniu i dlatego BioLab umieścił go w ich klasie?

O cokolwiek chodziło, Lilian wiedział, że nie przekona się do niego z dnia na dzień, ba, wcale nie miał zamiaru tego robić. Nie obchodziło go, że mógł przejawiać botanofobię względem byłego Truciciela — był dumny z tego, że jako jedyny nie dał się mu oszukać. W przeciwieństwie do kolegów z klasy, nadal był podejrzliwy względem Abrina. Wierzył, że ta podejrzliwość może go uratować.

— To wszystko na dzisiaj — powiedziała po jakimś czasie Tulipa, zakreślając na elektronicznej tablicy ostatnie słowo. — Na BIO-identyfikatory wysłałam wam krótką pracę domową. Do zobaczenia w tygodniu!

Uczniowie podnieśli się z ławek, idąc w stronę drzwi. Abrin został na miejscu, wpatrując się w zadanie domowe. Podrapał się długopisem po głowie. Miał sporą wiedzę, jeśli chodziło o przedmioty ścisłe, ale tutaj natrafił na problem.

— Hej, coś się stało?

Ramiro odwrócił głowę, widząc stojącą nad sobą dziewczynę o długich i puszystych włosach w kolorach irysów syberyjskich.

— Ummm… Właściwie to tak — wydukał, wskazując palcem na pojęcia z wiedzy o współczesnym społeczeństwie. — Nie bardzo rozumiem, o co chodzi pani Sylvestris.

— Chętnie ci pomogę — zaoferowała dziewczyna, podając mu dłoń. — Jestem Iris. Witaj wśród Ogrodników.

Abrin odwzajemnił jej gest z uśmiechem.

— Chodźmy na stołówkę, opowiem ci o wszystkich społecznych zależnościach — kontynuowała Kholodna, czekając, aż Abrin zabierze swoje rzeczy.

Gdy dwójka dotarła na stołówkę, pozostali uczniowie siedzieli już przy stolikach. Ramiro rozejrzał się po pomieszczeniu, obejmując wzrokiem tłumy przeciskające się w kolejce po swoją porcję jedzenia. Trzymali w dłoniach tacki, czekając, aż będą mogli dostać się w konkretne miejsce i wybrać to, co chcieli zjeść. Abrin widział coś takiego po raz pierwszy.

— Abrin! — zawołał Crocus, pochodząc do niego z tacką. — Wiesz już, co chcesz na obiad?

Ramiro pokręcił głową, nie wiedząc nawet, gdzie stanąć w kolejce. Wśród Trucicieli panowały nieco inne zasady, więc szkolna atmosfera nieco go przytłoczyła.

— Za mną, pokażę ci, co i jak — uśmiechnął się Crocus, łapiąc go za ramię.

Abrin podążył za chłopakiem, ciesząc się, że mimo różnicy wiekowej uczniowie drugiej klasy Akademii Ogrodnictwa potrafili się z nim dogadać.

Może poza jednym wyjątkiem, pomyślał, odwracając się w stronę stolika, przy którym siedział Lilian i jego znajomi.

Były Truciciel sądził, że będzie siedział zupełnie sam, jednak Crocus i Raizel szybko wciągnęli go do swojego towarzystwa. Dołączyła do nich Iris, która miała pomóc Abrinowi w rozwiązywaniu zadań z wiedzy o współczesnym społeczeństwie.

— Jeśli będziesz miał z czymś problem, pokażemy ci, do kogo zgłosić się po pomoc — powiedziała dziewczyna, wskazując Abrinowi przykładowe rozwiązania zadań.

— Właśnie — potwierdził Raizel, sięgając po swój koktajl z rabarbaru i jabłka. — Iris jest geniuszem, jeśli chodzi o WoWS, wiedzę o współczesnym społeczeństwie. O lecznictwo pytaj Briara i Aster. Natomiast botanika… Cóż, w tej dziedzinie rządzi Lilian, ale…

— Z botaniką nie mam żadnych problemów — powiedział Abrin, sięgając po frytki z batatów. — Zresztą, Lilian nadal chowa do mnie jakąś urazę.

— Właśnie, o co właściwie poszło? W jednej chwili na ciebie naskoczył, w drugiej leciałeś przez okno — zauważył Crocus, łapiąc za suszone owoce w kubeczku.

— Ech… Żebym to ja wiedział — rzucił Abrin, pocierając dłonie o spodnie. — Wydaje mi się, że chodzi o nasze pierwsze spotkanie. Ja i Ricinus napadliśmy wtedy na BioLab i trafiliśmy na ojca Fehéra, po czym trochę go obiliśmy — aon później został moim kuratorem, dodał w myślach. — Ale to już przeszłość. Poza tym, nie jestem zwolennikiem walki.

— Zauważyliśmy — rzucił Raizel, przypominając sobie wszystkie ciosy, które Lilian zadał Abrinowi podczas ich potyczki. — Nie martw się, kiedyś mu przejdzie. Chyba.

Ramiro nic nie odpowiedział. Jeśli miał być szczery, reakcje Liliana były mu obojętne. Miał coś znacznie ważniejszego do zrobienia, nie mógł więc zwracać uwagi na szczeniackie zaczepki — biorąc pod uwagę fakt, że on wielkimi krokami zbliżał się do dwudziestki, a Fehér miał dopiero siedemnaście lat, mógłby tak myśleć. Różnił ich nie tylko wiek, ale też poglądy i sposób rozumienia świata.

Abrin nauczył się jednak, że nie należało oceniać nikogo na pierwszy rzut oka. Spędził większość życia z Trucicielami, a każdy z nich miał coś do ukrycia. Nikt jednak nie pytał się nikogo o podstawy decyzji, po prostu działali wspólnie w jednym celu — przynajmniej do momentu pojawienia się Cyanide, a później… Wyrzucenia Abrina ze zorganizowanej grupy Ricinusa.

Ciekawe, co teraz porabiali jego byli współpracownicy? Czy Ricinus znów pomiatał młodszymi, szczególnie Gifttyde’ em i Wolfsbane’ em? A przede wszystkim, jak radziła sobie Mancinella?

Abrin wgryzł się w papierową słomkę, próbując zająć myśli czymś innym. Wiedział przecież, że Mancie sobie poradzi. Był na dobrej drodze, powoli podążał w jej stronę. Gdy już ją odnajdzie, wyciągnie ją z Podziemi.

Przerwa skończyła się, a uczniowie zebrali swoje tacki i ostawili je w wyznaczone miejsca. Ruszyli w stronę wyjścia ze stołówki, kierując się do odpowiednich klas.

Abrin zmierzał na lekcję lecznictwa zaraz za Crocusem, Raizelem i Iris, słuchając ich opowieści o dotychczasowych wydarzeniach z Akademii Ogrodnictwa.

— … a później będziemy pewnie brać udział w Zielonym Festiwalu, zobaczysz, jakie to fajne! — mówiła Iris, niemal podskakując z radości, gdy szła w stronę klasy.

— Już nie mogę się doczekać — podsumował były Truciciel, uśmiechając się do niej.

Powoli zyskiwał nowych przyjaciół.

***

Holtasoley już czekał na uczniów, siedząc na biurku. Gdy drugoklasiści znaleźli się w swoich ławkach, mężczyzna wstał i przywitał się z nimi.

— Znacie już założenia przedmiotu, ale wysłałem wam je jeszcze raz, wraz z nowym planem tegorocznych zajęć — powiedział, wskazując palcem na BIO-identyfikator. — Jak poprzednio, wybierzemy się do Centrum Ziołolecznictwa.

— Oby bez żadnych niespodzianek — mruknął cicho Lilian, zerkając na Abrina spod byka.

Były Truciciel, znów czując na sobie jego nieprzejednane spojrzenie, miał coraz większą ochotę wyjść z klasy. Nie mógł jednak tego zrobić, oznaczałoby to całkowite poddanie się czyimś emocjom, a to nie było w jego stylu.

— Przebierzcie się w wasze stroje — poinformował uczniów Holtasoley. — Spotkamy się przed szkołą.

Kwadrans później wszyscy byli gotowi do drogi. Ekobus czekał na nich na parkingu. Kierowca otworzył im drzwi, by mogli wejść do środka. Drugoklasiści wpakowali się do pojazdu, zajmując miejsca.

W trakcie jazdy Abrin wpatrywał się w widoki mijane za oknem. Poprzednim razem Truciciele wraz z jego tworem, Zielonym Mutantem, pojawili się na terenie Centrum Ziołolecznictwa, przerywając uczniom Akademii lekcję.

Tym razem Abrin znajdował się po przeciwnej stronie barykady. Żaden Truciciel nie miał takich zdolności jak on, nie potrafił namierzyć przyszłych Ogrodników z wykorzystaniem technologii, hakując system czy wykorzystując rośliny do zakłócania pola magnetycznego. Nie potrafili też okiełznać Zielonych Mutantów. Poza tym, od tamtego roku Akademia miała lepsze zabezpieczenia. Abrin zakładał, że i tak umiałby je obejść, ale nie mogli tego zrobić jego — byli już — koledzy z grupy. Jedyne, co mógł sobie wyobrazić, to szalejące na terenie Centrum Ziołolecznictwa Cyanide, podpalające je kawałek po kawałku.

Na szczęście, gdy uczniowie dotarli na miejsce, wszystko wydawało się być w normie. Camellia powitała drugoklasistów, prowadząc ich na główny plac. Abrin po raz kolejny przyglądał się całej naturze zebranej w jednym miejscu. W jednej strefie znajdowały się wodospady, wulkany, niewielkie wzgórza i doliny. Rośliny porastały nie tylko naturalne podłoża, ale też stare budynki czy pozostałości dawnej dzielnicy mieszkalnej.

— Muszę przyznać, że masz bardzo stylowy strój — powiedziała dziewczyna posługująca się pnączami róż, Nazrin.

— Dzięki — odparł Abrin, drapiąc się z tyłu głowy. — Zaprojektowałem go sam.

Nie kłamał. O projektowaniu ubrań wiedział sporo od Brugmansji, gdy kilka miesięcy temu zajmowali się strojami dla Trucicieli na Halloween, by uwolnić Ricinusa z aresztu.

Nazrin pokiwała głową, przyglądając się elementom stroju Ogrodnika z zachwytem widocznym w oczach.

Ubranie to nie było zbyt skomplikowane. Bojówki-ogrodniczki w kolorze granatu były wypełnione mnogością kieszeni, w których Abrin mógłby skrywać owoce swojej rośliny, gdyby nie kuratela BioLabu. Teraz jednak wykorzystywał je do trzymania nasion innych roślin, gdyby te okazały się mu potrzebne. Na żółtym pasie również znajdowały się kieszonki, w których Abrin chomikował elementy broni takie jak scyzoryk, z rozmaitymi narzędziami schowanymi w jednym miejscu. Dodatkowo narzucił na siebie kurtkę z podszewką w czarno-czerwoną kratę. Mógł odwrócić ją na lewo, gdy zrobi się zimniej i na prawo, gdyby było mu za gorąco.

To właśnie ten design bardzo spodobał się Nazrin, która przykładała dużą uwagę do ubioru — zarówno stylowego, jak i praktycznego. Abrin zauważył, że jej strój wyróżniał się wśród pozostałych pretendentów do miana Ogrodników.

— W porządku, skoro jesteście gotowi… — zaczął Holtasoley.

Zanim pokierował uczniów w odpowiednie miejsca, rozejrzał się wokół. Spojrzał w miejsce, w którym rok temu pojawili się Truciciele. Tym razem jednak jego podopieczni nie musieli się niczego bać.

— Możemy zacząć lekcję — dokończył mężczyzna, uśmiechając się do młodych adeptów.

— Spróbujemy dzisiaj nawiązać kontakt z waszymi roślinami i użyć ich do tworzenia leków — dodała Camellia, wskazując uczniom miejsca ich pracy.

— Ekstra! — zawołał Briar, a stojąca obok niego Aster również się ucieszyła, klaszcząc w dłonie.

Holtasoley i Camellia zaprowadzili uczniów w głąb Centrum Ziołolecznictwa, wskazując im kierunki, w których mogli szukać swoich roślin.

— Gdy już je znajdziecie, porozumcie się z nimi — powiedziała Camellia, poprawiając swoje okrągłe okulary. — Uzyskajcie ich owoce lub kwiaty, a kiedy wam się uda, podejdźcie do stołów.

Abrin uniósł dłoń, chcąc o coś zapytać.

— A co, jeśli ktoś nie może użyć własnego kwiatu?

Wśród uczniów rozległo się prychnięcie. Jak zakładał Abrin, to Lilian cieszył się z jego ograniczeń.

— Ach — westchnęła Thea, zastanawiając się przez chwilę. — Póki co, przypatrz się tym roślinom ze swojej rodziny, które mogłyby służyć w dobrej sprawie.

Abrin skinął głową, a Camellia pozwoliła uczniom wyruszyć w drogę.

Kobieta odwróciła się w stronę Holtasoleya.

— Jak on sobie radzi, będąc pod kuratelą BioLabu? — spytała, zwracając się do zamyślonego mężczyzny.

— Według tego, co słyszałem w pokoju nauczycielskim, całkiem nieźle. Dyrektor mówił, że to niezwykle inteligentny chłopak. Sami mieliśmy okazję tego doświadczyć.

— Nie mogę uwierzyć, że jeszcze rok temu należał do Trucicieli i dowodził atakującymi nas Zielonymi Mutantami.

— Ja też, Camellio — odparł Holtasoley, wpatrując się w idącego w stronę lasku Abrina. — Jednakże, skoro Black Orchid dał mu szansę, my też się na to zdecydowaliśmy. Ramiro ma ukryty potencjał, czuję to.

— Ja również — potwierdziła Camellia, opierając się o swoją parasolkę. — Jest w nim coś szczególnego, chociaż nie umiem tego nazwać.

Holtasoley skinął głową, zgadzając się z nią. Dorośli stali przez chwilę w milczeniu.

— Masz ochotę na herbatę? — spytała w końcu Camellia.

— Zawsze — odparł mężczyzna, uśmiechając się do niej.

Gdy nauczyciele udali się do stołu, pozostali uczniowie buszowali wśród drzew i roślin, poszukując swojej botanicznej rodziny.

Abrin natknął się na bobowate, znajdując wśród nich łubin, siekiernicę górską i wykę siewną. Niestety, żadna z nich nie nadawała się do wytworzenia leków, bowiem każda stanowiła roślinę pastewną.

Szczęście uśmiechnęło się do chłopaka, gdy pośród rozmaitych roślin odnalazł soczewicę. Zdecydowanie mogła się nadać jako coś jadalnego, będąc źródłem witamin i makroelementów oraz mikroelementów potrzebnych w codziennym funkcjonowaniu ludzkiego, i nie tylko, organizmu.

Abrin podszedł do rośliny, zastanawiając się, czy uda mu się nawiązać z nią jakikolwiek kontakt. Usiadł naprzeciwko i wyciągnął dłoń, kładąc ją przy ziemi, z której wyrastała flora. Nie odpowiadała mu przez kilka minut.

Ramiro spojrzał na bransoletę BioLabu. Może blokowała kontakt nie tylko z modligroszkiem? Jeśli tak, mógł się pożegnać z jakimkolwiek postępem na tej lekcji.

Chłopak już miał się podnieść, kiedy poczuł, że coś zaczęło go obrastać. Soczewica wyciągnęła się w jego stronę, chcąc go zatrzymać. Abrin uśmiechnął się, czując jak roślina pragnie mu pomóc. Zgodnie z jej wolą, zebrał potrzebną mu ilość jej owoców i podziękował jej, dotykając dłonią jej liści. Schował kulki soczewicy do kieszeni spodni i ruszył w dalszą część lasu, poszukując Crocusa, Raizela, Iris i Nazrin, z którymi zdążył już nawiązać kontakt.

Nazrin nie miała problemu z porozumieniem się z różami. Znajdowała się w altanie, zbierając ofiarowane przez kwiaty płatki. Obok niej Abrin zauważył dziewczynę zbierającą owoce maków. Zadziwiające, że te dwie rośliny, zupełnie od siebie odmienne, mogły koegzystować we wspólnym otoczeniu.

— O, Abrin! — zawołała koleżanka Nazrin. — Jestem Poppy — powiedziała, witając się z nim. — Jak ci idzie?

— Nieźle, udało mi się porozumieć z soczewicą.

— Ha, zaraz pomyślałam o obiedzie! — ucieszyła się Poppy, krążąc myślami wokół dań, które mogłaby przygotować z użyciem wspomnianej rośliny.

— Już po lunchu — powiedziała Nazrin, podchodząc do niej.

Abrin spojrzał na nie i poprawił okulary. Zastanawiał się, czy były tylko przyjaciółkami, ale nie zadał tego pytania na głos. Miał nieco więcej ogłady od Raizela, który nie wahał się spytać go o jego związek z Lavenderem podczas zajęć z Erigeronem.

— Chodźmy zanieść nasze zdobycze — kontynuowała Nazrin, wskazując pozostałej dwójce drogę do stołów, na których Camellia i Holtasoley rozkładali potrzebne im narzędzia.

— Hej, skoro już jesteś w naszej klasie — zaczęła Poppy, zwracając się do Abrina. — Mam pewne pytanko dotyczące Baneberry.

— Baneberry? — zdziwił się Abrin.

— Widzisz, gdy ja i Nazrin natknęłyśmy się na nią podczas leśnego obozu, ględziła coś o miłości i takich tam… Masz może pojęcie, o co mogło jej chodzić?

— Jeśli chodzi ci o jej przeszłość, to nie pomogę. Gdy Baneberry dołączyła do Trucicieli, wiedzieliśmy o niej tylko tyle, że jest szalona i potrafi hipnotyzować innych — wyjaśnił Abrin, czyszcząc swoje okulary specjalną ściereczką. — Ale jeśli miałbym zgadywać… Przeszłość ciągle za nią chodzi. Zresztą, nie tylko za nią. Większość Trucicieli jest obarczona nierozwiązanymi sprawami z przeszłości, które uczyniły z nich takich, a nie innych Syndyro.

Ja sam też taki byłem, pomyślał.

— Skoro tak, to chyba przydałaby im się jakaś terapia — westchnęła Poppy, kładąc owoce maku na jednym ze stołów.

— Jeśli tylko chcieliby zmienić siebie, a nie innych, pewnie. Obawiam się jednak, że na ten moment to niemożliwe.

— A ty? — wtrąciła Nazrin, stając obok niego. — Co zmieniło twoje priorytety?

— Dużo tego było — zamyślił się Abrin, wyciągając z kieszeni ziarenka soczewicy. — Po prostu… Odkryłem zupełnie inny świat.

— Mam nadzieję, że ci się spodoba — uśmiechnęła się do niego Poppy.

— Dzięki — odparł Abrin, odwzajemniając jej uśmiech. W gruncie rzeczy już mu się podobał, w końcu istniał w nim Lavender, jego rodzina, oraz ci, którym Abrin powoli zaczynał ufać.

Kilka chwil później przy stołach zaczęli się zjawiać pozostali uczniowie. Camellia spojrzała na zegarek w swoim BIO-identyfikatorze.

— Skoro już jesteście, możemy przejść do zajęć z lecznictwa — powiedział Holtasoley, prosząc uczniów, by usiedli przy podłużnych ławkach. — Niech każdy z was weźmie owoce lub kwiaty swojej rośliny i wykorzysta je według danej receptury, którą znajdziecie w waszych aplikacjach Akademii Ogrodnictwa. Będę przechadzał się między wami i sprawdzał, czy wszystko w porządku.

Uczniowie ubrali się odpowiednio, zakładając specjalne rękawice i gogle, po czym zabrali się za prawdziwą lekcję biologii, fizyki i chemii w jednym.

Abrin miał w pewien sposób ułatwione zadanie — mimo ograniczeń BioLabu. Soczewicę należało oczyścić, a następnie ugotować lub upiec. Nie potrzebował przy tym żadnych specjalnych przepisów. Postanowił podsmażyć ją na patelni i przesypać ją na talerzyk, przynosząc ją Holtasoleyowi i Camellii.

— Udało ci się nawiązać kontakt z dalszą rodziną bobowatych! — ucieszyła się kobieta, częstując się chrupiącą soczewicą. — Zakładam, że wiesz, jaka porcja zapewni podstawowe wartości odżywcze ludzkiemu organizmowi?

Abrin skinął głową i zaczął wymieniać wszystkie witaminy, makro- i mikroelementy, które można było znaleźć w ziarenkach soczewicy. Holtasoley skinął głową, słysząc to.

— Widzę, że masz już pewne pojęcie o tym, co robisz — pochwalił go mężczyzna. — Dobra robota, Ramiro. Możesz usiąść.

Abrin udał się na swoje miejsce, przyglądając się pozostałym uczniom. Spojrzał na Iris, która starała się podążać krokami procedury chemicznej służącej produkcji olejku z jej kwiatów. Widząc, że dziewczyna się nad czymś zastanawia, podszedł do niej.

— Olejek irysowy jest otrzymywany przez destylację z parą wodną — powiedział, stając nad dziewczyną. — Masz kłącza rośliny ze sobą?

Iris skinęła głową, sięgając po wspomniane części irysów.

— W porządku, to jest aparatura do ekstrakcji — kontynuował Abrin, wskazując jej odpowiedni przyrząd stojący w zasięgu jej wzroku i zaczął wyjaśniać, co do czego służy.

Zestaw składał się z destylatora, wewnętrznego termoparownika, mieszadła, rozmaitych klipsów łączących poszczególne części, głowicy do destylacji frakcyjnej z portem próżniowym, adapteru termometru, zimnej pułapki, a także kilku szklanych kolb i pomniejszych pierścieni żelaznych.

Iris wpatrywała się w maszynerię, słuchając chłopaka z uwagą.

— Okay… — rzucił Abrin, wkładając kłącza w odpowiednie miejsce. — Skoro nie mamy wiele materiału, przeprowadzimy destylację poprzez łapacz kropel.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Mój ojciec był laborantem — uciął chłopak, nie chcąc wchodzić w szczegóły.

Gdy Abrin wyjaśniał dziewczynie cały proces, stanął za nim Holtasoley, przysłuchujący się tłumaczeniu ucznia. Jego wiedza naprawdę wychodziła poza wiadomości zebrane przez pozostałych. Znał podstawy chemii i biologii na poziomie przeciętnego laboranta, o ile nie kogoś, kto spędził w laboratorium większość życia.

Holtasoley przypomniał sobie ponurą historię chłopaka, która została zdradzona nauczycielom placówki przez jego obecnego kuratora, Leiriona Fehéra. Mężczyzna postanowił zaznajomić pedagogów z przeszłością Abrina, by ci wiedzieli, z jakim przypadkiem mają do czynienia. Oczywiście, historia ta zrobiła wrażenie na wszystkich, niektórych nawet doprowadzając do wzruszeń — Tulipa i Kielo potarły oczy kilkanaście razy w trakcie opowieści, a on, Calendula, Erigeron i Romashka co jakiś czas wymieniali się spojrzeniami, ukazując pogardę względem Jequiego Ramiro i jego sposobów zdobywania wiedzy.

Abrin miał za sobą ciężkie życie, a to, które wciąż było przed nim, nie zapowiadało się łatwo. Holtasoley nie wątpił jednak w umiejętności chłopaka. Widząc jego zaangażowanie, był pewny, że stanie się kimś w rodzaju starszego brata dla pozostałych drugoklasistów.

— Gotowe — powiedział Abrin, wyłączając destylator. Wyciągnął kolbę z olejkiem spod metalowego złącza i pomachał dłonią nad szkłem, by Iris mogła poczuć zapach olejku.

— Pachnie cudnie! — ucieszyła się dziewczyna. — Dzięki za pomoc.

Abrin uśmiechnął się do niej, po czym zobaczył stojącego za sobą Holtasoleya. Podał mężczyźnie kolbę, by ten mógł ocenić przebieg procesu destylacji.

— Widzę, że ktoś tu chce zająć moje miejsce?

— Ja wcale nie… — zaczął Abrin, chcąc się wytłumaczyć, jednak Holtasoley zaśmiał się, przerywając jego wywód.

— Spokojnie, młody. Wbrew pozorom, jestem zadowolony z poziomu twojej wiedzy. Tylko pozwól pozostałym działać, w porządku? Inaczej niczego się nie nauczą.

— Jasne…

Holtasoley skinął głową i udał się w kierunku pozostałych uczniów.

***

Dwie godziny później przyszli Ogrodnicy zajechali pod budynek Akademii Ogrodnictwa. Dzisiejszy dzień w szkole dobiegł końca. Wszyscy mogli przebrać się i ruszyć w stronę domów.

Gdy Abrin wyszedł z szatni, udał się na szkolny parking. Większość uczniów poruszała się na nogach lub rowerami, on natomiast miał skuter. Chłopak miał do pokonania dłuższą drogę niż pozostali, ponieważ Lawendowe Pola znajdowały się na obrzeżach miasta.

Ramiro założył kask i odpalił silnik, opuszczając teren szkoły.

Jadąc ulicami Jordenu, przyglądał się rozkwitającej na nowo przyrodzie. Po kilku chłodnych miesiącach przybyła wiosna, która rozbudziła wszystkie rośliny i drzewa. Liście i kwiaty pojawiały się dokoła w swoim tempie, ciesząc mieszkańców swoją barwnością.

Poł godziny później, gdy Abrinowi udało się przebić przez zatłoczoną metropolię, dotarł na Lawendowe Pola. Otworzył bramę specjalnym pilotem i wjechał na ogródek, zostawiając skuter w okolicach szopy. Przywitał się z pracującym w niej Florentem i ruszył w stronę domu.

Wszedł do budynku i znalazł się w kuchni, szukając w niej czegoś do zjedzenia. Minęło trochę czasu, odkąd siedział w szkolnej stołówce i zdążył już zrobić się głodny. Otworzył lodówkę i znalazł w niej zamknięty w słoiczku owsiany jogurt. Zamykając ją, wzdrygnął się lekko — zobaczył Lavendera, który ukrył się za drzwiami.

— Jak było w szko… Merde, co ci się stało?! — zawołał Bénin, widząc zadrapania na twarzy chłopaka. Znał go na tyle dobrze, że nawet najmniejsza rana mogła rzucić mu się w oczy.

— Mała potyczka… — wyjaśnił Abrin, gdy zatroskany Lavender objął jego twarz dłońmi. — Nikogo nie pobiłem, przysięgam! Tylko oberwałem, to wszystko.

— Biedactwo — odparł zmartwiony Lavender, całując go w czoło. — Kto cię tak urządził?

— Zgadnij — mruknął Abrin, sięgając po łyżeczkę.

— Lilian Fehér?

— No… Zdaje się, że wciąż ma do mnie pretensje o to, co stało się rok temu.

— Quel con — mruknął Lavender, tym samym wyzywając Liliana od dupków. Oparł się o blat tuż obok Abrina. — Nie ma o tobie bladego pojęcia! Nie wie, że się zmieniłeś.

— Właśnie dlatego o nic go nie winię.

— Abby, czemu się nie bronisz? Mógłbyś mu powiedzieć…

Abrin westchnął ciężko, zerkając na swojego chłopaka zza okularów.

— O czym mam mu powiedzieć, Lav? O tym, że ty i twoja rodzina musieliście mierzyć się z Cyanide? — spytał, otwierając słoik z jogurtem. — Czy o tym, jak znalazłeś mnie w lesie, gdy już prawie umarłem? A może o moim ojcu, który…

— Masz rację, to by niczego nie zmieniło — przerwał mu Lavender, zakładając ręce na piersi. — Cóż, po prostu musimy uznać, że Lilian nie umie panować nad emocjami i dać sobie spokój.

Abrin przyznał mu rację, kiwając głową bez słowa.

— Ayana jeszcze siedzi w przedszkolu?

— Mama pojechała ją odebrać.

— A ty co robiłeś cały dzień?

— Zająłem się malowaniem letniej chatki — powiedział Lavender, pokazując mu wnętrze dłoni umazanych farbą.

— Mogłeś zaczekać, pomógłbym ci! — zawołał Abrin, łapiąc go za ręce.

— Przestań, bo sam się ubrudzisz — zaśmiał się chłopak, uwalniając się z jego uchwytu. — Chodzisz do szkoły, zapomniałeś? Skup się na tym, co dla ciebie najważniejsze.

— Właśnie to robię — odparł Abrin, wpatrując się w oczy chłopaka.

Lavender zarumienił się, słysząc to. Prychnął z uśmiechem i uderzył Abrina otwartą dłonią w ramię, przy okazji zostawiając ślad po farbie na jego mundurku.

— O, nie! — wystraszył się, chwytając za gąbkę leżącą przy zlewie. Zmoczył ją wodą i starł ślad z materiału. Widząc jego starania, Abrin roześmiał się. Na szczęście farba zeszła w całości.

— Czekaj, przebiorę się i pójdę ci pomóc — zapowiedział, wyrzucając pusty słoik do odpowiedniego kosza.

— Najpierw odrób lekcje!

— Już zrobione — odparł Abrin, zakładając dłonie z tyłu głowy. — Nie zapominaj, że jestem w czołówce najlepszych uczniów.

— Kujon — rzucił Lavender, obejmując go w pasie.

— Swoją drogą, poznałem dzisiaj twoich przyjaciół — powiedział Ramiro, gdy znaleźli się w jego pokoju. Ściągnął mundurek i narzucił na siebie długą, miodową bluzę. Spodnie zamienił na czarny dres, a na nogi założył czerwone tenisówki. — Jeden z nich rządzi wodą, a drugi… tym pierwszym.

Bénin zaczął się śmiać, słysząc to.

— Crocus i Raizel są nierozłączni od dzieciństwa. Nasze rodziny też znają się dość długo — odparł chłopak, gdy on i Abrin wyszli na ogródek, kierując się w stronę letniego domku. — Cieszę się, że się z nimi zaprzyjaźniłeś.

— Ja też — przyznał Abrin, sięgając pędzel leżący przy opakowaniu z farbą. Wkrótce obaj wzięli się za malowanie.

***

Lilian wszedł do pokoju, rzucając swój plecak pod biurko. Ściągnął mundurek i niedbale położył go na krześle, po czym położył się na łóżku, wpatrując się w sufit.

Jego matka zdołała już dowiedzieć się o tym, co zrobił w szkole, ponieważ Dyrektor Akademii automatycznie wysyłał nagany do systemu. Rodzice mieli dostęp do ocen swoich pociech, mogli obserwować ich proces uczenia się, a także poznać plany dotyczące ich dalszej edukacji.

Liana zatrzymała syna przy drzwiach, chcąc z nim rozmawiać, jednak w tym samym czasie ktoś do niej zadzwonił. Kobieta musiała odebrać połączenie, a Lilian wykorzystał ten moment, by uciec przed jej pouczeniami.

Zastanawiał się, co powie jego ojciec, gdy wróci z pracy. Chłopak nie miał zamiaru użerać się z żadnym z dorosłych. Bez względu na to, co mieli do powiedzenia, nie zamierzał zmienić swojego nastawienia wobec Abrina, który był i pozostanie dla niego tylko Trucicielem.

Lilian odwrócił się w stronę ściany i wpatrywał się w nią gniewnie, dopóki do pokoju nie zawitała jego matka. Liana usiadła na brzegu jego łóżka.

— Kochanie…

— Nie chcę ci niczego tłumaczyć — warknął chłopak, zakrywając głowę poduszką.

— W porządku, wcale o to nie proszę — odparła kobieta. — Chciałabym tylko, żebyś bardziej się kontrolował.

Lilian wrzasnął w poduszkę, w końcu zdejmując ją z twarzy.

— Kontrolował!? A kto będzie kontrolował system, który pozwala chodzić Trucicielowi po naszej szkole!? — krzyczał zdenerwowany, wyładowując frustrację na własnej matce. — Temu, który skrzywdził tatę!

Liana wpatrywała się w niego bez słowa, czekając, aż jej syn przestanie unosić na nią głos.

— To nie fair! — powiedział chłopak po chwili, siadając obok niej.

— Lily, posłuchaj — westchnęła Liana, kładąc mu dłoń na głowie. — Dzwonił do mnie Dyrektor Akademii i prosił, bym przekazała ci, że Abrin Ramiro znajduje się obecnie pod kuratelą BioLabu i nie zrobi ani tobie, ani twoim kolegom, żadnej krzywdy.

— To musi być jakiś spisek — mruknął Lilian, zakładając ręce na piersi. — Musi być jakiś powód, przecież Syndyro nie zmieniają się ot, tak.