Signum Sanguinem. Mrok - Evanna Shamrock - ebook

Signum Sanguinem. Mrok ebook

Evanna Shamrock

5,0

Opis

Jojo jest inny i za wszelką cenę stara się to ukryć, jednak dar telestezji wcale mu tego nie ułatwia. Chłopak miewa okropne i bolesne wizje, problem z odróżnieniem własnych koszmarów od rzeczywistości. A może nic ich od siebie nie odróżnia? W międzyczasie na drodze Jojo stają Naznaczeni, którzy twierdzą, że potrafią odnaleźć Zagubionych. Co kryje się za zaginięciami mieszkańców Auditum? Prawda jest mroczniejsza, niż można by przypuszczać, a oddech diabła staje się coraz bardziej wyczuwalny…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Evanna Shamrock

Signum Sanguinem. Mrok

Revamped

RedaktorAgnieszka Wiatrowska

IlustratorEvanna Shamrock

Projektant okładkiKlaudia Sołdyńska

KorektorA. M. W.

© Evanna Shamrock, 2018

© Evanna Shamrock, ilustracje, 2018

© Klaudia Sołdyńska, projekt okładki, 2018

Jojo jest inny i za wszelką cenę stara się to ukryć, jednak dar telestezji wcale mu tego nie ułatwia. Chłopak miewa okropne i bolesne wizje, problem z odróżnieniem własnych koszmarów od rzeczywistości. A może nic ich od siebie nie odróżnia?

W międzyczasie na drodze Jojo stają Naznaczeni, którzy twierdzą, że potrafią odnaleźć Zagubionych.

Co kryje się za zaginięciami mieszkańców Auditum? Prawda jest mroczniejsza, niż można by przypuszczać, a oddech diabła staje się coraz bardziej wyczuwalny…

ISBN 978-83-8126-601-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

As I walk along the lonely shore

On life I’m wondering

Don’t know why is it so hard to let go

All that I believed

Leave the child inside me on the road

For the man I must become

I hope I find the place where I belong

A lighthouse on the coast

It should lead me and it’s light my mind

And drive away my ghosts

I early learned the power of love

But many times I’ve failed

As I could free myself from all my chains

My prideful mind is always false

to my pure and humble heart

Always leads me to the wrong decision ‘til I fall apart

Responsibility, it must win over happiness

But my idealistic soul won’t acquiesce

Here I go a castaway

Try to turn my storm to silence

Here I go against the dark to find the light

Here I go against the rain

To find my soaking soul asylum

‘Til I find peace for my broken heart

Paddy And The Rats, Castaway

Trzy trucizny: pożądanie, nienawiść, ignorancja.

Thomas Merton

W tym, w czym jedni widzieli abstrakcję, inni widzieli prawdę.

Albert Camus, Dżuma

Prolog

Zakład psychiatryczny, rok 2012

Ból. Szesnastolatek czuł go w całym ciele. Jego oddech był szybki, powoli jednak go uspokajał. Siedział na ziemi w kącie półnagi, okryty tylko cienkim kocem — w ciemności, która przesłoniła wszelkie światło.

Miejsce przypominało ścieżkę wytyczoną przez tornado. Wokół chłopaka leżały porozrzucane ubrania, kawałki materiałów i ostrych odłamków szkła.

Zacisnął usta, złapał się za głowę i położył ją na kolanach, które trzęsły się jeszcze pod okryciem. Nie mógł za jego pomocą stłumić cierpienia. Pozwolił naruszyć powłokę swojej prywatności. Czuł się upokorzony. Jego pojedyncze części ciała rozpadły się. On także powoli znikał. Musiał jednak zabić część siebie.

Wstał z podłogi, po omacku szukając zniszczonej bluzy. Miał wrażenie, że czas przestał płynąć, i to działało na jego niekorzyść. Choć słyszał nieustanne stukanie, nie wiedział już, czy dochodziło z mechanizmu wiszącego na ścianie zniszczonego zegarka, czy z jego wnętrza. Może serce nie dawało rady udźwignąć tego, co przeżył.

Stoczył się. Ciężki i raniący wstrząs, niczym upadek skaczącego z mostu samobójcy, który chciał o wszystkim zapomnieć. Chłopak nie liczył na to, myśląc, że jakoś uda mu się wybrnąć bez szwanku. Stało się inaczej: został zniszczony do cna. Nie mógł już przeżyć bez nakazu.

Zrób to teraz, jak najmocniej, byleby tylko bolało. Bylebyś mógł słyszeć krzyk. Przemoc jest lepsza od obojętności, której tak nienawidzisz.

Uzależnienie. Głębokie uzależnienie go wyniszczało. Czuł się brudny, ale wiedział, że nawet długi prysznic nic mu nie pomoże, pogłębi jedynie nabyte już, krwawiące rany. Wciąż nie mógł wydostać się z tej ohydnej pustki. Przedtem chciał czymś ją wypełnić. Nie potrafił jednak w odpowiedniej chwili powstrzymać odruchu. Znowu musiał walczyć, udawał.

Nie miał szczęścia. Prawdopodobnie minął się z nim jakiś czas temu wśród gniewu i rozpaczy, gdy ktoś wpakował jego największy skarb do grobu, którego sam już nigdy nie odnajdzie. Stał teraz w miejscu swojego upadku, samotny i załamany. Martwy.

Przyzwyczaisz się do bólu. Wkrótce będzie ci obojętny.

Okłamywano go. Wyobrażenia są inne od prawdy, rzeczywistość kaleczy. Dlatego tak często chciał ją odepchnąć. Ten pryzmat zmienia najpierw kolor oczu, sprawia, że widzi się świat w lepszych barwach, człowiek zapomina o prawdziwym sobie. A potem stopniowo zaczyna ślepnąć. Ciemność wkrada się w jego wnętrze powoli i ostrożnie. Dlaczego nie skorzystać, skoro jest tak otwarty?

Mrok zamknął za sobą drzwi i swoimi szponami złamał klucz, zakrył wszelkie wyjścia. Kazał cierpieć. Kazał krzyczeć. Kazał się poddać. Szesnastolatek wiedział więc, że nie przywoła już snów, na które liczył. Poznanie prawdy jest wejściem w inny wymiar. Nie ma odwrotu, gdy coś wciąga w sieć kłamstw. Dał się złapać.

Dziwne uczucie znowu rozrywało go od środka, ale kazano mu je zagłuszyć.

Dlaczego miałby słuchać tych, którzy chcą rzucać liny, kiedy sami toną? Ludzie nie dali mu porządnego przykładu, nie widział go nigdzie wokół.

To takie dziwne istoty. Gdy tylko poznają kogoś od innej strony, natychmiast traktują jak odmieńca i wyrzutka. Potrafią zmienić zdanie w kilka nędznych sekund. Szesnastolatek zaś był jednym z nich, człowiekiem. Tego najbardziej się wstydził. Nic nie jest tak upokarzające, jak bycie częścią zbiorowiska śmieci. Tego dziedzictwa nienawidził. Ale jak miałby je teraz odrzucić?

Rozdarcie jest okropne — nagle dzieli śmiertelnika na części i nawet nie wiadomo, z jakiego powodu. W tym stanie chłopak nie chciał pozostać za żadne skarby.

Nikt nie może poznać jego tajemnicy. Wolał ukrywać ją w worze kaźni, który rósł z każdym dniem i powoli zrywał się z powodu przygniatającego ciężaru. Czy koniecznie musi go targać przez życie jak inne, podobne istoty? Czyż nie był kowalem swojego losu, istotą z własną — wolną skądinąd — wolą?

A jeżeli ona nie istnieje? Jeżeli wszystko to, co mu do tej pory wmawiano, było kolejną ułudą?

Pies przywiązany do smyczy, będący na każde zawołanie właściciela, nigdy nie będzie wolny. Będzie więźniem ukrytym w mroku krat. Ale on… nie jest jedną z części śmietniska. Nigdy nie zgodzi się na to, by nią być. Był nieświadomy tylu rzeczy. Niewiedza jest przerażająca i potrafi zabić. Nie może stać się ofiarą po raz kolejny.

Szesnastolatek zacisnął pięści i szybko otarł twarz. Zapalił małą latarkę — lekko rozświetliła panujący w pokoju mrok. Błysnęła na ciemne niczym kasztany włosy i pełne nienawiści spojrzenie. Trochę małych, dla innych zupełnie niewidocznych piegów pokrywało zmęczoną twarz chłopaka. Zmierzwił swoją gęstą, brunatną czuprynę i zrzucił nieco włosów na oczy, próbując je zakryć.

Przetarł wszystkie rany jodyną znalezioną w apteczce. Największe skaleczenia owinął bandażem i narzucił na siebie rozciągniętą bluzę z kapturem. Zabrał z szafy zniszczone spodnie i buty. Przemył twarz wodą, znajdującą się w szklance na biurku, następnie otarł ją ręcznikiem. Naciągnął kaptur na głowę, wyjął spod materaca skonfiskowany niedawno nóż.

Wyłączył latarkę i otworzył szafkę. Włożył wszystkie swoje rzeczy do wiszącego na uchwycie sofy plecaka. Zarzucił go na siebie.

Podszedł do okna. Złapał za przerdzewiałą klamkę i uchylił je najciszej, jak tylko potrafił.

Noc pozwoli mu ukryć największe tajemnice.

Szesnastolatek zamknął okno za sobą, wchodząc na parapet. Spoglądając na położoną jakiś metr od okna drabinę, naciągnął na dłonie czarne mitenki i poprawił bandaże. Odetchnął głęboko i skoczył, uderzając o metalowe pręty. Chwycił za kratę i zdecydowanymi ruchami schodził na dół.

Wyciągnął swój nóż i powoli kręcił nim w okiennych kłódkach, które miały chronić wejście do pomieszczenia. Po kilku minutach męczącej pracy zasuwy ustąpiły. Chłopak odsunął kraty, dostał się do zaciemnionego wnętrza. Wskoczył do środka.

Włączył latarkę, kierując światło wprost na miejsce, w którym stały wielkie metalowe szafki z dokumentami. Spojrzał na zabezpieczenia. Pokręcił głową, wkładając do zamka czubek ostrza. Zastanawiał się przez chwilę, po czym ostro przekręcił nóż w lewo. Coś pstryknęło, szufladka odsunęła się, on zaś zobaczył jej zawartość.

Zaczął przeglądać to, co się w niej znajdowało. Przyświecał sobie latarką, szukając swojej teczki. Była jedyna w swoim rodzaju, zupełnie jak on. Oznaczono ją kilkoma kolorami, które świadczyły o kolejnych stopniach zagrożenia. Znalazł ją na samym końcu alfabetycznej listy. Wyciągnął teczkę ze środka, obejrzał ze wszystkich stron. To tutaj gromadzono informacje o pacjentach ośrodka. Niczego po sobie nie zostawi.

Jego najgorsze koszmary spełniły się. Słyszy i widzi rzeczy, które dla innych są niezrozumiałe. Oskarżony o utratę zmysłów, został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym.

Słysząc czyjeś kroki, szesnastolatek podszedł do wyjścia. Cofnął się do okna i spojrzał w dół. Wyszedł na parapet, zerknął na poruszającą się klamkę drzwi. Skoczył.

Odbił się od ściany i wylądował na ziemi.

Wstał, poprawił ramiączka materiałowego plecaka, w końcu rzucił okiem na okno, w którym zobaczył stojący przy kratach cień. Postać obserwowała go uważnie, jednak w ciemności chłopak nie mógł odgadnąć, jakie są jej intencje. Cofnął się powoli, wciąż spoglądając w okno. Istota nie zmieniała swojego położenia, wpatrując się w uciekiniera. Po chwili uniosła dłoń i przejechała palcem po swojej szyi.

Chłopak był obserwowany. Uwolnił własnego demona. Te bestie porozumiewały się ze sobą. Wiedziały, czego dokonał.

Nie miał zbyt wiele czasu.

Przebiegając po terenie ośrodka, rzucił się na płot, wprawiając w ruch splecione kawałki drutu. Omijając kolce, otarł się bluzą o siatkę, która urwała kawałek materiału na łokciu. Sfrunął na drugą stronę, twardo upadając na ziemię. Podniósł się i przebiegł przez krzewy. Spojrzał za siebie. Nikt za nim nie podążał. Znalazł się na otwartej przestrzeni.

***

Biegł, wdychając zimne nocne powietrze. Oddychał ciężko, wydawało mu się, że połknął wielki klucz, który zawadzał mu w przełyku. Jeszcze nigdy do tego nie doszło. Serce niemal wypychało mu żebra na zewnątrz. Ale ta ucieczka ratowała go, otwierała mu bramę do lepszego świata.

Tam, gdzie rasa ludzka spogląda na żyjące istoty przez pryzmat wewnętrznych wyobrażeń i tego, czego nie ma, cudze zdanie ląduje w koszu, w ogóle przestaje się liczyć. Człowiek to przedmiot, materiał wypełniający polecenia, by przeżyć.

On uciekał od tego.

Podbiegł do wysokiego muru, odbił się od niego i wskoczył na teren jakiegoś wysypiska, twardo lądując na ziemi porośniętej wysoką trawą. Teraz nikt nie dbał o to miejsce — nie zostało ponownie wykorzystane. Niesamowite, że zaszedł tak daleko.

Rozejrzał się wokół. Wszędzie widział tylko zniszczone przez czas budynki, powybijane szyby i rozrzucone drewno, grube łańcuchy i cementowe odłamki. Jedna z najbliższych latarni słabo rozświetlała mrok, w którym mógł kryć się każdy.

Nigdy nie będziesz taki, jak oni. Twoja krew została zatruta.

Szesnastolatek podszedł bliżej wielkiej beczki, niegdyś wypełnionej smołą. Rozłożył nóż i po kolei rozcinał brudne ubrania, często zakrwawione i pokryte dziwnymi plamami. Wrzucał je do środka trzęsącą się dłonią. Wyciągnął teczkę, traktując papiery swoim sztyletem.

Za wolność. Nigdy nie zapomni bólu, jakiego doznał, ale może zapomnieć o tym miejscu. Dzisiejsza noc stanowi ostatnią na długiej drodze pasma cierpień. Podobnie łzy: odejdą i już nigdy nie wrócą.

Nie przeżyjesz na własną rękę…

Chłopak chwycił zapalniczkę i rozpalił ogień. Płomienie powoli chłonęły wszystkie jego materiały, całą jego dotychczasową osobowość, z którą pragnął się pożegnać. Nie należał do śmieci, już nigdy nie będzie ofiarą.

Pociągnął nosem i założył kaptur, skierował swoje kroki w stronę muru. Wskoczył na niego, stanął wyprostowany.

…przeżyjesz na własną rękę…

W cieniu nocy obserwował ogień trawiący przeszłość. Łuna rozświetlała jego zmęczoną twarz.

Pod cielesną powłoką kryło się coś, czego nie chciał ujawnić. Coś, czego nie mógł zwalczyć, żyło w nim od lat i nie pozwalało normalnie funkcjonować, choć wiedział, że nigdy nie mógł należeć do Normalnych. Uśmiechnął się enigmatycznie i spojrzał w niebo.

...przeżyjesz…

Szesnastolatek ostatni raz rzucił okiem na wielką beczkę i zeskoczył z muru, po czym zniknął za drzewami lasu, słysząc głośne poszczekiwanie psów.

***

Wysoka postać w ciemnym płaszczu podeszła do płotu, spoglądając w mrok przed sobą. Wyciągnęła dłoń, zerwała z siatki kawałek materiału z bluzy chłopaka i włożyła go do kieszeni.

CZĘŚĆ I ZNAKI

Now tell me: how did all my dreams turn to nightmares?

How did I lose it when I was right there?

Now I’m so far that it feels like it’s all gone to pieces

Tell me why the world never fights fair

Machine Gun Kelly, X Ambassadors & Bebe Rexha, Home

Nie ma bowiem nic tajemnego, co by nie miało zostać ujawnione.

Nic też nie może być tak ukryte, aby nie wyszło na jaw.

Mk 4, 22–23

Anioł nie upada nigdy, Diabeł upada tak nisko, że nigdy się nie podniesie,

Człowiek upada i powstaje.

Fiodor Dostojewski

Renegat

Auditum, rok 2014

Słońce oświetlało kamienice i budynki miejskie. Ktoś otaczał płotkiem swój teren, by przechodnie nie podeptali krokusów i żonkili. Kwiaty pachniały naprawdę pięknie. Wiele osób przystawało, by powąchać rośliny rosnące w ogródkach. Niektóre z nich przypominały tereny bogów.

W miejskim parku delikatna zieleń cyprysów rosnących przy wejściach mieszała się z bogactwem kolorów berberysów i pelargonii. Tu i ówdzie rosły krzewy agrestowe lub drobne w swoich rozmiarach zbiory mięty czy melisy. Obudziły się do życia krzewy malin i kilka jabłoni, bujny bez lilak zdążył już zadomowić się przy siatce. W donicach na parapetach rosły fuksje.

Spieszący się ludzie przechodzili przez ulice najeżone autami. Oddychali miejskim powietrzem pełnym spalin, niosąc w dłoniach siatki z zakupami. Biegające wokół dzieciaki domagały się kolejnego batonika leżącego na dnie reklamówki. Z pobliskiego rynku ulatniał się zapach małych zapiekanek i bułeczek.

Na jednym z rogów ulic stał mężczyzna w czarnej koszuli i spodniach; trzymał dudy. Muzyka rozbrzmiewała wokół kamiennego mostu, a przechodnie zatrzymywali się niekiedy, by spojrzeć na grajka.

Przez jezdnię przebiegła kura, którą hodowca nieopatrznie wypuścił z klatki. Ktoś zatrzymał się tuż przed nią, krzyczał coś o rosole.

Na targu odbywały się rozmowy. Mieszkańcy narzekali, handlarki znowu miały spotkanie na rynku miasta Auditum. Głosy kobiet, mężczyzn i dzieci przenikały się nawzajem.

— Kochana! Co się dzieje? Piszą coś w gazecie?

— Burmistrz nie chce się wypowiadać. Tak mówią — odparła starsza pani, poprawiając swoje krótkie jasne włosy. — Pewnie nic nie wie, trzęsie kolanami pod stolikiem. I ja mam się nie bać o własne sprawy?

— Kopę lat! Słyszałeś, że synalek szefa złamał nogę? Nie? Jak to? Twój sąsiad, nie mój! Na nartach się skosił, niedojda. Słuchaj, szukam dziś garniaka na wesele dla kuzyna.

— Pójdziesz w ten pierwszy dział, a potem… — Osobnik rozglądał się na boki, wymachując palcem tak, jakby liczył kierunki. — …w lewo. No, trzymaj się.

Wysoki mężczyzna ruszył przed siebie, potrącając niskiego młodzieńca, który obserwował ludzi przechodzących przez gęste alejki pośród ubrań poukładanych w równe rządki.

Ciepły wiatr dmuchnął chłopakowi w twarz. Garść włosów mieniących się w kolorach kasztanu spadła mu na czoło, zakrywając oczy. Zacisnął usta i milczał gniewnie. Nie znosił takich niebosiężnych ludzi. Między innymi dlatego, że jego wzrost w wieku niemal osiemnastu lat nie przekraczał stu sześćdziesięciu jeden centymetrów. Przyzwyczaił się do tego, że inni spoglądali na niego z góry. Był człowiekiem, który całe swoje życie spędził na dole.

Poprawił kaptur rozciągniętej zielonej bluzy. Zatrzymał się przy niedużej, nieczynnej już fontannie stojącej na środku targowiska i usiadł. Schował ręce w kieszeniach szarych bojówek. Spojrzał w dół, obserwując swoje buty, których czerń pokrywała teraz warstwa pyłu z ulicy. Na obrzeżach widział błoto, w które musiał wdepnąć po drodze; jakiś papierek przykleił się do podeszwy chyba razem z gumą, a sznurówki były ubrudzone piachem.

Uniósł głowę, czując zapach gorącej herbaty o aromacie jabłka. Uwielbiał herbaty, bez nich dzień był dla niego stracony. Spojrzał przed siebie, próbując zlokalizować miejsce, z którego wydobywał się zapach.

Alejkami przechadzała się kobieta z wózkiem, w którym woziła gorące napoje. Chłopak wstał z oparcia fontanny, obserwując otoczenie. Teraz musiał tylko znaleźć pieniądze.

Mijał rozwrzeszczane dzieciaki, które domagały się kolejnej porcji frytek, rurki z kremem lub zabawki; zatroskanych rodziców, którzy dokładali wszelkich starań, by ich dziecko przestało krzyczeć; handlarzy pilnujących swoich wystaw i stękających coś w poszukiwaniu innego rozmiaru lub modelu. Chłopak przyspieszył kroku i przepchnął się pomiędzy dwiema młodymi panienkami tarasującymi mu drogę. Mruknęły coś pod nosem, on zaś osłonił twarz kapturem. Nie znosił tłumów, ale to tłumy nie powinny znosić jego.

Masa wygłodniałych ludzi gęstniała, wszyscy przeciskali się pomiędzy kolejnymi osobnikami, próbowali dostać się do miejsca, które było najbardziej oblegane. Chłopak, widząc ten tumult, uśmiechnął się pod nosem.

Wyciągnął rękę i zwinął coś z kieszeni stojącego przed nim mężczyzny. Ścisnął zdobycz w garści i obrócił się na pięcie. Spojrzał na swoje dłonie odziane w czarne mitenki. Trzymał w nich kilka złożonych razem banknotów. Nieźle. Przeczucie nie zawiodło go i tym razem.

Rozejrzał się na boki. Ludzie byli zbyt zajęci sobą, by zauważyć, jak coś znika z ich półek. Idealnie.

Wziął nieco pożywienia, puszkę kociej karmy, zręcznie zwinął też opakowanie miedzianej farby do włosów.

Niebawem znalazł kobietę rozwożącą herbatę.

Z kubkiem gorącego i aromatycznego napoju szedł po skwerku, obserwując siedzących na ławkach emerytów. Po drodze minął młodą kobietę, która rozdawała aktualny numer gazety miejskiej. Zerknął na nią z ukosa, jakby przekazywała mu wiadomość sprzed kilku miesięcy, i wziął zwitek stron do ręki.

Przypatrywał się spisom ostatnich wydarzeń. Jeden z artykułów dotyczył kradzieży i włamań, do jakich dochodziło na terenie Auditum. Winnych do tej pory nie odnaleziono, lecz podejrzewano, że to sprawka jakiejś zorganizowanej grupy.

Chłopak, czytając te komentarze, prychnął pod nosem.

Zorganizowanej grupy? Zawsze pracował sam.

Poruszono także temat kilku zaginięć młodych osób, za miastem znaleziono ciało podtrutego jakąś nieznaną substancją nastolatka. Strażnicy byli pewni tylko jednego — w niektórych przypadkach naprawdę ciężko stwierdzić, czy ich dedukcja nie jest jedynie kolejnym, czasem bezmyślnym, przypuszczeniem.

A więc… To, co zaczęło się po jego ucieczce, wciąż się działo.

Musiał położyć temu kres, chociaż… Nie wiedział jeszcze, jak.

Poprawił kaptur na głowie, zauważywszy przechadzających się po ścieżce strażników. Odetchnął z ulgą, gdy skręcili na parking, szukając czegoś w swoich małych notesach. Wyrzucił pusty papierowy kubek do kosza.

— Hej, zatrzymaj się!

Odwrócił głowę i zobaczył zmierzających w tę stronę mężczyzn z odznakami na ramionach. Zdaje się, że mieli do niego jakiś interes.

Spojrzał na swoją torbę. Nie zapiął zamka. Wszystkie skradzione z targu rzeczy były widoczne. Powinien bardziej uważać.

Nie mógł na nich czekać.

— Cholera, łapcie go!

Ominął auta, przeskoczył przez krzaki i zbiegł ścieżką pomiędzy drzewami. Biegł po murkach, trenując przy tym swoją równowagę, przeskakiwał je z lewej i prawej, chwytał za gałęzie i skakał najdalej, jak tylko potrafił, niemal fruwając w powietrzu.

Spojrzał za siebie. Strażnicy, o dziwo, nie dawali za wygraną.

Chłopak przemknął przez wejścia pomiędzy blokami i zniknął w uliczkach, wspinając się na drabinę jednego z gmachów. Przebiegł po dachu tuż przy gzymsie, spoglądając w dół.

Strażnicy zatrzymali się przed zatłoczonym przejściem, bezradnie rozkładając ręce — nastoletni banita zniknął w ciemnych uliczkach.

Chłopak zszedł po drabinie i zeskoczył na dach jakiegoś blaszanego garażu.

Minął ludzi przechodzących po pasach. Dostrzegł mężczyznę, który prowadził za rękę roześmianego syna i rozmawiał z kobietą, prawdopodobnie swoją żoną. Jasnowłosa niewiasta uśmiechnęła się serdecznie i wzięła dziecko za rękę, jej towarzysz zaś mówił do niej dalej.

Bezimienny renegat. Odszczepieniec. Człowiek bez twarzy.

Chłopak założył na głowę kaptur, biegnąc przez most nad rzeką.

***

Sąsiad włączył kosiarkę i ruszył naprzód. Nie hałasowała tak koszmarnie jak ostatnio, a zapach trawy koił zmysły. Była ona jednym z niewielu źródeł zieleni w tej części miasta. Rosnące wokół drzewa zostały ścięte już kilka lat temu. Teraz pozostał tu tylko otoczony granitem kawałek łąki i zimny asfalt. Wszystkie budynki dzielnicy wybudowane zostały ściana przy ścianie, mur przy murze. Miały wejścia przednie i tylne. Garaże stanowiły dobudówki, zaś chodniki prowadzące do drzwi nie miały wielu metrów.

Mężczyzna wyciągnął wtyczkę z gniazdka i podprowadził kosiarkę do schowka, zamknął blaszane drzwiczki na kłódkę. Otrzepał dłonie i wszedł do domu.

Chłopak zatrzymał się przed furtką jednego z ogrodów, spojrzał na tuję rosnącą przy płocie. Ogarnął wzrokiem okolicę. Na ulicy nie było nikogo, wspiął się więc na płot i przeskoczył go. Podbiegł do budynku i wdrapał się po drzewie, przeskakując na ścianę. Chwycił za rynny. Podciągnął się, stawiając stopy na starych dachówkach, skąd dał susa przez otwarte okno, wskakując do pokoju.

Rozejrzał się wokół. W rogu znajdowała się zniszczona szafa i coś, co przypominało stolik lub biurko. Dokładniej rzecz ujmując, były to zbite razem deski, złożone w miarę sprawnie i dokładnie. Meble sprawiały wrażenie zimnych, podobnie jak i reszta tego pustego mieszkania.

W gruncie rzeczy nic lepszego nie posiadał. Pokój na poddaszu nie dawał mu większych możliwości. Kiedy padało, wszystko słyszał jako pierwszy, krople bębniły mu w uszach. Gdy świeciło słońce, nie mogło do niego dotrzeć. Posłanie tutaj było jednak wygodniejsze od tych, na których miał okazję spać w ostatnich latach — składało się z przyjemnego w dotyku koca i grubego materaca oraz miękkiej poduszki. Spał na poddaszu, ponieważ było mu cieplej, a to wszystko ze względu na brak stałego ogrzewania.

Zastanawiał się, czemu jeszcze stacjonuje w tej melinie. Ludzie nie wiedzieli, co stało się z właścicielem tego lokum. Mówiono, że wyjechał, więc chłopak mógł tu mieszkać, póki sąsiedzi lub miasto nie zainteresują się budynkiem.

Rzucił torbę na podłogę w pokoju, gniewnym wzrokiem spoglądając na posadzkę.

Przyszłość rysowała się wspaniale, lecz było mu to obojętne. Na ulicy żyje już od kilku lat. Sam. I jest mu z tym dobrze.

Prychnął pod nosem. Czy istota, która nienawidzi śmiertelników, musi z nimi przebywać? Po co? By nauczyć się funkcjonować? Stał się aspołeczny. Lubił samotność i nie potrzebował innych ludzi. Doskonale radził sobie sam.

Przeczesał potargane przez wiatr włosy, gdy w pomieszczeniu pojawił się młody kot. Majestatycznym ruchem wskoczył na krzesełko, potem zaś na stół. Chłopak uniósł brew, spoglądając na niego z ukosa.

Zapomniał o Natanie.

Kot przybliżył się do ramienia chłopaka. Przechylił główkę na bok i przez jakiś czas wpatrywał się w jego oczy. Jego człowiek ukrył twarz w dłoniach. Natan zaczął mruczeć.

— Już idę, wybacz.

Odwrócił się, sięgając po swoją torbę. Wyciągnął z niej puszkę kociej karmy. Natan uniósł głowę do góry i wpatrywał się w nią niczym myśliwy w zwierzynę, którą zamierza upolować.

Chłopak usiadł na posłaniu. Włożył dłoń do kieszeni i wyciągnął z niej swój nóż. Przez chwilę obracał nim w dłoni, spoglądając na odbijającą się w jego ostrzu twarz. Przyjrzał mu się uważnie, gdy stal błysnęła, roznosząc światło po ścianach pokoju. Nadal była ostra.

Delikatnie wsunął nóż w puszkę, po czym zaczął nim obracać.

Sięgnął po jedną z leżących w kącie misek i napełnił ją. Natan przydreptał bliżej i powąchał swój posiłek, po czym przesunął pojemnik na bok i zaczął jeść.

Chłopak wyciągnął z torby nektarynkę i potarł ją o bluzę, po czym odgryzł kawałek. Natan przytulił się do nóg człowieka, mrucząc cicho, a ten pogłaskał go lekko.

Po chwili wstał z posadzki i ruszył do pomieszczenia obok, które było tak małe, że kilka osób ściskałoby się w nim na siłę. Przetarł zmęczoną twarz. Ściągnął z głowy kaptur i spojrzał na człowieka w lustrze — we własne, pozbawione jakiejkolwiek radości oczy.

Pokręcił z niezadowoleniem głową, zerkając na kolory tęczówek. Były one jednym z powodów, dla których nie uważał się za normalnego. Ktoś zdrowo w nich namieszał — barwy zalewały się nawzajem. Zielona otoczka wchodziła na żółty odcień, który tuż przy źrenicy rodził czerwień. Nienawidził tego dziedzictwa. Postanowił, że nigdy nie zetnie włosów, by móc ukrywać tę denerwującą go skazę.

Przemył twarz wodą i wysuszył ją. Natan wskoczył na toaletę, przyglądając mu się uważnie.

— Ty jeden rozumiesz to wszystko, Nat — mruknął chłopak, puszczając oko do kota.

Ten przeciągnął się lekko, obserwując swojego człowieka. Po chwili zeskoczył na ziemię. Chłopak uśmiechnął się pod nosem.

Wszedł do pokoju, wyciągając z torby stary notatnik, z którego wypadały już pożółkłe strony. Poskładał wszystkie w równym rządku i włożył z powrotem w oprawkę. Wziął do ręki ołówek, który niedawno ostrzył swoim nożem. Okręcił go w prawej dłoni i wypisał na kartce kilka słów.

Przelewał na papier to, co przychodziło mu do głowy. Linie, kreski i zawijasy tworzyły kontury postaci. W tej chwili zajmował się uwiecznianiem podobizny swojego kota. Szkoda że szarością grafitu nie zaznaczy, jak bardzo rude jest jego futro. Gdyby Natan ukrył się w składzie z miedzią, kto wie, czy ktokolwiek by go odnalazł. Potrafił doskonale się kamuflować, zupełnie jak jego właściciel.

Chłopak pogłaskał Natana, który wylegiwał się na poduszce. Naciągnął na dłonie czarne mitenki i chwycił za barierki balkonu, po czym powoli zszedł w dół. Skoczył na trawę i pobiegł przed siebie.

Miał coś do zrobienia.

***

Lekki wiatr delikatnie poruszał gałęziami drzew otaczających mały plac, na którym zbierały się dzieciaki.

Chłopak obserwował rampę, po której małolaty pomiatały na swoich deskach, gdy w parkowych głośnikach rozbrzmiewał energiczny rock.

Spojrzał na wysokiego blondyna w czarnej czapce na potarganych nieco włosach, w koszuli w kratę, spodniach z jeansu sięgających za kolana, błyszczących nowością granatowych tenisówkach i z entuzjazmem wypisanym na twarzy. Biegł on w stronę rampy. Rzucił deskorolkę na ziemię i wskoczył na nią, wjeżdżając na górę. Zrobił kilka efektownych trików, wzbudzając zachwyt dziewczyn stojących w okolicy i dezaprobatę obserwujących go z zazdrością chłopców.

Zakapturzony obserwator pokręcił głową, zastanawiając się, co ludzie w tym widzą. Ruszył przed siebie, zupełnie niezauważony.

Miasto powoli okrywała szarówka.

Krótkowzroczność

Okolice posiadłości Reuterów, Auditum

Architektura ogrodowa tej posiadłości była przemyślana, dopracowana — elegancka w każdym calu. Na posesję prowadziła ścieżka usypana z granitu, wokół niej rosły wspaniale przystrzyżone tuje. Nieodłączny element miejsca stanowiły róże w kolorze bordo i fantastycznie wykuta furtka. Jej ekskluzywność podkreślały przede wszystkim metalowe przęsła, inne niż u sąsiadów. W kątach przy wjeździe na teren ogrodu zasadzono białe róże. Pomiędzy ozdobnymi kamieniami samoistnie wyrastały tulipany, dodające obrazowi czerwieni. Magnolie i orchidee zajmowały większą część działki, a dość niedawno podrównano żywopłot. Na samym środku działki stała ogromna altana, obok niej znajdowała się mała fontanna. Właśnie dzięki temu ogród wyglądał tak cudownie.

Furtka była uchylona, więc chłopak wszedł na teren posesji. Słyszał głośne bębnienie muzyki i śmiechy ludzi. W takich miejscach wszystko było możliwe. Właśnie dlatego nienawidził ich całym sercem. Z podwórka dobiegały dźwięki utworu Pink, Raise Your Glass, w rytm których ludzie wylewali benzynę na gałęzie rzucane przy altanie, podpalając je.

Ktoś chwycił chłopaka za ramię. Wzdrygnął się i poprawił kaptur na swojej głowie. Nie lubił, gdy spoglądano mu w oczy, na twarz. Ludzie mogliby dojrzeć w niej coś, czego nie chcą widzieć. Odwrócił się przodem do wysokiego blondyna o włosach ustawionych na żelu, ubranego w jeansową kurtkę i mającego na twarzy tajemniczy uśmiech.

— Nie dotykaj mnie, Reuter — mruknął, zaciskając pięści, gdy dreszcz przeszył całe jego ciało.

Blondyn wyciągnął zapalniczkę, podpalając papierosa, którego włożył sobie do ust. Szarówka okryła ogród mgłą, gdy ludzie słuchali przejeżdżających w oddali aut.

— Jojo… raz na górze, raz na dole — zaśmiał się, wydmuchując dym.

Jojo zastygł w bezruchu. Od dawna nikt nie odezwał się do niego w ten sposób, nikt nie odezwał się do niego w ogóle. To było… bardzo dziwne uczucie.

Wyrwał Reuterowi peta z ust, po czym rzucił niedopałek na ziemię i zdecydowanym ruchem zdeptał.

— Pokurczysz się — syknął. — Chcę się tylko ogarnąć.

— Mam nadzieję. Przyda ci się prysznic — mruknął blondyn kpiąco, kiedy Jojo przeszedł obok ustawionych w rządku puszek, zerkając na nie bez zbędnego zachwytu.

— Nienawidzę tego wszystkiego! — oznajmił, siadając na stole. Wziął do ręki wodę i odkręcił korek, pijąc prosto z butelki. — I ciebie też nienawidzę.

Reuter prychnął z uśmiechem.

— Ja ciebie też. Co z przesyłką?

Jojo odwrócił głowę w jego stronę tak energicznie, że w jego oczach można było dojrzeć trójkolorową błyskawicę. Odstawił butelkę na bok i uśmiechnął się ironicznie, wyciągając z kieszeni swój nóż. Wpatrywał się w niego długo, jakby miał do czynienia z najdroższym skarbem. Nigdy nie powiedział, co naprawdę się z nim wiąże. Sztylet był jego jedynym prawdziwym przyjacielem, który jeszcze nigdy go nie zdradził.

Zerknął na Reutera z ukosa i zmrużył oczy.

— Nie było mnie tutaj, jasne? — odparł sucho, chowając sztylet w dłoni.

Wyciągnął z torby paczkę, którą wcześniej zawinięto w szary papier. Rzucił ją. Reuter skinął głową, łapiąc pakunek w swoje dłonie. Długo go obracał, sprawdzając zawartość.

— Ścigany? — odezwał się w końcu. Miał jednak wrażenie, że nawet jeśli, nikt nie dostałby chłopaka w swoje łapy. Był za szybki i zbyt nieprzewidywalny. — Dobra robota. Wiesz, jak trafić na górę — mruknął Reuter, przekazując mu zwinięte w rulon banknoty.

Jojo zmierzył go wzrokiem i pokręcił głową, po czym zeskoczył ze stołu. Po chwili długiej ciszy odezwał się:

— Odchodzę.

Reuter stanął w bezruchu.

— Żartujesz? Ty jeden mogłeś się wcisnąć w miejsca, w które żaden człowiek nie ma dostępu. Nigdy nie schrzaniłeś żadnego zlecenia. Jesteś do tego stworzony, Jojo.

— To koniec, Reuter — powtórzył sucho chłopak, chowając ręce do kieszeni.

Reuter zerknął na niego z ukosa. Niezależność…

Pokręcił głową i machnął ręką, zmierzając w stronę ogniska. Usiadł obok ciemnowłosej panienki. Przyszła pora na stały punkt programu — przyjmowanie zakładów. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, zgodnie kiwając głowami. Wyciągnęli zawartość swoich kieszeni na tacę. Bilony uderzyły o metal, banknoty zaczęły szeleścić.

Jojo spoglądał na nich sceptycznie. Zbiorowisko śmieci.

Szedł korytarzem domu Reuterów, czując coś dziwnego. Skądś wydobywał się okropny smród, jakby ktoś od lat składował tu najgorszy syf, jaki tylko znalazł na wysypisku za miastem. I ten rażący zapach kwasu żołądkowego, którego Jojo nienawidził. Wiele razy musiał go znosić.

Niektórzy po prostu nie powinni dotykać alkoholu, jeśli nie umieją rozsądnie pić. To tyczyło się jakichkolwiek używek.

Zatrzymał się przed drzwiami jednego z pomieszczeń, uchylając je lekko. Wszedł do toalety i zamknął za sobą drzwi, rzucając torbę na podłogę. Wyciągnął ręcznik z szafki.

Odkręcił kurek, czując, jak letnia woda oblewa każdy skrawek jego poharatanego ciała. Orzeźwiający strumień — takiego potrzebował.

Jego sylwetka odbijała się w jasnych płytkach, którymi obudowano prysznic. Spojrzał na siebie.

Wiedział, że jest odmieńcem. Nie tylko przez to, czym się stał, ale też przez to, co widzi. Za każdym razem, gdy myślał o zdarzeniach sprzed lat, targał nim gniew, który wyżynał coraz większe rany w jego psychice. Nienawidził ludzkich spojrzeń.

Istoty ludzkie. Tak kruche, a tak bardzo dociskane — do samego końca. Doskonale się bawią, nawet jeśli obok ktoś umiera.

Fragment tej rasy, człowiek, posiada wiedzę na temat niebezpieczeństwa, jednak wchodzi na tory pędzących pociągów po to, by przekonać się, czym jest ból. A gdy go już zazna, chce go odrzucić, ponieważ jest dla niego najgorszym koszmarem. Ale wtedy… jest już za późno. Krótkowzroczność tej egoistycznej bestii nie zna granic.

Stając przed lustrem, Jojo wziął do ręki foliowe rękawiczki. Rozciął opakowanie z farbą i wlał do pojemniczka jego zawartość, po czym zamieszał wszystko i spojrzał na papkę, porównując jej kolor do tego na kartoniku. Nakładał pojedyncze warstwy na swoje włosy. Miał nadzieję, że uzyska zamierzony efekt. Miedź na kasztanowych włosach sprawiła, że poczuł się inaczej.

Schylił głowę pod kranem, spłukując farbę z włosów. Spoglądał na spływające w stronę studzienki lodowate miedziane potoki przelewające się po obdrapanej powierzchni umywalki. Gdy skończył, wyczyścił wszystko dłonią, która także lekko się zabarwiła. Otarł ją o ręcznik i wyprostował się.

Włosy mieniły się w dwóch barwach. Zdecydowanie polubił ten inny kolor. Może odciągnie uwagę od różnokolorowych tęczówek. Nie pozwoli też na szybką identyfikację.

Jojo zawinął włosy w ręcznik, plącząc go na swojej głowie przez jakiś czas. Ostrożnie naciągnął na siebie koszulkę i bluzę.

Wyszedł na zewnątrz, cicho zamykając drzwi. Ścisnął swój nóż leżący w kieszeni, oddalając się od towarzystwa. Te obrazy wolał usunąć z pamięci. Kiedyś obiecał sobie, że wyrwie się z marginesu, chociaż to właśnie na drogach miasta poznał charaktery ludzi. Ostatni raz ich spotyka — są przecież wolni.

Wolność. Kończy się tam, gdzie zaczynają się prawa innych. A on miał prawo do tego, by odejść.

Założył kaptur i dotarł do furtki, po czym ostatni raz spojrzał na wszystkich i wybiegł, omijając po drodze porastające okolicę krzewy. Ulice oświetlały tylko porozstawiane gdzieniegdzie latarnie — ich moc powoli słabła. Przeskakiwał przez płotki działek, chcąc uciec jak najdalej od tego miejsca.

Nagle stanął jak wryty, czując okropny ból głowy. Oparł plecy o pobliskie drzewo i próbował odetchnąć. Poczuł, że coś jest nie w porządku. To znowu go niszczyło. Miał wrażenie, że zaraz zwróci wszystkie organy. Dziwna gęsia skórka nagle wstrząsnęła jego ciałem, a przed oczyma pojawił się czyjś cień. Potrząsnął głową i próbował się skupić.

Wszystko wokół ucichło.

Miał wizję.

Był w zupełnie innym miejscu. Błyszczące kawałki szkła mieniły się czerwienią. Kurz, brud podłóg i leżące na jednej z nich martwe ciało pokryte ubraniami obryzganymi bordową mazią. Coś jakby krzyk przeszło przez jego uszy. Zakrył je dłońmi, próbując odpędzić od siebie te myśli. Mgła zeszła z jego oczu.

Wizja urwała się.

Jojo odepchnął się dłońmi od pnia i ruszył naprzód.

Słyszał niepokojący szum, ale nie był to powiew groźnego wiatru, który postanowił przewracać gałęzie na boki. Spojrzał na ziemię. Jej twardość dawała mu się we znaki — odczuwał teraz potworny ból głowy i miał nudności. Przetarł oczy i podszedł bliżej gęstwiny krzaków.

Przystanął, czując pod stopami dziwny nacisk. Nadepnął na coś. Podniósł znalezisko, kierując je w stronę światła księżyca.

Z daleka przypominało jakiś metalowy element. Z pozoru nic nie znaczący śmieć, jednak po dłuższej obserwacji i kilku potarciach Jojo zauważył wygrawerowane na płytce skrzydła o średnicy kilkunastu milimetrów. Prawdopodobnie był to jakiś wisiorek.

Włożył znalezisko do kieszeni i zaklął. Ktoś przyglądał mu się uważnie, siedząc na motocyklu obok wyjścia z ogrodów działkowych. Jojo zacisnął w dłoni nóż i pokręcił głową.

— Ej! — krzyknął, próbując wyzwać nieznajomego. Nagle otworzył oczy szerzej, słysząc dźwięk uruchamianego silnika. Podmuch powietrza rozwiał opadłe liście. Światło rozbłysło na twarzy chłopaka. Motocyklista ruszył prosto na niego.

Samotność

Opuszczone mieszkanie, przedmieścia Auditum

Jojo zerwał się, oddychając głęboko. Wystraszony Natan zeskoczył z posłania, jeżąc sierść. Prychnął z wyrzutem i usiadł na podłodze.

To, co stało się wczoraj wieczorem, było przeszłością. Jojo nie pamiętał jej zbyt dokładnie.

Pokręcił głową i zrzucił z siebie koc, podchodząc do okna. Był wykończony, chociaż spał dość długo — słońce zdążyło już dotknąć samego czubka nieba. Przetarł twarz, czując na twarzy rumieńce. Odchylając pokryte kurzem żaluzje, spojrzał przez szybę.

Właściciele psów spokojnie spuszczali pupili ze smyczy, mając gdzieś uwagi strażników. Nie było powodów, by obawiać się czegokolwiek. Nie dbano o przedmieścia Auditum. Niektóre dzielnice były zapuszczone, dawny skwerek stał się wysypiskiem. Brakowało kogoś, kto zatroszczyłby się o to wszystko.

Jojo spojrzał na swoje dłonie, po wczorajszej ucieczce całe pokaleczone. Biegnąc, wpadł na jakieś krzaki. I zdaje się, że były to róże, które porastały wejście do czyjegoś ogrodu działkowego. Otarł się o nie niemal do krwi, więc gdy wrócił, musiał owinąć wszystko skrawkami materiałów i naciągnąć na nie swoje mitenki. Najgorsze było odkażanie, lecz do bólu zdążył się już przyzwyczaić. Pokonując spore odległości, nieraz zdarzyło mu się wylądować na płocie lub twardej kamienistej powierzchni.

Wziął do ręki wisiorek z grawerunkiem i obejrzał go ze wszystkich stron. Był lekko zanieczyszczony, pokrywał go jakiś brud, którego nie dało się teraz zetrzeć palcem.

Chłopaka ciekawiło, czego widziany przez niego człowiek szukał. Ktokolwiek to był, cokolwiek lub kogokolwiek chciał znaleźć — uciekł. Wyjechał z ogrodów, niemal szturmując bramę.

Jojo narzucił na siebie ulubioną bluzę, po czym wziął do ust skradzionego wczoraj rogala.

Spojrzał na Natana. Kucnął przy nim i podał mu dłoń z kawałkiem pieczywa. Kot przez chwilę wpatrywał się w chłopaka bez zbędnego entuzjazmu, mrużąc swoje ślepia. Odwrócił się do niego tyłem i ruszył w stronę posłania, pociągając za nie swoimi pazurami.

— Niewdzięcznik — mruknął Jojo z pewną ironią w głosie. Zabrał swoją zmechaconą lnianą torbę i opuścił mieszkanie.

***

Wiosenny dzień był w miarę słoneczny. Idąc przez zaśmiecone papierami i ulotkami aleje, Jojo obserwował ludność podążającą przez miasto. Stając na skrzyżowaniu ulic, poczuł zapach, za którym przepadał. Przyspieszył kroku i zniknął za rogiem, zatrzymując się przy herbaciarni.

Spojrzał na wystawę. Rozłożono na niej bogato zdobione i delikatne filiżanki, filigranowe dzbanuszki i podstawki, herbaty w rozmaitych puszkach o przeróżnych kształtach i kolorach, papierowe serwetki z kwiecistymi wzorkami.

Okrągłe mahoniowe stoły nakryto koronkowymi obrusami, dostawiono do nich antyki — krzesła poobijane starym już materiałem z kwiatowymi ornamentami. Na ścianie znajdowała się półeczka z książkami, obok zaś — ubarwione farbami serwisy do herbaty. W dalszej części pomieszczenia ustawiono wieszak, na którym w chłodniejsze dni goście trzymali swoje płaszcze. Półki naprzeciwko wypełniały słoiki z pachnącymi herbatami, a także wszelkiego rodzaju kawami o przeróżnych właściwościach. Przez otwarte okno wyczuwalne były delikatne zapachy migdałowe — słodkie aromaty mieszały się ze sobą. Dziewczyna we włosach spiętych w kok postawiła na stole porcelanowy dzbanek, filiżankę i cukiernicę, przetarła blat.

W pewnym momencie Jojo zauważył tam blondyna z parku. Chłopak zakrył twarz jakąś kartką, widząc zmierzającą w jego stronę postać w kraciastej spódnicy, rozprutych tenisówkach i dłuższej białej koszulce, przykrytej krawatem. W krótkie ciemne włosy do ramion wplecione miała fioletowe kosmyki. Dziewczyna, bo niczym innym nie mogło być to rozemocjonowane stworzenie, podeszła do niego, wskazując na jakiś artykuł w świeżej gazecie. Chyba chciała udowodnić, że ma rację. Blondyn wyglądał jak przerażony żołnierz, który dopiero przed sekundą zauważył, że go postrzelono. Stanął przed dziewczyną, zdejmując czapkę z głowy. Poprosił o przebaczenie, dostojnie zginając się w pół. Dziewczyna zmrużyła oczy z lekkim rumieńcem na twarzy i usiadła przy stole, rozkładając strony gazety.

Jojo został wyrwany z zamyślenia, gdy w herbaciarni znowu dał o sobie znać mały dzwonek doczepiony do drzwi. Szybko odskoczył od okna, siadając na pobliskim chodniku.

Zaczął myśleć o ostatnich wydarzeniach. Wielu ludzi wierzy w intuicję, która pomaga im przewidzieć, co stanie się za kilka chwil. On musiał uczyć się na własnych błędach. Jak każdy, kto podejmuje ryzyko. Obojętne było to, jakie owo ryzyko jest. Mogło być nawet śmiertelne, byleby tylko czegoś uczyło. Doświadczył tego na swoim ciele i bardzo żałował. Inni też ponosili klęski. Mniejsze, większe, zawsze jakieś. Pomimo wszystkich zależności, uważał swoje cierpienie za nieporównywalne z cierpieniami innych. Ludzie mogli unikać przykrości i bólu, póki mieli ku temu okazję.

Potrząsnął głową i wstał, ruszając przed siebie. Nie miał ochoty na dalsze rozmyślanie. Człowiek zawsze wykorzysta sytuację, by inni ponieśli klęskę. Czy było to istotą mądrości czy agresji? Dlaczego miałby się nad tym zastanawiać?

Wiele takich stworzeń spotkał przez lata. Nie były niczym więcej niż tylko kolejnymi bytami żerującymi na innych. Nie miały problemów z wykorzystywaniem, zabieraniem tego, co najważniejsze. Nikogo to nie obchodziło. Oto środowisko, które znał. Zatrute. Istna wylęgarnia śmierci, w którym nawet najmniejsza iskra była duszona, aż całkiem zgasła.

Szedł przez park, próbując zagłuszyć głosy przenikające jego umysł. To jednak nic nie dawało.

On jest groźny. Spójrz w jego oczy! Czy widzisz nich cokolwiek, co cię przypomina? Nie! Gdybym był tobą, już dawno bym coś z tym zrobił…

Nawet jeśli tak byłoby bezpieczniej… nie wykonamtego wyroku… A jeśli on nie jest taki, jak myślicie? Jeśli potrafi… ratować, nie zabijać?

Chłopak pokręcił głową i zacisnął usta, ale szept nie chciał ustąpić. Ten męski głos wrył się w jego umysł niczym wiertło. Z gniewnym wyrazem twarzy przyspieszył kroku.

Łatwo jest żyć na tym świecie. Trudno jest żyć bez przynależności do jego śmietnika. Ja nie chcę być jego częścią. Róbcie, co uważacie, ja odchodzę.

Jojo poczuł, że pieką go oczy. Zatrzymał się. Spojrzał w dół, przez chwilę obserwował bruk. Poruszył stopą, jakby próbował zgarnąć niewidoczne drobinki, które zalegały mu na bucie. W pewnym momencie zacisnął usta i uderzył pięścią w pień drzewa, czując przechodzący przez jego ciało ból. Upadł na ławkę i oparł głowę o dłonie. Gapił się w ziemię, kaptur znów zakrył pół jego twarzy. Spojrzał przed siebie z gniewem w oczach i zmarszczył brwi.

Miał tego dosyć.

Wyciągnął z kieszeni wisiorek, który znalazł. Odbijały się od niego promienie wpadające pomiędzy drzewa. Oplótł go wokół dłoni, czując chłód, który ulżył zranionej skórze. Potrząsnął głową, wpatrując się w wygrawerowany na płytce obraz.

Schylił się i wziął do ręki leżący obok ławki patyk. Zaczął rysować skrzydła na piasku.

Nie mogły być tylko czyimś wymysłem. Ciekawe, co miały oznaczać?

* * *

Młoda dziewczyna pożegnała ostatnich klientów herbaciarni i sprzątnęła puste filiżanki. Stając nad jednym ze stołów, wzięła do ręki prasę, którą przeglądało dwoje nastoletnich ludzi. Wyszła na ulicę, by zobaczyć, czy jeszcze ich dogoni, ale oni zniknęli już za rogiem. Wzruszyła ramionami i otworzyła gazetę, trafiając na artykuł o nieznanym jej bliżej rzadkim środku, którego spora dawka dostarczona organizmowi uchodziła za toksynę.

Władze podejrzewają, że to młodzi rozprowadzają narkotyki wśród swoich rówieśników za odpowiednią sumę. Możliwe, że ci, którym brakuje adrenaliny, sporo zaryzykują, by je otrzymać. Ale czy trucizna jest tego warta? Za dużo ludzi padało jej ofiarą. Sprawiała ona, że człowiek zażywający ją znajdował się w odmiennej rzeczywistości. Miał wrażenie, że śni na jawie, jest królem własnego świata, jego panem i władcą. Stopniowo tracił jednak kontrolę, nawet o tym nie wiedząc. Nie odróżniał rzeczywistości od fikcji, nie przejawiał chęci do życia, podejmował drastyczne w skutkach decyzje. Z pysznego króla przeradzał się w pokornego żebraka, by w końcu paść na polu bitwy w walce, w której był z góry skazany na porażkę.

Kto jest twórcą trucizny? Dlaczego to robił i co postanowił zyskać kosztem niewinnych? Oby strach nie powstrzymał ludzi przed odkryciem prawdy. Lęk… W małych ilościach ratuje życie, lecz w wielkich… odbiera je.

Furia

Gdzieś w centrum Auditum

Księżyc rozświetlił korony drzew. Coraz to większe listki poruszały się pod wpływem delikatnego wiatru, jak za dotknięciem delikatnego, bezbarwnego szala. Powiew głaskał nawet połacie trawy, które zdawały się chichotać po cichu, przechylając z lewej strony na prawą. Światła w oknach gasły jedno po drugim. Auditum postanowiło zasnąć, zaczerpnąć świeżego powietrza, które nocą orzeźwiało zmęczone twarze mieszkańców.