Mroczny las. Lily and the Moon. Tom 3 - Evanna Shamrock - ebook

Mroczny las. Lily and the Moon. Tom 3 ebook

Evanna Shamrock

0,0

Opis

Lilian, Abrin i Crocus odkrywają prawdę o swoich Zielonych Dłoniach. Frakcja Trucicieli przechodzi kryzys, a jej członkowie zaczynają zastanawiać się nad celem założonej misji. Tymczasem w Jordenie budzi się mistyczne zło, którego celem jest zniszczenie panującego ładu i stworzenie nowej harmonii. Czy skłóceni od stuleci Ogrodnicy i Truciciele będą w stanie połączyć siły, stawić czoła niebezpieczeństwu i powstrzymać nadchodzącą apokalipsę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 732

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Evanna Shamrock

Mroczny las. Lily and the Moon. Tom 3

RedaktorAgnieszka Wiatrowska

KorektorJulia Łysakowska

IlustratorEvanna Shamrock

Projektant okładkiEvanna Shamrock

© Evanna Shamrock, 2022

© Evanna Shamrock, ilustracje, 2022

© Evanna Shamrock, projekt okładki, 2022

Lilian, Abrin i Crocus odkrywają prawdę o swoich Zielonych Dłoniach. Frakcja Trucicieli przechodzi kryzys, a jej członkowie zaczynają zastanawiać się nad celem założonej misji. Tymczasem w Jordenie budzi się mistyczne zło, którego celem jest zniszczenie panującego ładu i stworzenie nowej harmonii. Czy skłóceni od stuleci Ogrodnicy i Truciciele będą w stanie połączyć siły, stawić czoła niebezpieczeństwu i powstrzymać nadchodzącą apokalipsę?

ISBN 978-83-8273-771-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Rok 2251, Europa Centralna, metropolia Jorden

Idź, jeśli zdołasz, i opowiedz wszystkim, że wróciłem do domu.

Słowa Widmowego Jelenia wciąż dudniły w głowie Manaakiego, gdy ten czołgał się, chcąc wyjść z lasów Jordenu. Bóg, który dla wszystkich Proroków Nowej Ziemi miał być spełnieniem ich szaleńczych marzeń o wyzwoleniu spod ręki przerażającej technologii, okazał się ich nemezis, zagładą i śmiercią.

Widmowy Jeleń miał być ich pocieszycielem, ich dowódcą, najważniejszym bytem Jordenu i jego okolic; tymczasem był potworem, niewdzięczną istotą wprowadzającą chaos na ziemiach, które zostały mu poświęcone. Nie zależało mu na życiu Proroków Nowej Ziemi, żadnych ofiarach ani oddanych sługach. Chciał władzy, chciał opowieści o własnym powrocie, chciał rozlewu krwi — takiego, jakiego sam dokonał.

Manaaki do tej pory miał w umyśle obraz tego, co stało się przed momentem. Głowa jeszcze przed chwilą śmiejącej się Najwyższej Kapłanki wylądowała przed nim, wpatrując się w niego martwymi, lecz pełnymi nadziei oczami. Jej wzrok przewiercał się przez duszę mężczyzny, wyciągając z niej wszystko, co do tej pory ukrywał przed innymi.

Strach związany z upadkiem wyznawanych idei siedział mu na ramieniu. Wspomnienia, pokazujące mu kartki z kalendarza jego życia przed i po utracie Arohy, rozbiegły się po umyśle mężczyzny. Dokonania Manaakiego, związane z działaniem na rzecz Proroków Nowej Ziemi, nagle zaczęły blednąć. Stały się niczym w porównaniu z tym, czego dokonało przebudzone z wiekowego snu bóstwo.

Świat mężczyzny, od lat istniejący jako porozrzucana układanka, rozerwał się ponownie tuż po tym, jak ten zdążył go poskładać. To, w co Okaoka wierzył, okazało się być jednym wielkim kłamstwem, wtłaczanym mu do głowy przez lata. On zaś, nie znając rzeczywistej natury mściwego boga, połykał wszystkie te wiadomości łapczywie, bez zastanowienia. Liczyło się dla niego tylko wypełnienie misji, którą mu powierzono. Szedł tą drogą bez zająknięcia, bez jakiegokolwiek zanegowania zdobytej wiedzy, nie zadając pytań.

Nie widział niczego, nawet najmniejszej oznaki zła, mimo że jego oczy były szeroko otwarte. Przywiązano go do świata stworzonego na potrzeby wymagań bractwa, a lina, której użyto, zaczęła go dusić za późno — dopiero, gdy Widmowy Jeleń odebrał mu powierniczkę dotychczasowych trosk, Maeve. Zabrał nie tylko Najwyższą Kapłankę, ale też jedyną przyjaciółkę, a może nawet matczyną figurę Manaakiego.

Czuł się tak, jakby stracił pamięć i nie miał pojęcia, skąd się tu wziął. Chcąc powiększyć zakres władzy Proroków Nowej Ziemi, a także obszar otaczającej go rzeczywistości, sprawił, że ta zniknęła.

Śmierć Arohy, w obliczu dotychczasowych wydarzeń, nie miała najmniejszego sensu. Wszystko to, o co walczyli mężczyźni, straciło na znaczeniu.

Manaaki był przerażony nie tym, co się wydarzyło, ale tym, czego sam dokonał i do czego się przyczynił. To, z czym walczył, wygrało z nim. Nie był już w stanie powiedzieć, co jest dobre, a co złe — musiał podążać drogą wyznaczoną mu przez mściwego boga natury, jeśli chciał mieć jakikolwiek wpływ na otaczającą go rzeczywistość.

Czy naprawdę chciał zniszczenia tego świata, jeśli wiedział, że nigdy nie mógł na to liczyć? Nie mógł powstrzymać głosu wspomnień — nic dziwnego, że się załamał, skoro rzeczywistość mu nie wystarczyła. Zamiast ją zaakceptować, chciał ją stworzyć od nowa i właśnie to pragnienie go zgubiło — tak, jak wszystkich Proroków Nowej Ziemi.

Zakrwawiony i przerażony Manaaki siłą swoich ramion wyczołgał się z lasu, w którym doszło do makabrycznego mordu na członkach Proroków Nowej Ziemi. Do jego poranionych dłoni i nóg przyczepiły się kawałki igieł, gałązek i zgniłych liści. Mężczyzna zdołał wypełznąć na jezdnię i ujrzał jadące po niej auto. Na jego dachu coś migało, a światło to przenikało mgłę, która niedawno wyszła z lasu na ulice Jordenu.

Manaaki rzucił się na szosę, a kierujący pojazdem w ostatniej chwili zahamował, niemalże wpadając w poślizg. Auto zatrzymało się na środku drogi. Wyskoczył z niego wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Ostrożnie zbliżył się do leżącego na drodze Manaakiego.

Okaoka podniósł wzrok, wpatrując się w człowieka, który go odnalazł. Wydawało mu się, że gdzieś już go widział.

Podniósł zakrwawioną dłoń i skierował ją w jego stronę.

— Powiedz wszystkim, że on przybył — wydukał Manaaki, ledwo łapiąc oddech.

— Kto? — spytał mężczyzna, z przerażeniem wpatrując się w rannego Okaokę.

— Przywołaliśmy go. On zniszczy każdego, kto mu się sprzeciwi.

— Ale kto!?

— Mściwy bóg… natury — wydukał Manaaki. — Zabił…

Okaoka nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym samym momencie czerń wstąpiła na jego oczy i odebrała mu ostateczny kontakt z rzeczywistością.

***

Anturi McCormack klęczał nad zakrwawionym mężczyzną, poszukiwanym przez detektywa Zitoriego i jego współpracowników z Komendy Głównej Sadowników Jordenu. Nie rozumiał niczego z bełkotu odnalezionego zbiega, wiedział jednak jedno — jeśli w tej chwili nie zadzwoni po służby medyczne, niczego więcej się nie dowie.

Nie miał pojęcia, jak mężczyzna dostał się na skraj lasu w takim stanie. Jego nogi były kompletnie połamane, on sam musiał stracić większość krwi. A jednak żył. Adrenalina, która do tej pory dodawała mu sił, wyczerpała się.

Kilka minut później na miejscu pojawili się medycy. Natychmiast przenieśli podejrzanego o wielkokrotne morderstwo mężczyznę na nosze. Helikopter miał przetransportować go do specjalnej szpitalnej placówki.

Anturi zatelefonował do Zitoriego, korzystając z osobnego komunikatora Sadowników, ponieważ BIO-identyfikator odmówił mu posłuszeństwa.

— Tu McCormack. Złapałem naszego podejrzanego. Właściwie to sam na mnie wpadł.

— Co ty opowiadasz!? — obruszył się detektyw. — Nie pozwól mu uciec!

— Szefie, ale… On się nigdzie nie wybiera, chyba że na drugą stronę.

— Co ty gadasz, Anturi?

McCormack milczał, patrząc na tragicznie połamane nogi wykrwawiającego się mężczyzny, którego właśnie niesiono do helikoptera.

— Anturi? — ponaglał go Zitori. — Co się dzieje?

— Potrzebuję wsparcia — podsumował McCormack, widząc krwawe ślady ciągnące się w stronę jordeńskiej dziczy. — Wysyłam współrzędne.

Mężczyzna zakończył połączenie, po czym odwrócił się w stronę zarośli.

Las miał być dla ludzi i Syndyro ostoją, w którym mogli obcować z naturą. Miejscem cichym, spokojnym, w którym mogliby odetchnąć, uciec od miejskiego zgiełku i problemów chociaż na chwilę. Tym razem jednak było inaczej.

Cokolwiek stało się w tym lesie… Było początkiem końca świata, który znał.

Część IZiarna Zmian

Why should I have to beg for what is rightfully mine?

While you sit back and wait for a comet to pass you by

And you hold out your hands,

in hopes that a future will fall right out of the sky

But you will only find dread,

as months turn to years fading out into hindsight

Now I watch as the world unwinds

And I bathe in the moonlight

Where do I go from here?

A roadmap of my passing prime

Full of holes, it erodes, with my soul, and I’m bleeding

I’ve been told that it’s all just prologue

The afterlife is waiting for me

But how do you know?

When my fate has been on hold for so long

I grow old, the window starts to close, and I can’t breathe…

Anup Sastry, Where I Belong

Rozdział 1

Ignazio Zitori oraz jego ekipa poszukiwawcza zjawili się na miejscu w przeciągu kwadransa. Anturi McCormack czekał na nich przy wejściu do jordeńskiego lasu od strony, której jeszcze nie zdążyli zbadać ze względu na panującą wcześniej ulewę. Deszcz nie zmył wszystkich śladów, a te doprowadziły ich do miejsca kaźni.

Zitori stanął na polanie, przyglądając się temu, co na niej zostało. Widok ten sprawił, że każdy z członków ekipy poszukiwawczej wytrzeszczył oczy w przerażeniu i niedowierzaniu. Niektórzy odwrócili głowy, inni ukryli twarze w dłoniach, nie chcąc zwrócić wcześniejszej kolacji. Nie każdemu jednak się udało, więc część osób znalazła się w krzakach.

McCormack stał na skraju polany, by po chwili odwrócić się do tych, którzy jako pierwsi postanowili do niego podejść. Anturi zwrócił uwagę na Crin Janotę. Jej mina świadczyła o tym, że była zbyt przerażona, by uciekać i jednocześnie zbyt zaskoczona, by cokolwiek powiedzieć. W przeciągu swojej krótkiej kariery detektywistycznej jako stażystka, a później współpracownica Zitoriego, to odkrycie było najbardziej brutalne i szokujące.

Na miejscu znajdowali się kobiety i mężczyźni, niegdyś pełni życia. Ich części ciał leżały porozrzucane po polanie. Męska noga, opleciona silnymi pnączami, była pierwszą rzeczą ujrzaną przez Anturiego wśród niewysokich traw. Dalej było już tylko gorzej. Bezwładne korpusy wbite na gałęzie drzew zwisały z nich jak nikomu niepotrzebne odpady. Gdzieniegdzie można było znaleźć rozerwane lniane szaty, niegdyś białe, teraz pokryte krwistymi plamami. Otwarte dłonie, w których wciąż spoczywały szamańskie medaliony, niechlubnie zdobiły drogę prowadzącą do głębokiej wyrwy w ziemi oraz leżącej tuż obok niej kobiecej głowy.

Zitori pochylił się nad nią wraz z technikami, którzy fotografowali miejsce. Głowa należała do kobiety w kwiecie wieku, prawdopodobnie dowódczyni sekty. Tylko tak Zitori mógł nazwać zgromadzenie, przyglądając się ich szatom i nietypowemu układowi ciał — przynajmniej tych, które wciąż składały się ze wszystkich elementów.

Dalsza część korpusu kobiety odrzucona była na bok, przynajmniej tak spekulował mężczyzna, sądząc po karnacji pozostałości ciała.

Sadownicy oraz towarzyszący im technicy kryminalni doliczyli się około czternastu ofiar. Nie to jednak zaskoczyło ich najbardziej.

Podeszli do wyrwy w ziemi, przy której odnaleziono głowę kobiety. Zitori i McCormack spojrzeli w dół. Wydawało się, że była to otchłań bez dna. Wszyscy zwrócili na nią uwagę. Początkowo mężczyźni założyli, że gdy w laboratorium doszło do eksplozji, grząska ziemia zapadła się, odkrywając przed przybyłymi sporej wielkości jamę, ale to wyjaśnienie nie było satysfakcjonujące.

Otchłań wyglądała na dziuplę, z której coś wylazło na zewnątrz…

Zitori pokręcił głową, wyrzucając z niej takie porównania. Tylko Janota mogłaby tak pomyśleć. W przeciwieństwie do niego i McCormacka, była posiadaczką Zielonych Dłoni, wierzyła więc w więcej rzeczy, które dla zwykłego człowieka mogły być tylko opowiastką na dobranoc.

A jednak to właśnie myśl o złu, które wydostało się z piekła na ziemię, pojawiło się w głowie detektywa.

— Szefie! — zawołał jeden z techników, zwracając się do Zitoriego. — Znaleźliśmy coś jeszcze.

Detektyw ruszył za jego głosem, przemieszczając się pomiędzy szczątkami ofiar razem z McCormackiem.

Prawie pół kilometra dalej odkryto zwłoki kolejnego mężczyzny. Jego ciało zostało mocno okaleczone. Pozbawiono go twarzy oraz jednej z kończyn. Sądząc po jego ubiorze, on również należał do grupy znalezionej w lesie Jordenu.

— To musiał być jeden z nich — podsumował Zitori, pocierając swoją kozią bródkę.

— Co szef o tym myśli? — spytał Anturi.

— Mord rytualny — uznał detektyw, podpierając głowę pięścią w zamyśleniu.

— Cóż… — zastanowił się McCormack. — Fakt, literatura niejednokrotnie podawała podobne przykłady, ale nigdy nie sądziłem, że zobaczę je na własne oczy. Ale dlaczego nasz podejrzany przeżył? Czemu nie mogliśmy znaleźć tych ludzi wcześniej? Czy to oni stoją za morderstwami rytualnymi na mieszkańcach Jordenu?

— Na odpowiedzi będziemy musieli poczekać — zauważył Zitori, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Póki co, nasz podejrzany wciąż jest nieprzytomny.

— Podejrzany? — wtrąciła Crin, która przedostała się przez zarośla. — Nie sądzi pan chyba, że on… Tych wszystkich ludzi…

Ignazio i Anturi wymienili się spojrzeniami, nic nie mówiąc.

— To niemożliwe — wydukała Janota, stając przed szczątkami kolejnego zmarłego mężczyzny. — Niemożliwe, by jeden człowiek był w stanie…

— Hipoteza samobójstwa rozszerzonego — wtrącił McCormack, wkładając ręce do kieszeni. — W sektach bardzo często do nich dochodzi.

— Ale dlaczego przeżył tylko nasz poszukiwany?

— Też się nad tym zastanawiam. Być może późniejsze przesłuchanie go coś nam da.

— Czyli… to koniec? Koniec z rytualnymi morderstwami w Jordenie?

Detektyw zastanowił się przez chwilę, po czym rzucił okiem na ciało odnalezionego denata.

— Na to wygląda.

Odwrócił się do McCormacka.

— Anturi, zabierz Crin do miasta. Ja zostanę z technikami i powęszę tu jeszcze chwilę.

— Tak jest, szefie — odparł mężczyzna. — Pozwolisz? — dodał i wyciągnął dłoń do Janoty. Skinęła głową, zgadzając się, a ten złapał ją za rękę, pomagając jej przejść przez błotnisty teren i zarośla.

Gdy Crin i Anturi zniknęli z pola widzenia Zitoriego, detektyw przyjrzał się znalezionemu wśród drzew denatowi raz jeszcze. Wyglądało na to, że metoda zabójstwa jego, jak i dwóch pozostałych mieszkańców Jordenu, była identyczna. Detektyw mógł więc założyć, że mordu dokonała jedna i ta sama osoba — prawdopodobnie jego podejrzany, obecnie znajdujący się w lecznicy więziennej.

Nie zmieniało to jednak faktu, że to ciało było w stanie rozległego rozkładu, a pozostałe szczątki… Cóż, osoby te były jeszcze żywe zaledwie kilka godzin temu.

Jeśli Zitori założyłby, że doszło do mordu rytualnego, musiałby wyjaśnić, jakim cudem ciała ofiar znalazły się na drzewach — i to kilka metrów nad ziemią. Czas śmierci, określony przez techników, był prawie taki sam dla wszystkich ofiar znalezionych na polanie jordeńskiego lasu. Co prawda, więcej Zitori mógł dowiedzieć się dopiero od patologa, jednak ta myśl już teraz nie dawała mu spokoju. Sądząc po znalezionych szczątkach, żadna z osób nie była na tyle silna, by rozerwać pozostałych na strzępy lub powiesić ich na drzewach. Zitori musiałby założyć, że ustalono kolejkę dążenia do śmierci, ale to nie miało dla niego żadnego sensu.

Czy ofiary wykorzystały swoje połączenie z florą, by dokonać zbiorowego mordu na sobie samych? Czy rośliny zbuntowały się przeciwko nim?

Gdyby Zitori zakładał, że mordercą jest jego podejrzany, musiałby wziąć pod uwagę jego połączenie z rośliną oraz siłę. Nie miał wątpliwości, że cudzoziemiec stał za śmiercią dwóch mieszkańców Jordenu oraz denata znalezionego w lesie, należącego do jego bractwa, jednakże… Jeśli faktycznie miałby to zrobić, dlaczego jego nogi były połamane od kolan w dół?

Detektyw miał wrażenie, że w tej historii wiele rzeczy się nie kleiło. Póki co, nie miał jasnej odpowiedzi na żadne postawione przez siebie pytanie. Znaleźli podejrzanego, znaleźli też sektę, ale… czy to było wszystko?

Mężczyzna okręcił się na pięcie i ruszył w stronę pozostałych Sadowników.

***

Przedstawiciel Rady Etyki Naukowej, Friedrich Wertfrei, poruszał się po głównej siedzibie BioLabu wraz z członkiem Rady Jordenu, Larsem Schrödingerem.

Mężczyznom towarzyszył trzydziestoletni współpracownik Leiriona Fehéra, Erik Freesie, wydelegowany do rozmowy przez zespół jako rzecznik prasowy BioLabu. Szedł do podziemnego laboratorium w milczeniu, plując sobie w brodę, że gdy Leirion był dręczony przez Sonnenblumena, on znajdował się poza Jordenem, próbując pozyskać części zapasowe do jednej z maszyn, i nie wiedział nawet, co się dzieje. Erik również otrzymał sygnał SOS, lecz gdy zjawił się na miejscu, było już za późno — BioLab stał w płomieniach.

Większość asystentów myślała, że Sonnenblumen skrywał tutaj tajemnice badawcze, rzekomo chronione prawem patentowym. Ludzie nie pytali o nie, ponieważ nie chcieli stracić posad w BioLabie. Jedyną osobą, która faktycznie interesowała się tą sprawą, był Leirion Fehér. Wciągnął w swoje rozważania również Erika Freesiego, a mężczyzna uwierzył mu — jak widać, nie bez powodu.

Pracownicy laboratorium widzieli w Leirionie cichego, pogodnego i inteligentnego naukowca. Posłusznie wykonywał polecenia Sonnenblumena i swoich zwierzchników, jednak — jak okazało się po wybuchu głównego generatora zasilającego podziemne laboratorium — nie wszystko było takie, jakim się wydawało.

Wysłani przez Radę Jordenu technicy dostali się do elektronicznych zapisów Sonnenblumena, jego prywatnego laptopa, a już na nim — do notatek mężczyzny. To, co ujrzeli, ogromnie ich zaskoczyło. Naukowiec od dawna pracował nad technologią klonowania Syndyro — z użyciem ich materiału genetycznego oraz materiału genetycznego roślin. Zamiarem Dymitra Sonnenblumena było powtórzenie eksperymentu Heinricha Sonnenblumena, który — zdaniem naukowców — doprowadził do rozpoczęcia Zielonej Zarazy.

Z relacji przebywających na terenie BioLabu laborantów wynikało, że naukowiec miał zamiar wykorzystać trzech młodych mieszkańców Jordenu — Liliana Fehéra, Abrina Ramiro oraz Crocusa Rejtélyesa do stworzenia ich idealnej kopii, organizmu wszechstronnie uzdolnionego, posiadającego zdolność rozszerzoną — władzę nad całością flory.

Chłopcy dostali się do BioLabu po to, by uwolnić Leiriona Fehéra, zamiast tego zostali zaprowadzeni do podziemnego laboratorium. Co działo się później, tego nie wiadomo — Sonnenblumen zagroził pracownikom, że jeśli pisną chociaż słowo, będą mieli problemy. Obowiązywała ich tajemnica zawodowa oraz podpisany z BioLabem kontrakt. Wszyscy laboranci bali się tego, co mógł im zrobić Sonnenblumen lub jego ochroniarze, dlatego siedzieli cicho jak myszy pod miotłą. Kamery też niczego im nie pokazały, zostały wyłączone na rozkaz Sonnenblumena.

Wszystko zmieniło się dopiero po wybuchu, który miał miejsce w podziemnym laboratorium. Zapoczątkował on serię mniejszych spięć w całym budynku, w końcu doprowadzając do pożaru. Płomienie wygoniły z placówki badawczej wszystkich pracowników, którzy uciekli w popłochu, nie oglądając się za siebie. Ich system przeciwpożarowy nie mógł poradzić sobie z substancjami palnymi, na które nie działała zwykła woda lecąca ze spryskiwaczy zamocowanych na sufitach budynku.

Laboranci woleli zbiec, chronić własne życia, a nie zastanawiać się nad ratowaniem dobytku BioLabu. Większość z nich wciąż była w szoku, nie pamiętali wielu swoich decyzji ani podjętych kroków, nie byli nawet pewni, czy zamknięci w podziemnym laboratorium zakładnicy Sonnenblumena przeżyli.

To było zrozumiałe dla wszystkich osób postronnych, łącznie z przedstawicielami Rady Etyki Naukowej i Rady Jordenu.

Mężczyźni weszli na teren podziemnego laboratorium, przyglądając się jego pozostałościom. Po podłodze walały się resztki niedopalonych probówek, nadpalonych sprzętów i szkła. To ostatnie stanowiło wcześniej element kapsuły, w której zamknięto „obiekty badawcze”. Poza resztkami laboratoryjnych odpadów, w pomieszczeniu znaleziono również szczątki ochroniarzy naukowca, a nawet — jak miały wykazać późniejsze analizy patologów — samego Sonnenblumena. Znaleziskami tymi zajęli się wytypowani przez Radę Jordenu technicy oraz Sadownicy, zbierający materiał dowodowy.

Uwagę mężczyzn przykuły również przegniłe lub nadpalone szczątki roślin, które brały swój początek w głównej kapsule — a przynajmniej tak podejrzewano, ponieważ to właśnie do niej prowadziły pozostałości pnączy. Czymkolwiek miał być eksperyment Sonnenblumena, okazał się tak samo nieudany jak eksperyment jego przodka sprzed ponad dwustu lat.

Friedrich Wertfrei spisywał wszystkie swoje spostrzeżenia na tablecie. Poprawił okrągłe okulary i odwrócił się do Larsa Schrödingera, a także Erika Freesiego.

— To mogła być kolejna tragedia. Macie jakieś wieści o Fehérze i tych trzech chłopcach?

— Znajdują się w szpitalu w Jordenie, pod stałą opieką lekarzy — powiedział Freesie, przeczesując dłonią swoje gęste blond włosy. — Ich stan jest stabilny.

— Mam nadzieję! — obruszył się Wertfrei. — To niewyobrażalne, że pod tym dachem dochodziło do takich nieetycznych ekscesów. Kto ma za to odpowiedzieć?

Spojrzał na Schrödingera. Mężczyzna natychmiast zaczął się bronić.

— Owszem, Rada Jordenu współpracuje z BioLabem, jednak dla dobra ogółu. Nie wiedzieliśmy o wszystkim, co planował Sonnenblumen. Proszę spojrzeć — wyjaśnił, pokazując swój BIO-identyfikator. — Żaden ze sprzętów posiadanych obecnie przez mieszkańców metropolii nie działa, co oznacza, że powstrzymano negatywny wpływ eksperymentu na mieszkańców, jeśli taki miałby mieć miejsce.

— Nie „powstrzymano”, zrobił to Leirion Fehér — poprawił go zirytowany Freesie, podkreślając tym samym, jak ważną postacią jest jego współpracownik.

— Właśnie — przyznał Wertfrei. — Przynajmniej tak wynika z ostatnich zapisów przedstawionych mi przez informatyków. Proszę nie kręcić, tylko mówić, jak było.

— To on wysłał sygnał ostrzegawczy do wszystkich BIO-identyfikatorów — zaczął wyjaśniać Freesie, zwracając się do mężczyzny. — Podejrzewam, że miał być to znak dla jego rodziny, jednak uwięziony w kapsule Leirion musiał zrobić coś, że doszło do rozszerzenia sygnału na pozostałe BI.

— Zastanawiające. Czy przeciętny pracownik potrafi dostać się do mechanizmu sterującego? Pan by to potrafił, panie Freesie?

Mężczyzna podrapał się po głowie w geście zamyślenia.

— Tak, ale ja jestem technikiem, takie wynalazki to mój konik. Tymczasem Leirion jest laborantem, ale od zawsze interesował się mechanizmem BIO-identyfikatorów. Po prostu go rozgryzł.

Wertfrei spojrzał na Schrödingera.

— Co Rada Jordenu ma zamiar zrobić z tym fantem? Może nadszedł czas, by BioLab był wreszcie podległy nam, zwykłym ludziom i Syndyro, a nie na odwrót? Chciałbym, żebyście, do cholery, wiedzieli, co dzieje się w waszej metropolii.

Przedstawiciel Rady westchnął ciężko, błagalnie unosząc wzrok ku górze.

— Pyta pan, czy zostanie wytypowany nowy zarządca BioLabu?

— Owszem, ale nie tylko. Myślę, panie Schrödinger, że pan wie, o co mi chodzi.

Freesie wpatrywał się raz w Schrödingera, raz w Wertfreia. Nie miał pojęcia, dlaczego mężczyźni nagle wymienili się spojrzeniami ani co się w nich ukrywało.

— Rozumiem — powiedział w końcu Schrödinger. — Skontaktuję się z pozostałymi członkami Rady i niezwłocznie przekażę panu naszą decyzję.

— Przepraszam — wtrącił Freesie, nieśmiało unosząc dwa palce niczym uczeń zgłaszający się na lekcji. — Co stanie się z BioLabem i jego pracownikami?

— Póki co, placówka wymaga natychmiastowego remontu, a nawet modernizacji — powiedział Wertfrei, przechodząc pomiędzy zniszczonymi rurami. — Nie wpuścimy tutaj nikogo, dopóki laboratorium nie wróci do stanu używalności.

— Postaramy się przyspieszyć proces wnioskowania o dotację, by doprowadzić do remontu w przeciągu miesiąca, maksymalnie dwóch — dodał Schrödinger. — W tym czasie każdy pracownik może liczyć na pomoc finansową z ramienia funduszu społecznego dla mieszkańców Jordenu.

W jasnofioletowych oczach Freesiego pojawił się błysk nadziei.

— Proszę wspomnieć o tym dziennikarzom — nalegał, wskazując palcem na czekających przed wejściem obywateli.

Schrödinger przełknął gulę, która znalazła się w jego gardle, i skinął głową. Trzej mężczyźni udali się na zewnątrz, by udzielić wywiadów i odpowiedzieć na nurtujące wszystkich pytania — a przynajmniej powiedzieć tyle, ile mogli. W najgorszych chwilach głos przejmował Freesie, pomagając pozostałej dwójce opanować ciekawski tłum. Schrödinger i Wertfrei dostrzegli w nim kogoś, kto mógłby stać się głosem ludu i zastanawiali się, czy powinni gdzieś to wykorzystać. Być może będą mieli okazję.

***

Leirion Fehér otworzył oczy, wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Znajdował się w niezwykle sterylnym, śnieżnobiałym pokoju należącym do szpitalnego oddziału BioLabu. Przekręcił głowę w lewo. Na szafce nocnej znajdowała się wiadomość od Erika Freesiego, który życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia.

Leirion usłyszał otwierające się drzwi. Stanęła w nich Liana.

— Kochanie, obudziłeś się wreszcie! — ucieszyła się kobieta, podchodząc do jego łóżka. Mężczyzna uśmiechnął się słabo, widząc ją. Gdy usiadła obok, pocałowała go w czoło na powitanie. Złapał ją za obie ręce, wpatrując się w jej oczy.

— Przepraszam, jeśli znów zamartwiałaś się z mojego powodu.

— Lei… Najważniejsze, że nic ci nie jest. Ani tobie, ani Lilianowi, ani pozostałym chłopcom.

Leirion wyglądał tak, jakby miał zamiar skoczyć na równe nogi.

— Chłopcy! — zawołał, podnosząc się, jednak Liana zatrzymała go na łóżku. — Co z nimi? Nic im nie jest? Matko Naturo, wszyscy…

— Spokojnie, kochany. Cała trójka również odpoczywa. Niedawno ich widziałam. Wszyscy śpią. Stracili sporo krwi, ale lekarzom udało się przywrócić ich funkcje życiowe. Mówili, że…

— Że co?

— Ciebie i chłopców na teren szpitala wniosły Zielone Mutanty.

— Zielone… Mutanty? — wydukał Leirion, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. — Gdzie są teraz?

— Cóż, to zabrzmi dziwnie, ale… Pełnią rolę ochroniarzy Abrina. Mają pieczę również nad Lilianem i Crocusem — wyjaśniła Liana, gładząc go po policzku. — Kochanie, nie wiem, co działo się w BioLabie, ale mam nadzieję, że…

— Błagam, powiedz, że masz jakieś informacje — przerwał jej mąż.

— Mam, ale lekarze nie pozwalają cię dodatkowo stresować.

— Liano, błagam, daj mi cokolwiek. Tablet, laptop… Chcę wiedzieć, czego nie byłem świadkiem.

Kobieta spojrzała na mężczyznę troskliwym wzrokiem. Wiedziała, że jej mąż nie ustąpi. Westchnęła lekko i wyciągnęła z torebki niewielki tablet, łącząc się ze szpitalną siecią. Podała sprzęt Leirionowi, a ten zaczął poszukiwać informacji.

Na jednym z serwisów informacyjnych trafił na wywiad przeprowadzony z przedstawicielem Rady Jordenu oraz Rady Etyki Naukowej. Było to nagranie sprzed kilku godzin, na którym dwaj mężczyźni oraz towarzyszący im Erik Freesie odpowiadali na pytania zadawane przez dziennikarzy.

Z wywiadu Leirion dowiedział się o planach obu Rad oraz przyszłości BioLabu. Stali przez wyborem nowego zwierzchnika głównego laboratorium Jordenu oraz tym, co miało się stać z placówką badawczą. Friedrich Wertfrei obiecywał wzmożone kontrole Rady Etyki Naukowej, by w BioLabie nie dochodziło do samowolki i niebezpiecznych, nieetycznych procederów. Nie pociągnął tego tematu dalej, ale Leirion był przekonany, że działania Dymitra Sonnenblumena albo zostaną ujawnione przez dziennikarzy śledczych, albo zamiecione pod dywan — chociaż to drugie rozwiązanie wydawało się niemal bajkowe w obliczu ostatnich wydarzeń.

Lars Schrödinger zapowiedział pomoc dla wszystkich laborantów, w szczególności tych, którzy najbardziej ucierpieli w tym nieszczęśliwym wypadku. Fehér mógł być pewien, że zarówno Wertfrei, jak i Schrödinger rozmawiali o nim. Póki co, obaj mężczyźni starali się trzymać publikę na dystans. Ciekawe, jak długo będą w stanie to robić. Prędzej czy później prawda i tak wyjdzie na jaw.

Leirion oddał tablet Lianie i znów położył się na poduszce, wbijając wzrok w sufit.

Pamiętał, jak razem z Abrinem rozmawiali o zniszczeniu systemu od środka. Czy w ostatnich godzinach doszło do jego implozji? Zły system zapadł się w sobie. Nie mieli już z czym walczyć. BioLab padł. Teraz ani Ogrodnicy, ani Truciciele, ani zwykli ludzie nie posiadali dostępu do BIO-identyfikatorów.

Leirion zamyślił się na chwilę.

W rzeczywistości walka o równość, jakiej chciał Abrin, jeszcze się nie zakończyła. Ogrodnicy wciąż patrzyli na Trucicieli nieprzychylnym okiem i vice versa. Bez BIO-identyfikatorów byli bezbronni wobec natury, jeśli dotychczas polegali tylko na technologii. Minie trochę czasu, zanim uda się przywrócić BioLab do stanu dawnej świetności, a wraz z nią każdego sprzętu, jaki był z laboratorium powiązany.

Może właśnie to mogłoby być misją dla młodego Ramiro? Jeśli mógłby zostać łącznikiem pomiędzy jednym światem a drugim, a w końcu znał oba, byłby w stanie przemówić obu grupom do rozsądku. Ciekawe, czy Rada Jordenu weźmie to pod uwagę.

— … nie uważasz, kochanie?

Leirion odwrócił głowę, zerkając na Lianę, która wyrwała go z zamyślenia.

— Co mówiłaś?

— Mówiłam, że powinieneś odpocząć od ciągłego myślenia — powiedziała kobieta, kładąc mu dłoń na głowie. — Całe szczęście, twoja gorączka minęła, ale jeśli nadal będziesz się tak nadwyrężał, wróci.

— Ech, nie mam czasu na chorowanie, tyle pracy…

— Jakiej pracy? — zaśmiała się Liana. — Na razie nie wrócisz do laboratorium. Masz przynajmniej tygodniowy areszt domowy.

— Areszt domowy!?

Kobieta skinęła głową, mierząc go niepokojącym wzrokiem.

— Dotyczy to was wszystkich. Ciebie, Liliana, Crocusa… Abrina pewnie też. Rozmawiałam już z ich najbliższymi. Jak możesz się domyślić, wszyscy jesteśmy wściekli.

— Chyba żartujesz.

Liana zaprzeczyła, wciąż wpatrując się w niego tak, jakby zbił antyczną wazę wartą co najmniej sto tysięcy euro.

— Cieszymy się, że żyjecie, ale to nie znaczy, że wszystko jest w porządku — podsumowała kobieta, wstając z krzesła. — Odpoczywaj, Leirionie. Przyjdę do ciebie po pracy.

— Pracy?

— Owszem, kochanie. Zamienimy się. Skoro przez dłuższy czas będziesz siedział na tyłku, bo w końcu masz areszt domowy, to sam zajmiesz się domem — wyjaśniła kobieta, całując go na pożegnanie. — Ja postanowiłam zacząć pracę w sklepie ogrodniczym. Będę dbać o sadzonki. Buziaczki!

Mówiąc to, Liana pomachała mu i zamknęła za sobą drzwi, zostawiając go samego w szpitalnym pomieszczeniu.

Leirion wpatrywał się w zamknięte drzwi bez słowa.

Areszt domowy? Liana postanowiła zacząć pracę w sklepie ogrodniczym?

Ile wydarzyło się przez ostatnie kilka godzin, gdy był nieprzytomny?

Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem i podniósł się powoli, siadając na łóżku. Chwycił za kroplówkę znajdującą na metalowym wieszaku, do którego go podpięto i po kilkunastu sekundach stanął na nogi. Drżały, niepewne kolejnych kroków, jednak Leirion nie dawał za wygraną, wciąż idąc naprzód. Narzucił na siebie szlafrok, który wisiał na wieszaku przy drzwiach, i wyszedł z pomieszczenia, chcąc dowiedzieć się wszystkiego na własną rękę.

***

Lilian, Crocus i Abrin znajdowali się w jednej sali. Pilnowało jej dwóch Zielonych Mutantów, których Ramiro wybrał z grona posłusznych mu istot. Pozostałe kreatury zostały przez niego odesłane na teren BioLabu oraz Jordenu, miały pomagać Sadownikom w monitorowaniu okolic.

O dziwo, były na tyle inteligentne, że wykonywały polecenia jak normalni Syndyro lub ludzie. Nie buntowały się, lecz słuchały swojego przełożonego — w tej chwili ich jedynym szefem, ku zdziwieniu wszystkich, był Abrin. Sam chłopak do tej pory nie miał pojęcia, czemu Zielone Mutanty, powstałe w podziemnym laboratorium BioLabu, chciały go słuchać. Nie miał jednak zamiaru marnować tej szansy.

Lilian i Crocus wciąż spali, gdy ich zmartwione rodziny znalazły się w szpitalnej sali. Abrin zastanawiał się, czy ich zmęczenie wynikało z faktu, że obaj byli Ogrodnikami, czy po prostu przeżyli traumę i ich organizm musiał odreagować. Większość laboratoryjnych widoków nie była dla Abrina straszna, stanowiła tylko część nieprzyjemnego wspomnienia z jego własnej przeszłości. Wiedział, czym są nieetyczne eksperymenty, przemoc domowa, nienawiść. Lilian i Crocus nie doświadczyli ich w aż tak rozległym stopniu — przynajmniej do czasu spotkania Sonnenblumena.

Poza tym, Abrin podejrzewał coś jeszcze. Lilian i Crocus byli od niego o wiele słabsi nie tylko pod względem psychicznym, ale też fizycznym. Pełnia ich Zielonych Dłoni została przez Sonnenblumena skradziona od razu. Jego chronić mogła jeszcze ta nieszczęsna bransoleta. Co prawda, to tylko przypuszczenie, jednak Abrin nie miał pomysłu na nic innego. Być może przez to, że był starszy i bardziej doświadczony przez życie, a dodatkowo przez długi czas żył z Trucicielami, miał jakąś przewagę nad pozostałą dwójką.

Ani Liana Fehér, ani Barb i Henek Rejtélyes nie mogli porozmawiać ze swoimi dziećmi. Abrin, również chcąc uniknąć wszelkich pytań, udawał, że śpi. Dzięki temu słyszał większość rozmów dwóch zmartwionych rodzin. Wiedział, co się z tym wiązało i tego najbardziej się obawiał — złości, smutku, strachu.

Nie zdziwiło go więc, że gdy w sali pojawiła się kolejna osoba, nie wpadła mu w ramiona, ciesząc się, że nic mu nie jest.

Abrin przestał udawać śpiącego, gdy Lavender stanął przy jego łóżku. W jego spojrzeniu malował się żal. Dotychczas radosne oczy chłopaka były teraz przeszklone i zaczerwienione, jakby płakał co najmniej kilka godzin.

— Obiecałeś… — szepnął, opierając się o metalową ramę łóżka. — Obiecałeś, że już nigdy tego nie zrobisz, że nie narazisz się bez potrzeby. Nie powinieneś był tego mówić, jeśli wiedziałeś, że nic z tego nie wyjdzie.

Abrin wpatrywał się w niego bez słowa. Nie miał pojęcia, co mu odpowiedzieć. Z jednej strony był zły, że w ogóle to usłyszał. Z drugiej… Bolało go to, że jego ukochany miał rację.

— Tulipa powiedziała mi o tym, co się stało — ciągnął Bénin łamiącym się głosem. — Kamery w jej aucie wszystko zarejestrowały. Wjechałeś nim najpierw w bramę, a później w szklaną ścianę budynku. Czy przez chwilę pomyślałeś o swoich pasażerach? O tobie nie wspomnę, bo ty w ogóle o sobie nie myślisz.

— Nie mieliśmy czasu, Lav — zdenerwował się Abrin. Próbował mówić szeptem, by nie obudzić Liliana i Crocusa, ale było to bardzo utrudnione. — Widziałeś, co stało się później? Sonnenblumen nas szantażował. Zabrał nas do podziemi. Torturował Fehéra, bo jak inaczej miałbym to nazwać. Zresztą, nie tylko jego. To cud, że wciąż możesz ze mną rozmawiać.

Lavender wpatrywał się w niego, rozważając te słowa w kompletnej ciszy.

— Co jest dla ciebie ważniejsze? — spytał w końcu Ramiro. — Życie innych czy własne dobre samopoczucie?

Bénin, słysząc to, otworzył usta w geście zdziwienia.

— Czy ty sugerujesz, że martwiłem się nie o was, a o to, co sam czuję?

— Czemu odpowiadasz pytaniem na pytanie? Ja wcale nie…

— Abby, przestań — przerwał mu chłopak. — Ty nie walczysz o innych, tylko o jakieś chore idee.

— Co…?

— Wydaje ci się, że staniesz się głosem Trucicieli w społeczeństwie Ogrodników? — syknął Lavender, zaciskając dłonie na metalowej poręczy łóżka. — Za kogo ty się masz, za bohatera? Myślisz, że naprawisz ten cały syf, który narastał w społeczeństwie Syndyro przez ponad dwa stulecia?

— Ja…

— Mam dla ciebie ważną wiadomość: nie zrobisz tego sam — ciągnął Bénin, nie pozwalając mu dojść do słowa. — Mam wątpliwości, czy w ogóle do tego dojdzie. Prędzej zginiesz niż to się stanie. Zanim zaprzeczysz, odpowiedz mi, ile razy byłeś bliski śmierci? Ile razy, odkąd się znamy, prawie zginąłeś?

— Lav, naprawdę…

— Straszny z ciebie masochista, Abrinie Ramiro — uciął Lavender, odsuwając się od łóżka. — Nie będę się jednak łudził. Czegokolwiek bym ci nie powiedział, ty i tak mnie nie posłuchasz. Ostatnimi czasy zachowujesz się tak, jakbyś w ogóle nie przejmował się tym, co mówię i czuję.

Abrin milczał. Wpatrywał się w zgięte palce swoich dłoni, spoczywających na kołdrze.

— Nie jestem w stanie tak funkcjonować. Cieszę się, że nic ci nie jest, ale uważam, że… — Bénin zamilkł nagle, jakby rozważał to, co miał na myśli. — Musimy od siebie odpocząć.

Abrin podniósł głowę i spojrzał chłopakowi w lawendowe oczy. W pomieszczeniu zapanowała cisza, którą przerywało tylko pikanie elektronicznych sprzętów, do których podłączono pacjentów.

Bénin w ciszy podszedł do drzwi. Miał powiedzieć coś jeszcze, ale tylko pokręcił głową w geście rezygnacji. Złapał za klamkę, po czym wyszedł z pokoju.

Ramiro wpatrywał się w zamknięte drzwi, czując w sobie ogromną bezradność. Zgrzytnął zębami i uderzył pięściami w łóżko, po chwili chowając twarz w dłoniach.

Lavender był na niego wściekły i to bolało go najbardziej. Znów nie dotrzymał danego słowa. Miał na siebie uważać. Jeśli nie był w stanie tego zrobić, dlaczego w ogóle obiecywał cokolwiek?

Nie miał siły ruszyć się z łóżka, by biec za Lavenderem, chociaż bardzo tego chciał. Wszystko, co chłopak powiedział, zraniło go. Czuł, jak jego przełyk ściskał się, a on sam nie mógł tego zatrzymać, dlatego nie odezwał się ani słowem.

Straszny z ciebie masochista, Abrinie Ramiro.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wielką krzywdę wyrządził nie tylko ukochanemu, ale też przyjaciołom. Gdyby przez chwilę nie myślał impulsywnie, nie wjechałby autem Tulipy do BioLabu. Nie skazałby Liliana i Crocusa na cierpienie ani pobyt w szpitalu. Co więcej, Lavender nie byłby przez niego smutny.

Nie był bohaterem, bo bohaterowie nie skazywali innych na cierpienie, lecz ratowali ich z opałów. Był jedynie obrzydliwym Trucicielem. Czym innym mógłby być, niszcząc życia pozostałych Syndyro własnymi decyzjami?

Może lepiej byłoby, gdyby jednak nie przeżył.

Przełknął ślinę, czując ból gardła z powodu wstrzymywanych łez. Nie minęło wiele czasu, aż jego oczy w końcu się poddały, a na pościeli zaczęły się pojawiać słone krople.

***

Lavender wciąż stał pod drzwiami sali, w której leżał jego chłopak, w ciszy zastanawiając się nad tym, co powiedział.

Zachował się jak okropny egoista. Wiedział jednak, że nie zostawi ukochanego samemu sobie. Chciał tylko, by Abrin zrozumiał, co mogło się wydarzyć przez jego przekorność. Wydawało się, że wciąż był tego nieświadomy. Jak długo jeszcze będzie trwało to pasmo cierpień, jakie na siebie nakładał? Lavender uważał, że właśnie te działania zakrawały o masochizm. Owszem, być może Abrin chciał ocalić swojego kuratora, chciał pomóc ojcu swojego przyjaciela, chciał ocalić innych…

Ale co z nim samym? Matka, która w samolocie nie założy maski tlenowej najpierw sobie, lecz dziecku, straci zarówno życie swoje, jak i swojej pociechy. Wydawało się, że Abrin kompletnie tego nie rozumiał.

Chciał ratować innych, ale kto uratuje jego, gdy będzie tego potrzebował?

— Lavender?

Odwrócił się, widząc Leiriona Fehéra. Mężczyzna stał dwa metry za nim, trzymając się kroplówki pchanej na specjalnym wieszaku na kółkach.

— Lilian i Crocus jeszcze się nie obudzili, ale ich stan jest stabilny — zaczął Lavender, podchodząc do niego. — Panu też nic nie jest. To dobrze.

— Mnie nie, ale czy ty właśnie pokłóciłeś się z Abrinem?

— C-co? Skąd pan… Jak?

— Masz minę taką samą, jak moja żona, gdy mnie zgani, a później doświadcza wyrzutów sumienia i zastanawia się, czy nie popełniła błędu, ale tego nie przyzna, bo jest zbyt dumna i jednocześnie zbyt zraniona — wyjaśnił Leirion, mówiąc to wszystko na jednym oddechu.

Lavender uśmiechnął się słabo.

Leirion usiadł na krześle w korytarzu, niedaleko sali, w której leżeli jego syn i jego dwaj przyjaciele. Poklepał drugie krzesło dłonią, zachęcając Bénina, by ten usiadł obok niego.

— Co jest, młody?

— Jestem wściekły, że wszystkich was to spotkało, że wylądowaliście w szpitalu. Prawie was straciliśmy. Pana, Liliana, Crocusa i…

— I twojego chłopaka — dokończył za niego Leirion, poprawiając okulary. — Niech zgadnę. Kochasz go, ale jednocześnie się na niego gniewasz. Powiedział ci, że to więcej się nie powtórzy, ale złamał dane słowo?

Lavender spojrzał na niego z przerażeniem.

— Nie, nie słyszałem waszej rozmowy — obronił się mężczyzna, unosząc dłonie. — Po prostu jestem do niego podobny. Zresztą, nie tylko ja. Ja i Lily też obiecaliśmy Lianie, że będziemy na siebie uważać. Nie udało się. Znaczy udało, obaj żyjemy, ale konsekwencje naszych decyzji trochę się za nami pociągną. Przynajmniej, dopóki moja żona nie przestanie się gniewać. Trochę to potrwa.

Chłopak wpatrywał się w mężczyznę bez słowa. Po chwili odetchnął głęboko, jakby coś ciężkiego spoczywało na jego barkach i powoli się od tego uwalniał.

— Rozumiem pana żonę, bo ja również nie umiem się nie gniewać. Nie chodzi o złożone obietnice. Jestem wściekły na siebie, że niczego nie mogłem zrobić.

— Chyba nikt nie nadąża za Abrinem, nawet profesor Shida — pocieszył go Fehér, uśmiechając się kącikiem ust. — Ten chłopak jest…

— Wyjątkowy — powiedzieli w tym samym momencie.

Spojrzeli po sobie, śmiejąc się cicho.

— Wiesz, czasem gniew nie jest oznaką złości, a odczuwanej bezsilności — powiedział Leirion, kładąc Lavenderowi dłoń na ramieniu. — Jeśli nie możemy ochronić tych, których kochamy, jesteśmy wściekli na siebie, przy okazji przelewając tę złość na nich. Często niepotrzebnie albo nieświadomie.

— Coś pan sugeruje?

— Cóż, jesteś dość wrażliwym Syndyronem — wyjaśnił mężczyzna, uśmiechając się do niego. — Abrin też, ale ta wrażliwość przez lata była ściśnięta w jego wnętrzu. Jeśli miałbym wyznaczyć czas, w którym wyszła z ukrycia, to właśnie wtedy, gdy poznał ciebie.

Wyobraź sobie taki scenariusz: przez całe życie myślisz, że panujesz nad sobą i nagle poznajesz kogoś, kto czyta z ciebie jak z otwartej księgi, zna twoje emocje, poznaje twoje sekrety i słabości. Dostaje się do twojego wnętrza, ale ty nie uważasz, że to coś złego. Pozwalasz mu na to, bo mu ufasz, jednocześnie stajesz się wrażliwszy, podatny na zranienie, ale to dobrze. Dzięki temu uczysz się samego siebie, wyznaczasz nowe granice. Tylko minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaisz.

— Jakbym słyszał historię życia Abrina — westchnął smutno Lavender.

Leirion skinął głową, potwierdzając jego przypuszczenie.

On również, zanim poznał Lianę, był zamkniętym w sobie mężczyzną. Myślał, że trzyma swoje emocje w ryzach, że żadna jego skaza nigdy nie wyjdzie na jaw. Liana otwarła księgę jego uczuć i przekartkowała wszystkie jej strony.

Podobnie było z Abrinem, który na swojej drodze życia spotkał Lavendera.

— Wszyscy popełniamy błędy — kontynuował Leirion, wracając do tematu. — Jemu nie udało się dotrzymać słowa. Ty powiedziałeś mu, co czujesz i myślisz. Abrin sobie z tym poradzi, ale musisz dać mu trochę czasu. Bądź przy nim, ale jednocześnie pozwól mu się w spokoju wyleczyć. Nie mówię tylko o ranach cielesnych.

— Chyba rozumiem, o co panu chodzi — podsumował Bénin, poprawiając swój szalik. — Śmieszne, pracuje pan jako laborant, ale czasem mówi pan jak psycholog.

— Może minąłem się z powołaniem? — zastanowił się Fehér, uśmiechając się.

— Dziękuję — powiedział Lavender, wstając z krzesła. — Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

— Trzymaj się, chłopcze. Wiem, że teoretycznie nie jestem już kuratorem Abrina, bo laboratorium jest w rozsypce, ale…

— Myślę, że jest pan dla niego kimś więcej niż tylko kuratorem.

Leirion spojrzał na niego ze zdziwieniem. Na twarzy Lavendera pojawił się rumieniec, tak jakby chłopak powiedział coś, czego nie powinien.

— Co masz na myśli? — ponaglił go Fehér.

— No bo… — ciągnął Lavender, drapiąc się z tyłu głowy. — Widzę, jak Abrin pana traktuje. Nie miał dobrych wspomnień związanych z BioLabem, ale dzięki pańskiemu wsparciu to się zmieniło. Abby chce wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności by pomagać innym, bo pokazał mu pan, że tak można. Inaczej nawet nie myślałby o pracy z profesorem Shidą, a co dopiero w BioLabie. Pewnie nigdy się do tego nie przyzna, ale… On naprawdę traktuje pana jak ojca. Tylko proszę nie mówić, że się wygadałem!

Leirion, słysząc to, uśmiechnął się kącikiem ust. Odkąd poznał Abrina, nie chciał, by chłopak znajdował się w cieniu ojca tyrana, Jequiego. Jeśli w jakikolwiek sposób przyczynił się do tego, że życie młodego Ramiro stało się chociaż odrobinę lepsze, mógł być z siebie dumny. Od dawna czuł się tak, jakby zyskał kolejnego członka rodziny — nawet jeśli miał zachować tę myśl tylko dla siebie.

— Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś — odparł w końcu Fehér, zwracając się do Lavendera.

— To ja dziękuję. Proszę pamiętać, że jest pan mile widziany na Lawendowych Polach. Zawsze.

Leirion ścisnął jego dłoń w przyjacielskim geście. Pomachał mu, gdy Lavender wychodził z budynku szpitala.

Mężczyzna oparł plecy o krzesło, wpatrując się w ścianę przed sobą. Uśmiechnął się na myśl o wspomnieniach z przeszłości, dodając do nich nowe cegiełki.

Rodzina miała wiele definicji. Mężczyzna wiedział, że chciał dbać o wszystkich, którzy są dla niego ważni — nawet, jeśli nie był z nimi związany więzami krwi.

Podniósł się z krzesła, widząc idącą w jego stronę pielęgniarkę.

— Panie Fehér, miał pan nie wychodzić z pokoju, tylko odpoczywać!

— Ale ja tylko chciałem…

— Żadne „ale” — ponagliła go kobieta, lekko popychając go w stronę drugiego korytarza. — Zobaczy się pan z synem, gdy ten się wybudzi. Do sali, ale już.

Leirion posłusznie ruszył do własnego pokoju, jednak w drodze zatrzymał go znajomy głos.

— Tato!

Mężczyzna odwrócił się, widząc stojącego w drzwiach Liliana.

— Lily! — zawołał, przemykając obok pielęgniarki.

— Ech, ci Fehérowie — westchnęła kobieta, dając mu spokój. — Wszyscy tacy sami.

Uśmiechnęła się lekko, widząc jak ojciec i syn znaleźli się w swoich ramionach. Postanowiła wrócić do obowiązków, zostawiając ich samych.

— Nic ci nie jest, tato! — ucieszył się Lilian, który wciąż był poowijany w bandaże. — Bałem się, że…

— Spokojnie, każdy z nas przeżył — odparł Leirion, przytulając go mocno.

Kątem oka spojrzał na dwóch Zielonych Mutantów, którzy przypominali mu Syndyro Pierwszej, Drugiej i Trzeciej Generacji razem wziętych. Niesamowite, że nie stanowili zagrożenia dla nikogo, co więcej — że mogli znajdować się w szpitalu. Niczego nie mówili i byli lekko ospali, mimo to, byli świadomi tego, co działo się wokół nich.

— Co z Abrinem? A Crocus?

— Chodź do nas, to zobaczysz — powiedział Lilian, ciągnąc go do sali, w której leżeli chłopcy.

Leirion wszedł do środka i usiadł na łóżku swojego syna razem z nim. Crocus uśmiechnął się do niego lekko, unosząc dłoń na powitanie. Abrin leżał odwrócony do nich plecami. Nie zareagował, więc najpewniej znów zasnął albo…

— Abrinie — rzucił Leirion. — Wiem, że nie śpisz.

Ramię chłopaka obruszyło się, jakby się wzdrygnął. Po dłuższej chwili milczenia przekręcił się w stronę pozostałych. Ukrył pod pierzyną prawie całą twarz, wystawał spod niej tylko czubek głowy.

— Dobrze, że nic panu nie jest — wydukał słabym głosem, wciąż kryjąc się pod pościelą.

— Rany, ale z ciebie dziecko — zaśmiał się Lilian, ściągając kołdrę z jego głowy.

— Hej! — zawołał Abrin, ale było już za późno.

Trójce zebranej w pokoju ukazała się jego szczupła twarz, zaczerwienione oczy i rozczochrane włosy.

— Nie patrzcie na mnie — mruknął, wyrywając Lilianowi kołdrę z dłoni.

— Masz jakiś kryzys? — rzucił Crocus, opierając plecy o wysoką poduszkę.

Abrin zerknął na niego z ukosa tak, jakby chciał go wypchnąć z łóżka.

— Chyba egzystencjalny — prychnął Lilian, zakładając ręce na piersi.

— A co ty możesz o tym wiedzieć!? — warknął Abrin, znów zakrywając głowę.

Crocus i Lilian wymienili się spojrzeniami, po czym wzruszyli ramionami.

— Abrinie… Jesteśmy twoimi dłużnikami — wtrącił Leirion, chcąc jakoś naprawić tę sytuację. — Liana coś mi wspomniała, ale nie powiedziała wszystkiego. Wiem, że Zielone Mutanty nas tutaj przyniosły.

— Tak, a Abrin wjechał autem pani Sylvestris w bramę, a później w budynek BioLabu! — zawołał Crocus, zaciskając pięści w geście ekscytacji.

— Co zrobił!? — przeraził się Leirion, łapiąc się za głowę.

— Teraz się cieszysz, a wcześniej zdążyłeś wyrecytować wszystkie znane ci modły! — zganił Crocusa Lilian, nie zwracając uwagi na zdezorientowanego ojca.

— Hej! Nie mówię, że to było bezpieczne albo że chciałbym to zrobić jeszcze raz. Po prostu to było coś nowego.

— Raczej nieodpowiedzialnego — wtrącił Abrin, włączając się do tej rozmowy, chociaż wciąż chował się pod kołdrą. — Nie powinienem was tak narażać.

— Ale wtedy za nic nie dostalibyśmy się do BioLabu! — zauważył Lilian, zeskakując z łóżka. Zwrócił się do ojca. — Tato, wiedziałem, że masz kłopoty. To była moja decyzja, żeby pojechać do BioLabu. Ja wciągnąłem w to chłopaków, to była nasza wspólna sprawa, nasz materiał genetyczny. Crocus mi towarzyszył, a Abrin prowadził.

— I to całkiem nieźle — dodał Crocus, zerkając na chłopaka z uśmiechem.

Abrin burknął jakieś hiszpańskie przekleństwo pod nosem, komentując nim całą tę sytuację.

— Cóż… To nie powinno mnie dziwić — powiedział cicho Leirion, gapiąc się w podłogę. — Gdybym wiedział, że tak zrobicie, nigdy…

— Rany, co jest z wami!? — obruszył się Lilian, mierząc wszystkim gniewnym wzrokiem. — Jesteśmy Ogrodnikami, czy nie? W życiu czasem trzeba podjąć ryzyko.

— Owszem, synu, ale takie? Przecież to, co przeżyliście…

— Nauczyło nas czegoś nowego. Tego, że potrafimy sobie ufać. I że razem jesteśmy silniejsi — dokończył za niego Lilian, buńczucznie zerkając na niego z góry.

Leirion pokręcił głową z niedowierzaniem. Wiedział, że Lilian mówił tak, by podnieść siebie i pozostałych chłopców na duchu. Minęło zaledwie kilka, może kilkanaście godzin, wciąż mógł żyć marzeniami dzięki oparom nadziei.

Wszystko, czego doświadczyli, na zawsze miało zapisać się w ich pamięci. Nie było to łatwe przeżycie, a traumatyczne. Kto wie, ile czasu minie, nim koszmary tego dnia przestaną ich męczyć. Leirion podejrzewał, że już zaczęły, chociaż nikt nie mówił o tym głośno. A może dopiero zaczną, gdy chłopcy ujrzą coś, co wyzwoli tę tykającą bombę grozy.

Póki co, mężczyzna musiał skupić się na tym, że cała trójka żyła. Jeśli w przyszłości chłopcy będą mierzyć się z koszmarnymi wspomnieniami, będzie przy nich. Jedynym, co mógł im teraz zaoferować, było swoiste katharsis.

— Chciałem was poprosić, żebyście opowiedzieli mi, co się wydarzyło po waszym przybyciu do BioLabu — powiedział w końcu Leirion, wygodnie rozsiadając się na łóżku. — Oczywiście zrozumiem, jeśli nie jesteście gotowi.

Crocus i Lilian spojrzeli po sobie. Odwrócili się do Abrina, który, zapewne czując na sobie ich wzrok, w końcu ściągnął z głowy kołdrę. Usiadł i zmrużył oczy.

— Na pewno chce pan to usłyszeć? — spytał, decydując się założyć okulary, by lepiej wszystko widzieć.

Leirion pokiwał głową, potwierdzając.

Lilian i Crocus również usiedli na swoich łóżkach, wpatrując się w Abrina jak słuchacze w prowadzącego zajęcia.

Były Truciciel westchnął ciężko, po czym zaczął opowiadać Leirionowi o wszystkim, co pamiętał. Luki w jego wspomnieniach były uzupełniane przez spostrzeżenia Liliana i Crocusa, którzy dokładali do historii kolejne cegiełki.

W ten sposób Fehér miał okazję dowiedzieć się, jak doszło do jego uwolnienia. Z każdym słowem chłopców był z nich coraz bardziej dumny. Owszem, miotały nim również przerażenie i smutek, ale teraz był już całkowicie pewien, że cokolwiek stanie na drodze tej trójki, nie będzie miało łatwo.

Jego syn miał rację. Razem byli silniejsi — a to stanowiło ich prawdziwy dar.

Rozdział 2

Kilka dni po wydarzeniach w BioLabie o wyczynach Sonnenblumena wiedziało już całe miasto. Ci, którzy mieli się dowiedzieć szczegółów, poznali je. Inni żyli w przekonaniu, że doszło do przegrzania reaktora i przeprowadzany w laboratorium eksperyment okazał się niewypałem. Rada Jordenu za wszelką cenę starała się ukryć przed mieszkańcami, że wśród nich przechadzał się psychopatyczny naukowiec chcący poświęcić życia Syndyro „w imię większego dobra” — ponieważ takie słowa odnaleziono na jego nagraniach.

Lars Schrödinger, który obiecał wśród blasków fleszy, że Rada Jordenu będzie się starała o szybki powrót laborantów do ich siedziby, chodził teraz z duszą na ramieniu. Musiał coś powiedzieć, by media mogły zająć się tematem innym niż wyczyny Sonnenblumena. Nie spodziewał się jednak noża przy gardle.

Wydawało się, że mieszkańcy stali się bardzo nieufni w stosunku zarówno do władz Jordenu, jak i wszystkich służb. Nie dało się jednak przywrócić stanu względnej normalności, gdy wszyscy patrzyli zarówno na Radę, jak i na BioLab, spod byka.

Schrödinger już od kilkunastu godzin myślał nad tym, co powinien zrobić. Przede wszystkim, musiał dogadać się z Leirionem Fehérem. Na szczęście Rada Jordenu miała dla niego propozycję, miał nadzieję, nie do odrzucenia.

To samo dotyczyło Abrina Ramiro. Posiadał władzę nad Zielonymi Mutantami, których do życia powołał sam Sonnenblumen. Członkowie Rady wciąż zastanawiali się nad rzeczywistą siłą drzemiącą w chłopaku i postanowili zrobić z niej użytek — oczywiście nie taki, o którym myślał zmarły naukowiec ani jego ojciec, Jequi.

Nie zapomnieli oczywiście o Lilianie Fehérze i Crocusie Rejtélyesie. Ci dwaj też byli silniejsi niż początkowo myślano. Aby to zbadać, Rada Jordenu wyznaczyła odpowiednią ekipę lekarzy, która miała zająć się ich zdrowiem psychicznym i fizycznym, jeśli zajdzie taka potrzeba.

A wszystko to w imię dobrych stosunków z mieszkańcami, inaczej Rada Jordenu nie utrzymałaby się przy władzy.

Mężczyzna skontaktował się z Friedrichem Wertfreiem, by przekazać mu decyzje Rady. Spotkały się one z ciepłym przyjęciem, a to dobrze wróżyło na przyszłość. Schrödinger nie mógł się doczekać, aż cała ta farsa się skończy. Wyszedł z gabinetu, powoli przechadzając się po budynku ratusza.

Jako że BIO-identyfikatory chwilowo nie działały, ponieważ uszkodzeniu uległ również główny serwer BioLabu, smartwatche zastąpiono smartfonami. Dokonano w ten sposób powrotu do przeszłości, ponieważ w dobie technologii BI większość mieszkańców traktowała swoje telefony komórkowe jako ostateczność.

Tym razem jednak, by bez problemu kontaktować się ze światem nie tylko Syndyro i ludzi, ale też roślin, musieli wyciągnąć je z szaf lub starych pudeł powrzucanych na strych. Informatycy BioLabu musieli jak najszybciej przywrócić działanie smartwatchów. Póki co, mieszkańcy mieli do dyspozycji dodatkową aplikację BioLabu na smartfony, na którą cały czas przesyłano gromadzone przez lata informacje.

Mężczyzna stanął przed ogromnym oknem, zza którego roztaczał się widok na centrum Jordenu.

Miał nadzieję, że dopóki laboratorium nie stanie na nogi, nie dojdzie do większej ilości ekscesów, chociaż nie mógł być tego pewien. Musiał brać pod uwagę informację otrzymaną od zaufanych Sadowników.

Detektyw Zitori oraz jego ekipa poszukiwawcza odnaleźli w jordeńskim lesie zmasakrowane ciała Syndyro, którzy prawdopodobnie stanowili główny trzon morderczej sekty. Jej nazwa nie była Schrödingerowi znana, podobnie jak Zitoriemu i pozostałym Sadownikom. Swoje istnienie bractwo trzymało w ścisłej tajemnicy, zatem opinia publiczna nie miała o nich pojęcia. To miało się wkrótce zmienić, ponieważ do więziennego szpitala trafił jedyny ocalały przedstawiciel sekty.

Co z tego wyniknie, Schrödinger i pozostali członkowie Rady Jordenu mieli dowiedzieć się już niedługo.

***

Na najwyższym piętrze placówki leczniczej Jordenu, która należała do Hodowli, znajdowali się aresztanci niebezpieczni dla otoczenia. Szpital więzienny znajdował się na wyspie tak samo jak zakład karny, i był podobnie ściśle strzeżony. Zadecydowano, że ktoś tak niebezpieczny jak odnaleziony przez McCormacka zbieg, nie może znajdować się w szpitalu przeznaczonym dla mieszkańców.

Zitori całkowicie się z tym zgadzał, chociaż oznaczało to dla niego masę dodatkowych nieprzyjemności, papierologii i straty czasu.

Otrzymawszy informację o wybudzeniu się pacjenta, postanowił udać się na przesłuchanie.

Mężczyzna podejrzany o trzy morderstwa ze szczególnym okrucieństwem był pilnowany przez dwójkę strażników. Odebrano mu broń, znajdował się pod stałym nadzorem, a oficerowie zostali poinformowani o jego umiejętnościach, byli więc przygotowani na wszystko. Ponadto mężczyzna nie mógł się poruszać o własnych siłach. Obydwie jego nogi znalazły się w gipsie, a on sam leżał zamknięty w odizolowanej sali.

Zitori przedstawił strażnikom odznakę detektywa i został wpuszczony do środka.

Stał przy drzwiach, przyglądając się leżącemu w łóżku podejrzanemu. Mężczyzna, którego ciało znajdowało się w większości w bandażach lub gipsie, był niezwykle umięśniony. Zitori nie miał wątpliwości, że ktoś taki mógł być odpowiedzialny za przypisywane mu zbrodnie. Aby jednak postawić mu zarzuty we właściwy sposób, musiał z nim porozmawiać.

Usiadł na krześle naprzeciwko łóżka, wpatrując się w mężczyznę. Przedstawił się, po czym zdecydował się na dłuższą rozmowę.

— Zdradzisz mi swoje imię?

Mężczyzna odwrócił wzrok od ściany i przeniósł go na detektywa.

— Mam wiele imion — przyznał, nie spuszczając oczu z Zitoriego.

— Potrzebuję jakiegokolwiek, by móc zwracać się do ciebie z szacunkiem.

— Nie zasługuję na szacunek.

Zitori wypuścił powietrze z ust. Wiedział, że to będzie ciężka rozmowa.

— Posłuchaj… Ślady twojej działalności zostały odnalezione w jordeńskim lesie zarówno przeze mnie, jak i moich współpracowników. To należy do ciebie, prawda?

Zitori wyciągnął z kieszeni dowód w sprawie. Pióro nowozelandzkiego ptaka było opakowane w specjalną folię i zabezpieczone przez zniszczeniem.

Mężczyzna skinął głową, przyznając się do przypisywanej mu własności.

— Będę z tobą szczery — kontynuował detektyw, chowając pióro do torby. — Podejrzewam, że stoisz za śmiercią dwóch mieszkańców Jordenu oraz jednego z członków własnego bractwa. Wnoszę, że do niego należałeś, po posiadanym przez ciebie stroju oraz znakach szczególnych. Jeśli chodzi o denatów, sposób działania pozostał niezmienny tylko w tych trzech przypadkach. Mam jednak wątpliwości co do tego, co stało się w lesie…

— To nie ja ich zabiłem.

— W porządku. Jesteś w stanie powiedzieć mi, co się wydarzyło?

W oczach mężczyzny pojawiło się przerażenie, które było tak wielkie, że nawet Zitori je poczuł.

— Przywołaliśmy mściwe bóstwo natury. To ono zabiło moich braci i siostry.

— Bóstwo — mruknął Zitori, pocierając bródkę. — Bóstwo, powiadasz.

— Mówię prawdę! — obruszył się mężczyzna, podnosząc głos. — Nie zdajecie sobie sprawy, jak wielkie niebezpieczeństwo niesie ze sobą pojawienie się Widmowego Jelenia na ziemiach Jordenu. Ja również tego nie wiedziałem… Do momentu, aż na własne oczy ujrzałem jego moc.

— Widmowego Jelenia? — spytał detektyw, biorąc w dłoń elektroniczny długopis i tablet. — Opowiedz mi o tym.

Mężczyzna zaczął się trząść. Pokręcił głową, obejmując się ramionami. Wydawało się, że na samo wspomnienie bytu zwanego Widmowym Jeleniem jego ciało zaczęło wyrzucać z siebie strach, przerażenie i rozpacz, wszystko na raz.

— Opowiedz mi, co stało się z twoimi braćmi i siostrami — ponaglił go Zitori, ponieważ rozemocjonowany mężczyzna milczał od kilku minut.

Uspokoił się dopiero po czasie. Trzęsącym się głosem zaczął opowiadać Zitoriemu o wszystkim, co ujrzał tamtego dnia w jordeńskim lesie. Detektyw słuchał go z uwagą, chociaż większość jego zeznań wydawała się kompletnym bełkotem, może poza początkiem, gdzie podejrzany wreszcie postanowił zdradzić swoje imię.

Manaaki przybył do Europy po śmierci swojego najbliższego przyjaciela, Arohy. Pochodził z ziem Nowej Zelandii, tam dorastał i uczył się, jak przetrwać. Gdy Aroha odszedł, Najwyższa Kapłanka sekty zwącej się Prorokami Nowej Ziemi, przez lata pisząca listy do mężczyzny, postanowiła sprowadzić Manaakiego do Europy, a właściwie — do Jordenu.

Prorocy Nowej Ziemi nienawidzili zwykłych ludzi, uważali ich za szkodników. Stronili od technologii, uważali ją za najwyższe zło szkodzące każdemu Syndyro w prawdziwym kontakcie z naturą. Manaaki również jej nie ufał — dlatego tak trudno było go tu umieścić, pomyślał Zitori — postanowił więc dołączyć do bractwa zgromadzonego przez Najwyższą Kapłankę imieniem Maeve. Kobieta była dla Manaakiego niczym starsza siostra lub matka, a on wykonywał każdy jej rozkaz.

Prorocy Nowej Ziemi odnaleźli w jordeńskim lesie kapsułę, która pochodziła z czasów Heinricha Sonnenblumena. Były w niej materiały pozostawione przez naukowca, z których postanowili skorzystać, by przywołać wspomniane mściwe bóstwo natury, Widmowego Jelenia.

Manaaki, wykonując polecenia Maeve, miał znaleźć Syndyro czystej krwi i oddać ich w ofierze bóstwu. Na samą myśl o tym Zitori aż się skręcił, jednak niewzruszony tym Manaaki kontynuował swoją opowieść. Udało mu się odnaleźć dwóch mieszkańców Jordenu, których obserwował przez dłuższy czas, by ustalić, czy się nadają. Gdy podjął decyzję, przystąpił do działania.

W trakcie jego misji doszło jednak do komplikacji. Feirdhris, jeden ze starszych członków bractwa, przeciwstawił mu się i postanowił doprowadzić Sadowników do Manaakiego — co mu się udało, skoro Zitori posiadał pióro należące wcześniej do mężczyzny. Ten postanowił zemścić się na Feirdhrisie, pozbawiając go życia w imię bóstwa.

Nie był to jednak koniec, okazało się bowiem, że Najwyższa Kapłanka musiała zinterpretować pisma raz jeszcze, by dowiedzieć się czegoś ważnego. Prorocy potrzebowali Syndyro noszących w sobie Gen boga. Okazało się, że byli to trzej uczniowie Akademii Ogrodnictwa — Lilian Fehér, Abrin Ramiro i Crocus Rejtélyes.

— Gen boga? — przerwał Manaakiemu Zitori, ponieważ to było dla niego za wiele.

— Chodziło o Syndyro zmodyfikowanych genetycznie w laboratoriach BioLabu — wyjaśnił Manaaki.

Zitori złapał się za głowę, po to, by za chwilę usłyszeć, że złoczyńca zyskał fiolki z krwią, włamując się do BioLabu. Prorocy Nowej Ziemi w końcu mieli to, czego potrzebowali, by przywołać Widmowego Jelenia. Fiolki zostały wrzucone do ogniska, którego płomień wystrzelił w górę.

— Zaraz, zaraz — wtrącił detektyw, znów mu przerywając. — Masz na myśli wybuch na tyle duży, by mógł rozerwać ludzi na strzępy?

— Nie wybuch! — zaprzeczył Manaaki. — To był on! Upuścił na mnie ciężki pień, złamał mi obie nogi, po czym powiedział mi, że mam oznajmić światu o jego powrocie.

— Masz na to jakieś dowody?

— Mówiłem przecież, że wszyscy stronimy od waszej przeklętej elektroniki. Moje słowo powinno być wystarczającym dowodem.

— Ta sama przeklęta elektronika podtrzymuje cię teraz przy życiu — rzucił Zitori, przenosząc swój wzrok na znajdujący się przy nich sprzęt. — Jak wyglądało to „bóstwo”?

Manaaki, mimo przeżywanego strachu, wziął się w garść i zaczął opisywać wygląd Widmowego Jelenia. Po tym, co detektyw usłyszał, miał przed oczami kreaturę Pierwszej Generacji. Te stworzenia, pochodzące z początków Zielonej Zarazy, były czasem niezwykle mściwe. Możliwe, że krew Syndyro stanowiła dla nich swojego rodzaju przekąskę.

Nie zmieniało to faktu, że większość opowieści Manaakiego wydawała się detektywowi paplaniną obłąkanego człowieka, w szczególności wspomnienie Widmowego Jelenia. Czymkolwiek to coś było, mężczyzna okropnie się tego bał. Podobno właśnie to wyszło z podziemi i rozerwało wszystkich członków sekty na strzępy.

W tej historii nakładało się na siebie kilka spraw — to, co wydarzyło się w jordeńskim lesie i to, co miało miejsce w podziemnym laboratorium Sonnenblumena.

Gdy Zitori wziął te fakty pod uwagę, opowieść Manaakiego nagle stała się składna. Mężczyzna włamał się do BioLabu, by posłużyć się jakimiś notatkami sprzed wieków, które Najwyższa Kapłanka najwyraźniej opatrznie zrozumiała. Skradł fiolki z laboratorium, po czym postanowił przekazać je kobiecie.

Skąd pomysł, że w jego ręce wpadły fiolki z krwią, a nie jakieś łatwopalne substancje, których kontakt z ogniem doprowadził do wybuchu? Siła eksplozji mogła rozerwać wszystkich członków sekty na strzępy i sprawić, że na Manaakiego spadł jakiś pień. Co więcej, taki wybuch mógł też przyczynić się do powstania wyrwy w ziemi.

Widmowy Jeleń musiał być jakimś majakiem, prawdopodobnie skutkiem zażywania substancji psychoaktywnych przez członków sekty. Zitori mógł założyć, że rzekomy bóg był wymysłem przerażonego mężczyzny, który przez głupotę swoją i własnych pobratymców stracił wszystko, z czym był do tej pory związany.

— Dziękuję za współpracę, Manaaki — powiedział w końcu detektyw, wstając z krzesła.

— Co macie zamiar zrobić? — spytał mężczyzna, wpatrując się w Zitoriego. — Sami nie dacie mu rady. My nie mogliśmy… Ja również, przez to straciłem wszystkich.

— Zobaczymy. Jedno jest pewne, za swoje przewinienia, resztę życia spędzisz za kratkami. Póki co, zaufaj lekarzom. Nie chcemy cię uśmiercić, a utrzymać przy życiu. My nie jesteśmy „mściwymi bogami natury”.

Manaaki nic nie odpowiedział.

Zitori wyszedł z pokoju, a strażnicy na powrót go zamknęli.

Spotkanie z Manaakim zrodziło w głowie detektywa więcej pytań niż odpowiedzi. Mężczyzna nie poddawał się jednak. Uzyskał opis obszaru, w którym dotychczas znajdowała się sekta. Być może on i jego ekipa poszukiwawcza odnajdą tam wspomnianą przez podejrzanego kapsułę z notatkami Heinricha Sonnenblumena — o ile ta historia była prawdą, a nie opowieścią schizofrenika.

Zitori wyszedł z więziennego szpitala i udał się do oczekującej na niego łodzi. Wyciągnął z kieszeni swój telefon i postanowił skontaktować się z podwładnymi.

— McCormack? Posłuchaj, zbierz kilku ludzi, weźcie ze sobą Janotę. Musimy coś zbadać.

— W porządku, szefie. Był pan na przesłuchaniu podejrzanego?

— Owszem — odparł Zitori, gdy silnik łódki zaczął pracować. — Czeka nas trochę roboty. Za kwadrans chcę was mieć pod biurem. O wszystkim pogadamy na miejscu.

— Zrozumiałem. Bez odbioru.

McCormack rozłączył się, a Zitori schował telefon do kieszeni spodni.

Mściwy bóg natury… Nie, to było dla detektywa za dużo. Miał do czynienia z członkiem sekty, nic dziwnego, że Manaaki gadał od rzeczy. Mordował właśnie dla tego „bóstwa” a teraz był przekonany, że popełnił błąd — powtarzał to wiele razy w ciągu swojej opowieści. Nieświadomy skutków, bez zająknięcia wykonywał polecenia Najwyższej Kapłanki.

Tej samej kobiety, której głowę technicy znaleźli na polanie jordeńskiego lasu.

Jeśli słowo było dla Manaakiego wszystkim, czy to możliwe, że jego opowieść była prawdziwa?

Trudno było mu w to uwierzyć.

***

Na Leiriona, Liliana, Crocusa i Abrina czekały jeszcze ostateczne testy ich fizycznej i psychicznej sprawności, zanim szpital puścił ich do domu. Laborant przeszedł je jako pierwszy i wyszedł z zajmowanego przez siebie pokoju — wreszcie w codziennym stroju, a nie szlafroku i piżamie. Spokojnie czekał na swojego syna oraz jego przyjaciół, chociaż nie wiedział, jak długo to potrwa.

Siedział pod salą już pół godziny, gdy w korytarzu pojawili się Juniper Reinigung oraz Raizel Chuva.

— Dzień dobry, panie Fehér. Czy z Lily’m i chłopakami wszystko w porządku? — spytała dziewczyna, siadając obok mężczyzny.

Sposób, w jaki wypowiedziała imię jego syna, dało mu do myślenia, że Lilian może być jej obiektem zainteresowania.

Biedna Juniper, pomyślał Leirion. Lilian jest tak skoncentrowany na byciu Ogrodnikiem, że kompletnie nie zwraca uwagi na sygnały płynące z otoczenia.

— Tak, właśnie są poddawani ostatnim badaniom — odparł w końcu Fehér, uśmiechając się do niej. — Niedługo powinni wyjść.

— Rany, co za sytuacja — rzucił Raizel, drapiąc się z tyłu głowy. — Nigdy nie sądziłem, że BioLab może być aż tak skorumpowany.

— Nie cały BioLab, młody — poprawił go Leirion, wskazując na siebie kciukiem. — Nie oceniaj całości przez pryzmat jednostek.

— Nie miałem na myśli pana, pan jest w porządku. Przykro mi, że to się stało. Rodzice wspominali, że przeżył pan piekło.

— Mówili wam coś jeszcze? — spytał mężczyzna, zwracając się do Juniper i Raizela.

— Tylko tyle, że w BioLabie doszło do wybuchu, jakiegoś nieudanego eksperymentu, i że pan oraz chłopcy byliście wtedy w placówce — wyjaśniła Juniper, bawiąc się końcówkami swojego szalika.

— Rozumiem — podsumował Leirion, splatając dłonie na kolanie.

Domyślał się, że Rada Jordenu i Rada Etyki Naukowej będą chciały zamieść sprawę oszustw Sonnenblumena pod dywan. Nie mógł mieć im tego za złe. W gruncie rzeczy chodziło również o dobro pracowników. Jeśli mieszkańcy kompletnie stracą zaufanie do BioLabu, wszystko się posypie. Leirion nie mógł na to pozwolić, gdy naprawa uprzedzonego do wielu spraw społeczeństwa jeszcze nie dobiegła końca.

Odwrócił głowę, gdy usłyszał otwierające się drzwi gabinetu. Wyszedł z niego Crocus. Raizel, widząc go, uśmiechnął się słabo.

Po raz kolejny przekonał się, jak silny jest chłopak. Nie był już tym samym, bezbronnym Crocusem, którego znał przez całe życie. Zaczął nawet sądzić, że ten wcale go nie potrzebuje.

Te myśli szybko zostały przegonione przez samego Rejtélyesa, który podszedł do niego i przytulił go mocno, witając się z nim po długim czasie nieobecności.

— Wracaj do domu, Crocusie — ponaglił go Leirion. — Rodzice na pewno na ciebie czekają.

— Nie rodzice, tylko areszt domowy — zaśmiał się gorzko chłopak. — Po zajęciach mam wracać od razu do chaty.

— Więc ciebie też to spotkało — westchnął Fehér. — Myślisz, że będziesz witany jak bohater, a stajesz się wrogiem publicznym we własnej rodzinie. Złośliwość losu…

Juniper, słysząc to, zaczęła zastanawiać się nad kwestią, która od jakiegoś czasu chodziła jej po głowie.

Społeczeństwo zakładało, że Ogrodnicy będą je ratować. Ludzie i Syndyro przyzwyczaili się do faktu, że bezprawie Trucicieli i złoczyńców było zatrzymywane przez „bohaterów”, jakimi byli Ogrodnicy. Ale kto uratuje ich, gdy ci będą potrzebować pomocy? Zdaje się, że o tym już nikt nie myślał.

Społeczeństwo rozleniwiło się, bo wiedziało, że zawsze może liczyć na sumiennych wartowników. Nie myślało jednak o skutkach ich ciężkiej pracy, ich wycieńczeniu albo nawet wypaleniu zawodowym.

Juniper odsuwała swoje uczucia na bok, mimo, że chciała być blisko Liliana. Postanowiła, że stanie się wsparciem dla wszystkich, którzy będą jej potrzebować. Jeśli w tym gronie znajdzie się również Lilian, będzie szczęśliwa. Przyszli Ogrodnicy powinni wspierać się nawzajem.

Drzwi gabinetu otworzyły się, a na korytarzu znalazł się młody Fehér. Widząc Juniper i Raizela, uśmiechnął się szeroko.

— Stary! — zawołał Raizel, przytulając go mocno. Juniper żałowała, że sama nie miała na tyle odwagi.

Lilian poklepał Raizela po plecach, po czym odsunął się do niego i podszedł do koleżanki z klasy.

— Cześć, Lily — przywitała go dziewczyna, unosząc dłoń w przyjacielskim geście.

— Hej, Juni. Fajnie, że przyszłaś. Znaczy przyszliście — poprawił się, włączając w to również Chuvę.

Raizel uśmiechnął się tajemniczo, widząc to, po czym objął Crocusa w pasie.

— To co, spadamy? Twoi rodzice czekają na nas na parkingu.

— Zaraz, a Abrin?

— Jego badanie potrwa najdłużej — wyjaśnił Lilian. — Powiedział, żebyśmy na niego nie czekali.

— No dobrze. Widzimy się po weekendzie — podsumował Crocus, żegnając się z pozostałymi.

— Do zobaczenia! — zawołała Juniper, machając im na pożegnanie.

— My też musimy wracać — zauważył Leirion, zerkając na zegarek w smartfonie, którego zostawiła mu Liana. — Juniper, podwieźć cię do domu?

— Och, ja… — wydukała dziewczyna, uciekając wzrokiem przed Lilianem. — Nie mam daleko, przejdę się.

— Nie wymyślaj! — zawołał chłopak. — Tato, może Juniper wpadnie do nas na obiad?

— Tylko pod warunkiem, że pomożecie mi go zrobić. Dawno nie siedziałem w kuchni.

— Jasne! Co ty na to, Juni?

Juniper zaczęła podejrzewać, że po pobycie w laboratorium Lilian doznał porządnego wstrząsu mózgu, skoro tak naciskał na jej wizytę w swoim domu. Skinęła głową, zgadzając się. Nie zmieniało to faktu, że była w szoku, słysząc jego propozycję.

— Dobrze, zatem chodźmy — zarządził Leirion, prowadząc młodych do wyjścia ze szpitala.

Miał tylko nadzieję, że z Abrinem wszystko w porządku.

***

Abrin siedział w gabinecie lekarskim najdłużej ze wszystkich. Gdy w końcu odłączono go od aparatury, chłopak mógł rozprostować ręce i nogi. Jego organizm, chociaż poturbowany, dobrze sobie radził. To samo można było powiedzieć o psychice, która wcześniej doznała wielu przykrych sytuacji związanych z przeszłością chłopaka. Wydarzenia w BioLabie były jedynie kolejnymi cegiełkami, które kształtowały go jako istotę ludzką, a właściwie Syndyrona.

Czasem czuł się jak układanka, do której życie dorzucało następne puzzle, coraz bardziej ją komplikując. Nikt jednak nie powiedział mu, że egzystencja na tym świecie będzie łatwa. Zdarzały się chwile, że miał jej naprawdę dość. Życie było dla niego niezręcznym momentem między urodzinami a śmiercią. Wiele razy myślał o tym, by samemu je zakończyć.

Te myśli skończyły się, gdy znalazł coś, co naprawdę pokochał. Coś, a później kogoś. Teraz jedynie mógł myśleć nad tym, jak go nie stracić.

Wyszedł z gabinetu lekarskiego, narzucając na siebie cieplejszą kurtkę. Zanim Lavender powiedział, że powinni od siebie odpocząć, zostawił mu nieco drobiazgów. Traktował go jak dorosłego, co tu dużo mówić. Abrin nie spodziewał się żadnego specjalnego powitania po wyjściu ze szpitala, wcale na to nie zasłużył.