Komisarz Barbarotti. Całkiem inna historia - Håkan Nesser - ebook

Komisarz Barbarotti. Całkiem inna historia ebook

Nesser Håkan

4,4

Opis

W drugiej książce o Gunnarze Barbarottim, Całkiem inna historia, ponownie spotykamy wyrafinowanego sceptyka szukającego czasami wskazówek w Piśmie Świętym, którego poznaliśmy w powieści Człowiek bez psa. Ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany akcji i planów.

Kilkoro Szwedów spędza wspólnie czas podczas dwutygodniowego urlopu w Finiste`re w Bretanii na początku XXI stulecia – dwie pary, dwóch singli – w sumie sześcioro świeżo poznanych przyjaciół. Zażywają kąpieli, rozkoszują francuskim jedzeniem, organizują wycieczki i flirtują, nie zważając na zobowiązania małżeńskie. Na pamiątkę zostaje kilka fotografii, może jakieś zdjęcie grupowe, jakaś akwarelka i anonimowy pamiętnik opisujący ich eskapady.

Pięć lat później ktoś zaczyna ich zabijać, jedno po drugim, informując wcześniej listownie o swoich planach inspektora kryminalnego Gunnara Barbarotti w Kymlinge. Sprawa odbija się szerokim echem w mediach, które rozpętują nagonkę na policję. Morderca ciągle zwodzi śledczych, a jego działanie jest coraz bardziej niezrozumiałe i pełne zagadek. Pozornie jego ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego. Dlaczego seryjny morderca wybiera właśnie ich? Dlaczego seryjny morderca za każdym razem stosuje inną metodę zabijania?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (96 ocen)
50
36
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anndr

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała opowieść!
00
blueberrry1996

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra seria. Jest to chyba pierwszy raz gdy naprawdę jestem zaskoczona rozwiązaniem zagadki przy czym nie ma tu tanich chwytów. Poza tym Komisarz Barbarotti jest świetnym facetem co zupełnie nie zdarza się w kryminale - komisarz typowego kryminału jest wiecznie alkoholikiem, który rozbija swoje małżeństwo bo nie potrafi być ani mężem ani ojcem ale za to jest ultra zdolnym śledczym, który roztrzaska każdą sprawę. Takie cuda nie tutaj i jest to fantastyczne! Będę czytać dalej bo jestem ciekawa co dalej z Gunnarem
00

Popularność




I

Notatki z Mouster­lin

29 czerwca 2002 roku

Nie jestem taki jak inni.

I nie chcę taki być. Jeśli kie­dy­kol­wiek w życiu natra­fię na grupę ludzi, z którą będę się utoż­sa­miał, będzie to zna­czyło tylko tyle, że mój umysł popadł w otę­pie­nie. Że i ja dałem się ocio­sać do kon­tu­rów wyty­czo­nych przez panu­jące oby­czaje i głu­potę. Tak to wła­śnie wygląda, a zmiana tych warun­ków brze­go­wych nie jest moż­liwa. Wiem, że jestem wybrany.

Może zosta­jąc tu, popeł­ni­łem błąd. Może powi­nie­nem posłu­chać intu­icji i zre­zy­gno­wać. Naj­ła­twiej bowiem pójść po linii naj­mniej­szego oporu, a dodat­kowo Erik wyda­wał mi się z początku dość inte­re­su­jący; to nie­wąt­pli­wie czło­wiek nie­ba­nalny. Poza tym nie mia­łem kon­kret­nych pla­nów podróży, żad­nej mar­szruty. Na połu­dnie; zale­żało mi tylko, żeby jechać na połu­dnie.

Jed­nak dzi­siej­szego wie­czoru poczu­łem wąt­pli­wo­ści. Nic mnie tu nie trzyma, mogę w każ­dej chwili spa­ko­wać ple­cak i ruszyć dalej. Już choćby to daje mi poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ude­rzyła mnie myśl, że rze­czy­wi­ście mógł­bym wyru­szyć w każ­dej chwili, już teraz; jest druga w nocy, w ciem­no­ści sły­chać mono­tonny szum morza odda­lo­nego o kil­ka­set metrów od tarasu, na któ­rym wła­śnie zapi­suję swoje myśli. Nad­cho­dzi przy­pływ; mógł­bym zejść na dół na plażę i ruszyć na wschód, nic prost­szego.

Powstrzy­muje mnie jed­nak leni­stwo połą­czone ze zmę­cze­niem i pewną dawką alko­holu we krwi. Pocze­kam przy­naj­mniej do jutra, praw­do­po­dob­nie jesz­cze kilka kolej­nych dni. Ni­gdzie mi się nie spie­szy, to pewne. Może dam się sku­sić i przyjmę rolę obser­wa­tora. Może będzie o czym pisać. Kiedy powie­dzia­łem dok­to­rowi L., że mam chęć wyru­szyć w dłuż­szą podróż, nie był zachwy­cony. Ale kiedy wyja­śni­łem mu, że potrze­buję czasu, by prze­my­śleć i opi­sać to, co się zda­rzyło, a naj­ła­twiej będzie mi to zro­bić w obcym śro­do­wi­sku – bo taki był pod­sta­wowy cel tej podróży – zgo­dził się. Wkrótce życzył mi uda­nej podróży i były to słowa pły­nące pro­sto z serca. Byłem pod jego opieką przez ponad rok. Myślę, że nie­czę­sto jest mu dane wypusz­czać pacjenta w świat, musi więc mieć poczu­cie triumfu.

Wra­ca­jąc do Erika, muszę przy­znać, że wyka­zał się wiel­ko­dusz­no­ścią, kiedy pozwo­lił mi tu pomiesz­kać cał­kiem za darmo. Twier­dził, że wyna­jął ten dom wspól­nie z dziew­czyną, z którą póź­niej zerwał, ale rezer­wa­cji nie dało się już odwo­łać. Na początku wyda­wało mi się, że kła­mie; podej­rze­wa­łem, że jest gejem i chce się ze mną zaba­wić, ale chyba nie mia­łem racji. Praw­do­po­dob­nie nie jest homo­sek­su­ali­stą, ale stu­pro­cen­to­wej gwa­ran­cji bym nie dał. Może jest bisek­su­alny, a już na pewno jest osobą bar­dzo pokom­pli­ko­waną. Być może wła­śnie dla­tego z nim wytrzy­muję; fascy­nują mnie jego ciemne strony, przy­naj­mniej dopóki ich nie roz­pra­cuję.

Jest dość zamożny; dom jest tak duży, że nie musimy cią­gle na sie­bie wpa­dać. Umó­wi­li­śmy się, że dopóki tu będę miesz­kać, będziemy mieli wspólną kasę na jedze­nie, ale łączy nas coś jesz­cze. Może rodzaj sza­cunku; minęły cztery dni od chwili, gdy zabrał mnie z drogi pod Lille, trzy dni, odkąd tu przy­je­cha­li­śmy. Zazwy­czaj ludzie zaczy­nają mnie nużyć już po ułamku tego czasu.

Ale dzi­siej­szej nocy – kiedy piszę te słowa – naszły mnie po raz pierw­szy poważne wąt­pli­wo­ści. Zaczęło się od prze­dłu­ża­ją­cego się lun­chu w por­cie w Bénodet; od razu poczu­łem, że jest to tylko począ­tek męczą­cego wie­czoru. Takie rze­czy zauważa się dość wyraź­nie. Kiedy wresz­cie dotar­li­śmy do peł­nej zgiełku restau­ra­cji i udało nam się wytłu­ma­czyć kel­ne­rowi, co chcemy zamó­wić, przez moją głowę prze­le­ciała pewna myśl: „Zabij wszyst­kich przy stole i odejdź”.

Byłoby to naj­lep­sze roz­wią­za­nie dla wszyst­kich, a mnie nie zadrża­łaby nawet powieka.

Gdy­bym tylko wie­dział jak. Gdy­bym wie­dział, jakiej użyć broni. Gdzie uciec.

Może pomysł poja­wił się z powodu upału. Od gorączki do sza­leń­stwa jest bar­dzo bli­sko. Prze­sta­wia­li­śmy stoły, prze­cią­ga­li­śmy para­sole wte i wewte, żeby uzy­skać cień, ale ja i tak sie­dzia­łem w słońcu – szcze­gól­nie gdy odchy­la­łem się do tyłu i przy­wie­ra­łem ple­cami do opar­cia krze­sła; można więc było powie­dzieć wszystko, ale na pewno nie to, że było wygod­nie. Egzy­sten­cjalne swę­dze­nie. Wibru­jące roz­draż­nie­nie zmie­rza­jące ku temu, co nie­unik­nione.

Całe to zamie­sza­nie było oczy­wi­ście bez­denną głu­potą. Może nikt kon­kretny za tym nie stał, może cho­dziło wyłącz­nie o typową, źle ukie­run­ko­waną cie­ka­wość. Przy­pad­kowe spo­tka­nie kilku roda­ków na sobot­nim tar­go­wi­sku w małym bre­toń­skim mia­steczku. Bar­dzo moż­liwe, że w takich sytu­acjach kon­we­nanse wymu­szają na nas pewne zacho­wa­nia. Pewne rytu­ały. A ja nie­na­wi­dzę kon­we­nan­sów tak bar­dzo jak ludzi, któ­rzy ich prze­strze­gają.

Moż­liwe, że ina­czej odbie­rał­bym grupę Węgrów bie­sia­du­ją­cych wspól­nie w Sztok­hol­mie czy Malmö; nie zno­szę prze­by­wa­nia wewnątrz takiej grupy, ale gdy patrzę na nią z zewnątrz, zupeł­nie mnie nie obcho­dzi. Nie­świa­do­mość jest zwy­kle lep­sza niż uświa­da­mia­nie sobie cze­goś, wie­dza o czymś. Albo uda­wana nie­świa­do­mość. Łatwiej żyć w kraju, któ­rego języka nie zna się zbyt dobrze.

Na przy­kład język, który nas aku­rat ota­cza, czyli fran­cu­ski, brzmi naj­bar­dziej dobit­nie, gdy się go nie do końca rozu­mie.

Ja ni­gdy nie poka­zuję tego, co myślę, nie wpusz­czam nikogo za swoje zasieki. W środku prze­kli­nam, ale mogę się śmiać i uśmie­chać, śmiać i uśmie­chać. Nauczy­łem się iść tak przez życie. Navi­gare necesse est1. Zda­rza się, że ludzie uwa­żają, iż jestem miły. Myśli nie są nie­bez­pieczne dopóty, dopóki pozo­stają w naszych gło­wach – to prawda rów­nie dobra jak każda inna.

Z zasady ni­gdy nie mówię ludziom nic nie­przy­jem­nego.

Mamy tu dwie pary. Na początku myśla­łem, że oni się znają, że wspól­nie spę­dzają urlop – ale nie. Dla całej szóstki było to zupeł­nie przy­pad­kowe spo­tka­nie na targu, wśród domo­wej roboty serów, powi­deł i mar­mo­lady, musca­deta i cydru oraz szy­deł­ko­wych sza­li­ków. Może Erik napa­lił się na któ­rąś z tych kobiet; obie są młode i dość ładne, może zresztą podo­bały mu się obie, bo gdy tak zaja­da­li­śmy owoce morza, popi­ja­jąc kolej­nymi butel­kami wina, bez­sprzecz­nie pró­bo­wał je ocza­ro­wać.

Może ja też pró­bo­wa­łem je ocza­ro­wać.

No i Kym­linge, czyli oso­bliwe ogniwo spa­ja­jące całą grupę. Erik mieszka w tej miej­sco­wo­ści od uro­dze­nia, pierw­sza z kobiet się tam wycho­wała, ale póź­niej prze­pro­wa­dziła do Göteborga, druga mieszka w Kym­linge od dzie­sią­tego roku życia. Choć wcze­śniej nic o sobie nie wie­dzieli, cała trójka uznała, że to geo­gra­ficzne ogniwo jest znie­wa­la­ją­cym magne­sem. Nawet Erik.

Dla mnie było to odra­ża­jące. Tak jakby przy­je­chali tu z wycieczką auto­ka­rową i sie­dząc w restau­ra­cji w małym fran­cu­skim mia­steczku, delek­to­wali się zwy­cza­jami i dzi­wac­twami tubyl­ców oraz porów­ny­wali je z zacho­wa­niem ludzi miesz­ka­ją­cych w ich rodzin­nych stro­nach. W Kym­linge i gdzie indziej. Przed daniem głów­nym wypi­łem trzy kie­liszki chłod­nego bia­łego wina, pocąc się w słońcu i czu­jąc, że ogar­nia mnie dobrze znana despe­ra­cja. Swę­dze­nie.

Posta­no­wi­łem nie opo­wia­dać o moich powią­za­niach z Kym­linge. Jestem pewien, że nikt z nich nie wie, kim jestem, w prze­ciw­nym razie nie mógł­bym tutaj zostać.

Pierw­sza para to Hen­rik i Kata­rina Malm­gre­no­wie. To wła­śnie ona wycho­wała się w Kym­linge, ale teraz miesz­kają w Mölndal. Oboje są około trzy­dziestki, ona pra­cuje w szpi­talu Sahl­gren­ska, a on jako pra­cow­nik naukowy. Są mał­żeń­stwem, ale nie mają dzieci. Ona wygląda jak kobieta, która może i chce zajść w ciążę, więc jeśli są jakieś prze­szkody medyczne, to na pewno po jego stro­nie. On jest chłodny i spięty, ma zaczer­wie­nioną skórę, praw­do­po­dob­nie łatwo ulega popa­rze­niom sło­necz­nym; pod­czas wie­lo­go­dzin­nego lun­chu czuł się chyba rów­nie źle jak ja, takie odnio­słem wra­że­nie. Praw­do­po­dob­nie lepiej się czuje przed moni­to­rem kom­pu­tera lub wśród zaku­rzo­nych ksią­żek niż pośród ludzi. Cie­kawe, jak w ogóle doszło do tego, że są parą.

Druga para to Gun­nar i Anna. Nie są mał­żeń­stwem i chyba nie miesz­kają razem. Oboje pró­bo­wali ukry­wać swoją płyt­kość, uda­wać, że ich filo­zo­fia życiowa jest efek­tem głę­bo­kich prze­my­śleń. Robili to jed­nak nie­udol­nie: naj­le­piej, gdyby kon­se­kwent­nie mil­czeli, szcze­gól­nie ona. On jest jakimś nauczy­cie­lem – nie dosły­sza­łem wszyst­kich szcze­gó­łów – a ona pra­cuje w agen­cji rekla­mo­wej, praw­do­po­dob­nie przy bez­po­śred­niej obsłu­dze klienta. Jej naj­więk­szymi atu­tami są twarz i górna połowa ciała. Opo­wia­dali rów­nież, że wła­śnie kupili razem kłu­saka, a może tylko zamie­rzali kupić.

Z nie­wy­ja­śnio­nych powo­dów Kata­rina Malm­gren mówi po fran­cu­sku pra­wie jak auto­chtoni – pozo­stali bie­siad­nicy mogą tylko poma­rzyć o takiej zna­jo­mo­ści języka – więc pod­czas lun­chu uzy­skała nie­za­słu­żony sta­tus swo­istej wyroczni. Jedli­śmy co naj­mniej osiem rodza­jów owo­ców morza, któ­rych wła­ści­wo­ści oma­wiała z kel­ne­rem bar­dzo szcze­gó­łowo. Do wydłu­by­wa­nia opor­nych miesz­kań­ców z ich sko­ru­pek sto­suje się igły zakoń­czone uchwy­tem z korka; kiedy ten kawa­lą­tek mię­śni tra­fia wresz­cie do ust bie­siad­nika, ni­gdy nie wia­domo, czy jest żywy, czy mar­twy. Z tego, co rozu­miem, trzeba je pozba­wić życia, prze­gry­za­jąc na pół, i dopiero wtedy połknąć.

Kwe­stie napo­jów wziął na sie­bie Erik; zaczę­li­śmy od zwy­kłego wytraw­nego bia­łego wina, ale po trzech butel­kach prze­szli­śmy na miej­scowy cydr, mocny i słodki zaj­za­jer, który zmu­sił nas do dwu­go­dzin­nej popo­łu­dnio­wej drzemki.

Póź­niej spę­dzi­li­śmy wie­czór w domku Gun­nara i Anny; miesz­kają kil­ka­set metrów stąd, idąc plażą w kie­runku Beg-Meil, w malow­ni­czym domku wro­śnię­tym w wydmy. Sie­dzie­li­śmy na ich tara­sie w szóstkę i znowu jedli­śmy owoce morza, wle­wa­jąc w sie­bie wino i calva­dos. Gun­nar śpie­wał, przy­gry­wa­jąc sobie na gita­rze. Taube, Beatlesi i Olle Adol­ph­son. Pró­bo­wa­li­śmy dotrzy­my­wać mu kroku, dołą­cza­jąc się tam, gdzie pamię­ta­li­śmy słowa; można było odnieść wra­że­nie, że był to zacza­ro­wany wie­czór. Gdzieś koło pół­nocy byli­śmy już tak pod­chmie­leni, że poja­wił się pomysł kąpieli nago w morzu. Entu­zja­styczny kwar­tet w oso­bach obu kobiet, Erika i Gun­nara wyru­szył w stronę morza, trzy­ma­jąc się za ramiona i wyma­chu­jąc butelką wina musu­ją­cego.

Ja i Hen­rik Oschły zosta­li­śmy w domu; powi­nie­nem oczy­wi­ście zapy­tać, czym się wła­ści­wie zaj­muje, jakimi kon­kret­nie bada­niami, ale nie mia­łem ochoty na roz­mowę. Dużo przy­jem­niej­sze było sma­ko­wa­nie calva­dosu, pale­nie papie­rosa i gapie­nie się w mrok. On pró­bo­wał nie­śmiało roz­po­cząć jakąś roz­mowę o tych czy innych cechach cha­rak­teru miesz­kań­ców depar­ta­mentu Finistère, ale ja nie bar­dzo pali­łem się do kon­wer­sa­cji. W końcu ucichł; praw­do­po­dob­nie jego zain­te­re­so­wa­nie moimi poglą­dami na temat tego czy owego było rów­nie mini­malne jak moje wzglę­dem jego opi­nii. Mimo wszystko jed­nak wydaje się, że za tą pali­sadą oschło­ści kryło się poczu­cie wła­snej war­to­ści. Sie­dzie­li­śmy tak obaj, słu­cha­jąc pokrzy­ki­wań naszych kąpią­cych się przy­ja­ciół; oczy­wi­ście on miał poważ­niej­sze powody, by nasłu­chi­wać, w końcu to jego żona, a nie moja roze­brała się do naga razem z trójką cał­kiem obcych ludzi.

Od pię­ciu lat nie mam żony i cza­sami za nią tęsk­nię, ale rzadko.

Kiedy powró­cili z kąpieli, owi­nięci pru­de­ryj­nie udra­po­wa­nymi ręcz­ni­kami, ich wesoły nastrój się ulot­nił; odnio­słem wręcz wra­że­nie, że łączy ich jakaś tajem­nica.

Że coś się wyda­rzyło i teraz to ukry­wają.

Ale może to tylko alko­hol i zmę­cze­nie. Musiało im być zimno; w czerwcu woda w Atlan­tyku ma znacz­nie poni­żej dwu­dzie­stu stopni. Po pół­go­dzi­nie wyru­szy­li­śmy z powro­tem od domu. Kiedy wędro­wa­li­śmy z Eri­kiem wzdłuż plaży, miał duże trud­no­ści z utrzy­ma­niem się na nogach, a po prze­kro­cze­niu progu domu zasnął, zrzu­ca­jąc tylko san­dały.

Ja nato­miast czuję zadzi­wia­jącą jasność umy­słu. Zdol­no­ści ana­li­tyczne. Słowa i myśli stały się tak wyra­zi­ste, jak to moż­liwe tylko nocą – w nie­które noce. W oddali sły­chać ocean, jest cie­pło, pew­nie ze dwa­dzie­ścia pięć stopni. Owady ude­rzają z sykiem o lampę, zapa­lam gau­lo­ise’a i piję ostatni dzi­siaj kie­li­szek. Erik śpi przy otwar­tym oknie; sły­szę jego gło­śne chra­pa­nie, w jego żyłach płyną przy­naj­mniej dwa litry wina. Jest kilka minut po dru­giej i naresz­cie mogę być sam.

Do domu Malm­gre­nów idzie się w prze­ciw­nym kie­runku, na drugą stronę cypla Mouster­lin. W sumie wzdłuż całego pasa nad­brzeż­nego jest co naj­mniej pięć­dzie­siąt domów do wyna­ję­cia – w więk­szo­ści odda­lo­nych od plaży o jakiś kilo­metr – nic więc dziw­nego, że trzy są wyna­jęte przez Szwe­dów. Jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, oni nie wynaj­mo­wali domów przez tego samego pośred­nika co Erik, ale przy­je­chali tu mniej wię­cej w tym samym cza­sie co my.

Przed nami trzy tygo­dnie poten­cjal­nych spo­tkań. Nagle uzmy­sła­wiam sobie, że myślę o Annie. Wła­ści­wie wbrew sobie widzę przed oczami jej twarz bez maki­jażu i mokre włosy po powro­cie z kąpieli. I to swo­iste poczu­cie winy. W oczach Kata­riny było coś innego, rodzaj tęsk­noty.

Powi­nie­nem był przyj­rzeć się twa­rzy Hen­rika, żeby zdo­być kon­tra­punkt, ale o tym nie pomy­śla­łem. Rola obser­wa­tora nie zawsze jest łatwa.

Życie czy śmierć nie mają zna­cze­nia, pomy­śla­łem. Nie wiem, dla­czego naszły mnie wła­śnie takie myśli.

Okruch. Jeste­śmy tylko okru­chem wiecz­no­ści.

Komen­tarz

lipiec 2007 roku

Minęło pięć lat.

A wydaje się, jakby to było pięt­na­ście lat albo pięć mie­sięcy. Ude­rza­jąca jest ela­stycz­ność czasu jako poję­cia; wszystko zależy od punktu widze­nia. Cza­sami widzę przed sobą twarz Anny tak wyraź­nie, jakby sie­działa obok mnie w tym pokoju, a w następ­nej chwili widzę całą szóstkę, włącz­nie ze mną, jakby z góry; mrówki na plaży, błą­dzące wokół w darem­nych, bez­sen­sow­nych piru­etach. W zim­nym świe­tle wiecz­no­ści – i trój­przy­mie­rzu morza, ziemi i nieba – nasza małość wydaje się wręcz śmieszna.

Tak jakby wła­ści­wie mogli sobie żyć dalej, jakby ich śmierć nie miała wystar­cza­ją­cej wagi i zna­cze­nia. A jed­nak decy­zja jest już pod­jęta i zro­bię to, co zapla­no­wa­łem. Musimy pono­sić kon­se­kwen­cje swo­ich czy­nów, ina­czej dzieło stwo­rze­nia zosta­nie zde­for­mo­wane. Należy wyko­ny­wać plany; nie ma sensu ich kwe­stio­no­wać, kiedy są już zatwier­dzone. Potra­fimy jedy­nie wyrzy­nać szcze­liny porządku w ota­cza­ją­cym nas cha­osie – na tym polega istota zobo­wią­za­nia, które spo­czywa na każ­dym z nas jako isto­cie moral­nej.

A oni na to zasłu­żyli. Bogo­wie wie­dzą, jak bar­dzo.

Pierw­szą rze­czą, jaka mnie ude­rza, jest brak prze­czuć. Tam­tego pierw­szego wie­czoru nic do mnie nie docie­rało. Sze­ścioro ludzi w swo­ich dom­kach przy plaży; mogłem spa­ko­wać ple­cak i opu­ścić wybrzeże następ­nego dnia i gdy­bym tak zro­bił, wszystko poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej.

A może ni­gdy nie mia­łem wyboru. Cie­kawe, że ta myśl przy­szła mi do głowy już w tej restau­ra­cji w Bénodet. „Zabij wszyst­kich przy stole i odejdź”. Już wtedy, w tam­tym momen­cie, jakaś część mnie rozu­miała, co zda­rzy się po tylu latach.

Już zde­cy­do­wa­łem, od kogo muszę zacząć. Kolej­ność jest tu bar­dzo istotna.

24 lipca – 1 sierp­nia 2007 roku

1

Inspek­tor kry­mi­nalny Gun­nar Bar­ba­rotti zawa­hał się. Potem zamknął drzwi, prze­krę­ca­jąc klucz w zamku sied­mio­za­pad­ko­wym.

Na co dzień tego nie robił. Cza­sami w ogóle nie zamy­kał drzwi na klucz.

Jeśli będą chcieli wejść, to i tak wejdą, myślał. Po co mają przy oka­zji naro­bić szkód.

Moż­liwe, że tego typu myśli świad­czyły o pew­nym defe­ty­zmie, moż­liwe, że o braku wiary w umie­jęt­no­ści grupy zawo­do­wej, którą sam repre­zen­to­wał; wydaje się, że ani jedno, ani dru­gie nie było sprzeczne z jego oglą­dem świata. Był zazwy­czaj bar­dziej reali­stą niż fun­da­men­ta­li­stą, choć trudno się było w nim doszu­kać wyraź­nych oznak wska­zu­ją­cych jedną z tych cech jako domi­nu­jącą.

Pro­wa­dząc takie roz­wa­ża­nia, zdzi­wił się jed­no­cze­śnie, że kwe­stia zamknię­cia drzwi na dodat­kowy zamek może pro­wa­dzić do tak dziu­ra­wej teo­rii.

Może to i dobrze, że mózg inten­syw­nie pra­co­wał od samego rana? Od czasu prze­pro­wadzki do mar­nego, trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia przy Bal­ders­ga­tan w Kym­linge, która była kon­se­kwen­cją roz­wodu pięć i pół roku temu, ni­gdy nie miał nie­pro­szo­nych gości – nie licząc oczy­wi­ście róż­nych podej­rza­nie wyglą­da­ją­cych kole­gów szkol­nych córki Sary. Trzeba wie­rzyć w to, że ludzie są dobrzy, dopóki nie udo­wod­nią, że jest ina­czej; matka sta­rała się wbi­jać mu do głowy tę zasadę od momentu, gdy dawało się mu coś wbić do głowy, a zasada ta… cóż, była dobra jak każda inna.

Poza tym wła­my­wacz musiałby być strasz­nie durny, gdyby spo­dzie­wał się cze­goś nada­ją­cego się do kra­dzieży i sprze­daży za pospo­li­tymi drzwiami z lami­natu w kolo­rze maho­niu. To też pewien prze­jaw reali­zmu.

Ale dzi­siaj zamknął drzwi na oba zamki. Miał swoje powody. Miesz­ka­nie miało stać puste przez dzie­sięć dni. Nie będzie ani jego, ani córki. Sary nie było już od ponad mie­siąca; bez­po­śred­nio po matu­rze i roz­da­niu świa­dectw na początku czerwca poje­chała do Lon­dynu i zaczęła pra­co­wać w skle­pie – moż­liwe, że w pubie, co jed­nak ukry­wała, żeby nie­po­trzeb­nie nie mar­twić ojca – i tyle.

Miała dzie­więt­na­ście lat. Poczu­cie, że mu coś ampu­to­wano, które poja­wiło się zaraz po jej wyjeź­dzie, zaczy­nało go wolno opusz­czać. Zbyt wolno. Świa­do­mość tego, że być może już ni­gdy nie będą miesz­kać pod jed­nym dachem, prze­ni­kała do ojcow­skiego serca w podob­nym tem­pie.

Wszystko w swoim cza­sie, pomy­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti ze sto­ic­kim spo­ko­jem i wci­snął pęk klu­czy do kie­szeni dżin­sów. Wszystko w życiu ma swój czas.

Wspólne życie, roz­sta­nie i śmierć.

Pół roku temu, za radą Pana Boga, zaczął czy­tać Biblię i ze zdzi­wie­niem obser­wo­wał, jak czę­sto w jego gło­wie poja­wiały się pocho­dzące z niej słowa i wer­sety. Nawet jeśli w rze­czy­wi­sto­ści nie ist­nie­jesz, Boże – myślał czę­sto – to trzeba przy­znać, że Pismo Święte to pio­ruń­sko dobra książka. Przy­naj­mniej nie­które frag­menty.

Bóg zwy­kle się z nim zga­dzał.

Do jed­nej ręki wziął swoją torbę podróżną, do dru­giej worek pełen śmieci i zaczął scho­dzić po scho­dach. Natych­miast poczuł kieł­ku­jącą radość. To ma zwią­zek ze scho­dze­niem po scho­dach – wiele razy przy­cho­dziło mu to do głowy. Scho­dze­nie w dobrym tem­pie po przy­jem­nie zaokrą­glo­nych scho­dach – w dro­dze na dwór, ku nie­prze­bra­nej roz­ma­ito­ści świata. Czyż nie jest tak, że praw­dziwą istotą życia jest ruch? Wła­śnie taki roz­ko­ły­sany, nie­po­wo­du­jący wysiłku ruch? Przy­goda cze­ka­jąca za rogiem? Okna na klatce scho­do­wej były dziś otwarte na oścież, do środka wle­wała się gorączka lata, w nos ude­rzał zapach świeżo sko­szo­nej trawy, a z podwórka dobie­gały rado­sne głosy dzie­cia­ków.

Sły­chać też było wrzask jakiejś dziew­czynki, przy­po­mi­na­jący kwik zarzy­na­nego pro­siaka, ale nie trzeba zwra­cać uwagi na wszystko, co się sły­szy.

Listo­nosz tań­czył praw­do­po­dob­nie tango w cza­sie wol­nym od pracy, bo unik, któ­rym ura­to­wał się przed cio­sem torby podróż­nej, przy­po­mi­nał ele­gancki pasaż taneczny do tyłu.

– Ojej. Jakaś podróż?

– Prze­pra­szam – powie­dział Gun­nar Bar­ba­rotti. – Tro­chę się roz­pę­dzi­łem… Tak, wyjeż­dżam.

– Za gra­nicę?

– Nie, tym razem tydzień na Gotlan­dii.

– O tej porze roku nie ma sensu wyjeż­dżać ze Szwe­cji – komen­to­wał nad­zwy­czaj gada­tliwy dzi­siaj listo­nosz, macha­jąc ręką w kie­runku podwórka. – Weź­mie pan dzi­siej­szą pocztę czy wrzu­cić ją do domu, żeby pocze­kała, aż pan wróci z urlopu?

Po chwili namy­słu Gun­nar Bar­ba­rotti odpo­wie­dział:

– Wezmę. Ale bez reklam.

Listo­nosz kiw­nął głową, przej­rzał paczkę listów i wrę­czył mu trzy koperty. Bar­ba­rotti wziął listy i wło­żył je do zewnętrz­nej kie­szonki torby podróż­nej. Życzył listo­no­szowi uda­nego lata i ruszył w dół w kie­runku wyj­ścia, tym razem już tro­chę wol­niej.

– Gotlan­dia to perła! – zawo­łał za nim listo­nosz. – Ma naj­wię­cej godzin sło­necz­nych w całej Szwe­cji.

Godzin sło­necz­nych? – pomy­ślał Bar­ba­rotti, gdy wyje­chał z Kym­linge i udało mu się obni­żyć tem­pe­ra­turę w samo­cho­dzie do dwu­dzie­stu pię­ciu stopni. Oczy­wi­ście nie mam nic prze­ciwko godzi­nom sło­necz­nym, ale nie narze­kał­bym, nawet gdyby miało padać przez dzie­sięć dni.

Na hory­zon­cie ryso­wało się prze­cież innego rodzaju cie­pło, ale listo­nosz nie mógł tego wie­dzieć. „Gdy dwóch śpi razem, nawza­jem się grzeją; jeden nato­miast jakże się zagrzeje?”2.

Księga Kohe­leta ma dzi­siaj powo­dze­nie, stwier­dził Gun­nar Bar­ba­rotti i spoj­rzał na zega­rek. Była dopiero za dwa­dzie­ścia jede­na­sta. Listo­nosz przy­szedł dzi­siaj nad­zwy­czaj wcze­śnie; może miał w pla­nie jakąś popo­łu­dniową wizytę na kąpie­li­sku. Bar­ba­rotti poczuł, że mu tego ser­decz­nie życzy. Jezioro Kym­men albo Borgasjön. Z całego serca życzył wszyst­kim, żeby dzi­siaj robili to, na co tylko mają ochotę. Dosłow­nie. Wyrwało mu się pełne zado­wo­le­nia wes­tchnie­nie.

Takie winny być wszyst­kie wes­tchnie­nia, pomy­ślał. Nie powinno się ich tłu­mić, powinny się po pro­stu czło­wie­kowi wyry­wać. O tym też winna mówić Księga Kohe­leta.

Popa­trzył na swoje odbi­cie w lusterku wstecz­nym i zauwa­żył, że się uśmie­cha. Był nie­ogo­lony i lekko potar­gany, ale uśmiech roz­cią­gał się na jego twa­rzy od ucha do ucha.

A dla­czego by nie? Prom z Nynäshamn odcho­dzi o pią­tej, a na dro­dze było tak mało samo­cho­dów jak na nie­bie obło­ków; to pierw­szy dzień jego długo wycze­ki­wa­nej podróży. Przy­spie­szył, do odtwa­rza­cza CD wło­żył płytę Luci­lii do Carmo i pomy­ślał, że życie jest piękne.

Póź­niej zaczął myśleć o Marianne.

Wła­ści­wie była to cią­gle ta sama myśl.

Znali się pra­wie od roku. Naj­pierw ogar­nęło go nie­ja­sne wra­że­nie, że stra­cił poczu­cie czasu, ale póź­niej dotarło do niego, że to prawda, że fak­tycz­nie był to tylko rok. Poznali się ubie­głego lata na grec­kiej wyspie Tha­sos w opty­mal­nie korzyst­nych oko­licz­no­ściach – poczu­cie wol­no­ści, bez­tro­ska, obce śro­do­wi­sko, jedwa­bi­ste noce, owu­la­cja i cie­płe Morze Śród­ziemne – ale oka­zało się, że było to coś wię­cej niż waka­cyjny romans.

– Nie należę do ludzi, któ­rzy wdają się w prze­lotne romanse – powie­działa Marianne po pierw­szym wie­czo­rze.

– Ja też nie – przy­znał. – Nawet nie wiem, jak taki romans wygląda. Jeśli patrzę kobie­cie w oczy, to z reguły potem się z nią żenię.

Marianne uznała to za jakiś rekord. Jed­nak po powro­cie do domu rze­czy­wi­ście spo­ty­kali się dalej. Dość regu­lar­nie; w jego oczach przy­po­mi­nali dwie rodzi­ciel­skie pla­nety w śred­nim wieku, gra­wi­tu­jące ku sobie z wolna, acz­kol­wiek nie­wzru­sze­nie. Może tak to musi wyglą­dać. Tak się trzeba zacho­wy­wać: pro­wa­dzić ostrożną, choć zmie­rza­jącą do kon­kret­nego celu budowę mostu skła­da­ją­cego się w rów­nych czę­ściach z odwagi i ostroż­no­ści. Marianne miesz­kała w Hel­sing­borgu i miała dwoje nasto­let­nich dzieci, on nato­miast miesz­kał dwie­ście pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na pół­noc – w Kym­linge – i miał córkę, która wła­śnie się wypro­wa­dziła z domu, oraz dwóch synów miesz­ka­ją­cych z matką. Widać więc, że most musiał być dość długi.

Kiedy pomy­ślał o Lar­sie i Mar­ti­nie, poczuł odro­binę smutku. Jego syn­ko­wie. Miesz­kali ze swoją matką na przed­mie­ściach Kopen­hagi; spę­dził z nimi dwa tygo­dnie na początku waka­cji i ewen­tu­al­nie czeka ich jesz­cze wspólny tydzień w sierp­niu, a jed­nak nie opusz­czała go myśl, że ich traci. Ich nowy przy­szy­wany ojciec nazy­wał się Tor­ben, czy jakoś podob­nie, i pro­wa­dził Insty­tut Jogi w Vester­bro; Bar­ba­rotti ni­gdy go nie spo­tkał, ale wyda­wało się, że jest odro­binę lep­szy od swo­jego poprzed­nika. Tam­ten był praw­dzi­wym cudem natury do dnia, kiedy dopa­dło go zło­śliwe pomie­sza­nie zmy­słów i zwiał z sek­sowną tan­cerką brzu­cha z Wybrzeża Kości Sło­nio­wej.

A nie mówi­łem? – pomy­ślał tam­tego dnia Bar­ba­rotti, ale już wtedy miał poczu­cie, że jego satys­fak­cja jest dość zwie­trzała, a jej data przy­dat­no­ści do spo­ży­cia dawno minęła.

Choćby nie wiem jak bar­dzo chciał, nie mógł powie­dzieć, że Lars i Mar­tin byli nie­szczę­śliwi z powodu prze­pro­wadzki do Danii. Nale­żało raczej posta­wić pyta­nie, dla­czego od czasu do czasu – w naj­bar­dziej zatę­chłych zaka­mar­kach duszy – po pro­stu chciał, żeby źle się tam czuli. Czy zimna wojna z Heleną ni­gdy się nie skoń­czy? Czy już zawsze będzie pod­no­sił te swoje wybla­kłe, psy­chicz­nie chore tabliczki z tek­stem „A nie mówi­łem”?

– Moim obo­wiąz­kiem jest zro­bić wszystko, żeby oni byli szczę­śliwi – pod­kre­ślała czę­sto – a nie ty. Tym zaj­mo­wa­łam się daw­niej.

W innym zaka­marku duszy wie­dział, że miała rację. Po roz­wo­dzie Sara powie­działa, że chce zostać z nim, i teraz tak bar­dzo mu jej bra­ko­wało. Nie byłej żony, nie synów. Taka jest prawda. Przez pięć lat Sara rato­wała go przed demo­nami samot­no­ści; tym gorzej odczu­wał stratę, gdy wresz­cie go zosta­wiła i ruszyła na pod­bój świata.

Ale teraz poja­wiła się Marianne. Gun­nar Bar­ba­rotti rozu­miał, że musi za nią dzię­ko­wać swo­jej szczę­śli­wej gwieź­dzie – albo może przy­pusz­czal­nie ist­nie­ją­cemu Bogu, z któ­rym cza­sami się tar­go­wał, po dżen­tel­meń­sku.

Mam nadzieję, że ona rozu­mie, jak wielką dziurę musi wypeł­nić, pomy­ślał. Albo lepiej, żeby tego nie wie­działa, popra­wił się po chwili. Nie wszyst­kie kobiety lubią opie­ko­wać się potrze­bu­ją­cym pomocy męż­czy­zną w śred­nim wieku. A przy­naj­mniej nie na długo.

Zauwa­żył, że opusz­cza go odwaga – że utrzy­my­wa­nie nosa nad powierzch­nią wody jest strasz­li­wie trudne – a ponie­waż w tej samej chwili na tablicy roz­dziel­czej zapa­liła się czer­wona lampka, skrę­cił na sta­cję Sta­toil, którą wła­śnie mijał.

Ben­zyna i kawa. Wszystko w swoim cza­sie.

* * *

Prom na Gotlan­dię nie był tak zapchany, jak się oba­wiał.

Może dla­tego, że to wto­rek. Śro­dek tygo­dnia. Szturm sza­lo­nych pla­żo­wi­czów ze sto­licy przy­pusz­czal­nie nasi­lał się w week­endy. Gun­nar Bar­ba­rotti był nie­zwy­kle wdzięczny za to, że nie spę­dzi dzie­się­cio­dnio­wego urlopu z Marianne w mia­steczku Visby. Z odrazą wspo­mina pewien tydzień, kiedy pod koniec mał­żeń­stwa z Heleną wynaj­mo­wali pio­ruń­sko dro­gie miesz­ka­nie w ści­słym cen­trum mia­steczka, za murami obron­nymi, mniej wię­cej o tej porze roku. Miał poczu­cie, że miesz­kają w samym środku roz­kle­ko­ta­nego weso­łego mia­steczka. W każ­dym zaułku wrzesz­czący, rzy­ga­jący i kopu­lu­jący mło­dzi ludzie; nie dało się zasnąć przed trze­cią nad ranem.

Nie, do cho­lery, pomy­ślał wtedy Gun­nar Bar­ba­rotti. Jeśli coś takiego uwa­żane jest za ważną gałąź gospo­darki, zwaną wznio­śle tury­styką, to rów­nie dobrze można prze­ro­bić zamek kró­lew­ski na ogromny bar piwny i bur­del. Wtedy nie będą musieli prze­pra­wiać się stat­kiem.

Poczu­cie bez­sil­no­ści było tym sil­niej­sze, że mieli ze sobą trójkę dzieci, a ich mał­żeń­stwo dogo­ry­wało. Pamięta, że dali sobie nawza­jem jeden wie­czór wol­nego, żeby pójść na mia­sto i posza­leć. Helena była pierw­sza. Wró­ciła do domu o pią­tej rano i wyglą­dała na zado­wo­loną. Ponie­waż nie chciał być gor­szy, spę­dził następną noc, sie­dząc do wpół do pią­tej na plaży Nor­der­strand – samot­nie, z siatką piwa.

Ale trzeba przy­znać, że tam­tego ranka, kiedy wra­cał do domu wśród ruin i róż, mia­sto wydało mu się piękne, mimo że zwy­kle nie był czuły na takie niu­anse. Cho­ler­nie piękne.

Gdy Marianne zapy­tała o jego wcze­śniej­sze pobyty na Gotlan­dii, ogra­ni­czył się do opo­wie­ści o paru wizy­tach z mło­do­ści – na Fårö i w Kat­tham­mar­svik – prze­mil­cza­jąc ten poża­ło­wa­nia godny tydzień w Visby.

Teraz będą miesz­kać w Hogrän. Mówiła, że nazwa tego miej­sca ozna­cza „wysoki świerk”. To maleńka wio­ska pośrodku wyspy – w zasa­dzie tylko skrzy­żo­wa­nie dróg i kośció­łek – w któ­rej Marianne i jej sio­stra mają dom: spa­dek po poprzed­niej gene­ra­cji; ich zło­śliwy brat został spła­cony, więc mogła zagwa­ran­to­wać brak uciąż­li­wych tury­stów. To dla­tego, że dom znaj­duje się ponad dzie­sięć kilo­me­trów od morza; naj­bliż­sza plaża była w Tofta – dzieci jeź­dziły tam na rowe­rach kilka razy w tygo­dniu, ona zwy­kle zosta­wała w domu. Przez naj­bliż­szych osiem dni na hory­zon­cie nie było jed­nak w ogóle żad­nych dzieci.

Nie­zmą­cony spo­kój, choć według niej to wyświech­tane powie­dze­nie. A szkoda, bo nie­zmą­cony spo­kój jest w zasa­dzie esen­cją domu pod nazwą Gustabo.

Gustaf, od któ­rego wywo­dzi się nazwa budynku, zbu­do­wał pobie­lony wap­nem dom w poło­wie XIX wieku, a kiedy na początku lat pięć­dzie­sią­tych ojciec Marianne posta­no­wił kupić jakiś dom na wyspie, uległ cza­rowi tej nazwy. Też miał na imię Gustaf, a ostat­nich pięć lat swo­jego życia – po śmierci żony – pra­wie w cało­ści spę­dził wła­śnie tu.

Gustaf w Gustabo.

Było tu wszystko, co jest potrzebne do życia: woda, prąd i radio. Ale ani tele­wi­zora, ani tele­fonu.

– Nie zabie­raj ze sobą komórki – poin­stru­owała go Marianne. – Daj swoim dzie­ciom numer tele­fonu do sąsiada rol­nika, to wystar­czy. Kiedy jest się w Gustabo, trzeba się odciąć od wrze­nia świata. Nawet moje dzieci to zaak­cep­to­wały. Słu­chamy pro­gnozy pogody dla żegla­rzy i „Wier­sza dnia”, a dzieci to polu­biły. Johan na przy­kład nary­so­wał mapę, na któ­rej zazna­czył wszyst­kie szwedz­kie latar­nie mor­skie.

Speł­nił jej życze­nie. Wyłą­czył komórkę i zosta­wił ją pod jaki­miś papie­rami w schowku samo­cho­do­wym. Gdyby mieli ukraść mu samo­chód, to niech sobie wezmą i komórkę, pomy­ślał. Ani jedno, ani dru­gie nie ma dru­giego zamka, i to sied­mio­za­pad­ko­wego.

Kiedy prom dopły­wał do wyspy, wyszedł na pokład i obser­wo­wał dobrze znany kształt mia­sta poły­sku­ją­cego w ostat­nich pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca. Dachy, wie­życzki i wieże. Widok był tak piękny, że aż bole­sny. Przy­po­mniał sobie słowa sta­rego przy­ja­ciela: „Gotlan­dia to nie tylko wyspa, to cał­kiem inna kra­ina”.

Mam nadzieję, że czeka na mnie, jak obie­cała, roz­my­ślał. Nie byłoby faj­nie, gdy­bym musiał szu­kać budki tele­fo­nicz­nej i dzwo­nić do tego rol­nika.

Czy są jesz­cze jakieś budki tele­fo­niczne?

Była.

Opa­lona i piękna jak lato.

To nie­moż­liwe, by taka kobieta cze­kała na takiego męż­czy­znę jak on, prze­bie­gło mu przez głowę. To jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie.

Ale kiedy zarzu­ciła mu ramiona na szyję i uca­ło­wała, pomy­ślał, że chyba jed­nak był ele­men­tem tego planu.

– Jesteś taka śliczna. Nie całuj mnie wię­cej, bo zemdleję.

– Zoba­czymy, czy uda mi się opa­no­wać – powie­działa z uśmie­chem. – To takie…

– Tak?

– To takie cudowne, w piękny letni wie­czór witać męż­czy­znę, któ­rego się kocha. Męż­czy­znę, który przy­pły­nął do mnie stat­kiem.

– Mhm. Jed­nak jest coś jesz­cze lep­szego.

– Co takiego?

– Przy­pły­nąć stat­kiem i zostać przy­wi­ta­nym przez uko­chaną kobietę. Masz rację, to jest wspa­niałe. Gdyby tak można było to powta­rzać co wie­czór.

– Cudow­nie jest mieć już tyle lat, że ma się czas, by zatrzy­mać się i to zauwa­żyć.

– Wła­śnie.

Gun­nar Bar­ba­rotti roze­śmiał się. Marianne się śmiała. Póź­niej patrzyli tak na sie­bie w mil­cze­niu dobrą chwilę, aż poczuł, że coś go zaczyna ści­skać w gar­dle. Odchrząk­nął i parę razy mru­gnął powie­kami.

– Cho­lera, nawet nie wiesz, jak bar­dzo się cie­szę, że cię spo­tka­łem. Pro­szę, mam dla cie­bie pre­zent.

Wyjął malut­kie pudełko z wisior­kiem, który dla niej kupił. Nic wiel­kiego, mały czer­wono-żółty kamień na zło­tym łań­cuszku, tylko tyle, ale ona nie­cier­pli­wie otwo­rzyła pudełko i zawie­siła łań­cu­szek na szyi.

– Dzię­kuję. Ja też mam coś dla cie­bie, ale musisz pocze­kać, aż przy­je­dziemy do domu.

Do domu? – pomy­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti. Zabrzmiało, jakby naprawdę tak myślała.

– Ruszamy?

– Gdzie masz samo­chód?

– Tutaj, na par­kingu oczy­wi­ście.

– W porządku. Z tobą choćby na koniec świata.

I pozwól mi tam zostać na wieki, dodał już do sie­bie. W taki wie­czór nawet świ­nio­pas mógł zamie­nić się w poetę.

* * *

Gustabo było gdzieś na końcu świata. Przy­naj­mniej tak to wyglą­dało, gdy przy­jeż­dżało się tam po zmierz­chu. Gun­nar Bar­ba­rotti uznał, że sam by tu nie tra­fił. Może z powro­tem do Visby tak, ale nie w tę stronę. Kiedy po nie­ca­łych trzy­dzie­stu minu­tach Marianne skrę­ciła na podwórko przez otwór w kamien­nym murze, ogar­nęło go przy­jemne uczu­cie, że nie ma poję­cia, gdzie jest. Zatrzy­mała samo­chód przy krzaku bzu i wysie­dli. Narożny kin­kiet oświe­tlał szczyt bia­łego kamien­nego domu, przej­rzy­sty mrok let­niej nocy spły­wał powoli na traw­nik uroz­ma­icony dwoma sęka­tymi drzew­kami owo­co­wymi i kępą krza­ków porze­czek; cisza wyda­wała się żywym stwo­rze­niem.

– Witam w Gustabo – powie­działa Marianne. – Wła­śnie tak to wygląda.

W tym samym momen­cie usły­szeli dwa ude­rze­nia zegara kościel­nego. Gun­nar Bar­ba­rotti spoj­rzał na zega­rek. Wpół do dzie­sią­tej. Póź­niej odwró­cił głowę w kie­runku, który poka­zała Marianne.

– To kościół w środku wsi. A za pło­tem mamy cmen­tarz. Mam nadzieję, że ci to nie prze­szka­dza.

Gun­nar Bar­ba­rotti objął ją ramie­niem.

– A tam są krowy.

Znowu zro­biła ruch ręką i wtedy zauwa­żył, że są zale­d­wie o kilka metrów od nich. Cięż­kie, prze­żu­wa­jące syl­wetki po dru­giej stro­nie kamien­nego muru.

– O tej porze roku są na polu przez całą dobę. Wła­ści­ciel doi je na polu, zamiast zabie­rać je do obory. No tak, tutaj też mamy cztery strony świata. Kościół leży na wscho­dzie, a krowy pasą się na pół­nocy. Na zacho­dzie mamy naj­pięk­niej­sze na świe­cie pole rze­paku, jutro się prze­ko­nasz, a na połu­dniu jest las.

– Las? – powtó­rzył Gun­nar Bar­ba­rotti i obej­rzał się za sie­bie. – To nazy­wasz lasem?

– Sześć­dzie­siąt osiem drzew liścia­stych – wyja­śniła Marianne. – Dęby, buki i czer­wone klony. Jedno bar­dziej szla­chetne od dru­giego, a więk­szość ponad­stu­let­nie. Ale teraz idziemy do środka. Mam nadzieję, że dotrzy­ma­łeś słowa.

– W jakiej spra­wie?

– Że nie będziesz się za bar­dzo obże­rał na pro­mie. Mam coś dobrego w pie­kar­niku i otwo­rzy­łam butelkę wina, żeby pood­dy­chało.

– Zja­dłem tylko żel­ko­wego szczurka.

Gdy się obu­dził, łagodne świa­tło poranka nie­śmiało prze­świe­cało przez cien­kie zasłony. Poru­szały się leciutko od wia­tru, a inten­sywny zapach let­niego poranka sączył się przez otwarte okno. Odwró­cił głowę i popa­trzył na Marianne, która spała głę­bo­kim snem, leżąc na brzu­chu u jego boku; jej nagie plecy łagod­nie wygi­nały się przy kości ogo­no­wej, a kasz­ta­nowe włosy leżały roz­rzu­cone na poduszce jak pomięty wachlarz. Po omacku zna­lazł na noc­nym sto­liku swój zega­rek.

Wpół do pią­tej.

Pamięta, że rzu­cił okiem na zega­rek, kiedy skoń­czyli się kochać. Było pięt­na­ście po trze­ciej.

A zatem jesz­cze nie pora, by wsta­wać i wyjść naprze­ciw nowemu dniu.

Jed­nak zasnąć ponow­nie nie będzie tak łatwo, pomy­ślał. Odsu­nął prze­ście­ra­dło, ostroż­nie wstał z łóżka i wyszedł do kuchni. Wypił parę łyków wody pro­sto z kranu.

Skoro już wsta­łem, to trzeba się wysi­kać, pomy­ślał i wyszedł do ogrodu. Zatrzy­mał się na chwilę i łapał pal­cami u nóg pokryte rosą źdźbła trawy. Stoję tutaj golu­sieńki. Cał­kiem nagi, tu i teraz. W let­nią noc w Gustabo. Lepiej już być nie może.

Czuł się świet­nie. Chyba jesz­cze lepiej niż wów­czas, gdy sta­tek dobi­jał do brzegu, posta­no­wił więc, że musi zapa­mię­tać tę chwilę. Patrzył na zaró­żo­wione wscho­dem niebo za cmen­ta­rzem, potem poszedł aż do szla­chet­nego lasu i wysi­kał się. Uchy­lił się przed nad­la­tu­ją­cym nie­to­pe­rzem. Uznał, że to dziwne: prze­cież nie­to­pe­rze latają tylko po zmroku.

Poszedł kawa­łek wzdłuż kamien­nego muru i zatrzy­my­wał się co jakiś czas, patrząc po kolei we wszyst­kie strony świata.

Krowy. Pole rze­paku.

Zro­biło mu się zimno i wró­cił do domu. Podzi­wiał wnę­trze i bijącą z niego sty­lową pro­stotę. Tylko obie­lone wap­nem ściany i brą­zowe drewno. Zauwa­żył swoją cią­gle nie­roz­pa­ko­waną torbę podróżną, sto­jącą obok kanapy w kuchni. Z zewnętrz­nej kie­szeni wysta­wało coś bia­łego. Obszedł naokoło stół i przy­po­mniało mu się, że to te trzy listy, które wziął od gada­tli­wego listo­no­sza, wyru­sza­jąc z domu. Wyjął je i dokład­nie obej­rzał. Dwa z nich to przy­pusz­czal­nie rachunki: jeden od ope­ra­tora tele­fo­nicz­nego, a drugi z towa­rzy­stwa ubez­pie­cze­nio­wego. Scho­wał je z powro­tem.

Trzeci list był zaadre­so­wany odręcz­nie. Jego nazwi­sko i adres wypi­sane na czarno kan­cia­stymi, nieco nie­zdar­nymi wer­sa­li­kami. Bez nadawcy. Zna­czek z żaglówką.

Zawa­hał się przez sekundę. Potem wziął jeden z noży kuchen­nych ze sto­jaka na zle­wie i roz­ciął kopertę. Wycią­gnął podwój­nie zło­żoną kartkę papieru, roz­ło­żył ją i prze­czy­tał:

ZAMIE­RZAM ZABIĆ ERIKA BERG­MANA. ZOBA­CZYMY, CZY MNIE POWSTRZY­MASZ.

Usły­szał, że Marianne mru­czy coś przez sen. Nie mógł ode­rwać wzroku od tek­stu.

Wąż w raju, pomy­ślał.

2

– Co to zna­czy? – spy­tała Marianne.

– Tylko tyle, co powie­dzia­łem. Dosta­łem list.

– Tutaj? Adre­so­wany tutaj?

Było przed­po­łu­dnie dru­giego dnia. Sie­dzieli każde w swoim leżaku pod para­so­lem od strony pola rze­paku. Nad nimi błę­kitne niebo. Jaskółki prze­la­ty­wały jak strzały, sły­chać było brzę­cze­nie trzmieli; wła­śnie skoń­czyli śnia­da­nie i teraz był czas na dokładki i prze­żu­wa­nie.

I roz­mowę. Zasta­na­wiał się, po co o tym powie­dział. Już tego żało­wał.

– Nie, dosta­łem go w chwili, gdy wyjeż­dża­łem z domu. Wło­ży­łem go do torby. Ale dziś rano otwo­rzy­łem.

– Groźba, mówisz?

– Ponie­kąd.

– Pokaż.

Przez chwilę pomy­ślał o zabez­pie­cze­niu odci­sków pal­ców, ale uznał, że ma urlop, i poszedł po list.

Kiedy czy­tała, miała jedną brew unie­sioną, a drugą opusz­czoną; ni­gdy wcze­śniej nie widział u niej takiej miny, ale widocz­nie był to wyraz zdzi­wie­nia połą­czo­nego z kon­cen­tra­cją. Nie uszło jego uwa­dze, że wyglą­dało to dość ele­gancko. W ogóle była cho­dzącą ele­gan­cją, jeśli się nad tym zasta­no­wić; z wyjąt­kiem sta­rego, zno­szo­nego kape­lu­sza słom­ko­wego z dużym ron­dem miała na sobie wyłącz­nie cien­kie, pra­wie prze­zro­czy­ste okry­cie, które zakry­wało mniej niż szyba w akwa­rium.

Len, o ile się nie mylił.

– Czę­sto dosta­jesz takie listy?

– Ni­gdy.

– A więc to nie chleb powsze­dni zawodu poli­cjanta?

– Przy­naj­mniej nie dla mnie.

Zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Kim jest Erik Berg­man?

– Nie mam poję­cia.

– Jesteś pewien?

Wzru­szył ramio­nami.

– Przy­naj­mniej nikogo takiego sobie nie przy­po­mi­nam. Ale to nie jest jakieś wyjąt­kowo rzad­kie nazwi­sko.

– I nie wiesz, kto mógł go wysłać?

– Nie.

Pod­nio­sła kopertę i zaczęła ją badać.

– Nie widać, co jest napi­sane na znaczku.

– Nie. Wydaje mi się, że na końcu jest „org”, ale bar­dzo nie­wy­raź­nie.

Przy­tak­nęła.

– No to dla­czego go dosta­łeś? Cho­dzi mi o to, że to musi być jakiś sza­le­niec, ale dla­czego wysłał list wła­śnie do cie­bie?

Gun­nar Bar­ba­rotti wes­tchnął.

– Marianne, jest, jak mówię. Nie mam naj­mniej­szego poję­cia.

Odgo­nił muchę i znowu zaczął żało­wać, że wspo­mniał o liście. To idio­tyczne, żeby w taki cudowny pora­nek sie­dzieć w ogro­dzie i dys­ku­to­wać o spra­wach zawo­do­wych.

Choć w zasa­dzie przed chwilą uznał, że to nie ma nic wspól­nego z poli­cją. Prze­lotna chwila iry­ta­cji – nie można jej poświę­cać wię­cej uwagi niż tej musze, którą przed chwilą odpę­dził.

– Ale musisz prze­cież mieć… Jak to się nazywa? …intu­icję? Jak długo pra­cu­jesz w poli­cji? Dwa­dzie­ścia lat?

– Dzie­więt­na­ście.

– No tak, tyle samo, co ja jako położna, prze­cież już o tym mówi­li­śmy. Z cza­sem czło­wiek ma coraz lep­sze wyczu­cie. Przy­naj­mniej ja tak czuję.

Gun­nar Bar­ba­rotti wypił łyk kawy i zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Cza­sami chyba tak. Ale nie w tym przy­padku, nie­stety. Myśla­łem o tym przez cały pora­nek, ale nie poja­wiło się nawet naj­mniej­sze prze­czu­cie.

– Ale prze­cież ty jesteś adre­sa­tem listu. Tu jest twój adres.

– Tak.

– Nie komendy poli­cji. To ozna­cza, że on… albo ona… mają jakiś szcze­gólny sto­su­nek do cie­bie.

– Sto­su­nek to chyba zbyt wiel­kie słowo. Po pro­stu on… lub ona… wie­dzą, kim jestem. Ale teraz zmie­niamy temat. Przy­kro mi, że ci o tym powie­dzia­łem.

Marianne odło­żyła kopertę na stół i poło­żyła się na leżaku.

– Ale co myślisz?

Naj­wy­raź­niej nie zamie­rzała się tak łatwo pod­dać.

– O czym?

– No, o liście. Groź­bie. Jest na serio?

– Praw­do­po­dob­nie nie.

Teraz zsu­nęła kape­lusz na kark i unio­sła brwi.

– Jak tak możesz mówić?

Znowu wes­tchnął.

– Dla­tego że czę­sto dosta­jemy ano­ni­mowe groźby. Pra­wie wszyst­kie są fał­szywe.

– Wyda­wało mi się, że musi­cie wszyst­kie takie rze­czy brać na poważ­nie. Jeśli ktoś na przy­kład grozi zama­chem bom­bo­wym w jakiejś szkole, to chyba musi­cie…?

– Bie­rzemy wszystko na poważ­nie. Naprawdę nie­wiele zosta­wiamy przy­pad­kowi. Ale ty pyta­łaś, czy uwa­żam, że ktoś ma poważne zamiary w tym przy­padku. To co innego.

– Okej, sze­ry­fie. See your point. Czyli uwa­żasz, że to tylko blef?

– Tak.

– Dla­czego?

Dobre pyta­nie, pomy­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti. Cho­ler­nie dobre pyta­nie. Dla­tego że… dla­tego że chcę, by to był blef, to jasne. Dla­tego że jestem w raju pod nazwą Gustabo z kobietą, którą pra­wie na pewno kocham, i nie chcę, by mi prze­szka­dzał jakiś idiota, który zamie­rza pozba­wić życia jakie­goś innego idiotę. Ale gdyby się oka­zało, że groźba jest praw­dziwa, to chcę… no tak, chciał­bym móc powie­dzieć, że otwo­rzy­łem list dopiero po powro­cie z mojego pobytu w raju.

– Nie odpo­wie­dzia­łeś na moje pyta­nie.

– Niehm – mruk­nął nie­zro­zu­miale Gun­nar Bar­ba­rotti. – No bo nie jestem pewien. Oczy­wi­ście ni­gdy nie należy mówić ni­gdy. Zostawmy to.

Pochy­liła się do przodu i wbiła w niego wzrok.

– Co to za bred­nie? Zostawmy to? Musisz prze­cież coś z tym zro­bić. Prze­cież jesteś inspek­to­rem kry­mi­nal­nym?

– Jestem na urlo­pie w siód­mym nie­bie.

– Ja też. Ale gdyby do siód­mego nieba przy­szła kobieta w ciąży i chciała uro­dzić dziecko, to bym przy­jęła poród. Rozu­miesz, co mam na myśli?

– Sprytne – powie­dział Gun­nar Bar­ba­rotti.

– Jeden do zera dla położ­nej – oznaj­miła Marianne, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – A przy oka­zji, dzię­kuję za dzi­siej­szą noc, kocham się z tobą kochać.

– Przez kilka sekund mia­łem fak­tycz­nie wra­że­nie, że potra­fię latać – przy­znał Gun­nar Bar­ba­rotti. – Ale jestem tylko idiotą, który otwo­rzył list. Nie mogli­by­śmy o nim zapo­mnieć, uda­wać, że otwo­rzę go dopiero po powro­cie do domu?

– Ni­gdy w życiu. Pomyśl, co będzie, gdy wró­cisz do domu w Kym­linge i dowiesz się, że Erik Berg­man został zamor­do­wany? Jak będziesz mógł z tym żyć? Wyda­wało mi się, że spo­tka­łam męż­czy­znę o wyso­kim morale i dobrym sercu…

Gun­nar Bar­ba­rotti pod­dał się. Zdjął oku­lary prze­ciw­sło­neczne i popa­trzył na nią z uwagą.

– All right. To co pro­po­nu­jesz?

– Ja mam coś zapro­po­no­wać?

– Dla­czego nie? Pod­czas urlopu można chyba zamie­niać się zawo­dami?

Roze­śmiała się.

– Rozu­miem, że ty zaj­miesz się cię­żar­nymi w siód­mym nie­bie.

– No jasne.

– Byłeś przy naro­dzi­nach swo­ich dzieci?

– Przy wszyst­kich trzech.

Kiw­nęła głową.

– W porządku. Chcę się tylko upew­nić, że żadne maleń­stwo się nie zmar­nuje. Widzę przed sobą dwa wyj­ścia.

– Jakie?

– Możemy poje­chać z tym na poli­cję do Visby.

– Nie chcę jechać do Visby. Jaka jest alter­na­tywa?

– Zadzwo­nimy do two­ich kole­gów w Kym­linge.

– Nie­zły pomysł – oce­nił Gun­nar Bar­ba­rotti. – Ale jest pewien szko­puł.

– Tak?

– Nie mamy tele­fonu.

– To się da zała­twić. Przed­sta­wię cię sąsia­dowi. A przy oka­zji, sąsiad nazywa się Jons­son. Hag­mund Jons­son.

– Hag­mund?

– Tak. Jego ojciec też miał na imię Hag­mund. I jego dzia­dek.

Gun­nar Bar­ba­rotti ski­nął głową i podra­pał się po nie­ogo­lo­nej bro­dzie.

– Czy mogę zgło­sić jedną pro­po­zy­cję?

– Co takiego?

– Żebyś wło­żyła na sie­bie coś wię­cej oprócz tej prze­zro­czy­stej chu­s­teczki do nosa, w prze­ciw­nym razie Hag­mund Trzeci dosta­nie zawału.

Roze­śmiała się.

– Ale tobie się podoba?

– Bar­dzo mi się podoba. Wyglą­dasz w tym bar­dziej nago, niż gdy­byś nic na sobie nie miała.

– Grrr – mruk­nęła Marianne, czter­dzie­sto­dwu­let­nia położna z Hel­sing­borga. – Myślę, że możemy na razie wejść na tro­chę do środka. Mam wra­że­nie, że Hag­munda nie będzie w domu jesz­cze przy­naj­mniej z godzinę.

– Grrr – mruk­nął Gun­nar Bar­ba­rotti, czter­dzie­sto­sied­mio­letni inspek­tor kry­mi­nalny z Kym­linge. – Mam wra­że­nie, że rze­pak jest jakimś afro… Jak to się nazywa?… afro­dy­zja­kiem?

– Tak, tak się to nazywa – potwier­dziła położna. – Ale to nie rze­pak, głup­ta­sie, to ja.

– Chyba masz rację.

Upły­nęło pół­to­rej godziny, zanim wyru­szyli do Jons­so­nów, a Hag­munda i tak jesz­cze nie było w domu. Przy­jęła ich jego żona. Była to sześć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nia niska i krępa kobieta o imie­niu Jolanda. Gun­nar Bar­ba­rotti zasta­na­wiał się, czy jej matka i babka też miały na imię Jolanda, ale nie odwa­żył się zapy­tać.

Tak czy owak, ta wesoła kobieta nie pozwo­liła im sko­rzy­stać z tele­fonu, zanim nie wypili z nią kawy i nie spró­bo­wali jej sza­fra­no­wych nale­śni­ków i jede­na­stu rodza­jów cia­stek. Bar­ba­rotti dodzwo­nił się więc do komendy w Kym­linge dopiero parę minut po wpół do dru­giej. Na szczę­ście inspek­tor Eva Back­man była u sie­bie, zawa­lona tonami papie­rów. Kiedy cen­trala go z nią połą­czyła, wyłusz­czył sprawę w ciągu pół minuty.

– A niech to szlag – powie­działa Eva Back­man. – Zaraz pójdę do komi­sa­rza i powiem, żeby cię wezwał z urlopu, bo musisz wró­cić na służbę. Sprawa wygląda poważ­nie.

– Możesz uznać naszą przy­jaźń za zakoń­czoną. O urlo­pie się nie żar­tuje.

Eva Back­man śmiała się w głos.

– All right. Co w takim razie mam zro­bić?

– Nie mam poję­cia. Nie jestem na służ­bie. Jako odpo­wie­dzialny spo­łecz­nie oby­wa­tel chcia­łem tylko zgło­sić ano­ni­mowy list zawie­ra­jący groźby.

– Brawo, panie inspek­to­rze. Czapki z głów. Czy mógł­byś jesz­cze raz prze­czy­tać ten tekst?

– „Zamie­rzam zabić Erika Berg­mana – czy­tał posłusz­nie Bar­ba­rotti. – Zoba­czymy, czy mnie powstrzy­masz”.

– Powia­dasz „powstrzy­masz”?

– Tak.

– Odręczne pismo?

– Tak.

– Zaadre­so­wane do cie­bie oso­bi­ście?

– Tak.

– Hmm. Czy mógł­byś prze­fak­so­wać ten list?

– Jestem w Gustabo. Tu nie ma faksu.

– No to jedź do Visby.

Gun­nar Bar­ba­rotti nego­cjo­wał sam ze sobą.

– Może jutro.

– All right. Czy cho­dzi o jakie­goś spe­cjal­nego Erika Berg­mana?

– Nie wiem. Nie znam żad­nego Erika Berg­mana. A ty?

– Nie przy­po­mi­nam sobie. No dobrze, spraw­dzę przy­naj­mniej, ilu ich mieszka w Kym­linge. Czy jest tam coś o tym, że przy­pusz­czalne zwłoki miesz­kają w naszym mie­ście?

– Nie ma nic poza tym, co przed chwilą prze­czy­ta­łem.

– Rozu­miem. No, ale jeśli prze­fak­su­jesz to jutro… adres na koper­cie też… to zoba­czymy.

– Umowa stoi.

– Zresztą może wło­żysz ory­gi­nał do pla­sti­ko­wej torebki i wyślesz do nas… a ja posta­ram się zdjąć z bar­ków sza­now­nego oby­wa­tela ten drobny kło­pot. Co u Marianne?

– Świet­nie. Jest ze mną.

Eva Back­man znowu się roze­śmiała.

– Dobrze, że wam dobrze. Tutaj pada, wolno spy­tać jaka…?

– Nawet naj­mniej­szego śladu obłocz­ków. W takim razie zosta­wiam to w two­ich rękach i do zoba­cze­nia za dwa tygo­dnie.

– Nic z tego. Wtedy to ja idę na urlop.

– Aha.

– Zda­rza się. A wra­ca­jąc do tematu, gdyby się oka­zało, że znajdę całą bandę ludzi, któ­rzy się nazy­wają Erik Berg­man, to może nie zaszko­dzi­łoby, żebyś sobie na nich popa­trzył, jak myślisz? Na wypa­dek gdy­byś któ­re­goś z nich znał… mimo wszystko… Jesteś tam?

– O ile lista nie będzie za długa.

– Dzię­kuję, panie polic­maj­strze. To gdzie mam ją wysłać?

– Chwi­leczkę.

Odło­żył słu­chawkę na komodę, obok ramek ze zdję­ciami i srebr­nych naczyń, i wyszedł na taras do Jolandy i Marianne.

– Prze­pra­szam, jaki jest adres do Gustabo?

– Gustabo, Hogrän, Gotlan­dia. Powinno wystar­czyć – odpo­wie­działa Marianne.

Bar­ba­rotti podzię­ko­wał i wró­cił do tele­fonu.

– Możesz prze­fak­so­wać listę do komendy w Visby – powie­dział. – Prze­cież i tak do nich pojadę, żeby wysłać faks. Poli­czę to jak osiem nad­go­dzin.

– Koniecz­nie. Uca­ło­wa­nia, inspek­to­rze, i pozdro­wie­nia dla Marianne.

To by było na tyle, pomy­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti i poczuł zgagę po cia­stecz­kach gospo­dyni. Tę sprawę mamy z głowy.

* * *

Wycho­dząc, natknęli się na Hag­munda Jons­sona. Ten sie­dem­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna był rów­nie wysoki i żyla­sty, jak jego żona niska i pulchna.

– Coś takiego, Marianne zna­la­zła sobie faceta. Naj­wyż­szy czas. A więc teraz pozo­staje żyć w cza­sie jesz­cze nie­speł­nio­nych nadziei?

Gun­nar Bar­ba­rotti pomy­ślał, że ostat­nie zda­nie, wypo­wie­dziane czy­stym dia­lek­tem gotlandz­kim, zabrzmiało jak cytat z Biblii. „Czas jesz­cze nie­speł­nio­nych nadziei”?

Przy­wi­tali się uści­skiem dłoni.

– To tak, jakby wró­cić do cza­sów dzie­ciń­stwa, prawda? – cią­gnął dalej Hag­mund, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź. – Świat i życie są pełne nie­pre­cy­zyj­nych obiet­nic, zapa­chów i prze­czuć, któ­rych jesz­cze nie rozu­miemy. Kiedy je zrozu­miemy, pojawi się pustka. Omne ani­mal post coitum trist est3. Wtedy trzeba poszu­kać nowych marzeń. I nie spie­szyć się z ich speł­nia­niem.

– Święta prawda – powie­działa Marianne i pocią­gnęła za sobą Gun­nara Bar­ba­rot­tiego przez furtkę. – Hag­mund jest filo­zo­fem – wyja­śniła, gdy zna­leźli się już na dro­dze. – Jeśli wdasz się w dys­ku­sję, to nie uwol­nisz się od niego przez wiele godzin. Co zna­czyła ta łaciń­ska sen­ten­cja?

– Nie jestem pewien. Coś o tym, że czło­wiek wpada w melan­cho­lię po akcie miło­snym, tak mi się wydaje.

Marianne zmarsz­czyła czoło.

– To chyba doty­czy głów­nie męż­czyzn. Hag­mund i Jolanda są szczę­śli­wymi ludźmi. Zgło­sili swój akces do pierw­szej wycieczki tury­stycz­nej w kosmos.

Gun­nar Bar­ba­rotti ski­nął głową.

– Żeby prze­dłu­żyć czas ocze­ki­wa­nia?

– Pew­nie tak. Hag­mund zbu­do­wał wła­sny tele­skop w sto­dole: podobno świa­to­wej klasy, ale nikt go nie widział, od czasu gdy parę lat temu odkryli to dzien­ni­ka­rze. Nikogo tam nie wpusz­cza.

– Skąd wiesz, że są szczę­śliwi?

Wes­tchnęła.

– Masz rację. Tego nie wiem. Naj­waż­niej­sze, że tak myślę.

– W takim razie rozu­miem. Co będziemy teraz robić?

– Tak szybko znu­dziła ci się bez­czyn­ność w raju?

– Wię­cej niż dwa czy trzy razy na dobę nie możemy się kochać. Nie w naszym wieku.

Roze­śmiała się.

– Tak, to prawda. Nie chcia­ła­bym, żeby ogar­nęło cię mega­przy­gnę­bie­nie. Co byś powie­dział na wycieczkę rowe­rową?

Gun­nar Bar­ba­rotti zmru­żył oczy, spo­glą­da­jąc na bez­chmurne niebo, i pową­chał, co nie­sie wiatr.

– Dla­czego nie. Lep­sze to niż podróż w kosmos, to pewne.

3

– Dla­czego zosta­łeś poli­cjan­tem? Ni­gdy o tym nie opo­wia­da­łeś.

– Dla­tego że ni­gdy nie pyta­łaś.

– No to teraz pytam. Dla­czego zosta­łeś poli­cjan­tem?

– Nie jestem pewien.

– Dzię­kuję. Tak myśla­łam.

– Czemu tak mówisz?

– Bo męż­czyźni ni­gdy nie wie­dzą, dla­czego w ich życiu dzieją się takie czy inne rze­czy.

– Co za bez­czel­ność. Ilu męż­czyzn prze­ana­li­zo­wa­łaś?

– Jesteś nume­rem dwa. Albo może dwa i pół, cho­ciaż z tym nauczy­cie­lem fizyki ni­gdy nic nie było. Ale przy­znaj, że mam rację.

Leżeli na ple­cach pod dębem przy sta­rym kościele z wapien­nej cegły. Była czwarta po połu­dniu. Było co naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć stopni, a oni mieli za sobą dwie godziny peda­ło­wa­nia. Jeź­dzili wzdłuż i wszerz przez zie­lony, wiej­ski, letni kra­jo­braz. Kamienne ogro­dze­nia, bła­watki i maki. Niskie, bie­lone domy poro­śnięte pnącą różą i dzi­kim winem. Biało-czarne krowy, na nie­bie jaskółki, ospali Gotland­czycy chra­piący w swo­ich hama­kach i maleń­kie skle­piki sprze­da­jące lody sza­fra­nowe i kawę tury­stom na rowe­rach. Gun­nar Bar­ba­rotti nie miał poję­cia, jak daleko było do Gustabo. Ale w ogóle go to nie mar­twiło.

– Było pra­wie tak jak teraz – zaczął.

– Co?

– No, w momen­cie gdy posta­no­wi­łem zostać poli­cjan­tem.

– Co masz na myśli?

– Bolał mnie tyłek. Cho­ciaż wcale nie jeź­dzi­łem kilo­me­trami na rowe­rze. Sie­dzia­łem na nim i wku­wa­łem przez pięć lat.

– Prawo w Lund?

– Tak. Uzmy­sło­wi­łem sobie, że jeśli zostanę praw­ni­kiem, to będę tak sie­dział na tyłku przez następne czter­dzie­ści lat. Mia­łem wra­że­nie, że poli­cjanci wię­cej się ruszają.

– Świeże powie­trze i kole­żeń­ska atmos­fera?

– Wła­śnie. Dobra eme­ry­tura, o ile czło­wiek nie da się wcze­śniej zastrze­lić.

– No i co? Jest tak, jak myśla­łeś? Cho­dzi mi o ruch.

Gun­nar Bar­ba­rotti wypił łyk wody i zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Trzeba tro­chę pocho­dzić, prze­sia­da­jąc się z jed­nego krze­sła na dru­gie.

Roze­śmiała się i pod­nio­sła stopy w kie­runku boga­tej w liście korony drzewa. Poru­szała z roz­ko­szą pal­cami u stóp.

– Mógł­byś zro­bić tak jak ja.

– Czyli jak?

– Usu­nąć krze­sła. Pra­wie całe dnie stoję.

– Hmm – mruk­nął Gun­nar Bar­ba­rotti. – A ty oczy­wi­ście już w liceum wie­dzia­łaś, że będziesz położną?

– Pod koniec pod­sta­wówki – popra­wiła go. – Przy­szła do nas położna z miej­skiego szpi­tala i opo­wia­dała o swo­jej pracy. Tego samego dnia pod­ję­łam decy­zję.

– I ni­gdy nie żało­wa­łaś?

– Cza­sami, kiedy coś się kom­pli­kuje. Kiedy dziecko jest mar­twe albo ma poważne uszko­dze­nia. Ale to mija, czło­wiek rozu­mie prze­cież, że takie są reguły gry. Nie, ni­gdy nie prze­ży­łam praw­dzi­wego zwąt­pie­nia. Czuję się uprzy­wi­le­jo­wana przez to, że jestem przy naro­dzi­nach nowego życia; nie ma w tym żad­nej rutyny. Abor­cji udaje mi się jakoś uni­kać, co mnie cie­szy, bo to one wywo­łują naj­wię­cej trud­nych myśli.

Gun­nar Bar­ba­rotti splótł dło­nie na karku.

– Gdyby do nas do szkoły przy­szedł poli­cjant i opo­wie­dział, jak wygląda ta praca, to chyba został­bym kimś innym. Ale masz pew­nie rację, że to dobrze, iż kwe­stie życia i śmierci ni­gdy nie stają się rutyną.

– W takim razie kim chciał­byś być? Tak naprawdę.

Przez chwilę leżał w mil­cze­niu i słu­chał bzy­cze­nia trzmiela. Naprawdę się zasta­na­wiał.

– Nie wiem. Podej­rze­wam, że jestem już za stary, żeby się prze­kwa­li­fi­ko­wać. Więc muszą ze mną wytrzy­mać. Choć mógł­bym sobie wyobra­zić, że jestem kie­rowcą lokal­nego auto­busu w tej oko­licy.

– Auto­busu?

– Tak. Wła­snego, żół­tego lokal­nego auto­busu prze­wo­żą­cego śred­nio jede­na­stu pasa­że­rów dzien­nie. Jeden kurs rano i jeden po połu­dniu. Kawa z ter­mosu na pętli, gdzieś obok poro­śnię­tego kwie­ciem rowu… Tak, to mogłoby mi się podo­bać.

Marianne pogła­skała go po policzku.

– Mój biedny, wykoń­czony męż­czy­zno w śred­nim wieku. Może powi­nie­neś pójść na parę dni na przy­ucze­nie do Hag­munda?

– Nie­zły pomysł. Mówili, że potrze­bują parobka?

Nagle poczuł, że naprawdę jest zmę­czony. W jed­nej chwili ogar­nęła go ogromna sen­ność; deli­katny szum gru­bej powłoki zie­lo­nych gałęzi wiel­kiego dębu nad głową był nie­wąt­pli­wie zna­ko­mitą koły­sanką.

Dłoń Marianne, która wła­śnie zna­la­zła swoją wła­ściwą pozy­cję na jego piersi, popy­chała go deli­kat­nie, choć nie­uchron­nie w tym samym kie­runku. W nocy snu nie było wiele, trzeba przy­znać, więc to… fak­tycz­nie nie miało związku z wie­kiem śred­nim. Musi to powie­dzieć, nim zaśnie.

Ostat­nie słowa, jakie usły­szał, zanim usnął, brzmiały: „Ten list. Przy­znasz, że to nie­przy­jemna sprawa, prawda? Śpisz?”.

Śnił mu się komi­sarz Asu­nan­der.

Z tego, co pamię­tał, ni­gdy wcze­śniej mu się to nie zda­rzyło. Teraz też nie bar­dzo rozu­miał sens tego snu. Asu­nan­der wyglą­dał dokład­nie tak jak zawsze: oczy bli­sko osa­dzone, drobny, wymu­skany i zło­śliwy; jedyną oso­bli­wo­ścią było to, że w jed­nej ręce trzy­mał szpi­crutę, a w dru­giej latarkę. Był zły, cho­dził ner­wowo po wiel­kim domu, który w jed­nym momen­cie wyda­wał się Bar­ba­rot­tiemu cał­ko­wi­cie nie­znany, w dru­gim zaś bar­dzo zna­jomy – w tym dru­gim wypadku przy­po­mi­nał w wielu szcze­gó­łach komendę poli­cji w Kym­linge. Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego oczy­wi­ste było, że Asu­nan­der cze­goś szuka; było tam pełno cia­snych przejść i ciem­nych zaka­mar­ków, dla­tego miał w ręku latarkę. Wąski stru­mień świa­tła prze­su­wał się wzdłuż kory­ta­rzy, w któ­rych sły­chać było echo jego kro­ków, w górę po gro­te­skowo poskrę­ca­nych scho­dach i przez ocie­ka­jące wodą prze­pu­sty w piw­nicy.

Czy mi się zda­wało, czy jesz­cze nie­dawno leża­łem pod wiel­kim dębem na Gotlan­dii? – zdzi­wił się Bar­ba­rotti i w tym samym momen­cie zro­zu­miał, że wpraw­dzie we śnie rów­nież leżał na ple­cach, ale nie pod jakimś dębem na spo­koj­nym wiej­skim cmen­ta­rzyku, tylko pod łóż­kiem w ciem­nym pokoju, pod sta­rym, skrzy­pią­cym, meta­lo­wym łóż­kiem z mate­ra­cem z wło­sia. Wyglą­dało na to… tak, wyglą­dało na to, że komi­sarz szu­kał wła­śnie jego. Kiedy wstrzy­mał oddech, nasta­wił uszu i zaczął nasłu­chi­wać, dotarł do niego cha­rak­te­ry­styczny odgłos kli­ka­nia sztucz­nej szczęki Asu­nan­dera; był teraz bar­dzo bli­sko i Bar­ba­rotti wtedy już wie­dział, że ukry­wał się głę­boko wci­śnięty pod łóżko z powodu poważ­nego zanie­dba­nia obo­wiąz­ków. Teraz nad­szedł czas zała­twie­nia pora­chun­ków.

Jasny szlag, pomy­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti, a niech­by go szlag tra­fił…

Ale po chwili zmie­nił tak­tykę i zaczął pospiesz­nie odma­wiać modli­twę egzy­sten­cjalną do dru­giego moż­no­władcy.

Czę­sto tak robił, przy­naj­mniej na jawie. Miał tak zwany deal z Bogiem, że ten będzie udo­wad­niać swoje ist­nie­nie, speł­nia­jąc roz­sądną liczbę próśb wno­szo­nych przez jego skrom­nego sługę, inspek­tora Bar­ba­rot­tiego. Jeśli Bóg wysłu­chał Bar­ba­rot­tiego, dosta­wał plus, a jeśli tego nie zro­bił, zapi­sy­wał mu się minus. W tym aku­rat śnie, w tej chwili pod dębem na gotlandz­kim cmen­ta­rzu w lipcu 2007 roku, Bóg posia­dał na swoim kon­cie jede­na­ście plu­sów, które sta­no­wiły dowód jego ist­nie­nia, i dla­tego tu i teraz dostał pro­po­zy­cję za dwa punkty, by w żad­nym razie nie pozwo­lić komi­sa­rzowi odna­leźć drżą­cego inspek­tora pod łóż­kiem albo pod dębem, albo gdzie­kol­wiek indziej, gdzie w tym momen­cie roz­gry­wała się rze­czy­wi­stość.

Dobry Boże, to prze­cież tylko kró­ciutki list, a ja mam urlop, for­mu­ło­wał pospiesz­nie swoją prośbę. Prze­cież to nie może być nic poważ­nego…

– Kie­dyś zna­łam chło­paka, który nazy­wał się Erik Berg­man. Teraz sobie przy­po­mnia­łam.

– Co?

Obu­dził się. Otwo­rzył oczy i ze zdzi­wie­niem – i ulgą – patrzył na zie­lon­kawe, wie­lo­listne dzieło natury. Ni­gdzie nie było komi­sa­rza Asu­nan­dera, tylko położna Marianne, któ­rej głowa spo­czy­wała na jego piersi. I dąb, co sta­no­wiło zde­cy­do­waną poprawę sytu­acji. Jak długo spał? Dzie­sięć minut? A może tylko minutę? Czy Marianne zauwa­żyła, że zasnął? Wyglą­dało na to, że nie, bo dalej mówiła o liście. Może tego snu też wcale nie było?

– Powie­dzia­łam, że zna­łam kie­dyś chło­paka, który nazy­wał się Erik Berg­man. A co, jeśli to wła­śnie on miałby teraz umrzeć?

Gun­nar Bar­ba­rotti odchrząk­nął i wycią­gnął ręce do tyłu.

– Na pewno nie on. Cho­dzi­łaś z nim?

– Nie, ale byli­śmy w tej samej kla­sie w liceum. Ale nie­moż­liwe, żeby miesz­kał w Kym­linge. Bo o to cho­dziło, tak?… Że ten, co ma umrzeć, mieszka w Kym­linge, tak?

– Dobry Boże, Marianne, skąd ja miał­bym to wie­dzieć? A tak w ogóle, to nikt nie umrze. Koniec tematu.

Nie odpo­wie­działa.

– Cho­dzi tylko o jakie­goś czubka. Jutro pojadę do Visby i speł­nię swój obo­wią­zek, a teraz czuję, że mój tyłek znów ma ochotę na kon­takt z sio­deł­kiem rowe­ro­wym. A twój?

– Ni­gdy tak dobrze się nie czuł. Chcesz dotknąć?

Rozej­rzał się pospiesz­nie po cmen­ta­rzu, a potem sko­rzy­stał z oferty. Było dokład­nie tak, jak mówiła: jej tyłek był w świet­nej for­mie. W zachwy­ca­jąco dobrej for­mie, mówiąc dokład­niej, i aż się pro­sił o chwilę zapo­mnie­nia.

– W porządku. – Deli­kat­nie odsu­nęła jego rękę. – W takim razie peda­łu­jemy do domu i bie­rzemy się za kola­cję.

W Kym­linge było pię­ciu Eri­ków Berg­ma­nów.

Tak wyni­kało z listy, którą Gun­nar Bar­ba­rotti ode­brał z komendy poli­cji w Visby w czwar­tek przed połu­dniem. Naj­star­szy z nich miał sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat, naj­młod­szy – trzy i pół roku.

Popu­larne imię i nazwi­sko we wszyst­kich gene­ra­cjach.

Sie­dząc na ławce w parku w pobliżu Söderport i cze­ka­jąc na Marianne, która robiła zakupy w warzyw­niaku, przy­glą­dał się liście poten­cjal­nych ofiar.

Sie­dem­dzie­się­cio­sied­mio­letni męż­czy­zna był wdow­cem i miesz­kał przy Linderödsvägen 6. Przez całe życie pra­co­wał jako urzęd­nik kole­jowy i od czter­dzie­stu lat miesz­kał w tym samym miesz­ka­niu. W reje­strze poli­cyj­nym nie ma na jego temat żad­nych adno­ta­cji.

Kolejny na liście miał pięć­dzie­siąt cztery lata i miesz­kał w Kym­linge od nie­dawna. Pra­co­wał jako ana­li­tyk ryn­kowy dla Han­dels­ban­ken i miesz­kał przy Grenadjärsgatan 10 razem z drugą żoną od dwóch lat. Rów­nież on nie miał żad­nej kar­to­teki kry­mi­nal­nej.

Bar­ba­rotti zasta­na­wiał się, czy te dwa lata odno­siły się do miesz­ka­nia, czy dru­giego mał­żeń­stwa. Z notatki nie wyni­kało to wyraź­nie, może cho­dziło o jedno i dru­gie.

Nume­rem trzy był trzy­dzie­stocz­te­ro­letni Erik Berg­man z Hedeniusvägen 11. Samotny, pro­wa­dził wła­sną firmę kom­pu­te­rową, żad­nych ciem­nych spra­wek na kon­cie, przy­naj­mniej tak wyni­kało z reje­strów. Rodo­wity miesz­ka­niec Kym­linge, dzia­łał w miej­sco­wym klu­bie bad­min­to­no­wym przez kilka sezo­nów, ale nie­mal dokład­nie dzie­sięć lat temu zakoń­czył karierę z powodu uszko­dze­nia kolana.

Kto, do cho­lery, spi­sy­wał tę listę? – pomy­ślał Bar­ba­rotti. Uszko­dze­nie kolana sprzed dzie­się­ciu lat? Pew­nie Back­man się ze mnie nabija.

Erik Berg­man numer cztery ma trzy­dzie­ści dwa lata. Podob­nie jak numer dwa, nie­dawno się spro­wa­dził do mia­sta. Ma troje dzieci, mieszka przy Lyc­ke­bo­ga­tan, a pra­cuje w Kym­lin­ge­viks­sko­lan jako wycho­wawca w świe­tlicy. W kar­to­te­kach poli­cyj­nych ist­nieje jedna wzmianka na jego temat – cho­dziło o wykro­cze­nie pole­ga­jące na zasto­so­wa­niu prze­mocy wobec funk­cjo­na­riu­sza pań­stwo­wego pod­czas meczu pił­kar­skiego na sta­dio­nie Råsunda w Göteborgu w 1996 roku. Był mocno pod­chmie­lony, wci­snął poli­cjan­towi w twarz bułkę z kieł­basą, musz­tardą, keczu­pem i sałatką szwedzką. Dostał za to karę grzywny. I bar­dzo słusz­nie.

No i wresz­cie trzy­ipół­letni Erik Berg­man. Bez zawodu, żad­nych adno­ta­cji w reje­strze kar­nym, a mieszka pod tym samym adre­sem, co jego nie­za­mężna matka, przy Moln­ga­tan 15.

Aha, pomy­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti i ziew­nął. I jeden z was miałby umrzeć, tak?

Będąc w komen­dzie, roz­ma­wiał przez pięć minut z inspek­tor Back­man. Pytał, czy pod­jęli jakieś dzia­ła­nia.

– Oczy­wi­ście, że tak – wyja­śniła Back­man. – Asu­nan­der pole­cił, żeby patrol wypo­sa­żony w radio­te­le­fon prze­jeż­dżał obok tych adre­sów dwa razy na dobę, żeby spraw­dzać, czy nie dzieje się tam nic dziw­nego. Z tego, co udało się usta­lić, przy­naj­mniej dwaj Eri­ko­wie są aktu­al­nie na urlo­pie. Numer dwa i numer pięć.

– Ale nie ostrze­ga­li­ście tych pię­ciu? – zapy­tał Bar­ba­rotti.

– Nie, w opi­nii Asu­nan­dera nie ma takiej potrzeby. Według jego słów to, że mamy do czy­nie­nia z listo­wym sza­leń­cem, nie ozna­cza, że poli­cja też ma się zacho­wy­wać jak sza­le­niec. Prze­cież wia­domo, ile kosz­tuje cało­do­bowa ochrona poli­cyjna. Ale po otrzy­ma­niu ory­gi­nału listu przyj­rzymy mu się dokład­nie. I może zmie­nimy zda­nie.

Czy Bar­ba­rotti zapa­ko­wał list w folię i wysłał, tak jak było umó­wione?

Gun­nar Bar­ba­rotti potwier­dził, że wysłał, a póź­niej życzył Back­man przy­jem­nej pracy i odło­żył słu­chawkę.

Zło­żył listę na cztery, wło­żył do tyl­nej kie­szeni spodni i stwier­dził, że jego sta­no­wi­sko było podobne. Gdyby miał decy­do­wać, też by nie podej­mo­wał żad­nych sze­roko zakro­jo­nych czyn­no­ści.

To, że wszyst­kie groźby trzeba trak­to­wać poważ­nie, to jedno. Ale to nie zna­czy, że należy zawsze i w każ­dym przy­padku uru­cha­miać całą masę środ­ków. Jasne, że nie. W dłuż­szej per­spek­ty­wie bar­dziej opła­cało się „z powagą obser­wo­wać roz­wój sytu­acji”, jak mieli w zwy­czaju poli­tycy i dyplo­maci. Wewnętrz­nie, ale ni­gdy ofi­cjal­nie, moty­wo­wano to tym, że dwa­dzie­ścia z dwu­dzie­stu pogró­żek było fał­szy­wych. Pro­blem poja­wiał się, kiedy przy­cho­dziła dwu­dzie­sta pierw­sza.

Poja­wiła się Marianne, naj­mniej­szy i naj­pięk­niej­szy z jego pro­ble­mów. Gwał­tow­nie odsu­nął na bok wszyst­kie poli­cyjne roz­wa­ża­nia i wyszedł jej naprze­ciw; widok jej syl­wetki wycho­dzą­cej z ICA4 z siat­kami w rękach nie mógł się rów­nać z uczu­ciem, jakie go ogar­nęło, gdy zoba­czył ją sto­jącą w por­cie o zacho­dzie słońca – ale rów­nież był przy­jemny. Zauwa­żył, że jego serce zaczy­nało moc­niej bić, gdy tylko poja­wiała się w zasięgu wzroku.

Mam nadzieję, że za dwa lata będzie moją żoną – pomy­ślał nagle, a potem zasta­na­wiał się, czy to rze­czy­wi­ście była jego wła­sna myśl, czy też po pro­stu taki zbi­tek słów, wypro­du­ko­wany przez jego mózg, roz­grzany wcze­śniej­szymi roz­wa­ża­niami i zachę­cony piękną pogodą.

– I jak tam?

– W naj­lep­szym porządku. Odde­le­go­wa­łem odpo­wie­dzial­ność, teraz jestem cały twój.

– Tss. Weź­miesz obie siatki czy jedną?

– Jasne, że obie. Za kogo ty mnie bie­rzesz?

4

– Czy­tasz Biblię?

– Ojej. Myśla­łam, że śpisz.

– Bo spa­łem. Ale obu­dzi­łem się, gdy poczu­łem, że łóżko jest puste.

– Rozu­miem. Tak, cza­sami sobie czy­tam.

Zamknęła wiśniową okładkę Biblii i odło­żyła ją na stół obok fili­żanki z her­batą. Oparła się wygod­nie w fotelu i popa­trzyła na niego przy­mru­żo­nymi oczami. Był wto­rek, pora­nek ósmego dnia urlopu – jeśli poli­czyć wto­rek w ubie­głym tygo­dniu jako dzień pierw­szy, mimo iż spo­tkali się dopiero wie­czo­rem. Ale to zwy­kła aka­de­micka gada­nina.

Mie­rze­nie czasu w Gustabo nie jest czyn­no­ścią istotną, pomy­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti i ziew­nął. Przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o czas miniony.

Tak czy owak, był kolejny pora­nek. Niebo zaczęło się roz­po­ga­dzać po noc­nej burzy z pio­ru­nami, którą podzi­wiali przez okno w salo­nie. Zaczęła się tuż po pół­nocy i trwała do pięt­na­ście po pierw­szej, ponad godzinę, a bły­ska­wice nad polem rze­paku wyglą­dały nie­sa­mo­wi­cie.

– A więc ty… to zna­czy, wie­rzysz, że Bóg ist­nieje?

Przy­tak­nęła.

– Nic o tym nie mówi­łaś.

Roze­śmiała się. Z zaże­no­wa­niem – pomy­ślał.

– Fak­tycz­nie, uwa­żam się za osobę wie­rzącą – stwier­dziła – ale nie obno­szę się z tym zanadto.

– Dla­czego?

– Dla­tego że… dla­tego, że ludzie czują się zakło­po­tani. I ni­gdy nie cho­dzę do kościoła. Nie lubię kościoła… to zna­czy, nie cho­dzi mi o budowlę, cho­dzi mi o Kościół jako insty­tu­cję. Dla mnie to sprawa oso­bi­sta, rozu­miesz? Pewna rela­cja.

Usiadł na krze­śle naprze­ciwko jej fotela.

– Rozu­miem. I nie uwa­żam, żeby to było spe­cjal­nie kło­po­tliwe.

– Jesteś pewien?

Zasta­na­wiał się.

– Tak, naprawdę.

– Ale ty chyba nie wie­rzysz w żad­nego Boga?

– Nie był­bym taki pewien.

Przez chwilę miał ochotę opo­wie­dzieć o praw­dzi­wej natu­rze jego rela­cji z Bogiem, ale posta­no­wił, że jesz­cze z tym poczeka. Znają się od roku – to zna­czy on i Marianne, jego rela­cje z Bogiem są tro­chę dłuż­sze – ale wydało mu się, że jesz­cze nie czas na tego typu wyzna­nia. Był pra­wie pewien, że Bóg podzie­lał jego zda­nie. Mieli swo­istą… tak, swo­istą umowę dżen­tel­meń­ską, tak po pro­stu. Sprawa oso­bi­sta, dokład­nie tak.

– Co to zna­czy?

– Co?

– Powie­dzia­łeś: „Nie był­bym taki pewien”. Co mia­łeś na myśli?

– Tylko tyle, że nie wiem. Ale od czasu do czasu o tym myślę.

Zdjęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne i popa­trzyła na niego z nie­po­ko­jem.

– Od czasu do czasu o tym myślisz?

– Hmm, no tak, może powi­nie­nem użyć innych słów… zresztą co za róż­nica. A jaka jest ta twoja wiara, co? Zako­rze­niona od koły­ski?

Pokrę­ciła głową.

– Nie, nie. Chy­baby mnie z domu wyrzu­cili, gdy­bym zaczęła odpra­wiać jakieś dewo­cje. Przez całe lata osiem­dzie­siąte moi rodzice byli zde­kla­ro­wa­nymi mark­si­stami, naprawdę. Matka już nie żyje, ale licho wie, czy ojciec na­dal nie gło­suje na komu­ni­stów. Szcze­gól­nie po odej­ściu Schy­man, którą obso­ba­cza jak zwy­kłego psa łań­cu­cho­wego za każ­dym razem, gdy się z nim spo­ty­kam.

– A twoja wiara? – przy­po­mniał Bar­ba­rotti.

– Poja­wiła się znie­nacka, po pro­stu przy­szła. Jest taki stary per­ski wiersz, w któ­rym można prze­czy­tać, że „zwy­cię­ski bóg nad­cho­dzi z wolna w mięk­kich san­da­łach z oślej skóry”, i muszę przy­znać, że to bar­dzo pasuje do mojego o nim wyobra­że­nia.

– W mięk­kich san­da­łach z oślej skóry?… – powtó­rzył Bar­ba­rotti.

– Tak. No i na pewno ma to jakiś zwią­zek z moją pracą… Potrze­buję poczu­cia sensu. Ale to już histo­ria mię­dzy nim a mną, wyłącz­nie; chcę, żebyś o tym wie­dział. Nie zależy mi na tych zewnętrz­nych for­ty­fi­ka­cjach. Cza­sami wydaje mi się…

– Tak?

– Cza­sami wydaje mi się, że to dia­beł wymy­ślił reli­gię, by sta­nęła pomię­dzy czło­wie­kiem a Bogiem.

– Sama na to wpa­dłaś?

– Nie, gdzieś to prze­czy­ta­łam. Ale to chyba nic nie zmie­nia, prawda?

– Nie. A Koran, Budda i kabała?

– Szczę­ście ma wiele imion. Na pewno nie czu­jesz się zakło­po­tany?

– Ani tro­chę – zapew­nił Gun­nar Bar­ba­rotti. – Wydaje mi się, że masz jakieś uprze­dze­nia do ducho­wych kwa­li­fi­ka­cji szwedz­kiej kadry poli­cyj­nej. W każ­dym razie nie musisz czy­tać Biblii w ukry­ciu; ja też cza­sami się w nią gapię.

Roze­śmiała się i wycią­gnęła ręce do góry. Dło­nie odwró­cone do nieba.

– Gapi się w Biblię! Sły­sza­łeś, o Panie? Jaka będzie nagroda?

– Jed­nego jestem pewien – stwier­dził zain­spi­ro­wany jej sło­wami Bar­ba­rotti. – A mia­no­wi­cie, jeśli Bóg ist­nieje, to jest dżen­tel­me­nem z humo­rem. Nie ma innej moż­li­wo­ści. I wcale nie jest wszech­mocny.

Marianne spo­waż­niała. Spoj­rzała na niego w taki spo­sób, że nagle poczuł ucisk w gar­dle.

Czy ja mam znowu czter­na­ście lat, czy co? – pomy­ślał.

– Wiesz co? Kiedy mówisz takie rze­czy, to zaczy­nam myśleć, że chyba cię kocham.

– Jakie… jakie szczę­ście, że sie­dzę, a nie stoję – wydu­sił z sie­bie przez zaschnięte usta. – Bo chy­ba­bym zemdlał…

W tym momen­cie usły­szeli kaszl­nię­cie, a potem zoba­czyli Hag­munda Jons­sona prze­cho­dzą­cego przez traw­nik. Na ramie­niu miał kosę, a w ręku trzy­mał mar­twego kró­lika.

– Ni­gdy bym nie przy­pusz­czał, że w tej pod­rywce trzy­masz poli­cjanta z kry­mi­nal­nej, Marianne. Muszę pogra­tu­lo­wać. Że też nie mają tyle rozumu, by odsko­czyć, kiedy koszę kosą. Może chce­cie świeże mię­sko na kola­cję?

Poma­chał zakrwa­wio­nym kró­li­kiem.

– Dzię­kuję, ale jed­nak nie – powie­działa Marianne i odwró­ciła wzrok.

– Nie dla­tego tu przy­sze­dłem – kon­ty­nu­ował Hag­mund. – Głów­nym powo­dem odwie­dzin jest nasz śled­czy. Jest do niego tele­fon. Z tego, co się zorien­to­wa­łem, to sprawa jest pilna.

– Tele­fon? – spy­tał zdzi­wiony Gun­nar Bar­ba­rotti.

Hag­mund ski­nął głową i podra­pał się po karku.

– Pań­stwo naj­praw­do­po­dob­niej uznali, że lepiej zosta­wić komórki na sta­łym lądzie. To przy­nosi wam praw­dziwy zaszczyt. Ale, jak już mówi­łem, w słu­chawce tele­fonu w naszej kuchni sie­dzi nie­cier­pliwa pani inspek­tor, więc może pój­dzie ze mną i z nią poroz­ma­wia. Na pewno nie chce­cie tego szkraba?

Poma­chał zwi­sa­ją­cym kró­li­kiem przed ich oczami. Marianne pokrę­ciła głową, a Bar­ba­rotti pod­niósł się z krze­sła.

– Już idę – powie­dział. – Mówiła, o co cho­dzi?

– Sprawa poufna – wyja­śnił Hag­mund Jons­son. – Naj­praw­do­po­dob­niej cho­dzi o bez­pie­czeń­stwo naro­dowe, bo nie rozu­miem, jak ina­czej śmie­liby zakłó­cać taką idyllę.

Mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo jed­nym okiem. Marianne owi­nęła się szczel­niej szla­fro­kiem, a Gun­nar Bar­ba­rotti wyszedł za rol­ni­kiem na drogę.

– Wygląda na to, że twój nadawca jed­nak nie ściem­niał.

Nie od razu odpo­wie­dział.

Niech to jasna cho­lera, pomy­ślał. Czu­łem, że tak będzie.

Poka­zał ręką Jolan­dzie, żeby zosta­wiła go samego i zamknęła drzwi do kuchni. Pocze­kał, aż zro­biła, o co pro­sił.

Jeśli chcieli pod­słu­chi­wać, to muszą się przy­naj­mniej pofa­ty­go­wać, żeby pod­nieść słu­chawkę w innym pokoju, dumał Bar­ba­rotti.

– Jesteś tam? – zapy­tała Eva Back­man.

– Jestem – potwier­dził Bar­ba­rotti. – Co powie­dzia­łaś?

– Chyba nie zapo­mnia­łeś listu, który dosta­łeś przed wyjaz­dem do raju?

– Nie – odparł. – Jak mógł­bym zapo­mnieć? No to co wła­ści­wie się stało?

Powie­działa coś poza słu­chawką do jakie­goś kolegi, ale nie zro­zu­miał, co to było.

– Prze­pra­szam. No więc parę godzin temu pewien bie­gacz zna­lazł zamor­do­wa­nego Erika Berg­mana nad zatoką Brönnsvik. Na ścieżce jog­gin­go­wej, która bie­gnie nad rzeką i potem pod górę, wiesz którą. Praw­do­po­dob­nie urzą­dzał sobie wła­śnie prze­bieżkę… Berg­man, oczy­wi­ście.

– Nie robisz sobie ze mnie jaj? – zapy­tał Bar­ba­rotti.

– Nie – odpo­wie­działa Eva Back­man. – Nie­stety to prawda, nic nie pora­dzę. W tej chwili mamy tu lek­kie zamie­sza­nie, sam rozu­miesz. Jakby tego było mało, to jesz­cze ten, który go zna­lazł, przy­pad­kiem jest dzien­ni­ka­rzem. Johan­nes Vir­ta­nen, znasz go?

– Tak, wiem, kto to jest. Ale prasa nic chyba nie wie o moim liście?

– Nie, ten szcze­gół udało nam się na razie utrzy­mać w tajem­nicy.

– To dobrze. A o któ­rym Eriku Berg­ma­nie mówimy? To zna­czy…

– Tak, tak – powie­działa Eva Back­man. – Numer trzy. Ten z uszko­dzo­nym kola­nem i firmą kom­pu­te­rową.

– Rozu­miem – odparł Gun­nar Bar­ba­rotti.

Co było prawdą, choć nie do końca. Czuł wyraź­nie jakby brzę­cze­nie komó­rek w swoim mózgu, ale przy­po­mi­nało to raczej odgłos sil­nika sta­rego gru­chota, który zaraz odda ostat­nie tchnie­nie, niż jakąś dobrze naoli­wioną maszynę myślącą.

– Powiedz coś wię­cej – popro­sił i usiadł na kuchen­nej kana­pie pod kili­mem z arty­stycz­nie wyha­fto­waną dewizą „Każdy dzień ma wła­sne zmar­twie­nia”.

Wła­śnie, pomy­ślał. Tak wła­śnie jest. A ten dzień dopiero się zaczął.

– Zna­le­ziony o szó­stej pięć­dzie­siąt pięć – zaczęła Eva Back­man. – Miesz­kał sam, ale roz­ma­wia­li­śmy z jed­nym face­tem, który go dość dobrze znał, a przy­naj­mniej powi­nien. Andreas Grimle, pra­cow­nik w fir­mie Berg­mana. Chyba ma w niej jakieś udziały, jakoś tak. Twier­dzi, że Berg­man regu­lar­nie bie­gał tą ścieżką dwa lub trzy razy w tygo­dniu. Oczy­wi­ście latem, przed śnia­da­niem, gdzieś tak pomię­dzy szó­stą a siódmą.

– Metoda? – zapy­tał Bar­ba­rotti.

– Pchnię­cie nożem – odpo­wie­działa Back­man. – Prze­pra­szam, nie powie­dzia­łam tego? Jedno w plecy, dwa w brzuch i cię­cie na szyi. Śmierć nastą­piła dość szybko. W zasa­dzie leżał w kałuży wła­snej krwi.

– Brzmi przy­jem­nie.

– Tak, prawda?

– Byłaś na miej­scu?

– Oczy­wi­ście. Zoba­czymy, co znajdą tech­nicy, ale chyba jakichś wiel­kich nadziei nie można mieć. Zie­mia była sucha i tak dalej. Żad­nych odci­sków stóp, żad­nych śla­dów walki, przy­pusz­czal­nie mor­derca dopadł go nagle i od tyłu.

– Mówi­łaś chyba, że był na prze­bieżce? Prze­cież byłoby trudno…

– Nie wiem. Musimy się nad tym zasta­no­wić. Ale prze­cież mogło być tak, że go naj­pierw zatrzy­mał… popro­sił o pomoc albo zapy­tał o coś.

– Moż­liwe – powie­dział Gun­nar Bar­ba­rotti. – Kto pro­wa­dzi docho­dze­nie?

– Pro­wa­dzą­cym postę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze jest Sylve­nius.

– Cho­dzi mi o śledz­two.

– A jak myślisz?

Nie od razu odpo­wie­dział. Miał wra­że­nie, że żadna odpo­wiedź nie jest potrzebna.

– All right – powie­działa Eva Back­man. – Wygląda to tak, że Asu­nan­der oddał to na razie w moje kom­pe­tentne ręce. Cho­ciaż jak na razie wszy­scy są zaan­ga­żo­wani. Mak­sy­malna mobi­li­za­cja sił. I o ile go dobrze zro­zu­mia­łam, ocze­kuje, że jutro ty to przej­miesz.

– Ja mam urlop.

– Jeśli wró­cisz na służbę jutro zamiast w ponie­dzia­łek, to dosta­niesz cały tydzień wol­nego na polo­wa­nie na łosie.

– Nie poluję.

– To była prze­no­śnia.

– Rozu­miem. Czy to słowa Asu­nan­dera?

– Nie, to moja inter­pre­ta­cja.

– Dzię­kuję – wes­tchnął Gun­nar Bar­ba­rotti.

Eva Back­man odchrząk­nęła.

– Nie zawsze zga­dzam się z naszym kocha­nym komi­sa­rzem, prze­cież wiesz. Ale w tym wypadku myślę tak jak on. List był zaadre­so­wany do cie­bie oso­bi­ście. Nie do mnie, nie do Smu­tasa czy kogo­kol­wiek innego. Nawet nie na adres komendy. A zatem… wygląda na to, że sprawa leży na twoim biurku. Cho­ciaż wia­domo, że w rze­czy­wi­sto­ści cała grupa będzie nad tym pra­co­wać. Już mówi­łam.

Gun­nar Bar­ba­rotti zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Może wła­śnie o to mu cho­dzi?

– Co takiego?

– Mor­dercy. Żebym wła­śnie ja pro­wa­dził śledz­two?

– Myśla­łam o tym – powie­działa Back­man. – Może to ktoś, kogo znasz, na przy­kład.

– Ale dla­czego – spy­tał Bar­ba­rotti. – Dla­czego miałby być aż tak skoń­czo­nym kre­ty­nem, żeby… nara­żać się na ryzyko?

– Kre­ty­nem? – powtó­rzyła Back­man. – Tego nie wiem. Lep­szym okre­śle­niem byłby chyba bufon. Tak czy siak, chyba powi­nie­neś przy­jąć to wyzwa­nie.

Bar­ba­rotti zasta­na­wiał się przez trzy sekundy. Wyglą­dało na to, że nie ma wyboru.

– All right – powie­dział. – Prze­każ Asu­nan­de­rowi, że będę w pracy jutro rano. Wydaje mi się, że jest prom o pią­tej po połu­dniu, ale gdyby tym­cza­sem ktoś się poja­wił i przy­znał, to pro­szę o sygnał.

– Mam prze­czu­cie, że tak się nie sta­nie. Nie­stety. I bar­dzo mi przy­kro, że musia­łam prze­rwać twoje miło­sne lato tak bru­tal­nie.

– Odbiorę sobie pozo­stałe dni urlopu w innym ter­mi­nie – stwier­dził inspek­tor Bar­ba­rotti i odło­żył słu­chawkę.

Może w ter­mi­nie polo­wań na łosie – dodał już do sie­bie.

Co za pora­nek, pomy­ślał póź­niej, kiedy już opu­ścił gospo­dar­stwo Jons­so­nów i wyszedł na drogę. Zaczęło się od stu­dium biblij­nego i pytań o istotę Boga, potem powie­działa, że pra­wie mnie kocha, a na zakoń­cze­nie poja­wiło się drobne mor­der­stwo i polo­wa­nie na łosie.

Marianne nie robiła mu wyrzu­tów. Wie­dział, że tak będzie.

– I tak spę­dzi­li­śmy razem osiem dni z dzie­się­ciu – powie­działa, kiedy wyłą­czyła sil­nik samo­chodu na par­kingu przy ter­mi­nalu pro­mo­wym. – Może nie można wyma­gać wię­cej, kiedy czło­wiek się zwią­zał z inspek­to­rem poli­cji?

– Nie powi­nie­nem był otwie­rać tego listu – odrzekł Gun­nar Bar­ba­rotti. – Gdy­bym go zna­lazł dopiero teraz, w pią­tek, to nie mogliby mnie odwo­łać z urlopu.

Nie był jed­nak pewien, czy mówi szcze­rze. Było to dość para­dok­salne; nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że tań­czy tak, jak mu mor­derca zagra. To, że otwo­rzył list, prze­czy­tał ostrze­że­nie i prze­słał je dalej; to, że teraz natych­miast włą­cza się w docho­dze­nie. Czy wła­śnie nie tego chciał… albo chciała?

Dla­czego w ogóle wysłał ten list i uprze­dził, że zamie­rza kogoś zabić? Zanim to zro­bił. Jaki to ma sens? A może cho­dzi o czubka, więc szu­ka­nie racjo­nal­nych pobu­dek jest bez­ce­lowe?

Nikt tego nie wie, roz­my­ślał Gun­nar Bar­ba­rotti. Na razie nie można snuć żad­nych spe­ku­la­cji.

Jedno wie­dział na pewno: jesz­cze ni­gdy nic takiego mu się nie zda­rzyło. Jak się zasta­no­wił, to nie mógł sobie przy­po­mnieć takiego przy­padku w ogóle. Już samo to, że sprawca zapla­no­wał swój czyn, było czymś kom­plet­nie nie­zwy­kłym; naj­czę­ściej mieli do czy­nie­nia z przy­pad­kami, kiedy to jeden nawa­lony gość wpa­dał w szał i zabi­jał dru­giego nawa­lo­nego gościa. Albo żonę, albo kogoś innego, kogo aku­rat wtedy uznał za osobę nie­po­żą­daną. Ale nie w tym przy­padku – to jedyna pewna kon­klu­zja.

– Tak czy ina­czej, spę­dzi­łam z tobą cudowne dni – powie­działa Marianne, prze­ry­wa­jąc jego goni­twę myśli. – Szkoda, że nie spo­tkasz się z moimi mało­let­nimi łobu­zami.

Pla­no­wali, że dzieci przy­jadą w czwar­tek i póź­niej w czwórkę spę­dzą wspól­nie całe popo­łu­dnie, wie­czór i pora­nek. Spo­tkał je już kil­ka­krot­nie i jak dotąd te spo­tka­nia prze­bie­gały nad­zwy­czaj bez­bo­le­śnie. Lubił Johana i Jenny, i gdyby nie brzmiało to zbyt buń­czucz­nie, to powie­działby, że oni też go zno­szą cał­kiem nie­źle.

– Jest, jak jest – odparł. – Musisz im powie­dzieć, że wujek poli­cjant musiał jechać do domu, by zła­pać paskud­nego mor­dercę. I będzie to gorzka prawda.

– Myślę, że zaak­cep­tują takie wyja­śnie­nie – odparła Marianne.

Póź­niej poca­ło­wała go i wypchnęła z samo­chodu.

Uczu­cie, które mnie ogar­nęło, gdy sta­łem na pokła­dzie i macha­łem na poże­gna­nie, kiedy prom wypły­wał z portu, nie było przy­jemne, odno­to­wał w myślach Gun­nar Bar­ba­rotti. Szcze­gól­nie jeśli świeżo w pamięci ma się uczu­cie sprzed tygo­dnia, z dnia przy­by­cia na wyspę.

I nagle zapra­gnął być czter­na­sto­let­nią dziew­czyną, a nie czter­dzie­sto­sied­mio­let­nim inspek­to­rem poli­cji – wtedy mógłby sobie popła­kać i nikt by się nie dzi­wił.

Ale takie marze­nia się nie speł­niają. A poza tym bycie czter­na­sto­latką też mogłoby być w dłuż­szej per­spek­ty­wie uciąż­liwe.

Mam nadzieję, że w moim cha­otycz­nym życiu pojawi się wię­cej takich tygo­dni, marzył, kiedy już nie mógł dostrzec jej syl­wetki na nabrzeżu pod budyn­kiem ter­mi­nalu. Ale roz­wo­dów żad­nych już nie chcę.

Potem poszedł do restau­ra­cji i kupił dużą por­cję zapie­kanki mię­snej z mary­no­wa­nymi buracz­kami i piwo.

5

Było pięt­na­ście po dzie­wią­tej, kiedy w pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca wsia­dał do swo­jego citro­ena na par­kingu dłu­go­ter­mi­no­wym w Nynäshamn. Z powodu, któ­rego nie rozu­miał, prom pły­nął teraz tro­chę wol­niej i prze­prawa zajęła czter­dzie­ści pięć minut wię­cej niż zwy­kle.

Nocna jazda do domu, pomy­ślał i uru­cho­mił sil­nik.