Dzieci Roślin. Lily and the Moon. Tom 1 - Evanna Shamrock - ebook

Dzieci Roślin. Lily and the Moon. Tom 1 ebook

Evanna Shamrock

5,0

Opis

XXIII wiek. W Europie Centralnej prężnie rozwija się metropolia Jorden, w której żyją Syndyro, osobnicy mający w sobie gen zarówno ludzki, jak i roślinny. Wśród nich dorasta Lilian Fehér. Marzeniem chłopca jest zostać Ogrodnikiem i chronić miasto przed złoczyńcami, Trucicielami. Nie posiadając daru Zielonych Dłoni, Lilian trenuje z ojcem, pracownikiem laboratorium o nazwie BioLab. Wydarzenia, do których pewnej nocy dochodzi w placówce, zmieniają życie chłopca na zawsze…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 653

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
vaconafa

Nie oderwiesz się od lektury

Genialny pomysł na kreacje świata i połączenie ludzi i roślin! Świetna opowieść i niezwykle pouczająca!
10

Popularność




Evanna Shamrock

Dzieci Roślin. Lily and the Moon. Tom 1

RedaktorAgnieszka Wiatrowska

KorektorJulia Łysakowska

IlustratorEvanna Shamrock

Projektant okładkiEvanna Shamrock

© Evanna Shamrock, 2022

© Evanna Shamrock, ilustracje, 2022

© Evanna Shamrock, projekt okładki, 2022

XXIII wiek. W Europie Centralnej prężnie rozwija się metropolia Jorden, w której żyją Syndyro, osobnicy mający w sobie gen zarówno ludzki, jak i roślinny. Wśród nich dorasta Lilian Fehér. Marzeniem chłopca jest zostać Ogrodnikiem i chronić miasto przed złoczyńcami, Trucicielami. Nie posiadając daru Zielonych Dłoni, Lilian trenuje z ojcem, pracownikiem laboratorium o nazwie BioLab. Wydarzenia, do których pewnej nocy dochodzi w placówce, zmieniają życie chłopca na zawsze…

ISBN 978-83-8273-441-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

I hope

In some way they may understand

Green grass and blue skies

A sunset tapestry of mother nature

Bestowed with fragments from the heart of man

Without a language only emotion translates

Say hello to the dreamers of planet earth

Imparting all that we know

In hopes it will show

Everything we’re made of

We implore you to measure our planet’s worth

A chance to look at ourselves

If life somewhere else isn’t just a fable

This is who we really are

Manifested as

A work of art

Our translation of what

It means to be alive

So do you feel as we have?

Will you hear the story

Of us?

Anup Sastry, Story of Us

PrologZ rośliny powstałeś, w roślinę się obrócisz

Fanatycy religijni i zwolennicy dekadenckich teorii o rychłej zagładzie cywilizacji głosili te idee od wieków. Spragnieni dramatyzmu ludzie sięgali po dzieła o końcu świata, szukając w nich rozrywki. Motyw ten towarzyszył ludzkości od zawsze. Z początku był opowieścią o nieuchronnej przyszłości, która czeka wszystkich — zarówno śmiertelników, jak i bogów. Stał się doktryną, nurtem filozoficznym, aż w końcu przyjął formę interesującego, wiecznie żywego w kulturze, a jednak wciąż abstrakcyjnego zjawiska, któremu nikt nie poświęcał uwagi dłużej, niż dwie godziny niezbędne do obejrzenia filmu z gatunku science fiction.

Nic dziwnego, że gdy apokalipsa rzeczywiście nadeszła, nikt nie był na nią gotowy. Co więcej, koniec okazał się nie mieć nic wspólnego z umierającą pomału planetą, atakiem obcej cywilizacji na Bogu ducha winną ludzkość czy klęską żywiołową, po której nie byłoby już czego ratować.

Zagłada nadeszła z najmniej oczekiwanej strony — ze strony roślin.

Niektórzy upierali się, że ludzie sami ściągnęli na siebie ten los. Prześcigano się w tworzeniu teorii. Jedne mówiły, że gniew natury to ostateczny znak, że człowiek zatracił się w grzechu i pysze. Drugie, że to nieuchronna konsekwencja fiksacji na punkcie broni nuklearnej. Jeszcze inne, że to wszystko jest efektem bawienia się w Boga i przekraczania granic, że w końcu spotkała nas karma.

Bunt roślin, odwet Matki Ziemi, choroba kwiatów… Różnie to nazywano, ale koniec końców uniwersalnym określeniem stało się miano Zielonej Zarazy. Zielona, bo pochodząca od drzew, krzewów i traw. Zaraza, bo rozprzestrzeniała się w błyskawicznym tempie, zajmując coraz to nowe i nowe tereny.

Proces ten nie zaczął się niewinnie. Jego początek był wyjątkowo gwałtowny i przyspieszał z każdą kolejną godziną. W momencie, kiedy to się stało, było już za późno na jakiekolwiek działania.

W XXI wieku, około roku 2050, w jednym z większych ośrodków badawczych na terenie ówczesnej Republiki Federalnej Niemiec doszło do katastrofalnego wybuchu. Co było katalizatorem — nie wiadomo. Jego konsekwencje miały jednak na zawsze odmienić oblicze Ziemi i los wszystkich jej mieszkańców.

Ci, którzy byli tego świadkami, mówili potem, że rośliny zyskały wolną wolę. Drzewa zaczęły poruszać gałęziami jak rękoma. Pnącza pełzły po chodnikach i budynkach, unieruchamiając tych, którzy mieli nieszczęście stanąć im na drodze. Liście i trawa porastały każdą powierzchnię, jaką tylko były w stanie zająć, a wszelakie kwiaty rozkwitały szaleńczo, jakby jutro miało nigdy nie nadejść.

Zdawało się, że chcą pochłonąć wszystko i wszystkich.

Ludzkość nie pozostawiła tego bez odpowiedzi. Część z nich ruszyła do boju. Uzbrojeni w najlepsze zdobycze technologiczne, gotowi walczyć za pomocą ognia, chemikaliów oraz maszyn, wyszli roślinom naprzeciw. Głęboko wierzyli w to, że uświadomią naturze, kto naprawdę dzierży władzę nad Ziemią.

Żaden z nich nie powrócił.

Niektórych spotkała okropna śmierć. Zginęli rozerwani na strzępy przez potężne korzenie, zgnieceni przez grube łodygi, pokłuci ostrymi kolcami, uduszeni otępiającym zapachem kwiatów. Byli też tacy, których uśmierciły rozszalałe zwierzęta. Każde z nich zwróciło się przeciwko ludziom, stając w obronie braci i sióstr posiadających liście. Później zaobserwowano, że niektóre zwierzęta stały się miniaturowymi, chodzącymi ekosystemami, bowiem ich ciała porosły zielenią, mchem oraz kwiatami.

Innych ludzkich śmiałków spotkał jeszcze gorszy koniec. Widok tych nieszczęśników przypominał kadry z filmów grozy. Kimkolwiek się stali, bez najmniejszych wątpliwości nie byli już ludźmi — zostali w całości przejęci przez florę, która dostała się nie tylko na ich ciała, ale też do ich organizmów. Oderwane kończyny, zastąpione przez kolorowe łodygi, głowy zarosłe świeżym mchem, kilka osób połączonych w jedno za sprawą gałęzi i korzeni… Po niedługim czasie było jasne — mimo że ci biedacy nadal żyli, nie byli już sobą. Stali się jednością z naturą — czy tego chcieli, czy nie.

Nastała masowa panika. Zarządzano spontaniczne ewakuacje, opuszczano domostwa i całe miasta, zamykano granice państw. Wstrzymano wszelaki transport do i z Europy. Pierwotnie sądzono, że powstanie roślin to najgorsze, co mogło się wydarzyć.

Wkrótce okazało się jednak, że wszyscy się mylili.

Pojawili się pierwsi mutanci. Z początku nie mieli żadnej oficjalnej nazwy. Wołano na nich „potwory”, „Zieloni”, „chwasty”. Wyglądali jak ludzie, ale nimi nie byli. Skóra niektórych przypominała korę, inni mieli liście i kwiaty rosnące między włosami. Promieniowanie powstałe w wyniku wybuchu wpłynęło na ich geny i uczyniło z nich rośliny o ludzkich kształtach.

Umieli komunikować się z naturą.

Najpierw uważano ich za nosicieli Zarazy. Obwiniano o całe zło. Ludzie niedotknięci Zielonym Genem, nieposiadający Zielonych Dłoni — jak zaczęto to nazywać — nie chcieli mieć z „napromieniowanymi” nic wspólnego. Naukowcy szacowali, że żaden ze skażonych osobników nie przeżyje choćby roku. Odcinano się od nich, zmuszając do ucieczki, poszukiwania schronienia lub nielegalnych sposobów, by przedostać się na inny kontynent.

Musiały minąć niemal dwie dekady, by zrozumiano, że mutanci to klucz do okiełznania chaosu. Pierwsze kroki okazały się niełatwe. Syndyro[1] — takie bowiem miano przyjął najnowszy ziemski gatunek — mieli w pamięci to, jak potraktowali ich ludzie i nie kwapili się do pomocy. W rezultacie jednak takie rozwiązanie stało się ostatnią rozsądną alternatywą: sytuacja na całym świecie wymagała czyjejś interwencji. Choć rośliny po pierwszym ataku wściekłości uspokoiły się na tyle, by nie stanowić zagrożenia dla ludzi, w dalszym ciągu zajmowały tereny dawnych miast. Nie miały zamiaru ułatwiać egzystencji stworzeniom, które wcześniej wykorzystywały je na każdym kroku. Syndyro musieli stać się mediatorami, pośrednikami pomiędzy naturą a ludzkością — jeśli nie po to, by przywrócić dawny ład, to po to, by zbudować lepszy.

Syndyro okazali się być tak różni, jak różne były rośliny. Potrafili być nieugięci jak róże, mocni niczym dęby albo delikatni na podobieństwo płatków wiśni. Nie zmuszali flory do niczego — rozmawiali z nią tak, jak dzieci zwracają się do swych rodzin. Ich zadanie było jedno i jasne: nakłonić zdziczałą przyrodę do współpracy. Dać ludzkości ostatnią szansę.

Podzielono ich na kilka Generacji, zależnych od stopnia złączenia z daną rośliną.

Przedstawicielami Pierwszej Generacji byli osobnicy całkowicie owładnięci przez rośliny, którzy zrośli się z nimi po wybuchu i zostali roślinami za życia, tracąc wolną wolę i poczucie własnego „Ja” jako istoty ludzkie. Nie przypominali już ludzi prawie wcale. Tym, co odróżniało ich od stuprocentowych roślin była możliwość komunikowania się z członkami następnych generacji telepatycznie. To Pierwsza Generacja rozsiała się po świecie, doprowadzając do dalszego krzyżowania się człowieka z rośliną.

W Drugiej Generacji umieszczono tych, których najsilniejsi przodkowie zdołali przeżyć Zieloną Zarazę bez mutacji w roślinę, przez co ich DNA zmutowało tylko częściowo. Tacy Syndyro posiadali wolną wolę i wyglądali niemal jak zwyczajni ludzie, aczkolwiek przejęli fenotyp od roślin — kolory oczu, włosów, wybór klimatu. Potrafili porozumieć się z Pierwszą Generacją i kontrolować ją z zewnątrz z pomocą Zielonych Dłoni — tak nazwano posiadany przez nich dar komunikacji z florą. Większość Syndyro pochodziło z Drugiej Generacji, co oznaczało, że potrafili kontrolować rośliny z zewnątrz, przez co zachęcali swoje gatunki do współpracy.

Syndyro Trzeciej Generacji również byli jak ludzie, jednak częściej przybierali wygląd roślin. Mieli zmieniające kolor i rosnące w rozmaity sposób włosy przypominające liście czy kwiaty, nawet fragmenty ich ciał były powiązane z florą. Byli też bardziej zależni od zmian klimatycznych, a także odpowiedzialni za kontrolę roślin z wewnątrz. Na pierwszy rzut oka ich dary nie przypominały umiejętności związanych z kontrolowaniem kwiatów, ale przejawiały właściwości przypisane swojej roślinie.

Syndyro Czwartej Generacji potrafili kontrolować rośliny spoza swojego gatunku, jednak nie poświęcono im zbyt wiele zapisków w historii ze względu na ich niewielką ilość lub wysoką śmiertelność.

W miarę upływu czasu przekonano się, że to, co wcześniej widziano jako zagładę, było w rzeczywistości nowym początkiem — początkiem świata, w jakim ludzie musieli ponownie odkryć, co oznaczał szacunek do natury.

Szybko wyszło na jaw, że rośliny nie były mściwymi, łaknącymi krwi stworzeniami. Służyły pomocą, gdy mogły same decydować o własnym losie, zamiast być zdane na łaskę i niełaskę człowieka.

Wbrew pierwszym ponurym prognozom, nauka i technologia także ruszyły do przodu. Świat naukowy opracował świeże systemy, zaplanował udogodnienia oraz aktywnie poszukiwał sposobów, by w tym nowym, dziwnym świecie dało się żyć.

Choć Europa była miejscem, które w pierwszej chwili spisano na straty, to właśnie tam — ku zaskoczeniu niektórych — prężnie rozwinęła się pionierska cywilizacja. Reszta świata została w większości pozostawiona naturze, choć w późniejszych latach nie brakowało tych, którzy szukali szczęścia oraz wrażeń na innych kontynentach. Jednak to właśnie Europa stała się kolebką progresywnej kultury, symbolem odrodzenia, a także głównym ośrodkiem nauki.

Zatarły się granice między krajami — zamiast kolejnych państw, rozpoczęto budowę ekologicznych metropolii, które miały współgrać z dominującymi teraz nad planetą roślinami. Niemal w pełni zaprzestano używania papieru, coraz częściej zwracając się ku technologii. Zaczęto na masową skalę korzystać z energii odnawialnej, głównymi środkami transportu stały się metra, pociągi, rowery i ekobusy, konstruowane tak, by nie zanieczyszczały środowiska. Tworzyły się nowe miasta, a wraz z nimi rozrastała się flora, pokrywając wszystko zachwycającymi odcieniami zieleni i całym wachlarzem barw w miejscach, gdzie pyszniły się kwiaty.

Syndyro stali się szanowanymi członkami społeczeństwa — z ambasadorów Matki Natury przeobrazili się w zwykłych obywateli, bez których funkcjonowanie w rządzącym przez rośliny świecie byłoby znacznie utrudnione.

W żyłach następnych pokoleń płynęło znacznie więcej krwi Syndyro, niż u zarania Zielonej Zarazy. Mieszańcy stali się nie tylko obrońcami, ale i przyjaciółmi ludzi. Nowa, zielona Ziemia i całe jej odrodzone społeczeństwo rosły w siłę.

Prędko jednak pojawił się kolejny problem. Nie każdy Syndyron związany był z niegroźną lub wręcz dobroczynną dla zdrowia rośliną. Geny niektórych Syndyro sięgały trujących, nierzadko śmiertelnych gatunków. Nie wszyscy pochwalali pomysł charytatywnej pracy na rzecz ludzkości, a nawet ogółu narodów. Inni wskazywali niedoskonałości nowego systemu sprawiedliwości, a także rodzącego się uprzedzenia względem osób mających kontakt z trującą florą.

Trudno wskazać konkretny dzień, w którym uformowała się pierwsza grupa odłamu nazwanego później Trucicielami. Nie minęło wiele czasu, gdy do życia powołano przeciwstawną im frakcję, okrzykniętą mianem Ogrodników. Wkrótce obie strony zmieniły się w zwalczające się nawzajem obozy.

Na przełomie XXII i XXIII wieku, w sercu Europy, a dokładniej — u zbiegu dawnych ziem niemieckich, czeskich i polskich — triumfalnie wzniosły się mury metropolii Jorden — miasta będącego symbolem postępu oraz, dla wielu, synonimem wielkich ambicji. Właśnie w tym miejscu wszystko miało swój początek — i, być może, właśnie w tym miejscu wszystko znajdzie też swój koniec.

[1] Syndyro (od greckiego „myrodikό”, czyli zioło i „syndéo”, czyli połączyć) — nazwa całego gatunku; Syndyron — przedstawiciela/ przedstawicielki (przyp.autora).

Rozdział 1Dar, który nie rozkwitł

Rok 2243, Europa Centralna, metropolia Jorden

Dziewięciolatek o jasnych jak pustynny piasek i rozwianych jak jesienne liście włosach usiadł na trawie, wpatrując się w kwiaty rosnące w ogródku. Lilie wspaniałe, bo tak się nazywały, kierowały się w stronę światła. Pochłaniały promienie słońca, jak spragniony człowiek wodę — szybko, łapczywie i bez ustanku.

Blondyn wyszczerzył zęby w uśmiechu i klasnął w dłonie. Właśnie przygotowywał się do czegoś wielkiego. Nie wiedział jeszcze, czy to zadziała, ponieważ dotychczasowe próby porozumienia się z liliami spalały na panewce. Doszedł jednak do wniosku, że skoro odziedziczył imię właśnie po tych kwiatach, musiał mieć z nimi jakieś specjalne połączenie, bez względu na to, co mówili inni.

„Dalej, Lilianie, dasz sobie radę!”, usłyszał w myślach głos ojca i matki, zawsze zachęcających go do walki o to, czego chciał. W jego czerwonych tęczówkach odbiło się światło. Zacisnął z determinacją piąstki i odetchnął, chcąc się skupić.

Dotknął palcami wskazującymi skroni i zaczął wytrwale wpatrywać się w rosnące nieopodal lilie. Wydawało się, że ma zamiar porozumieć się z kwiatami i dokonać czegoś niezwykłego. Kwiaty były jednak niewzruszone. Wcale nie reagowały na jego próby.

— Proszę! — żachnął się Lilian. — Róbcie, co mówię!

Lilie pozostawały niewzruszone mimo wielu prób podjętych przez chłopca.

Lilian zacisnął zęby z dezaprobatą i odwrócił się, szukając narzędzia, które mogłoby mu pomóc. Zauważył błyszczące się w słońcu kule leżące na beczce w głębi ogrodu. Uśmiechnął się złowieszczo i pobiegł po nie, odwracając się w stronę lilii.

— Skoro nie chcecie po dobroci, to będzie po złości!

Mówiąc to, chłopiec pokazał liliom niewielkie przezroczyste kule wypełnione chemicznym pyłem i rzucił je w stronę lilii.

Granatniki ze zmodyfikowanym nawozem, użyte w dobry sposób, były bardzo przydatne. Opracowane w lokalnym laboratorium ogrodniczym działały na rośliny niemal tak, jak leki na ludzi — w odpowiednich ilościach mogły im pomóc. Jeśli wiedziało się, którego nawozu użyć, roślina mogła stać się otumaniona i posłuszna człowiekowi.

Jeśli jednak nawozu użyło się niezgodnie z jego przeznaczeniem lub w nieodpowiedniej dawce, skutki mogły być opłakane.

Właśnie tak stało się w przypadku Liliana.

Niewielkie kulki rozmiaru piłki tenisowej pękły, lądując na ziemi. Ukryta w nich substancja chemiczna rozpyliła się w powietrzu, dostając się w pobliże rosnących tam lilii. Kwiaty zaczęły momentalnie rosnąć w oczach, pochylając się nad chłopcem.

— To jak, dojdziemy do porozumienia — aaaaaaaaaaaaaaaa! — wrzasnął Lilian, gdy za kostkę złapała go liana zawinięta wcześniej wokół pobliskiego drzewa. Chłopiec momentalnie znalazł się na ziemi.

— Wredne zielsko! Puść mnie! — krzyknął Lilian, chcąc oswobodzić się z uścisku liany ciągnącej go po trawniku niczym węża ogrodowego. Czyste do tej pory ubrania chłopca zaczęły nabierać zielonego i brunatnego koloru.

— Puść mnie, mówię! — Lilian denerwował się coraz bardziej, czując roznoszący się po okolicy zapach lilii.

Chwycił się leżących na ziemi grabi i uderzył nimi lianę. Ucisk nie rozluźnił się jednak, a jeszcze mocniej zacisnął na jego kostce, sprawiając, że Lilian zgrzytnął zębami. Miał już tego dosyć, nienawidził tych kwiatów, nienawidził swojego imienia i tego całego zielska, a przede wszystkim jego zapachu.

— Lilian!

Dzieciak obrócił głowę, widząc swoją matkę wybiegającą z letniej kuchni. Kobieta o krótkich, lekko kręcących się przy uszach jasnych włosach, stanęła na środku ogródka, wpatrując się w syna napadniętego przez liany. W jej złotych tęczówkach zagościł strach. Pociągnęła nosem, czując w nozdrzach drażniący zapach lilii.

— Och, nie… — jęknęła, rozglądając się po ogrodzie. Skierowała swój wzrok na rozwścieczone kwiaty i wyciągnęła dłoń, skanując otoczenie BIO-identyfikatorem, specjalnym smartwatchem służącym do identyfikacji flory.

— Kochanie, musisz się uspokoić! — krzyknęła kobieta, zatykając nos dłonią. — Inaczej wszyscy w okolicy pomdleją!

Lilian, obserwujący wydarzenia z wysoka i do góry nogami, niespecjalnie usłyszał prośbę matki. Zaczął się szamotać jeszcze bardziej. Zauważył idącego ulicą sąsiada i krzyknął do niego o pomoc. Nie doczekał się jej jednak. Zapach, który znalazł się w płucach mężczyzny, totalnie go unieruchomił. Sąsiad zaczął się krztusić, lądując na chodniku.

Lilian złapał się gałęzi drzewa, chcąc powstrzymać lianę przed dalszym ciągnięciem go. Odwrócił się w stronę nieprzytomnego sąsiada. Nie rozumiał, co się dzieje, gdy usłyszał znajomy głos.

Jego matka biegła w jego stronę, w międzyczasie rozrywając zębami niewielki woreczek. Rozsypała jego zawartość wokół nagromadzonych w ogrodzie lilii.

Z ziemi w mgnieniu oka wyrosły chwasty, których lilie wyjątkowo nienawidziły — komosy. Zdezorganizowana kwiatowa armia zaczęła wić się między sobą, nie zwracając już uwagi na zwisającego z drzewa Liliana. Dąb ulitował się nad chłopcem, opuścił swoją gałąź, pozwalając mu zeskoczyć na ziemię — prosto w ramiona zmartwionej matki.

— Czy ja naprawdę jestem jakiś inny? — szepnął Lilian, przecierając załzawione oczy.

Kobieta poczuła znajomy chłód, gdy wspomnienia cofnęły ją w czasie.

***

Lilian siedział pod drzwiami gabinetu razem ze swoją matką. Mężczyzna w białym fartuchu wyszedł na korytarz. Poprawił swoje okulary, po czym zwrócił się w stronę jego matki.

— Liana Fehér? — Kobieta wstała. Zacisnęła gumkę na jasnych włosach, skręcając je w kok, po czym skinęła głową.

Mężczyzna zaprosił ją i syna do swojego gabinetu, zamykając za nimi drzwi.

— Przykro mi to mówić, ale jego dar nie rozkwitł — powiedział lekarz, gdy Liana i jej syn Lilian weszli do pomieszczenia.

— Co? Jak to? — spytała kobieta, kręcąc głową z niedowierzaniem.

— Widzi pani? — spytał lekarz, stukając długopisem w ekran podświetlający rentgen. — W organizmie posiadacza Zielonych Dłoni znajdują się charakterystyczne kanaliki przypominające słupki i pręciki kwiatów. Oznacza to, że dana osoba jest w stanie rozpylać wokół siebie zapach zachęcający rośliny do współpracy. W przypadku pani syna sprawa ma się inaczej. Nie wytwarza tych feromonów.

Liana zerknęła na syna, w oczach którego pojawiły się łzy.

— Pani jest posiadaczką Zielonych Dłoni, prawda? — upewnił się lekarz.

— Tak, tak… Oboje z mężem potrafimy porozumiewać się z naszymi pobratymcami.

Lekarz zdjął okulary z nosa, pocierając go.

— Czasami zdarza się, że przy krzyżowaniu się rodziców należących do różnych generacji dochodzi do komplikacji genowej — kontynuował, bezradnie rozkładając dłonie. — Dziecko jest efemerofitem. U Syndyrona, który z różnych powodów nie ma możliwości przejścia całego cyklu rozwojowego, dar Zielonych Dłoni nie ujawnia się.

Liana zmartwiła się jeszcze bardziej.

Gdy Lilian pojawił się na świecie, wokół niego roznosił się zapach lilii. Był tak mocny, że doprowadzał do omdlenia niektórych osób. Mimo intensywności, same rośliny na niego nie reagowały. Nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego. Liana nadała mu imię po kwiatach, z ramienia których zakwitnął, nie sądziła jednak, że chłopiec nigdy nie będzie w stanie połączyć się z nimi tak jak inni posiadacze Zielonych Dłoni.

Liana i jej mąż ze wszystkich sił starali się pokazać synowi, że bez daru również jest wyjątkowym człowiekiem. On jednak nie mógł w to uwierzyć, widząc dzieciaki świetnie porozumiewające się z roślinami z własnych szczepów rodzinnych. Czuł się wybrakowany. Stał się niespokojny, wręcz nerwowy. Zamknął się w sobie. Nie mógł się z nikim zaprzyjaźnić z powodu własnej agresywności, a jednocześnie uważał się za gorszego od innych.

Nigdy nie będzie mógł zostać Ogrodnikiem.

***

— Mamo?

Liana pokręciła głową, wracając do rzeczywistości. Postawiła syna na ziemi, strzepując z niego pozostałości trawy.

— Tyle razy mówiłam ci, żebyś nie bawił się granatnikami nawozowymi ojca — powiedziała, gniewnie zerkając na syna.

— Ale ja tylko chciałem… Tata powiedział, że można przejąć nad roślinami kontrolę, kiedy…

— Pracuje w BioLabie, Lilianie. Wie, jak stosować takie mieszanki. Jeśli chcesz pomóc mu je testować, rób to w kontrolowanych warunkach, dobrze?

Chłopiec wpatrywał się w ziemię bez słowa. Gniewnie zacisnął pięści.

Liana westchnęła głośno, kucając naprzeciwko niego.

— Kwiatuszku… Jeśli naprawdę chcesz zastosować się do słów taty, to zacznij się uczyć — kontynuowała, stukając palcem w swój BIO-identyfikator. — Kto wie, może jeśli poznasz mocne i słabe strony roślin, pewnego dnia będziesz w stanie się z nimi porozumieć? — Uśmiechnęła się. — Chodź, zrobię ci twój ulubiony pudding waniliowy.

Lilian pociągnął nosem i podniósł wzrok, spoglądając w jasne oczy swojej matki. Skinął głową, podążając za nią w stronę domu.

Wchodząc do kuchni, zerknął w stronę pokoju ojca, w którym ten trzymał rozmaite encyklopedie dotyczące roślin. Podszedł bliżej, chwytając za jedną z nich. Była niezwykle ciężka; wypełniała ją masa obrazków i szczegółowych opisów.

Lilian uśmiechnął się do siebie.

Przejmiesz nad nimi kontrolę, jeśli poznasz ich słabe punkty, Lilianie.

Wkrótce wszyscy to zobaczą, był tego pewien.

Rozdział 2Zielone Dłonie

Siedem lat później

Lilian siedział przy biurku z lupą w jednej i śrubokrętem w drugiej ręce, skręcając pokrywkę BIO-identyfikatora. Ojciec nauczył go, jak dokonać zmian w systemie urządzenia tak, by od razu pokazywało to, czego dany użytkownik od niego wymagał. Jako że Lilian nie posiadał Zielonych Dłoni, musiał nieco podrasować urządzenie pod swoim kątem.

Gdy skończył, założył BIO-identyfikator na lewy nadgarstek. System natychmiast związał się z jego DNA, wykrywając znajomy kod genetyczny. Teraz był niezdejmowalny, chyba że ktoś wiedział, jak dokonać zmian w systemie.

Chłopak uśmiechnął się sam do siebie i ruszył się na obrotowym krześle, by podjechać bliżej półki z książkami. Wyciągnął z niej kalendarz, w którym zapisywał ostatnie wprowadzone przez siebie zmiany w systemie BI. System mógł je zapamiętać, jeśli nie został zhakowany — czego oczywiście Lilian dopuścił się, grzebiąc pod pokrywką urządzenia.

— Kochanie, już jesteś!

Chłopak uniósł głowę, słysząc głos matki witającej ojca. Zamknął kalendarz i rzucił go na biurko. Wyszedł z pokoju, stanął na schodach i zobaczył ojca.

— Słuchajcie, muszę wam coś powiedzieć. Tobie też, Lilianie. — Mężczyzna o krótkich włosach w kolorze magenty i jasnoróżowych tęczówkach uśmiechnął się, machając prostokątnymi okularami w jego stronę.

— Co takiego? — spytał chłopak, wchodząc do jadalni za ojcem i matką.

— Rady wszystkich metropolii Europy wspólnie chcą wprowadzić zmiany w laboratoriach, powołując specjalnych pracowników do nowych badań nad zachowaniem roślin. Metropolia Jorden została wybrana jako pierwsza. Zgadnijcie, kto będzie brał w tym udział — powiedział mężczyzna, wskazując na siebie palcem.

— Czy to coś zmieni, jeśli chodzi o twoją pracę? — spytała Liana, rozkładając naczynia na stole.

— Będę miał do czynienia z więźniami przebywającymi w Hodowli.

Lilian usłyszał, jak naczynia zgrzytnęły w dłoniach matki.

— Alcatraz wśród więzień? Nie zgadzam się, Leirionie — powiedziała kobieta, odwracając się w stronę męża.

— To nie moja decyzja, tylko przełożonego, Liano. Nie mogę zrezygnować z tego stanowiska, inaczej cała moja kariera naukowa się skończy.

— Ale możesz zrezygnować z rodziny na jej rzecz, tak? Wiesz, z czym wiąże się taka praca? Godziny spędzone na badaniu najgorszych szumowin, najokropniejszych Trucicieli, z jakimi mógłbyś mieć do czynienia… Wiesz, ile istnień mają na sumieniu?

— Ech… Widzisz, Lilianie — westchnął Leirion, zwracając się do syna. — Właśnie dlatego nie można wiązać nauki z emocjami.

— Nie ignoruj mnie — ciągnęła Liana, gniewnie zakładając ręce na piersi. — Odpowiedz na moje pytanie.

Leirion potarł nos czubkami palców i zastanowił się chwilę. Podszedł do żony i złapał ją za dłonie, patrząc jej w oczy.

— Skarbie, obiecuję ci, że nie zabiorę naszej rodzinie ani jednej godziny więcej. Nie będę sprowadzał problemów naukowych do domu — wyjaśnił, gładząc kobietę po policzku. — Nie będę się widywać z więźniami bezpośrednio, zajmę się ich materiałem genetycznym i badaniem pewnych zależności. Chcę wykorzystać swoją wiedzę właśnie po to, by nikt więcej nie zginął z ręki Trucicieli.

Lilian zerknął na matkę, która gniewnie wpatrywała się w klatkę piersiową męża, jakby nie chciała mu spojrzeć w oczy. Chłopak wiedział, że emocjonalność odziedziczył po niej, jednak nigdy nie wplątywał emocji w naukę. Inaczej nie mógłby się skupić. W niektórych momentach należało odstawić uczucia na bok i skupić się na tym, co dobre dla ludzkości i pozostałych stworzeń.

— Mamo, tata ma rację — powiedział w końcu, sięgając po kubek. — Jeśli chcesz, mogę go pilnować.

Liana zaśmiała się z niedowierzaniem, jednak nie skomentowała propozycji syna. W końcu skinęła głową, przytulając się do męża.

— Obiecaj mi, że będziemy ważniejsi niż wyniki badań.

— Jesteście najważniejsi — odparł Leirion, całując ją w czoło.

— Co na obiad? — rzucił Lilian, przerywając rodzicom ich romantyczne wynurzenia.

Liana i Leirion spojrzeli po sobie z uśmiechem. Niebawem wszyscy zasiedli do stołu.

***

Gdy w Jordenie zapadł zmrok, w salonie Fehérów słychać było lokalną audycję dotyczącą pozyskiwania energii ze słońca za sprawą medytacji. Liana wsłuchiwała się w nią z uwagą, a Leirion zajmował się czyszczeniem swoich okularów. Kiedy jego żona zasnęła, przykrył ją kocem i wyłączył radio. Sam wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Lilian czekał na niego w korytarzu w specjalnym stroju do ćwiczeń. Miał na sobie biały podkoszulek i jeansowe ogrodniczki. W kieszeni spodni ukrył odpowiednie narzędzia. Zawiązał sznurowadła traperów i narzucił na siebie bluzę. Nałożył kaptur na głowę, chowając pod nim rozczochrane włosy. Na dłonie naciągnął grube rękawice, zapinając je na rzepy.

— Gotowy? — spytał ojciec.

— Jak zawsze — odparł chłopak, podążając za mężczyzną.

Wyszli z domu, kierując się w stronę krzaków, gdzie znajdowało się podziemne przejście. Leirion odsunął metalową klapę, pozwalając Lilianowi zejść po drabinie. Ruszył za nim, zamykając właz.

Podziemne przejście prowadziło do opuszczonej polany ogrodzonej płotem i wysoko pnącym się bluszczem, który chronił przybyszów przed wścibskimi gapiami. Był to dawny teren ćwiczeń wojskowych, jednak po przeniesieniu bazy poza Jorden stał się jednym wielkim wysypiskiem pełnym chwastów i drobniejszych śmieci roznoszonych przez wiatr.

Lilian i jego ojciec już od ponad pół roku przychodzili na to miejsce, by chłopak mógł ćwiczyć. Mimo braku Zielonych Dłoni, był niezwykle uparty. Jego ojciec pracował na rzecz Ogrodników, również nie posiadając wysoce rozwiniętego daru. Widząc determinację ojca w dochodzeniu do zamierzonych celów, Lilian podjął decyzję — zaliczy egzamin wstępny w Akademii i stanie się Ogrodnikiem.

Nie była to łatwa droga dla kogoś, komu brakowało Zielonych Dłoni. Lilian od samego początku był poddawany ciężkiemu treningowi. Dużo ćwiczył, by zyskać większą sprawność fizyczną i móc uciec z pola walki lub obronić się, gdy była taka potrzeba. Uczył się, pochłaniając wiadomości z BIO-identyfikatora niczym gąbka. Wkrótce był w stanie cytować klasyfikację roślin i ich właściwości, wady i zalety bez ciągłego używania BI. Wiedząc, co potrafiły zrobić rośliny, wiedział również o zależnościach łączących z nimi użytkowników Zielonych Dłoni.

— Przygotuj się, Lilianie — powiedział Leirion, wyrywając syna z zamyślenia.

Lilian skinął głową, ustawiając się obok niego w pozycji biegacza startującego w wyścigu. Mężczyzna wziął do ręki torbę z przygotowanymi wcześniej granatnikami nawozowymi, które pozwalały mu przejąć kontrolę nad roślinami, oraz pakunki z nasionami, dzięki którym na polu pojawiała się nowa flora. Była ona modyfikowana w laboratorium, odpowiednia do przeprowadzania ćwiczeń. Nie wyrządzała szkód środowisku, a wręcz pomagała mu, zwalczając toksyczne kąkole.

Leirion spojrzał na syna po raz ostatni, po czym rzucił granatnikiem w jego stronę.

Lilian przetoczył się po ziemi, biegnąc przed siebie. Odwrócił się, widząc wijące się za nim pnącza. Podskoczył, chwytając się gałęzi drzewa. Nie musiał używać BIO-identyfikatora, by wiedzieć, z czym miał do czynienia.

Pnącza pochodziły z rodziny winorośli i nie były toksyczne, natomiast łatwo było się w nie zaplątać. Musiał dobrze je obejść, by nie znaleźć się w ich labiryncie. Chłopak wykorzystał w tym celu ukryty w bocznej kieszeni niewielki opryskiwacz. Poprawił gogle i zeskoczył na ziemię, rzucając bombę dymną w stronę pnączy. Te rozstąpiły się tak, jak ludzie zaskoczeni nagłym nadejściem mgły.

Chłopak przebiegł pomiędzy pnączami, wyciągając zza pleców niewielki kultywator. Przejechał nim po ziemi, pozbawiając chwasty korzeni. Wbiegł na górkę, obserwując okolicę. Chciał złapać oddech, gdy w jego stronę nadleciała kolejna bomba dymna. Lilian wywinął fikołka, lądując w trawie tuż obok grubej gałęzi. Chwycił ją i wsadził w paszczę przerośniętej rosiczki, która chciała go zaatakować.

— Skąd ty ją wziąłeś, tato?! — wrzasnął chłopak, rozglądając się za mężczyzną.

Nie usłyszawszy odpowiedzi, pobiegł w stronę miejsca, w którym rozstał się z ojcem, jednak nie znalazł go tam. Był tak zajęty treningiem, że musiał nie zauważyć, kiedy ojciec zniknął. Ściągnął gogle, próbując dostrzec go w panującym wokół mroku. W końcu zauważył unoszący się zza drzew dym.

Znał to miejsce. Za lasem znajdowało się laboratorium, w którym pracował ojciec, czyli BioLab. Był ogromną placówką badawczą, kilkupiętrowym budynkiem złożonym głównie ze szkła. Lewa i prawa strona gmachu były bardziej prostokątne, sięgające nieba. Pomiędzy nimi znajdowała się kwadratowa część będąca przejściem pomiędzy jednym sektorem a drugim. Jej dach osłonięto szklaną kopułą, przez którą do środka budynku dostawało się światło słoneczne.

Teraz, zamiast światła słonecznego, widać było tylko łunę ognia.

— Nie…

Lilian przyspieszył kroku, przeskakując przez ogrodzenie. Zrzucił z ramion pozostałości bluszczowych liści i pobiegł przed siebie, docierając do krzewów porastających okolice BioLabu. Widział, że ludzie mieszkający w okolicach zbierają się blisko laboratorium, a na miejsce już przyjechały odpowiednie służby, w tym wyszkoleni Ogrodnicy. Osłonili wejście, nie pozwalając żadnemu cywilowi wejść na teren placówki badawczej.

— Romashka do bazy — odezwał się starszy, brodaty Ogrodnik. — Mamy atak Trucicieli na placówkę BioLabu. Powtarzam, atak…

— Holt, zajmij się poszkodowanymi! — krzyknęła białowłosa kobieta w zielonym kombinezonie. — Ja i Calen wchodzimy do środka ze strażakami.

Lilian zjawił się na miejscu, oddychając ciężko. Całą drogę do laboratorium przebył biegiem. Był przekonany, że ojciec, widząc dym, udał się w stronę pracowni i nie mylił się. Jego sygnał był widoczny na nawigatorze ukrytym w BIO-identyfikatorze chłopaka. Lilian pociągnął nosem, czując wszechobecny zapach dymu.

Na miejscu zjawili się fotoreporterzy i dziennikarze, którzy nie dali się tak łatwo odpędzić służbom. Lilian postanowił wykorzystać to zamieszanie, by przedostać się do laboratorium tylnym wejściem — nie zrobiłby tego, gdyby nie wiedza, którą przekazał mu ojciec.

Wnętrze odznaczało się niezwykłą sterylnością. Białe ściany współgrały z zielenią natury. Na główną halę prowadziły ścieżki, spomiędzy których wyglądały rozmaite kwiaty oraz wysokie rośliny, na przykład bambus. Gdzieniegdzie dało się zauważyć płynącą w specjalnych duktach wodę, która nawadniała rośliny, a jej nadmiar zbierał się w fontannie na środku wewnętrznego dziedzińca. Ten również porastały rozmaite gatunki roślin i drzew.

Lilian, wchodząc tylnym wejściem, znalazł się na korytarzu pełnym czerwonych, kolczastych kulek. Rozpoznał je. Były wypełnione zabójczą rycyną. Każdy, kto się na nie nadział, miał później poważne problemy zdrowotne.

Chłopak ruszył w stronę gabinetu ojca, chcąc go znaleźć. Skradał się, mając na uwadze, że ktoś może go wykryć. Usłyszał czyjeś kroki i odwrócił głowę. Zobaczył łańcuch rycynowych owoców, który zbliżał się do niego z prędkością błyskawicy. Lilian zdążył w porę wskoczyć do sąsiedniego pomieszczenia, lądując obok jednego z nieprzytomnych naukowców.

— Cholera — szepnął, widząc kobietę leżącą pod stołem. Nie zdążył jednak jej ocucić, ponieważ usłyszał znajomy głos ojca dobiegający z głównej sali laboratoryjnej.

Nie wiedząc, jak ma wydostać się z pomieszczenia, zaczął rozglądać się wokół, w końcu wypatrując wejście do szybu wentylacyjnego. Wskoczył na biurko, uderzając w kratę. Udało mu się ją poluzować, by dostać się do labiryntu metalowych korytarzy. Spojrzał na swój BI, by znaleźć wyjście i skierować się w stronę ojca. Jego sygnał wciąż był wykrywalny.

Lilian czołgał się przez szyb, słysząc pod sobą czyjeś głosy. Jeden z nich należał do Leiriona, drugiego nie rozpoznawał.

— Odsuń się od tego urządzenia, wciąż jest w fazie doświadczeń!

Miał na myśli reaktor genetyczny, ogromną maszynę w kształcie drzewa, którego pniem była dwumetrowa szklana tuba. Wychodziły z niej aluminiowe rury i przęsła łączące pozostałe metalowe kolumny z nieznaną Lilianowi zawartością.

Drugi mężczyzna zaśmiał się.

— Sprawdzimy, jak dobrymi naukowcami byliście. Jeśli to ustrojstwo działa, ty i twoi kompani nie zginiecie.

— Nic nie rozumiesz! — bronił się Leirion. — Chcesz doprowadzić do takiej samej katastrofy jak kilkaset lat temu?

Lilian pochylił się nad kratą wentylacyjną, widząc pod sobą wysokiego mężczyznę o czerwonych włosach z zielonymi pasemkami, który zapędził ojca w kozi róg.

Leirion krwawił. Był związany lianami kontrolowanymi przez Truciciela i leżał tuż pod reaktorem genetycznym. Lilian zgrzytnął zębami. Matka byłaby wściekła, gdyby to widziała.

— Jedynymi sprawcami tego, co nas wszystkich spotkało, jesteście wy, naukowcy — powiedział Truciciel. — Czas, byście za to odpowiedzieli.

Lilian usłyszał, jak ktoś wpada do pomieszczenia przez okno.

— Ruki wjerch! Jesteś aresztowany! — krzyknął brodaty Ogrodnik, celując w napastnika z broni palnej.

— Ech, następny bohater — westchnął leniwie Truciciel.

Bicz z czerwonych kul pokrytych kolcami poszybował w stronę Ogrodnika, który w porę zdążył uskoczyć. W tym samym czasie po sąsiedniej stronie drugi Ogrodnik przeciągał naukowców z pomocą trawy, której źdźbła przesuwały nieprzytomne ciała w stronę wyjścia. Do brodatego mężczyzny dołączyła Ogrodniczka o białych włosach.

Lilian chciał jak najszybciej znaleźć się na dole, ale krata wentylacyjna odmawiała współpracy. Pociągał ją mocno, jednak ani drgnęła. W końcu postanowił załatwić ją w inny sposób.

W międzyczasie Truciciele przebywający na dole nie próżnowali.

— Dwoje na jednego? To nie fair — mruknął czerwonowłosy. — Abrin!

W tym momencie po podłodze potoczyły się czerwono-czarne kulki przypominające korale. Gdy zatrzymały się przy Ogrodnikach, wybuchły niczym niewielkie petardy.

— Kielo! — krzyknął brodaty Ogrodnik, odpychając swoją towarzyszkę na bok.

— Romashka, nie wdychaj tego! — krzyknęła kobieta, odrzucając włosy. Wydobył się z nich zapach konwalii, który zneutralizował działanie trucizny.

Zza rogu sali wyłonił się chłopak nieco starszy od Liliana. W splątane blond włosy miał wplecione kulki modligroszka różańcowego. Cechowała go heterochromia oczu widoczna już z daleka, jedna z jego tęczówek była czerwona, druga — żółta. Podwinął rękawy koszuli, stając obok drugiego Truciciela. Jego rośliny zablokowały wejście do sali, uniemożliwiając pozostałym strażnikom dostanie się do środka.

— Nie mamy czasu, Ricinusie. Wezwali posiłki.

— To bierz doktorka za łachy i do roboty, ale już!

Abrin mruknął coś pod nosem i chwycił Leiriona, ciągnąc za liany, którymi był splątany. W tym czasie Ricinus odgrodził się od obserwujących go Ogrodników i strażników łańcuchem z eksplodujących nasion. Odwrócił się w stronę Leiriona, który był wciskany do stojącej obok maszyny przez Abrina.

Fehér próbował się uwolnić, jednak ten mu na to nie pozwolił. Uderzył go w twarz otwartą dłonią, chcąc nad nim zapanować. Zaskoczony tym ciosem Leirion wywrócił się na podłogę i stoczył po schodkach do urządzenia. Podniósł głowę, zerkając na Truciciela jednym okiem — znad drugiego poleciała krew.

— Będziesz tego żałował — charknął, wypluwając krew z ust.

Abrin zmrużył oczy tak, jakby próbował sobie coś przypomnieć, patrząc na Leiriona. W tym samym czasie rozległ się huk. Coś urwało się z góry. Młody Truciciel nie zdążył zareagować — został pociągnięty kolczastym łańcuchem Ricinusa i odrzucony na bok, gdy ogromna metalowa konstrukcja podtrzymująca lampy runęła o podłogę.

Lilian podniósł się z ziemi, kaszląc.

— Tato, wszystko w porządku?! — krzyknął, chcąc podbiec do ojca.

— Uważaj!

Chłopak nie zdążył zareagować na słowa mężczyzny. Coś silnego pchnęło go w tył. Wylądował w środku szklanego zbiornika, który zamknął się natychmiast, wypuszczając z rur specjalny dym. Lilian zaczął walić rękoma w szybę, jednak ta ani drgnęła. W środku pojawiły się niewielkie kable, które wpiły się w ciało Liliana.

— Lilian! — zawołał Leirion, słysząc krzyk chłopaka. Zaczął czołgać się w stronę maszyny. Ricinus kopnął go, pchając w stronę pulpitu z przyciskami sterującymi reaktorem. Po chwili zmiażdżył klawiaturę na oczach mężczyzny, uniemożliwiając mu kontrolę nad urządzeniem.

Leirion nie zdążył zareagować. Zmrużył oczy, widząc, jak po klawiaturze latają błyskawice.

W laboratorium rozległ się huk. Pomieszczenie zadrżało. Szklana pułapka, w której znalazł się Lilian, pękła na kawałki. Siła wybuchu odrzuciła Trucicieli na ścianę.

Leirion oślepł na chwilę, gdy do jego oczu dostał się pył. Liany Ricinusa poluzowały się, uwalniając go. Naukowiec zaczął czołgać się w stronę reaktora, szukając syna. Nie było go jednak w pobliżu. Mężczyzna zaczął wołać go po imieniu, jednak nie słyszał żadnej odpowiedzi.

— Pomóżcie mi znaleźć syna! — krzyknął w stronę strażników wbiegających do sali.

Dwójka Ogrodników ruszyła w kierunku Trucicieli, jednak Ricinus wezwał na pomoc pnącza, które wyciągnęły jego i Abrina przez rozbity szklany sufit laboratorium. Zanim Kielo i Romashka zdążyli dostać się na dach, złoczyńcy ulotnili się jak dym.

Oszołomiony Leirion nie mógł się uspokoić. Biegał po sali, szukając Liliana w każdym możliwym kącie. Przewracał wszystko dookoła, wykrzykując jego imię.

W końcu stanął w miejscu. Właśnie zaczęło świtać. W tym samym momencie mężczyzna poczuł znajomy zapach. Spojrzał w górę.

Jego syn był zamknięty w kokonie utworzonym z lian, które owinęły się wokół niego niczym kombinezon ochronny. Przybrały dziwny kolor, niespotykany wśród swojego rodzaju. Przypominały lilie szczepu jednej z pierwszych modyfikacji genetycznych tego gatunku. Były to hybrydy orientalne kochające słońce.

— Tutaj! — krzyknął Leirion, wskazując palcem na kokon.

Podbiegł do niego Ogrodnik o włosach krótkich i białych jak śnieg. Otworzył kieszeń kurtki i rzucił w kierunku kokonu kapsułkę z nawozem. Kokon zaczął się rozwijać.

Lilian wypadł z niego wprost w ramiona ojca. Mężczyzna położył go na ziemi, próbując ocucić.

Chłopak mrużył oczy przez chwilę, w końcu otworzył je i spojrzał na Leiriona.

— Matka nas zabije, prawda? — szepnął.

Ojciec uśmiechnął się, przytulając go do siebie.

Rozdział 3Akademia Ogrodników

Wkrótce o napadzie na laboratorium wiedzieli już wszyscy mieszkańcy Jordenu. Zawdzięczali to wścibskim dziennikarzom, którym udało się nagrać zdarzenie — a przynajmniej jego fragmenty, dopóki wybuch nie zgasił połowy świateł w mieście. Nagranie z udziałem Ogrodników hulało po mediach społecznościowych, a lokalna stacja radiowa wspominała o tym kolejny dzień z rzędu.

Liana nie zabiła ani swojego syna, ani męża. Nie zmieniało to jednak faktu, że jako zatroskana matka i żona, była na nich wściekła. Umieściła ich w areszcie domowym, zmuszając do pozostania w łóżkach i odpoczynku. Dowiedziała się o treningach syna i zbeształa jego oraz męża za trzymanie tego w tajemnicy.

Lilian został zbadany przez lekarza pod kątem dziwnych zmian, które zaszły w jego wyglądzie. Włosy przybrały kolor lilii, piaskowy blond zdobiły różowe lub czerwone pasemka wystające tu i ówdzie niczym pręciki. Czerwone tęczówki mrugały kolorem tak, jakby tańczyły w nich błyskawice. Ciało uległo nieznacznym poparzeniom i towarzyszył mu nieustający zapach lilii. Chłopca zbadano także pod kątem genetycznym, jednak nie wykryto żadnych specyficznych zmian w kodzie DNA. Ostatecznie opatrzono jego rany i wysłano go do domu.

Leirion nie rozumiał tego przypadku, mimo że był naukowcem.

Jego syn nadal nie był posiadaczem Zielonych Dłoni, a prowadzone przez BioLab badania dążyły właśnie do tego — by pomóc efemerofitom. Fakt, była to dopiero faza testowa, być może należało jeszcze dokonać wielu zmian. Może maszyna po prostu nadawała się na złom? Póki co, laboratorium było w ruinie, a oczekiwanie na rządowe wsparcie w postaci dofinansowania zajmowało masę czasu.

— … nie są znane przyczyny napadu na laboratorium. Można się jednak cieszyć, że plan Trucicieli został udaremniony przez Ogrodników z oddziału…

Liana wyłączyła radio, biorąc do ręki nóż, by pokroić warzywa z ogrodu.

— Gdyby byli tacy dzielni, nie dopuściliby do tego — skomentowała, mieszając sałatkę z sosem.

— Mamo…

— Ani słowa, Lilianie — zagroziła mu Liana, niemal wbijając nóż w deskę. — Nie zgadzam się na to, byś przystąpił do egzaminu wstępnego w Akademii Ogrodników.

— Ale kochanie — wtrącił Leirion, próbując ją uspokoić. — Nie mamy pojęcia, czy coś się jednak nie zmieniło. Powinnaś dać mu szansę.

— Dostałeś już swoją szansę. Nie widzisz różnicy? — prychnęła kobieta, wskazując na przepaskę na prawym oku męża, która zakrywała szramę po wypadku.

— To był cios poniżej pasa — mruknął mężczyzna, zakładając ręce na piersi.

Lilian odwrócił się w stronę okna, chcąc skupić się na czymś innym. W tym momencie zauważył zbliżającą się do domu znajomą sylwetkę. Po chwili rozległ się dzwonek do drzwi.

Lilian odskoczył od stołu i pobiegł je otworzyć.

Jego oczom ukazał się mężczyzna z brodą, którego widział wczoraj w laboratorium. Starszy Ogrodnik poprawił czapkę i chrząknął.

— Ty jesteś Lilian, da? — spytał z rosyjskim akcentem.

Chłopak skinął głową. W tym czasie zza kuchennej futryny wyjrzeli Liana i Leirion.

— Major Romashka Tsvetok. Jestem jednym z wykładowców w Akademii. Mogę wejść?

Liana gniewnie zmrużyła oczy, jednak nie odmówiła mężczyźnie. Westchnęła i skinęła głową, po czym zaprosiła go do salonu, sama zaś ruszyła do kuchni przygotować kwiatowy napar.

— Co pana do nas sprowadza? — spytał Leirion, siadając z Lilianem naprzeciwko Romashki.

— Doktorze Fehér — zaczął mężczyzna, ściągając czapkę z głowy. — Wysłał mnie do państwa dyrektor Akademii, Black Orchid. Od rana przysłuchuje się wiadomościom z wydarzeń z BioLabu i chciał złożyć Lilianowi pewną propozycję.

— Mnie? — zainteresował się Lilian, niemal podskakując na kanapie.

Romashka skinął głową. W tym czasie do pokoju weszła Liana, stawiając przed nim filiżankę z gorącym naparem. Usiadła obok męża i założyła ręce na piersi.

— Jeśli chodzi o Akademię Ogrodników, nie zgadzam się — wtrąciła, zanim Romashka otworzył usta, by kontynuować swoją wypowiedź. — Nie chcę, by Lilian brał w tym udział.

— Kochanie, może pozwolisz panu wyjaśnić, o co chodzi — zwrócił się Leirion do swojej małżonki.

Liana zacisnęła usta w cienką linię, wpatrując się w Ogrodnika w milczeniu.

— Pani syn ma ukryty potencjał — ciągnął Romashka, zerkając na Liliana. — Często obserwuję tereny Jordenu w poszukiwaniu nowych nasion naszej Akademii. Nie raz natknąłem się na Liliana w trakcie ćwiczeń.

— To był pan! A ja miałem pana za zwykłego menela — oznajmił Lilian, podpierając głowę ręką.

— Lilianie! — zganiła go matka.

— Charaszo, to znaczy, że moje przebranie działa — zaśmiał się Romashka, biorąc łyk gorącego naparu. — Jak już mówiłem, Lilian ma ukryty potencjał. Jako że złożył już papiery do Akademii, zdążyłem prześledzić jego dotychczasową karierę naukową i muszę powiedzieć, że ma dość wysokie wyniki. Z tego, co widziałem, jego kondycja fizyczna również jest zadowalająca.

— Doprawdy? — wtrąciła Liana. — Do rzeczy proszę.

— Pani Fehér, jeśli pani syn zostanie uczniem Akademii, będziemy mogli odpowiednio go wyszkolić i przygotować w razie kolejnego ataku Trucicieli. Widziała pani, do czego są zdolni. — Tu Romashka wskazał na przepaskę na oku Leiriona oraz bandaże Liliana. — Nie cofną się przed niczym, by osiągnąć cel. Na razie nie wiemy, co planują, wiemy jednak, że państwa rodzina musi zostać objęta specjalnym programem asekuracji.

— Doskonale — odparła Liana, podnosząc się z miejsca. — Jeśli jesteście tacy dobrzy, to powinno wystarczyć, prawda? Żegnam.

W pokoju zapanowała niezręczna cisza, którą postanowił przerwać Lilian.

— Dlaczego sama zaprzeczasz swoim słowom, mamo?

Kobieta odwróciła się w stronę syna.

— Słucham?

— Zawsze mówiłaś mi, żebym podążał za swoimi marzeniami — ciągnął Lilian, stając naprzeciwko niej. — Teraz zamykasz mi do nich drogę.

— Kochanie, nie możesz podążać za marzeniami kosztem własnego życia — wyjaśniła Liana, kładąc dłoń na jego głowie. — Marzeń możesz mieć setki, a życie tylko jedno…

Chłopak cofnął się, wpatrując się w nią. W jego oczach pojawiły się iskry, a wokół niego rozniósł się liliowy zapach.

— Mylisz się, mamo. Dokładnie wiem, z czym wiąże się zostanie Ogrodnikiem. Nie robię tego dla własnego widzimisię — powiedział Lilian. — Chcę, tak jak tata, wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności dla dobra innych. Ty też zawsze się o nas troszczysz. Chcę ci się odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Ja też chcę cię chronić. Proszę, nie utrudniaj mi tego.

Z oczu Liany mimowolnie popłynęły łzy. Kobieta odezwała się trzęsącym się głosem.

— Może to samolubne, ale… Mam tylko ciebie i tatę. Niedawno prawie was straciłam — mówiąc to, rozpłakała się. — Nie chcę, by to wydarzyło się jeszcze raz. Następnego razu możecie już nie przeżyć.

Lilian podszedł do niej, przytulając ją.

— Nie będzie następnego razu, mamo. Obiecuję ci to.

Kobieta pociągnęła nosem, mocno przytulając nastolatka do siebie. Leirion wstał z kanapy i podszedł do nich, przytulając ich oboje.

— Proszę zająć się naszym synem, majorze Romashka — powiedział mężczyzna, zwracając się do Ogrodnika.

— Konechno! — zasalutował Tsvetok, stajac na baczność. — Ma pan moje słowo.

Liana przetarła oczy chusteczką.

— Przepraszam, ja… Ekhm… — chrząknęła, odwracając się w stronę majora. — Pozwolę na udział Liliana w sprawdzianie umiejętności w Akademii. Ale jeśli nie zda, ma wrócić do domu.

Romashka skinął głową.

Lilian uśmiechnął się do Leiriona. Ojciec mrugnął do niego.

Może jego marzenie jednak się spełni.

***

Lilian jechał ścieżkami rowerowymi, chcąc zdążyć na czas. Jorden był ogromną metropolią, liczącą kilkanaście milionów mieszkańców, ale on nie obawiał się korków ani utrudnień na drodze, ponieważ wcześniej zapoznał się z mapą, a znajdujący się w BIO-identyfikatorze GPS prowadził go wytyczoną wcześniej trasą.

Po Zielonej Zagładzie świat musiał pożegnać się z rzeczami niesprzyjającymi środowisku, gdyż był zależny od zieleni. Większość rodzaju ludzkiego, w tym późniejszych Syndyro, przerzuciła się na bardziej ekologiczne środki transportu. Auta mieszkańców Jordenu były napędzane elektrycznie; zazwyczaj posiadały je większe rodziny, stosując się do ekologicznych i ekonomicznych ograniczeń. Po mieście kursowały głównie rowery, elektryczne hulajnogi oraz ekobusy, poruszano się również metrem. Pojazdy latające, takie jak deskoloty, również nie były rzadkością.

W przeciwieństwie do XXI-wiecznych metropolii, miasta nie pokrywał głównie bruk, lecz zieleń. Jorden był jednym, wielkim wiszącym ogrodem Semiramidy[1], odrodzonym w XXIII wieku. Budynki, w większej części przeszklone, by zapewnić florze równomierny dostęp do światła, porastały różne gatunki roślin, pnączy, kwiatów, i ziół. Zielenie, żółcie, pomarańcze, czerwienie, róże, fiolety, błękity — o czymkolwiek można było marzyć — tęcza kolorytu towarzyszyła mieszkańcom każdego dnia. W parkach, na skwerach, przy wielu zabudowaniach znajdowały się fontanny i sadzawki. Balkony i tarasy przypominały mikroskopijne ogrody. Drzewa, wokół których wybudowano bloki i kamienice, malowały obraz codzienności. Roślinność była wszędzie — począwszy od ziemi, aż po dachy budynków — i stanowiła bijące serce Jordenu.

Szpitale korzystały z dobrodziejstw nowoczesnych helikopterów i ambulansów. W związku z dostępnymi niemal w każdej dzielnicy zielarzami, współczesnymi lekarzami, nie było problemów z odpowiednią opieką medyczną. Markety zostały zastąpione ogrodami. Opiekujący się nimi Ogrodnicy dostarczali roślinom potrzebnych składników do rozwoju, w zamian otrzymywali rozmaite warzywa i owoce.

Symbiotyczność infrastruktury miejskiej i natury zachwycała wielu, dlatego większość późniejszych europejskich i światowych metropolii wzorowała się na Jordenie. Należały do nich między innymi Vand i Bjerg, z którymi Jorden był metropolią partnerską. Razem stanowiły trzy największe metropolie Europy Centralnej.

Ten świat byłby idealny, gdyby nie Truciciele, współcześni złoczyńcy. Mimo zmian, jakie zaszły w społeczeństwie, nadal żyli ci, którzy wykorzystywali innych do swoich celów. Na szczęście właśnie po to powołano specjalne oddziały Ogrodników i Sadowników, by ci mogli zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo.

Lilian zajechał przed budynek Akademii. Był to przepiękny, trzypiętrowy gmach o kremowej fasadzie z wieloma zdobieniami, opleciony kolorowymi pnączami i pędami rozmaitych kwiatów. Ogromne okna ukazywały porządek panujący w klasach. Przed i za budynkiem roztaczała się polana, na której adepci wypoczywali podczas przerw, ukrywając się w cieniu drzew lub czerpiąc energię ze słońca. Barwy pnących się tam roślin niejednemu mogły zawrócić w głowie.

Lilian zostawił rower na parkingu, w specjalnej altanie, przyczepiając go kłódką do metalowej barierki.

Romashka zdążył już znaleźć się w budynku szkoły, w tej chwili przebywał w auli, w której tłumnie zjawili się wszyscy kandydaci chcący pobierać nauki w Akademii. Lilian poprawił swój plecak na ramieniu i ruszył w stronę wejścia.

W auli panował szum i gwar, wszyscy rozmawiali o wydarzeniach mających miejsce w BioLabie. Na szczęście dla Liliana, nie był on zbyt rozpoznawalną postacią — przynajmniej tak mu się wydawało, ponieważ nikt nie zwrócił na niego uwagi. Z tego, co widział, na nagraniach były głównie sylwetki czerwonowłosego Truciciela i Ogrodników. Kamera nie uchwyciła jego ojca, który leżał na ziemi związany lianami.

Lilian usiadł na jedynym wolnym miejscu, wpatrując się w rudego mężczyznę o długich do ramion włosach, który stanął przy mównicy. Poprawił mikrofon, przez co w auli rozległ się szum i pisk. Wszyscy uczniowie zatkali uszy dłońmi.

— Witam wszystkich na egzaminie wstępnym do Akademii Ogrodników — zaczął mężczyzna, zerkając na uczniów. — Nazywam się Calendula Haračy i reprezentuję Dyrektora. Jeśli dostaniecie się do Akademii, możliwe, że jeszcze się spotkamy. Zacznijmy zatem.

Calendula obrócił się w stronę stojącego za nim ogromnego telebimu, na którym pojawiły się obrazy przedstawiające zarośniętą arenę służącą do ćwiczeń.

— Waszym zadaniem będzie przedostanie się z punktu A do punktu B. Pokonanie wszelkich przeszkód na waszej drodze będzie związane ze zdobyciem odpowiedniej ilości punktów. Im więcej punktów, tym wyżej w rankingu będziecie. Ranking ma określoną liczbę miejsc. Jeśli zobaczycie się w pierwszej piętnastce, zdaliście. Zielone Dłonie są waszym atutem, dobrze wykorzystajcie talenty.

Słysząc to, Lilian przełknął ślinę. Będzie musiał poradzić sobie w inny sposób.

— Skupcie się na tym, by dostać się tam bez utraty jakichkolwiek kończyn, bo ciężko będzie was poskładać — dodał Calendula, zwracając się do słuchaczy. — Powodzenia.

Kandydaci podnieśli się z miejsc, kierując się w stronę wyjścia z auli. Wszyscy skierowali się w stronę szatni, by następnie przejść tam, gdzie kierował ich Calendula.

Lilian stanął pomiędzy pozostałymi, próbując dostrzec jakieś znajome twarze. Nawet jeśli wcześniej widział tych ludzi, nie znał ich osobiście. Najwyraźniej wszyscy jego bliscy znajomi z poprzedniej szkoły postanowili wybrać inną drogę.

Może jego matka miała rację i to jest zbyt niebezpieczne?

Pokręcił głową. Nie podda się bez względu na to, jak trudny miałby być ten egzamin.

Odwrócił się, widząc przed sobą czyjąś twarz. Wrzasnął, lądując na ziemi.

— Wybacz, wystraszyłam cię — powiedziała uśmiechnięta dziewczyna, podając mu dłoń. — Pewnie stresujesz się jak wszyscy.

Lilian stanął na nogach, gdy dziewczyna związywała gumką swoje karminowe włosy. W jej wiśniowych oczach pojawiło się światło.

— Powodzenia! — Dziewczyna klepnęła go w ramię, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie w podskokach.

Lilian przez chwilę nie ruszył się z miejsca. W końcu pokręcił głową, by wrócić do rzeczywistości i w tej chwili usłyszał ryk syreny ogłaszającej początek egzaminu wstępnego.

Wszyscy kandydaci pobiegli w stronę wyznaczonego przez Akademię punktu B. Po drodze musieli się zmierzyć z rozmaitymi robotami-trucicielami zbudowanymi specjalnie w celach ćwiczeniowych oraz zmutowanymi roślinami, nad którymi należało sprawować kontrolę, by nie wpaść w ich sidła. Roboty i rośliny były różnorodnej wielkości, co miało dać uczestnikom niejednolitą liczbę punktów.

Lilian zaczął biec, gdy nad jego głową pojawił się cień. Właśnie przelatywał nad nim ktoś w otoczeniu dmuchawców. Pewnie mógł zobaczyć większość terenu.

Jakaś dziewczyna wykorzystywała wytwarzany przez astry zapach do stworzenia specjalnej mgły. Lilian dostrzegł też chłopaka, który potrafił namierzyć roboty z pomocą Zielonych Dłoni — jego fryzura przypominała kolorem i układem kwiat lotosu. W oddali zauważył też uczestniczkę egzaminu, która używała różanych kolców, formując je w wir. Tak broniła się przed atakiem toksycznych roślin.

Lilian musiał się pospieszyć, jeśli chciał znaleźć się w pierwszej lidze, inaczej tylko pomarzy o nauce w Akademii Ogrodników. Postanowił wykorzystać swoją znajomość BIO-identyfikatora. Ukrył się i poczekał, aż wyminie go chłopak, którego długie do ramion blond włosy zaczęły zmieniać kolor na zielony przy kontakcie z wodą. Zdawało się, że umiał wyciągać ją z roślin i atakować nią roboty, doprowadzając w nich do spięcia. Pomógł wstać niższemu chłopakowi o fioletowych włosach, który właśnie zbierał dane do swojego BI.

Gdy pobiegli dalej, Lilian podszedł do zepsutego robota i z pomocą metalowego pręta oderwał pokrywę zabezpieczającą dysk, przeglądając jego wnętrze. Zauważył coś ciekawego — układ scalony robota mógł zostać zniszczony w prosty sposób. Wystarczy, że zostanie zanieczyszczony pyłkiem z rośliny.

Nie dokończył swojej myśli, ponieważ kątem oka dostrzegł poznaną wcześniej dziewczynę i biegnącego w jej stronę trzymetrowego robota przypominającego goryla. Wyminęła Liliana krzycząc, by uciekał. Robot ruszył wprost na niego. Lilian, mając zaledwie sekundę na reakcję, odruchowo wyciągnął dłoń i zamknął oczy.

W tym momencie poczuł niewiarygodne ciepło, jakby dotknął ognia, i usłyszał okropny hałas. Coś w jego pobliżu wybuchło, a on sam przewrócił się.

Robot padł na ziemię jak długi. W jego metalowej klatce piersiowej znajdowała się ogromna dziura, jakby coś przeleciało przez nią na wylot.

Lilian spojrzał na swoją dłoń. Jego rękawica ogrodnicza dosłownie wyparowała, jej pozostałości dopalały się. Po materiale skakały niewielkie błyskawice. Dłoń chłopaka była zabarwiona nieznanym mu pyłkiem w żółto-różowym kolorze. Jedyne, co Lilian rozpoznał, to zapach lilii.

Będący w szoku chłopak został chwycony przez dziewczynę za szelki od ogrodniczek. Oboje wrócili na ścieżkę.

— Co to było? — krzyknęła, gdy oboje biegli w stronę mety. — Ty to zrobiłeś?

Nic nie odpowiedział. Prawda była taka, że nie miał zielonego pojęcia.

***

Poczynaniom egzaminujących z ukrycia swojego gabinetu przyglądał się Dyrektor Akademii, Black Orchid. Jego ciemne włosy zalśniły w świetle promieni słonecznych, gdy obrócił się na krześle.

Nacisnął na guzik komunikatora znajdującego się na biurku.

— Majorze Romashka. Macie już wyniki egzaminu praktycznego?

— Da, Dyrektorze. Prawie kończymy.

— Chcę mieć je na biurku w ciągu kwadransa. Bez odbioru.

Black Orchid, trzymając w dłoniach tablet, cofnął nagranie z kamery do punktu, w którym z dłoni Liliana coś wystrzeliło. Zrobił to jeszcze kilka razy, przyglądając się samemu momentowi wybuchu. W jego szmaragdowych oczach nagle pojawiła się iskra. Coś mu się nie zgadzało.

Przeniósł się do elektronicznego folderu z danymi uczniów, przeglądając zgłoszenia do Akademii razem z medyczną bazą. W końcu trafił na poszukiwanego przez siebie ucznia.

— A to niespodzianka — szepnął, uśmiechając się do siebie.

Zdaje się, że miał do czynienia z ciekawym ewenementem.

[1] Wiszące ogrody Semiramidy — jeden z siedmiu cudów świata, zbudowane przez Nabudochodonozora dla żony Amytis; założono je na tarasach, a na każdym z nich zasadzono rośliny (przyp. autora).

Rozdział 4Pręciki i słupki

Kilka dni później Liana przyglądała się synowi, który siedział przed ekranem laptopa, oczekując na powiadomienie dotyczące całościowych wyników egzaminu. Gdy ten się skończył, chłopak nie pokusił się nawet, by porozmawiać z jego pozostałymi uczestnikami — wrócił do domu bez słowa i zamknął się w pokoju. Wielokrotnie porównywał swój test pisemny z odpowiedziami, których dostarczyła Akademia. Prawdopodobnie zdał go bez problemu. Znał właściwości BIO-identyfikatora niemal w stu procentach. Dzięki temu mógłby wylądować na przodzie listy, gdyby nie fakt, że egzamin praktyczny również zaliczał się do średniej…

Liana westchnęła, opierając się o framugę drzwi pokoju Liliana. Jej syn był w dobrej kondycji fizycznej, jednak bez Zielonych Dłoni nie mógł wykonać wielu rzeczy przypisanych przeciętnemu Syndyronowi. Bycie efemerofitem można przyrównać do bycia kaleką. Gdyby tylko Liana mogła dowiedzieć się czegoś więcej o zależnościach genetycznych wcześniej, może nie doszłoby do tego.

Spojrzała na zdjęcie rodzinne wiszące na ścianie korytarza. Przedstawiało ją, Liliana i Leiriona na rodzinnym spacerze w parku. Lilian miał dziesięć lat, siedział na barkach ojca i uśmiechał się promiennie. Już wtedy był bardzo wpatrzony w ojca, który mimo mało rozwiniętego daru, zainwestował całe swoje życie w poszerzanie wiedzy o Zielonych Dłoniach.

Początkowo kobieta nie była przekonana, czy pójście jej syna w ślady ojca to dobry pomysł. Kariera naukowa w BioLabie, jak okazało się po ostatnim napadzie Trucicieli, była równie niebezpieczna, co zostanie Ogrodnikiem. Liana, jako zwyczajna zielarka, starała się unikać zagrożenia. A jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że życie całej jej rodziny było związane z niebezpieczeństwami, począwszy od jej rodziców, aż po jej ukochanych domowników.

Może własnymi lękami faktycznie odgradzała Liliana od marzeń.

— Ping-ping!

Liana i Lilian podskoczyli, słysząc dźwięk powiadomienia. Kobieta weszła do pokoju syna, stając obok niego, gdy ze zniecierpliwieniem czekał, aż jego mail załaduje się w całości. W końcu pojawiło się logo uczelni oraz jej hasło przewodnie, a następnie kilka ogólnych słów na temat egzaminu i w końcu plik z listą osób przyjętych do Akademii. Lilian natychmiast zaczął czytać wiadomość.

Szanowni pretendenci do Akademii,

początkowym założeniem egzaminu — zarówno pisemnego jak i praktycznego — było przyjęcie do naszej szkoły tych, którzy zdobyli największą liczbą punktów. Jednak pośród całego biurokratycznego zamieszania nie można zapomnieć o najważniejszym — w byciu Ogrodnikiem nie liczą się statystyki, lecz służba społeczeństwu, w tym odpowiednie umiejętności logistyczne i charyzma.

Na polu walki oceniliśmy Waszą sprawność fizyczną, związaną nie tylko z użytkowaniem Zielonych Dłoni, ale też psychiczną. Dołączyliśmy do tego wiedzę praktyczną i teoretyczną z testu pisemnego. W wyjątkowych przypadkach przydzielaliśmy także punkty dodatkowe (vide załącznik). Podliczenie wszystkich punktów znajduje się w tabeli.

Wszystkim, którzy zdali test z wynikiem pozytywnym, gratuluję. Do zobaczenia w murach szkoły.

Z uszanowaniem,

Black Orchid

Dyrektor Akademii Ogrodnictwa

Lilian chwycił za myszkę i trzęsącymi się dłońmi nacisnął kursorem na plik, w którym znajdowały się imiona i nazwiska przyszłych Ogrodników. Tabelę podzielono na rubryki według punktacji. Z maila od Akademii wynikało, że w klasie miało się znaleźć piętnaście najlepszych osób. Lilian rzucił okiem na pierwsze nazwiska znajdujące się na szczycie oraz ich punktacje.

Lilian uznał, że nie musi szukać siebie, bo i tak się tam nie znajdował.

— Kochanie, wszystko w porządku? — spytała Liana, oczekując na dalszy rozwój wydarzeń.

— Nie zdałem, wracam do pracy w ogrodzie — stęknął Lilian, chcąc zamknąć klapę laptopa. — W czym mam ci pom…

— Zaczekaj — przerwała mu Liana, łapiąc za jego nadgarstek. — Nie widziałeś jeszcze wszystkiego. Spójrz.

Wskazała mu palcem na odnośnik znajdujący się na końcu listy oznaczony gwiazdką: Punkty dodatkowe przyznane za nadzwyczajne umiejętności (logistyczne, etc.).

Zniecierpliwiony Lilian ponownie zerknął w ekran i oniemiał. Na końcu listy znajdowała się osoba z trzydziestoma punktami za egzamin pisemny i dwudziestoma punktami dodatkowymi, co umieszczało ją na ostatnim miejscu wśród szczęśliwej piętnastki.

Tą osobą był on.

Uświadomienie sobie tego zajęło mu na tyle długo, że Liana musiała nim potrząsnąć, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.

— Dostałem się — wybełkotał, zerkając na nią z dziwnie wykrzywionym uśmiechem na ustach. — Dostałem się do Akademii…

— Dobra robota, Ogrodniku — powiedziała Liana, klepiąc go po ramieniu. — Zaraz napiszę o tym ojcu. Będzie dumny.

Lilian obrócił się na krześle, łapiąc ją w pasie i przytulając.

— Dzięki, mamo!

Liana uśmiechnęła się.

Wiara, że to ma sens, uzupełniła w sercu Liany puste miejsca, które zostawił po sobie lęk.

***

Kilka dni później Lilian z dumą założył na siebie mundurek szkolny. Nie różnił się on od przeciętnych strojów galowych, które znał, poza faktem, że był w ciemnozielonym kolorze i miał na klapce marynarki logo Akademii, dwie pozłacane litery będące skrótem nazwy szkoły, oplecione pnączami różnych kwiatów. Chłopak narzucił na ramię torbę i wyskoczył z domu, wsiadając na rower. Nacisnął na pedał i zauważył machającą mu z okna mamę. Uśmiechnął się do niej i ruszył przed siebie.

Zanim się spakował, przeglądał statystyki. Co roku do Akademii Ogrodników chciało się dostać jakieś dwieście osób, a przyjmowano zaledwie piętnaście. Lilian miał wrażenie, że do czegokolwiek doszło podczas egzaminu praktycznego, właśnie to wydarzenie dało mu dodatkowe punkty.

Do tej pory nie dowiedział się, co to było. Nie powiedział o tym rodzicom. Miał wrażenie, że znowu targaliby go po laboratoriach badawczych, a i tak nie dowiedzieliby się niczego konkretnego. Będzie to musiał rozgryźć sam, czasu na to miał sporo.

Dowiedział się już, że rok szkolny w Akademii Ogrodnictwa był podzielony dość specyficznie, będąc uzależnionym od pór najlepszych dla rozkwitu roślin. Pierwszy semestr zaczynał się w marcu i kończył ostatniego dnia czerwca. Przerwa letnia obejmowała lipiec i sierpień. Uczniowie wracali do szkoły we wrześniu i kończyli naukę w połowie grudnia. Przerwa zimowa trwała od drugiej połowy grudnia do końca lutego włącznie.

Chłopak zajechał pod budynek Akademii. Zostawił rower pod specjalną altaną i pobiegł w stronę wejścia, poszukując drzwi do swojej klasy. Gdy je odnalazł, ostrożnie wszedł do środka.

Uczniowie rozmawiali ze sobą na tyle głośno, że nie zauważyli go. Lilian stał w drzwiach, rozglądając się po klasie. Widział osoby mijane podczas egzaminu, ale dojrzał też kilka nowych twarzy.

Chłopak roztaczający wokół siebie zapach rozmarynu rozmawiał z towarzyszem od dmuchawców, wciągając do rozmowy ucznia o ciemniejszej karnacji i włosach jasnych jak żółty neon, z pieprzykiem pod prawym okiem. Obok nich siedzieli również dwaj przyjaciele, których Lilian minął podczas egzaminu.

Po przeciwnej stronie sali dziewczyna o długich włosach w kolorze irysów syberyjskich rozmawiała z koleżanką posługującą się Zielonymi Dłońmi z użyciem fiołków. Prócz nich w klasie siedziała dziewczyna z gracją rozczesująca swoje bordowe włosy, jakaś roześmiana różowowłosa oraz rozmarzona przedstawicielka hodowców opium. Obie rozmawiały z uczniem, który żonglował owocami dzikiej róży. Siedzący obok chłopak o włosach przypominających kwiat lotosu przeglądał książkę na temat relaksacji, kompletnie ignorując panujący wokół niego tumult.

— Siemanko!

Lilian niemal podskoczył, słysząc za sobą głośny okrzyk powitania. Odwrócił głowę, widząc dziewczynę, z którą biegł do mety podczas egzaminu. Z tego, co pamiętał, ona również znajdowała się dość wysoko na liście. Wyglądała w mundurku niezwykle dziewczęco, nie taką ją pamiętał ze sprawdzianu umiejętności praktycznych.

— Chciałam z tobą porozmawiać po egzaminie, ale szybko się ulotniłeś — powiedziała, z uśmiechem klepiąc go po ramieniu. — Miło cię poznać. Jestem Juniper.

— Lilian — przedstawił się chłopak, nie wiedząc, co jeszcze mógłby dodać.

— A cóż to za zastój?

Lilian i Juniper, podobnie jak reszta klasy, zamilkli i spojrzeli przed siebie.

W drzwiach stanął mężczyzna o długich jasnych włosach. Pogłaskał swoją kozią bródkę i rozejrzał się po klasie.

— Erigeron Arfor — przedstawił się. — Jestem waszym wychowawcą. — Klasnął w dłonie. — Pozwolicie, że odpuścimy sobie inaugurację i przejdziemy do rzeczy. Przebierzcie się i marsz na arenę.

Uczniowie spojrzeli po sobie, jednak żaden z nich się nie sprzeciwił.

***

Gdy wszyscy się przebrali, narzucając na siebie ogrodniczki, odpowiednie buty i rękawice, trafili na ogromne połacie ziemi z tyłu budynku Akademii, gdzie miały odbywać się treningi. Erigeron chciał przetestować siłę fizyczną swoich uczniów.

— Sprint na 50 metrów, skok w dal, podnoszenie się, et cetera. To wszystko, co musieliście robić wcześniej, ale bez użycia darów — wyjaśnił Arfor, wpatrując się w uczniów jak generał w swój oddział. — Tutaj nie będziemy się bawić bez nich. Macie trzy lata na to, by zostać Ogrodnikami. W tym czasie będziemy wam rzucać sporo kłód pod nogi.

— Cierpienie jest nauką, jak mawiali przodkowie — szepnął do siebie chłopak o fioletowo-zielonych włosach.

— Iatrikós! — zawołał Erigeron, zwracając się w jego stronę. — Możemy sprawdzić, jak bardzo prawdziwe jest to, co mówili w antycznej Grecji.

Lilian spojrzał na chłopaka. Zdaje się, że miał na imię Romy. Znajdował się najwyżej na liście wyników, co oznaczało, że — jeśli chodzi o egzaminy wstępne — był prymusem.

Erigeron pokazał Romy’emu miejsce, w którym miał się ustawić i stanął za nim, wiążąc mu oczy opaską. Chłopak wydawał się nieco zdezorientowany, jednak po chwili nauczyciel wytłumaczył mu, na czym polega zadanie.

— Twoje cele będą się wyłaniać spod ziemi. Zneutralizuj je.

Mężczyzna poklepał nastolatka po ramieniu, po czym wycofał się za uczniów. Pozostali, widząc to, cofnęli się jeszcze dalej.

Lilian przyglądał się wysiłkom kolegi z klasy. Romy wypuścił powietrze z ust, skupiając się. Po chwili w jego pobliżu pojawiła się tarcza przypominająca Truciciela. Romy wykonał obrót w tamtą stronę i wyprostował dłoń. W tym samym momencie w stronę tarczy poleciały setki igieł rozmarynu, przebijając się przez nią jak przez balon.

Wokół Romy’ego wyrosła jeszcze masa przeszkód, które rozmnażały się jak grzyby po deszczu. Chłopak za każdym razem omijał je, wsłuchując się w dźwięki z otoczenia lub dotykając ziemi raz po raz. Igły rozmarynu latały wokół, neutralizując większość przeszkód.

Lilian stał jak wryty, nawet gdy igły poleciały w jego stronę. W ostatniej chwili przed twarzą chłopaka pojawiła się niebieska bariera składająca się z płatków kwiatów irysów.

— Uwaga na ostre kolce — powiedziała wysoka dziewczyna stojąca obok, Iris.

— Niezły refleks, Kholodna — wtrącił Erigeron, chwaląc ją.

Iris uśmiechnęła się promiennie.

Następna była próba przedostania się przez błotniste tereny i wspinaczka na ścianę. W tej dyscyplinie przodował Lotus Tsuyoi, który wykorzystywał błotnistą wodę do regeneracji, potrafił także szybko chwytać się żelaznych uchwytów. Znajdował je jak za pomocą magicznej różdżki. Raizel Chuva, który potrafił pochłaniać wodę, osuszał teren, by szybciej dostać się do celu. Nazrin Jamila rzucała przed siebie wiry kolców róż, po których skakała jak po kamieniach w rzece. Dandelion Iremía nie musiał się wspinać — wystarczyło, że użył dmuchawców. To one unosiły go w powietrzu.

W konkurencji, która polegała na odstraszaniu niebezpiecznych zwierząt, przodowała różowowłosa Aster Doeth. Jej ciało nie pokrywało się potem, a zapachem kwiatów, które odstraszały rozmaite gady. Poznana przez Liliana Juniper Reinigung rzucała granatami z owoców jałowca i sztyletami z kolcami rośliny, by pozbyć się napastników. Valerian Snažan potrafił po prostu je osłabić lub uśpić, korzystając z możliwości kozłka lekarskiego. Podobnie rzecz miała się z Poppy Huzurlu, która wytwarzała opium, narkotyk usypiający.

W przypadku, gdy ktoś był ranny, najlepiej sprawdzały się umiejętności Violet Sanft — dziewczyna potrafiła wytworzyć środek zwalniający rozprzestrzenianie się toksyn w organizmie, szczególnie tych powodujących oparzenia. Małomówny Crocus Rejtélyes był jak cicha woda — mimo swoich niewielkich rozmiarów stwarzał sporą ilość substancji łagodzącej ból.

Fomację obronną opracowali Briar Lääke, który stworzył wokół siebie barierę z kwiatów i kolców dzikiej róży, oraz Fennel Furbo — ten z kolei uformował ogromny parasol z pomocą kopru włoskiego.

W tym całym zamieszaniu Lilian potrafił korzystać jedynie ze swojej wiedzy oraz umiejętności fizycznych. Nie potrafił wykrzesać z siebie tego czegoś, co stało się podczas egzaminu praktycznego do Akademii. Zastanawiał się, jakim cudem tu trafił, skoro nie potrafił zrobić niczego poza tym, co zwykły człowiek.

Może tamten robot po prostu wybuchł sam, a ciepło wybuchu wypaliło Lilianowi rękawicę, bo stał za blisko? Wydawało się to lepszym wytłumaczeniem niż to, że nagle, po szesnastu latach życia, zyskał dar Zielonych Dłoni.

Wkrótce Erigeron ogłosił koniec lekcji, pokazując zgromadzonym uczniom tabelę wyników. Lilian znalazł się na ostatnim miejscu, tak jak podejrzewał.

— Możecie udać się do klasy. W biurkach znajdziecie plany lekcji na następne dni. Widzimy się niebawem.

Wszyscy ruszyli w stronę szatni, rozmawiając między sobą.

Tymczasem Erigeron skierował się do pokoju nauczycielskiego, trafiając po drodze na Romashkę.

— Jesteś pewien, że Dyrektorowi i tobie się nie przewidziało?

— Szto wy gawarili? — spytał major, zatrzymując go w korytarzu.