Koanai. Ostatnia legenda - Joanna W. Gajzler - ebook
NOWOŚĆ

Koanai. Ostatnia legenda ebook

Joanna W. Gajzler

0,0

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Witajcie na Tia Nari, wyspie polożonej na grzbiecie ogromnego konia.

Mówi się, że trzeba być trochę szalonym, by tu mieszkać. Ramin jest przekonany, że właśnie tak jest – o niczym nie marzy bardziej niż o wyprowadzce i podjęciu studiów medycznych gdzieś bardzo daleko. To i tak nigdy nie był jego dom. Zanim jednak zarobi na studenckie życie, pewnie straci resztę wiary w siebie i świat, który zdaje się mieć dla niego w ofercie tylko śmieciowe prace i frustrację. Zatrudnienie w stadninie Khanów – choć Ramin nie przepada za końmi – pewnie nie zmieni jego ponurego losu, bo czemu miałoby?

Maika’i, przemierzający wyspę na mechanicznym rumaku, wyczuwający magiczne prądy i układający się dopiero z własną tożsamością, trzyma się optymizmu, jak tylko może, choć nie jest łatwo – los rzuca mu pod nogi coraz to nowe wyzwania, a każde trudniejsze od poprzedniego. Stadnina Khanów to tylko kolejny etap jego niezwykłej wędrówki.

Na wyspie tętniącej barwnym życiem i magią nie brak zwyczajnych życiowych trudności – trzeba zmierzyć się z dorosłością, czy się tego chce, czy nie. Znajdą się też jednak wyzwania zdecydowanie nadzwyczajne. Bo komuś przyjdzie ratować świat na końskim grzbiecie. Ciekawe komu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści
Okładka
Strony tytułowe
Dedykacja
Wstęp
Prolog
Rozdział I Ostatnia deska ratunku

Rozdział II Różne cele, wspólna droga Rozdział III Narodziny Kanoka Rozdział IV Pył Rozdział V Pierwsze Przebudzenie Rozdział VI Cztery Wielkie Stada Rozdział VII Kilka tajemnic mniej Rozdział VIII Drugie Przebudzenie Rozdział IX Lilikoʻi Rozdział X Losy świata Epilog Słowniczek Cztery Wielkie Stada

Strona redakcyjna

Koniarom, koniarzom i osobom koniarskim, które od dziecka marzą o swoim magicznym rumaku, a także tym, które takiego znalazły i pokochały, mimo że nie ma rogu ani błyszczącego tatuażu na tyłku.

Wstęp

Kiedy zaczęłam pisać tę powieść i postanowiłam umiejscowić akcję na wyspie inspirowanej Hawajami, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo otworzy mi to oczy. Hawaje kojarzą się głównie z tańcem hula, plażami, spódnicami z trawy; powtarzana jest ciekawostka, że aloha to zarówno powitanie, jak i pożegnanie; Stitch powiedział „Ohana znaczy rodzina”, a Maui to ten śmieszny, wytatuowany facet z Vaiany. Mało kto wie, że Maui jest fascynującym bohaterem wielu legend, a jego dokonania biją na głowę wyczyny Herkulesa. Aloha zaś to nie tylko „dzień dobry” i „do widzenia”, ale słowo o wielu znaczeniach, z których najważniejszym jest miłość – do świata, do ziemi. Aloha to głęboki, filozoficzny koncept spłycony do anegdotki, którą można się podzielić ze znajomymi – podobnie jak cała kultura rdzennych Hawajczyków. Spopularyzowany przez knajpy styl tiki to tandetny amalgamat kultur wielu pacyficznych ludów sztucznie wykreowany przez haole – białego człowieka, obcego przybysza. W szkołach uczą nas o ataku na Pearl Harbor, ale podręczniki milczą o tym, czym okupione było zaanektowanie Hawajów przez Stany Zjednoczone; jak więziono i zmuszono do abdykacji królową Liliʻuokalani; jak wyeksploatowano ziemię i żyjących na niej ludzi; jak zamknięto hawajskie szkoły i język znalazł się na skraju wymarcia; jak przemysł turystyczny zmienił tę piękną krainę w egzotyczny plac zabaw; jak sprowadzono choroby, inwazyjne gatunki zwierząt i roślin, które sukcesywnie rujnują endemiczny krajobraz. Z siedemdziesięciu jeden gatunków ptaków niewystępujących nigdzie indziej na świecie zostało zaledwie czterdzieści osiem, a trzydzieści z nich jest zagrożonych wyginięciem. Aby chronić ten delikatny, odosobniony ekosystem, przed wejściem na teren parków narodowych i rezerwatów bezwzględnie wymagana jest dokładna dezynfekcja obuwia i pojazdów.

W pierwotnym zamyśle chciałam używać słów z języka hawajskiego jako nazw własnych. Kiedy jednak próbowałam się dowiedzieć, jak to zrobić z należytym szacunkiem, i poradziłam się rodowitych mieszkańców Hawajów, szybko zrozumiałam, jakie jest jedyne wyjście.

Nie robić tego.

To, jak bardzo delikatnym tematem jest historia i kultura Hawajów, szczególnie uderzyło mnie wtedy, gdy zagłębiłam się w kwestię imion. Za każdym razem, gdy trafiałam w internecie na czyjąś prośbę w stylu „szukam oryginalnego imienia dla bohatera powieści, podajcie jako przykład imiona swojej rodziny albo znajomych”, odpowiedzi były zawsze takie same: nie. To zbyt osobiste. Prawdziwe, tradycyjne hawajskie imię jest ściśle związane z osobą, która je nosi, i tymi, którzy je nadali, może też upamiętniać wydarzenie, jakie miało miejsce przy narodzinach. Przykładowo pełne imię ostatniej królowej brzmiało Liliʻu Loloku Walania Kamakaʻeha. Kiedy przyszła na świat, panująca wtedy królowa regentka nabawiła się infekcji oka. Stąd: liliʻu (piekący), loloku (łzawy), walania (silny ból) i kamakaʻeha (podrażnione oczy). Kiedy została wyznaczona na następczynię, jej imię zostało zmienione na Liliʻuokalani, co można przetłumaczyć jako „ból wysoko urodzonego” – bardzo adekwatnie w kontekście tego, jak potoczyły się jej losy. W teorii mog­łabym spróbować usiąść ze słownikiem i coś zlepić, ale po pierwsze: pewnie przypadkiem wyszłoby mi coś w stylu Trelemorele Kupa, po drugie: nie chcę dołączyć do grona autorów, którzy osadzają akcję w pewnej kulturze (albo co gorsza faktycznym kraju) i nadają imiona będące po prostu słowami w ichniejszym języku, co kończy się protagonistą Białym (bo ma białe włosy) czy Kiełkiem Fasoli (bo fajnie brzmi). My mielibyśmy ubaw, gdyby obcokrajowiec osadził akcję w Polsce i nazwał postać Rosół Tajemnica lub Anioł Mroczny, czemu więc robić to samo? (Tu proszę o zignorowanie faktu, że jeden z głównych bohaterów Ostatniej legendy nosi współczesne imię, które można przetłumaczyć jako „przystojny”).

W świecie tej powieści pojawiają się zapożyczenia, ale nie należy ich traktować jako „hawajskich”. Imiona niektórych bohaterów są zaczerpnięte od współczesnych Hawajczyków, ale mitologiczne postaci, zjawiska i miejsca to moja inwencja. Jeśli chcecie się dowiedzieć więcej o prawdziwej kulturze, legendach i historii Hawajów, proponuję listę książek, które bardzo pomogły mi przy kreacji świata, a także uwrażliwiły na ten delikatny temat.

Haunani-Kay Trask, From a native daughter. Colonialism and Sovereignty in Hawaii, wydanie poprawione, University of Hawai’i Press, Honolulu 1999.

Liliʻuokalani, Hawaii’s story by Hawaii’s Queen, Tantor Media, Old Saybrook 2018 [audiobook].

Tadeusz Szczerbowski, Kultura hawajska, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Pedagogicznego, Kraków 2014.

Tadeusz Szczerbowski, Wyspy hawajskie. Język i tradycja, Wydawnictwo Naukowe Akademii Pedagogicznej, Kraków 2006.

Padraic Colum, Legendy hawajskie, przeł. Halina Cieplińska-Bojarska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977.

Podróże marzeń. Hawaje, praca zbiorowa pod red. Scotta Rutherforda i Briana Bella, tłum. Paweł Franaszek, Wiktor Dert, Mediaprofit Sp. z o.o., Warszawa 2007.

David Kalākaua, The Legends and Myths of Hawaii. The fables and folk-lore of a strange people, Charles L. Webster and Company, Nowy Jork 1888.

Prolog

Mówi się, że trzeba być trochę szalonym, by mieszkać na Tia Nari, wyspie niesionej na grzbiecie konia.

Tak przynajmniej mówiła legenda – jedna z wielu, jakie przekazywano z pokolenia na pokolenie. Haunani dzieliła się nimi z każdym, kto chciał jej słuchać. Coraz częściej jednak były to tylko konie, którymi się zajmowała. Ich wielkie, łagodne oczy zdawały się zawsze lśnić, pełne ciekawości świata. Podobne zainteresowanie wykazywali wycieczkowicze, ale tylko na krótką chwilę – wystarczającą na zrobienie paru zdjęć i wysłuchanie streszczonych do kilku zdań tubylczych opowieści. Słuchali z uprzejmym, acz protekcjonalnym uśmiechem, podczas gdy ubrani w ludowe stroje rdzenni Tianaryjczycy paradowali w ramach atrakcji turystycznej, do której została sprowadzona ich kultura.

Haunani podniosła wzrok, gdy doszły ją śmiechy i rozmowy. Ostatnia grupa odwiedzających właśnie zsiadała ze zmęczonych wierzchowców. Dzieci i dorośli, zachęcani przez oprowadzaczy, poklepali spocone szyje zwierząt. Ktoś zrobił zdjęcie swojej pociesze, która szczerzyła się wesoło z policzkami wymalowanymi w tradycyjne symbole oznaczające szczęście i rozkwit. Gdy tylko błysnęła migawka, dziewczynka podbiegła do rodziców i zapatrzyła się podekscytowana na obraz pojawiający się na kliszy polaroidu.

Haunani zacisnęła pomarszczone palce na grabiach i zaśmiała się cicho pod nosem. Potem zapatrzyła się na niebo. Słońce już zachodziło. Chmury oblały się złotem i różem. Cały świat nabrał ciepłych barw, jakby ziemię, drzewa i budynki pokryła cienka warstwa miodu.

Odprowadziła wzrokiem pracowników, którzy wzięli rumaki za uzdy i skierowali ku stajniom, by pozwolić im na zasłużony odpoczynek. Jutro znów czekał je dzień pełen pracy. Ciekawe, zastanawiała się w duchu, czy ich serca wciąż biły w rytm magmy tętniącej w wulkanie Kinoa; czy ich dusze pamiętają, jak brzmi pod kopytami dudnienie ziemi nienależącej do nikogo.

Od strony pastwiska dobiegło rżenie. Nie zwróciła na to większej uwagi – kilka koni wciąż się tam wypasało, niedługo miały również być zaprowadzone pod dach. Zaraz jednak rżenie się powtórzyło, a potem jeszcze dwa razy, niepokojąco przenikliwe.

Naraz Haunani drgnęła, gdy uprzytomniła sobie, co to może oznaczać. Odstawiła pospiesznie grabie i pobieg­ła do stajni. Minęła zdziwioną młodzież zajętą rozkulbaczaniem wierzchowców.

– Gdzie się pali? – spytała jedna z dziewcząt.

– Gwiazdka – sapnęła Haunani. – Chyba już czas!

Wszyscy jak jeden mąż wciągnęli gwałtownie powiet­rze. Haunani wpadła do siodlarni, złapała naręcze mniej lub bardziej czystych ręczników i czym prędzej ruszyła na pastwisko.

Gwiazdka znajdowała się na samym jego końcu, koło płotu, za którym wyrastał wiecznie zielony las. Pozostałe wierzchowce trzymały się w pewnej odległości, spoglądając na nią z ciekawsko postawionymi uszami. Zastrzygły nimi i zwróciły łby ku nadbiegającej kobiecie. Ta obrzuciła wzrokiem zastaną scenę. Kara klacz z białą gwiazdą na czole, czystej krwi tianaryjska silso, dreptała w miejscu z bólu, chyląc szyję ku udeptanej ziemi. Było dokładnie tak, jak podejrzewała Haunani. Zaczął się poród – spod ogona Gwiazdki wystawały patykowate nogi i głowa źrebaka.

Dla postronnych ciche, chrapliwe stęknięcia klaczy mogły brzmieć alarmująco. Haunani jednak trzymała się z daleka i tylko obserwowała uważnie rozwój sytuacji. Tyle razy to widziała: te rozdęte chrapy i zlane potem boki, gdy na świat przychodziło nowe życie. Nie ingerowała – nigdy tego nie robiła, póki coś jej nie zaniepokoiło. Ludzkie ręce rzadko były potrzebne.

Gwiazdka zwróciła na nią oko. Zadrżała. Postąpiła kilka kroków, próbując sobie znaleźć miejsce.

Jeden z koni chciał się do niej zbliżyć, ale drugi zagrodził mu drogę i przegonił go, groźnie kładąc uszy. Haunani ku swemu niezadowoleniu zauważyła zbliżających się nastolatków, a także właściciela stadniny: Jareda Khana. Mężczyzna o aparycji aktora grającego wyłącznie w filmach o kowbojach skrzyżował ręce na piersi i z uśmiechem obserwował scenę. Po chwili obok pojawiła się jego siedemnastoletnia córka, ale zatrzymał ją słowami:

– Stój, nie ruszaj jej. Poradzi sobie.

Mówił tak, ale tylko po to, by wyjść na bardziej opanowanego od Lydii, bo Haunani wiedziała, że sam pali się do tego, by wyciągnąć źrebaka i utrudnić mu pierwszy kontakt z matką nachalnym wycieraniem i poklepywaniem. Lydia o niebo lepiej rozumiała końską naturę. Trzymała się w stosownej odległości i przykucnęła w trawie, obserwując scenę ogromnymi oczami.

Niedługo później, dopingowane po cichu przez gapiów, źrebię w całości wyłoniło się na świat i opadło na ziemię.

Gwiazdka natychmiast się odwróciła. Obwąchała swojego potomka, trąciła go czule pyskiem, zaczęła zlizywać wody płodowe. Sierść malucha miała ładny, stalowoszary kolor. Wyrośnie na pięknego rumaka, pomyślała Haunani.

Konik, zdezorientowany pojawieniem się na świecie, zwrócił na nią oczy. Wtedy na ułamek sekundy zalśniły błękitem, a stajenna… poczuła to. Iskrę, która strzeliła w sercu malucha – iskrę potrzebującą czegoś, by rozpalić tlący się tam ogień.

Czy to możliwe…?

– Elegancko – skomentował Jared. Podszedł do klaczy i poklepał ją po grzbiecie. – Ogierek, dobrze widzę? Ładny, na pewno będą chętni… No nieee – jęknął po chwili.

Źrebak podniósł się na nogi i zrobił kilka chwiejnych kroków. Kulał – jego przednia lewa kończyna była krótsza od pozostałych.

– To by było na tyle z planów hodowlanych – mruknął właściciel.

– Ale nie sprzedasz go handlarzowi? – spytała córka. W jej głosie czaiła się groźba.

Haunani również spojrzała z niepokojem na Khana. Dobrze wiedziała, co oznacza „sprzedanie handlarzowi”. Nie śmiała się jednak odezwać.

Jared przeciągnął dłonią po twarzy.

– Lydia… – zaczął zmęczonym tonem.

– On też zasługuje na szansę. Możemy mu zrobić jakąś, nie wiem, grubą podkowę? Albo but, albo…

– Lydia! – krzyknął. Po chwili westchnął ciężko. – Dobra, nie sprzedam go. Może się nada chociaż na przejażdżki.

Dziewczyna machnęła triumfalnie pięścią. Stanęła obok Haunani i pozwoliła sobie pogłaskać szary zadek źrebaka, kiedy ten był zajęty piciem mleka. Stajenna cofnęła się z uśmiechem, wycierając dłonie w ręcznik. Nie dała tego po sobie poznać, ale w duszy ogarnęła ją ogromna ulga.

– To jak go nazwiemy? – spytała.

– Mogę ja? – zgłosiła się natychmiast Lydia.

– Możesz ty – zezwolił ojciec.

Wpatrzyła się w konika z błyszczącymi oczami.

– Pył – rzekła z namaszczeniem.

Jared parsknął krótko.

– Może od razu Tuman?

– Cicho. Pył to godne imię. Jak taki, co się wznosi, gdy konie galopują. A ty będziesz zasuwał jak nikt, prawda?

Pył, jakby wiedział, że o nim mowa, na chwilę oderwał się od sutka i popatrzył najpierw na Lydię, potem na Haunani. Ta się zamyśliła. Jeśli dobrze odebrała znak, to znaczyło, że nadciąga zagrożenie.

Źrebak kichnął tak gwałtownie, że prawie się przewrócił. Stajenna obdarowała go czułym uśmiechem.

Znajdziemy twojego jeźdźca, obiecała w myślach.

Rozdział I Ostatnia deska ratunku

Dość oczywistym jest fakt, że kultury różnią się między sobą. Różnice te bywają, oczywiście, zatarte – mieszkańcy sąsiadujących krajów mogą mieć podobny język, podobny ubiór, podobne wierzenia. (…) Jest jednak rzecz, która wzbudziła moje zainteresowanie. Na całym świecie, w wierzeniach krajów, których mieszkańcy nigdy na przestrzeni tysięcy lat nie mieli prawa się spotkać, powtarza się jeden motyw: tytaniczne istoty. Nie olbrzymy jak w przypowieści lartańskiej Księgi Wiary albo w ealdforthdzkich podaniach o wróżkach. Te legendy mówią o bytach, które mogły dotknąć chmur, stojąc na ziemi; którym wody oceanu sięgały zaledwie do kolan; które dźwigały (albo wciąż dźwigają) na plecach wyspy i kontynenty. Nienaukowe byłoby zrzucenie tych podobieństw na karb zwykłego zbiegu okoliczności. Jeśli jednak – z oczywistych względów – odrzucimy tezę, jakoby tytany faktycznie kiedyś żyły i przemierzały świat, to powinniśmy się zastanowić, jak to możliwe, że jeden bardzo charakterystyczny motyw pojawia się w każdej kulturze?

Tamara Stäbler, Kulturowe paralele, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Wagonbury, 1972

Mówi się, że trzeba być trochę szalonym, żeby mieszkać na Tia Nari. Z biegiem lat Ramin przekonywał się o tym coraz dobitniej.

Wrzucił niedbale do plecaka garść zwiniętych w kulkę skarpetek i zamknął szafkę z trzaskiem głośniejszym, niż zamierzał. Koledzy spojrzeli w jego stronę.

– Przykro mi, że na ciebie trafiło – powiedział współczującym tonem Ikaika.

– Taa – mruknął pod nosem Ramin.

– Nie łam się. Młody jesteś, poradzisz sobie.

Pokiwał głową z kwaśną miną. Nie chciał wyrażać tego na głos, ale łatwo było tak mówić Ikaice, który spędził tu większość życia. Kiedy przychodziło do redukcji etatów, na pierwszy ogień szli świeżacy. Pracownicy z trzydziestoletnim stażem, których nie trzeba było do niczego przyuczać, którzy znali każdy kąt i nie mieli żadnych roszczeń, mogli spać spokojnie.

Może nie ma tego złego, pomyślał ponuro Ramin. Nigdy, od samego początku, nie lubił tej roboty. Kontakt z żywnością wiązał się z szeregiem upierdliwości podyktowanych przepisami, choć bardziej frustrujące było to, że kiedy kontrola nie patrzyła, przepisy stawały się zaledwie sugestiami. Jakoś lody przestały mu smakować, od kiedy się przekonał, jak rzadko w fabryce czyści się maszyny.

– To jak – zagadnął złośliwie inny z pracowników, który nie podzielił losu zwolnionych – lot odwołany, co?

Ramin nie odpowiedział. Zacisnął usta i ruszył w stronę drzwi. Kumpel złośliwego szturchnął go łokciem.

– Cicho bądź, to wielki pan student, nie zadaje się z byle kim.

– Noo, przyszły pan doktor! Nie ma to tamto! Nie pogadasz!

Wiecznie zepsute drzwi zaskrzypiały w zawiasach i odbiły się sprężyście od futryny.

Ramin wyszedł szybkim krokiem za bramę zakładu. Stanął na chodniku i przez chwilę tak sterczał z rękami w kieszeniach. Obejrzał się w prawo, w lewo. Przyjemnie chłodny poranny wiatr zmierzwił mu włosy. Nie cierpiał nocnych zmian, ale za każdym razem, gdy wychodził z fabryki na wschodzące słońce, miał poczucie, że zmierza ku lepszym czasom.

Nie tym razem.

Cofnął się o krok, by przepuścić roześmianą grupę turystów dźwigających wielkie plecaki. Młoda dziewczyna szła z nosem w folderze z listą miejsc wartych zwiedzenia, a na jej ramieniu siedziała robotyczna papuga. Z głoś­niczka w dziobie wydobywała się piosenka o surfowaniu po falach. Nagranie było kiepskiej jakości i połowy słów nie dało się zrozumieć, ale nikomu z grupy to nie przeszkadzało. Musieli trochę zabłądzić, bo w tej okolicy, na obrzeżach miasta, nie było za bardzo czego oglądać, chyba że dla kogoś atrakcję stanowiły pojedyncze palmy rosnące wzdłuż ulic. Poza tym miasto jak miasto. Mniejsze od stolicy, większe od innych na wyspie. Założone przez pierwszych kolonizatorów, którzy przybyli zza oceanu. Niezbyt ciekawe, niezbyt czyste… bez perspektyw.

Westchnął, poprawił plecak wiszący na jednym ramieniu i ruszył w drogę.

Nie spieszył się. Nie miał ochoty na rozmowy z kimkolwiek, zwłaszcza z matką. Nie wiedziała, że został zwolniony – miał nadzieję, że przez okres wypowiedzenia uda mu się znaleźć coś nowego, ale na próżno. Odwlekał moment przekazania tej nowiny do ostatniej chwili, która w końcu zmieniła się na „po fakcie”.

Spojrzał na zegarek. Załatwienie ostatnich formalności zatrzymało go w fabryce na dość długo, by zostało niewiele czasu do otwarcia urzędu pracy. Cóż, nie było powodu, by odwlekać zarejestrowanie się… Tak oto poranek minął mu na czekaniu, wypełnianiu formularzy i znów czekaniu, nim udało się uporać ze wszystkim i wrócić do czekania – tym razem na listowne powiadomienie o przyjęciu wniosku. Papiery, tabelki, tabelki od góry do dołu, wypisujące się długopisy, sapanie poirytowanych urzędniczek za biurkami, stukanie obcasów zniecierpliwionych petentów. Życie zdawało się składać tylko z tego: procedur, dokumentów, psich pieniędzy za wypruwanie sobie żył.

Kiedy w końcu wyszedł z dusznego, klocowatego budynku, na pasach tuż przed nosem przejechał mu z wiz­giem nowoczesny kabriolet w kolorze soczystej cytryny, głośną muzyką z radia budząc tych, co jeszcze mieli czelność spać o tej godzinie. Ramin odprowadził go ponurym wzrokiem. Potem niechętnie ponowił marsz w stronę domu.

Gdy mijał długie okno małego zakładu fryzyjskiego, napotkał odbicie własnych oczu i poczuł się nieprzyjemnie osądzany.

Pchnął różowe, wyblakłe od słońca drzwi i nad głową zabrzęczał mu dzwonek. W pomieszczeniu unosił się zapach szamponu. Wzdłuż żółtych ścian na wysokości wzroku ciągnął się wymalowany złotą farbą pas geometrycznych ornamentów – tradycyjnych zeristańskich wzorów powszechnych w kulturze tego nieistniejącego już kraju. Nupella, pięknie umalowana kobieta o skórze koloru umbry, podniosła wzrok znad umywalki, w której myła klientce włosy. Uśmiechnęła się do syna nieco bez przekonania.

– Dzień dobry – rzucił w przestrzeń.

– Późno wróciłeś – zauważyła. – Coś się stało?

– Hm, nic.

– Zjedz sobie śniadanie.

Kiwnął głową. Minął stojące przed lustrami fotele, kierując się do mieszkania.

– Jaki to przystojny kawaler – zauważyła po cichu klientka, najwyraźniej myśląc, że Ramin jej nie usłyszy. – Taki podobny do Varhana… Jak tam, dalej chce zostać lekarzem?

– Och, wiesz, jak jest… – odparła wymijająco Nupella i pochyliła się nisko nad umywalką.

Pospiesznie ewakuował się z pomieszczenia, by nie słuchać tej rozmowy.

Poszedł prosto do swojego pokoju. Odłożył plecak na krzesło i zajął się rozpakowywaniem go. Oddzielił brudne skarpetki od czystych, wyłożył na stolik swoje talerz, kubek, miskę i zestaw sztućców; po doświadczeniu pracy w gastronomii i fabryce lodów uznał, że woli mieć własne utensylia. Pogrzebał w środku, wydłubał jakieś drobne śmieci i odłożył, by później wynieść je do kosza.

Skończywszy opróżnianie plecaka, sięgnął do kieszeni szortów po portfel. Wyjął z niego kilka banknotów; ostatnia tygodniówka. Skrzywił się na myśl, że musi jak najszybciej znaleźć nową pracę. Może i miał oszczędności, ale nie chciał poświęcać ani centa więcej, niż to absolutnie konieczne, na cel inny od wyniesienia się z Tia Nari i pójścia na studia. Gdzieś daleko, do cywilizacji, gdzie jest dobry uniwersytet i stabilna sytuacja…

Nucąc pod nosem, podszedł do łóżka i uniósł materac u wezgłowia. Pogrzebał na oślep, zamyślony. Naraz zmarszczył brwi. Zajrzał pod spód, potem podniósł cały materac. Płaska, drewniana szkatułka leżała w innym miejscu, niż powinna. Złapał ją, otworzył… i oblał się zimnym potem.

Była pusta.

Zacisnął palce na wieku tandetnie ozdobionym muszelkami. Wcisnął pudełko z powrotem pod materac i tupiąc głośno, wyszedł z pokoju.

Oprzytomniał tuż przed złapaniem klamki drzwi saloniku fryzjerskiego. Odetchnął głęboko przez nos, by trochę się uspokoić. Nie chciał robić sceny przy klientce. Wszedł do środka i zawiesił na matce stanowcze spojrzenie.

– Mamo – powiedział, siląc się na neutralny ton. – Możesz na chwilę?

Jej nerwowy uśmiech i bezsensowny ruch dłońmi przy głowie klientki powiedziały mu wszystko. Nupella złapała grzebyk i nie patrząc na niego, rzuciła niedbale:

– Nie teraz, skarbie, muszę dokończyć.

– To ważne – rzekł twardo.

Zamotała się jak oślepiony światłem samochodu kurczak, który nie wie, w którą stronę uciec. W końcu odłożyła grzebień i wytarła dłonie w ręcznik.

– Zaraz wrócę, kochana, przepraszam – zwróciła się do klientki.

– Nic nie szkodzi! – rzuciła wesoło kobieta, przyglądając się Raminowi w lustrze.

Przepuścił mamę w drzwiach, potem zamknął je i zaciągnął rodzicielkę głębiej w korytarz. Wyrwała mu rękę z uścisku.

– No dobrze już, słucham, co się stało?

– Wzięłaś moje pieniądze?

– Jakie pieniądze? – spytała niewinnie.

– Z pudełka pod materacem. Co z nimi zrobiłaś? – wycedził.

– Och, no przecież ci oddam. Potrzebowałam trochę, więc pożyczyłam…

– Pożyczyłaś? I co, przegrałaś je jak zwykle, tak? Znowu łaziłaś w nocy po jakichś knajpach?!

Matka potrząsnęła wściekle głową. Długie kolczyki zabrzęczały jak dzwoneczki.

– Nie drzyj się, ludzie słyszą – syknęła. – Nigdzie nie łaziłam. Musiałam oddać pożyczki i pospłacać… To się wszystko zwróci, zobaczysz, jeszcze mi będziesz dziękować.

– Za co?! – Zacisnął usta i ciągnął ciszej, z głosem drżącym ze złości: – Za przegranie wszystkich moich pieniędzy? Gdzie znowu? Na loterii? Czy obstawiałaś wyścigi?

Sapnęła, równie poirytowana jak on. Zaczęła nerwowo obracać sobie obrączkę na palcu.

– Nie drzyj się – powtórzyła. – Przecież to się zwróci, ciągle coś mi się udaje wygrać.

– Ile? No, ile wygrałaś przez tych parę lat? Pięćdziesiąt dolarów? Sto? Czy ty naprawdę nie widzisz, jak to działa? – mówił, coraz bardziej załamany, gestykulując żywo. – Inwestujesz w to kupę kasy, wygrywasz coś, jakieś śmieszne kwoty za jednym i drugim razem i przez ten zastrzyk radości ładujesz w to jeszcze więcej pieniędzy, i co? I nagle nie masz nic. Tak jest za każdym razem, w końcu naprawdę pójdziemy z torbami!

– Jakie pójdziemy z torbami? – zaperzyła się. – Przecież mam swój salon…

Ramin złapał się za głowę i zrobił parę kroków w kółko, mając wrażenie, że zaraz wyjdzie z siebie.

– Mamo, masz pięć klientek na krzyż! I wszystkim dajesz zniżki, bo to twoje koleżanki! Myślisz, że tata też się w końcu nie wścieknie? Że wszystko, co zarabia, ty przegrywasz, obstawiając jakieś durne gonitwy?!

– Nie krzycz – jęknęła. W jej oczach zaczęły się zbierać łzy. – Przecież ja to wszystko robię dla nas…

– No to kiepsko ci idzie. Naprawdę tego nie rozumiesz? Nie jest ci ani trochę wstyd, że ukradłaś całe moje oszczędności?

– A po co ci one?! – zaatakowała. – Żeby wyjechać? Chcesz mnie tu tak po prostu zostawić?!

Opuścił bezradnie ręce i wzniósł oczy ku sufitowi.

– Och, przestań, skończ z tym robieniem z siebie ofiary…

– Co ty chcesz robić tam za oceanem? Wrócić do domu? Teraz nasz dom jest tutaj!

– Nie chcę siedzieć tu całe życie! – krzyknął. – Chcę zrobić coś sensownego, coś zmienić, przysłużyć się światu!

– Daj już spokój! – fuknęła. – Skończyłeś szkołę już kilka lat temu, gdzie cię niby przyjmą?

– Gdybyś nie roztrwoniła moich pieniędzy, to mógłbym wyjechać już teraz i zacząć studia, póki nie jest za późno!

– Ale po co ci to? Co ci się tu tak nie podoba? Przypłynęliśmy tu, żeby móc żyć normalnie, a ty ciągle coś wymyślasz! Pomyśl, co by Sinan powiedziała na to, że chcesz nas zostawić!

Spojrzał na nią tak, jakby wymierzyła mu policzek. Nupella od zawsze była przeciwna jego planom, ale nigdy nie zniżyła się z argumentami do tego poziomu. Po wyrazie jej twarzy nie było widać ani odrobiny skruchy za wypowiedziane słowa.

Przez chwilę Ramin nie mógł wyjść z szoku. W końcu pokręcił głową, odwrócił się i ruszył ku drzwiom.

Nie próbowała go zatrzymać, na co po cichu liczył.

Siedząca przed lustrem klientka, z mokrą głową i owinięta fryzjerską peleryną, odprowadziła go wzrokiem. Dzwonek w wejściu zadzwonił wesoło.

Ramin przeszedł dwa skrzyżowania, dając sobie czas na to, by się uspokoić. Złość i rozpacz rozkładały go od środka jak osa gnijąca w owocu figowym. Nie mógł uwierzyć, że matka to zrobiła, ale też klął na samego siebie. Wszystko, co zarabiał, regularnie wpłacał na konto bankowe, ale od ostatniego razu jakoś zawsze mu było nie po drodze, ciągle odkładał to na później. I tak oto wszystko, co zarobił przez ostatnie miesiące (ile tak właściwie? Trzy? Sześć?), po prostu przepadło. Bez śladu, bez możliwości odzyskania. Plany, które były coraz bliższe zrealizowania, znów poszły w piach.

Zwolnił kroku, bo i tak nie wiedział, dokąd idzie. Przystanął przed sklepem z elektroniką i bez szczególnego zainteresowania obejrzał wystawione za szybą komputery. Na szklanych ekranach wyświetlały się różne animowane wygaszacze ekranu. Potem zwrócił uwagę na półki, na których wyeksponowane były walkmany. Od jakiegoś czasu rozważał zakup nowego, by pozwolić sobie na odrobinę luksusu po latach odmawiania sobie przyjemności. Westchnął ciężko i wznowił spacer, spojrzawszy tęsk­nie na model, który podobał mu się najbardziej.

Wszedł do najbliższego kiosku, gdzie kupił dzisiejszą gazetę i butelkę coli. Potem udał się na skwer Farlane’a.

Trójkątny skwerek leżał pomiędzy trzema skrzyżowaniami – dwie mniejsze ulice przecinały główną drogę, bieg­nącą na przestrzał przez miasto. Swoją nazwę zawdzięczał Nolanowi Farlane’owi, który uchodził za pierwszego kowala na Tia Nari. Pośrodku tego otoczonego betonem spłachetka ziemi postawiono posąg stojącego przy kowadle Nolana. Trzymał szczypcami podkowę i oglądał ją pod światło, jakby była cudem kowalstwa. Piedestał opatrzono tabliczką zachwalającą jego kunszt i rozpowszechnienie rzemiosła do tamtej pory nieznanego na tej dziewiczej, nietkniętej cywilizacją wyspie.

Ramin znalazł wolną ławkę, strzepnął dłonią płatki kwiatów plumerii i usiadł na deskach pokrytych łuszczącą się farbą. Postawił obok szklaną butelkę, otworzył gazetę, strzepnął, by wyprostować strony, i zaczął czytać z łokciami opartymi na kolanach.

Kolumna z ofertami pracy była wyjątkowo krótka. Szukano głównie osób sprzątających do hoteli, gdzieś potrzebowano pomocników kuchennych, rekrutację prowadziła firma telemarketingowa. Przez ostatnie trzy lata przerobił każdy z tych zawodów. Nigdzie nie zabawił szczególnie długo – najdłuższy staż zaliczył na zmywaku, póki nie popadł w konflikt z nowym menedżerem. Facet był opryskliwy, wymagający i nie szczycił się tolerancją, szczególnie wobec ludzi o kolorze skóry ciemniejszym od własnego. Najlepiej Ramin wspominał pracę w pewnym ośrodku wypoczynkowym – robienie porządków nie było skomplikowane, panowała tam przyjemna atmosfera. Niestety, wyleciał z hukiem, gdy został oskarżony o kradzież przez jednego z wczasowiczów – niesłusznie, ale nikogo to nie obchodziło.

Złożył gazetę tak, by móc trzymać ją jedną ręką, z ogłoszeniami o pracę na wierzchu. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy (który był wysłużony już w momencie kupowania go z drugiej ręki) i wystukał pierwszy numer, przez chwilę męcząc się z działającym wybiórczo przycis­kiem z siódemką. Wpatrzył się w rząd cyfr na zielonym ekraniku. Gdy zebrał się psychicznie, nacisnął symbol słuchawki.

Pierwszy hotel zakończył już rekrutację.

Drugi szukał tylko kobiet (sprzątaczki budziły większe zaufanie u wczasowiczów niż sprzątacze – co kiedyś powiedziano Raminowi wprost).

Trzeci zaprosił na rozmowę, ale zastrzegł, że zgłosiło się już wielu kandydatów.

Restauracja wymagała doświadczenia pizzermana.

Kiedy zaczynał, nie robił sobie nadziei, że szukanie nowej pracy będzie łatwe. Nie sądził jednak, że tej nadziei może mieć jeszcze mniej.

Właśnie kolejny raz walczył z upartym guzikiem, gdy nagle ktoś klepnął go w ramię, a potem przeskoczył nad ławką i usiadł obok.

– Hej! – krzyknęła wesoło Lydia. – Co słychać?

Złapał się za serce i opadł na oparcie.

– Nie strasz – sapnął. – Zawału kiedyś przez ciebie dostanę.

Zachichotała i uniosła z nosa na czoło przeciwsłoneczne okulary w sportowych oprawkach. Jednocześnie zaczesała nieposłuszne kosmyki długich włosów, farbowanych na ładny, truskawkowy blond.

– Co robisz? – spytała, wyciągając szyję w stronę gazety.

Ramin odłożył dziennik i sięgnął bo butelkę coli. Wyjął z kieszeni otwieracz i zdjął kapsel, który od razu wrzucił do stojącego obok śmietnika.

– Nic – odparł. Pociągnął łyk napoju. – Roboty szukam.

– Och. Rzuciłeś lody?

– Redukcja etatów – rzekł przedrzeźniającym tonem.

– Przykro mi – powiedziała współczująco.

Przez chwilę się nie odzywali. Potem Lydia podjęła:

– Nadal chcesz wyjechać?

– Chcę – zaakcentował twardo. – Tylko wiesz… trudno uzbierać oszczędności, kiedy co chwilę trzeba szukać nowej pracy.

I kiedy ktoś cię okrada, dodał w myślach.

Pokiwała głową, jakby dobrze rozumiała jego ból. Miała jednak dużo więcej szczęścia od niego. Urodziła się w zamożnej rodzinie, którą było stać na studia dla córki, ale na które ta uczęszczała bardziej z przymusu niż potrzeby serca, bo oczekiwano od niej przejęcia rodzinnego biznesu w przyszłości. Całe dzieciństwo aż do osiągnięcia pełnoletności chodzili do tej samej szkoły, a teraz, gdy mieli po dwadzieścia dwa lata, ona zaczynała już trzeci rok na swoim kierunku, a on wciąż nie miał środków, by opłacić egzaminy wstępne i pierwsze dwa semestry. Chociaż czy miał w ogóle szansę? Lydia zawsze miała oceny lepsze od niego. On zarywał noce, by uczyć się na sprawdziany, ona wszystko zdawała bez problemu. Wkuwał bez przerwy, mając trudności i ze zrozumieniem, i z zapamiętaniem materiału, a od nauczycieli i tak słyszał, że jest leniwy. Marzył o dobrych wynikach i dostaniu się na studia, by wywiązać się z obietnicy danej Sinan.

Rozległo się przytłumione piszczenie. Ramin sięgnął do pasa i odpiął od szlufki różowe jajko tamagotchi. Okrągły pikselowy stworek na ekranie – o imieniu Tiftî – miał smutną minkę. Ramin sprawdził jego status w menu, potem przeklikał do drugiego, żeby go nakarmić.

Lydia parsknęła śmiechem.

– Nadal go masz? – spytała.

Pokiwał głową. Cztery tysiące osiemnaście dni – tak długo żyło już wirtualne zwierzątko. „Tylko nie zapomnij go karmić” – to były jedne z ostatnich słów, jakie usłyszał od Sinan. Zabawka w obecnych czasach uchodziła już za retro. Teraz najmodniejsze były cyberzwierzaki: roboty-psy, roboty-koty, roboty-papugi. Kawałek dalej, po drugiej stronie ulicy, ktoś właśnie spacerował z takim pupilem. Cyberpiesek z czarnym ekranem wyglądającym jak okulary przeciwsłoneczne, na którym wyświetlały się pikselowe oczy, dreptał przy nodze swojego właściciela zupełnie jakby był żywy.

– Na razie nigdzie nie polecę – podjął przerwaną rozmowę ponurym tonem. – Mama przepierdzieliła cały mój hajs.

– Uch. Znowu hazard?

– Taa – mruknął, wciąż zajęty opieką nad tamagotchi. Bawił się ze stworkiem w łapanie serduszek. – Wszystko psu na budę. Nawet… nie wiem, czy warto zaczynać od nowa.

Tiftîemu na głowę spadł kamień. Ikonka czaszki zaczęła mrugać w narożniku. Ramin zapatrzył się na nią. Wystarczyło wybrać w menu strzykawkę i stworek znów będzie zdrowy. Sinan nie miała tyle szczęścia. Nie pomog­ły jej żadne magiczne zastrzyki, żadna chemioterapia. Cała rodzina źle zniosła jej śmierć i każdy próbował sobie z tym poradzić, jak mógł. Ojciec nie odzywał się przez kilka tygodni, matka popadła w nałóg… a Ramin uzależnił swoje życie od danej siostrze obietnicy, że zostanie lekarzem i będzie pomagał dzieciom takim jak ona.

Lydia westchnęła.

– Głupio mi cokolwiek doradzać – przyznała. – Na twoim miejscu bym się nie poddawała… ale nikt nie może ci mieć za złe, jeśli to zrobisz.

Zacisnął usta. Skończył opiekę nad stworkiem i z powrotem przypiął jajko do szlufki.

– Tak czy siak, muszę coś znaleźć. Jak mama się nie ogarnie, to naprawdę wylądujemy pod mostem.

– A jak twój tata?

– Teraz robi przy wycince na północy. Ma wrócić za parę miesięcy. Dobrze by było do tego czasu utrzymać się przy życiu. – Zaśmiał się ponuro.

Pociągnął łyk coli, potem zaoferował butelkę przyjaciółce. Lydia wzięła ją, przetarła szyjkę brzegiem koszulki i napiła się, po czym zaproponowała:

– Mogę zapytać starego, czy by cię nie zatrudnił. To znaczy: jeśli chcesz. W lecie będzie duży ruch, pewnie przyda się dodatkowa para rąk.

Ramin wypuścił powietrze z cichym westchnięciem i przeciągnął dłonią po starannie przystrzyżonej brodzie. Nie pierwszy raz Lydia proponowała mu zatrudnienie, ale zawsze odmawiał, bo zwyczajnie głupio było mu przyjąć taką ofertę. Miał poczucie, że to żebractwo; przyjmowanie pomocy, na którą nie zasługiwał. Na dokładkę, będąc zupełnie szczerym, nieszczególnie uśmiechało mu się robić w gospodarstwie, zwłaszcza przy dużych zwierzętach. W dzieciństwie czasem odwiedzał stadninę Khanów, ale po tym, jak koń go nadepnął i połamał mu kości śródstopia, mocno się zraził do tych zwierząt.

Kiedy jednak zaczął rozważać swoje opcje, doszedł do wniosku, że z logicznego punktu widzenia ta jest nie najgorsza. Szukanie pracy mogło potrwać jeszcze bardzo długo, zwłaszcza przy szalejącym bezrobociu, o którym trąbiono niemal w każdych wiadomościach w telewizji. Na ile znał rodzinę Lydii, nie powinno dochodzić między nimi do poważnych spięć. Jeśli chciał wrócić do realizacji swojego marzenia… to może warto w tym celu poprzerzucać trochę gnoju.

Uśmiechnął się słabo.

– Dzięki. Chętnie.

Słońce odbijało się od karoserii w kolorze zgaszonej czerwieni. Blachy nosiły ślady długiej podróży: drobne wgniecenia, zdrapany lakier, pył z suchych, spragnionych deszczu dróg. Mechaniczny wierzchowiec szedł stępem obok swojego pana, który po kilku godzinach jazdy uznał, że pora trochę rozprostować nogi. Nawet komuś, kto nie interesował się pojazdami i robotami, ten okaz wydałby się niesamowity.

Minęli przydrożną kapliczkę – naturalny głaz z płaskorzeźbą wpisanego w prostokąt konia stojącego dęba. Przy zwiedzaniu Tia Nari nie sposób było przeoczyć wszechobecne w sztuce i wzornictwie wizerunki tych zwierząt. Przedstawiano je w bardzo charakterystyczny sposób: smukłe, o opływowym kształcie, z wyraźnie zaznaczonymi spiczastymi częściami ciała. Jak każde mityczne stworzenie wyspy, zdobiły je symbole euli – magii mającej źródło w ciele śpiącego tytana.

Właśnie ten obraz miał w głowie Maikaʻi, gdy konstruował Kaʻenę. Robotyczna klacz była absolutnie przepiękna. Choć – oczywiście – nie miała faktycznej płci, postrzegał ją tak z uwagi na pamięć ostatniej królowej Tia Nari. Wybrał symbole oznaczające mityczne stado Enoa, jedno z czterech, jakie zamieszkiwały wyspę. Wizerunki fal, kropel i rozbryzgów nadawały potężnej maszynie lekkości. Nie zostały wymalowane na karoserii, lecz w niej wykrojone i przesłonięte przezroczystym pleksi, przez które widoczny był wewnętrzny mechanizm. Nadawało to rumakowi zarówno nowoczesnego, jak i magicznego piękna.

Maikaʻi popatrzył w lśniące błękitem, szlachetne oczy Kaʻeny. Nikt z obcych nie wiedział, że w jej ciele płynie prawdziwa magia – i tak musiało pozostać.

– Czujesz coś? – spytał, gładząc jej zimne ganasze.

Uniosła wysoko łeb, jakby próbowała coś zwietrzyć, ale po chwili ponownie go opuściła. Maikaʻi rozejrzał się po okolicy. Szli skrajem pola trzciny cukrowej. Cienkie łodygi wieńczyły bujne pióropusze długich, wąskich liści. Roś­liny były jeszcze młode – dorosłemu człowiekowi sięgały zaledwie do pasa. Kołysały się łagodnie na wietrze jak fale oceanu. Widok ten przypomniał mu, od jak dawna nie widział bezkresnych wód i jak bardzo się za nimi stęsknił.

Usłyszał za sobą warkot silnika. Wyprzedził Kaʻenę i razem zeszli na skraj ścieżki, by przepuścić nadjeżdżający flegmatycznie ciągnik. Siedząca za kierownicą tęga kobieta uśmiechnęła się do niego i skinęła mu czapką z daszkiem. Za to uczepiona tyłu pojazdu dwójka dzieci wytrzeszczyła oczy w podziwie.

– Łooo, ale fajny! – krzyknął chłopiec na tyle głośno, by zostać usłyszanym przez hałas.

– Chcesz pogłaskać? – zaoferował Maikaʻi.

Nie musiał pytać dwa razy. Mimo protestów matki dzieciak zeskoczył z ciągnika i przypadł do konia. Jego siostra natychmiast uczyniła to samo.

– Ja też chcę! A możemy wsiąść?

– Jasne, jak tylko dorośniecie na tyle, by sięgnąć nogami do pedałów – rzucił wesoło.

Dzieci w pierwszej chwili jęknęły z zawodu, ale naraz zaczęły się przerzucać pomysłami na to, jak mogłyby się nawzajem podsadzić. Maikaʻi zaśmiał się pobłażliwie, patrząc, jak z zafascynowaniem przeciągają dłońmi po blachach. Kaʻena stąpała spokojnie, zupełnie niewzruszona – tak, jak powinna się zachowywać zwykła maszyna.

Ciągnik zwolnił, by jechać na równi z wierzchowcem. Zdenerwowana kobieta zawołała:

– No już, wystarczy, chodźcie mi tu zaraz! – Po czym zwróciła się do jeźdźca: – Przepraszam, oni tak ciągle… Żebyś słyszał, jak mi w domu trują o robota!

– Nie szkodzi – powiedział Maikaʻi, unosząc uspokajająco dłoń. – W ich wieku byłem taki sam.

– Jak szybko biega? – zapytała zafascynowana dziewczynka.

– Na równym terenie może się rozpędzić do czterdziestu mil na godzinę – odpowiedział z dumą.

– Łooo, tak dużo?

– Możemy się przejechać? – wtrącił natychmiast chłopiec.

– Absolutnie nie! – Ich matka gwałtownie zatrzymała ciągnik. – Chcecie sobie karki połamać?

– Ojeja, nooo…

– Słuchajcie się mamy – powiedział Maikaʻi i złapał za rączkę kierownicy na szyi klaczy. Pociągnął w dół i robot stanął w miejscu. – Na mechanicznych koniach trzeba bardzo uważać. Jak dorośniecie, to zrobicie sobie prawko i będziecie mogli jeździć do woli.

Zawiedzione rodzeństwo przystąpiło do oglądania z bliska Kaʻeny. Maikaʻi stanął obok i ponownie się rozejrzał, osłaniając dłonią oczy przed słońcem.

– Nie jesteś stąd, co? – zauważyła kobieta i oparła się łokciami o kierownicę.

– Nie – przyznał. – Mam kawałek drogi za sobą.

– A przed sobą?

Zadała pytanie żartobliwym tonem, ale Maikaʻi odniósł wrażenie, że padło z ust wyroczni, która chciała go nakłonić do filozoficznej refleksji. Uśmiechnął się.

– Mam nadzieję, że coraz mniej. Możesz mi powiedzieć, jak daleko stąd do Coltmaine?

– Całkiem blisko. – Wychyliła się w bok i wskazała palcem nieco na lewo. – Tam, o, za tym laskiem będzie już widać. Na Conch Street jest dobry mechanik, cudotwórca, naprawdę.

– Dzięki, zapamiętam.

Zapatrzyli się na dziewczynkę, która gładziła stalowe segmenty ogona Kaʻeny, dyskretnie wyciągając szyję ku zawieszonym przy siodle wypchanym sakwom. Chłopiec zaś z nosem niemal przyklejonym do szybki na łopatce klaczy obserwował maszynerię w głębi.

– Pewnie droga taka zabawka – zagadnęła kobieta.

– Są tańsze rzeczy, to na pewno.

– Tutaj mało kto takie ma. Ale po drugiej stronie miasta, niedaleko wybrzeża, jest duża stadnina. Oni tam mają szkółkę, robią imprezy, występy… Pełno turystów się tam zlatuje, jakby nie oni – tu potarła o siebie palce w geście oznaczającym trzymanie banknotów – to miasto już dawno by popadło w ruinę.

Maikaʻi nadstawił uszu.

– Stadnina?

Rolniczka się zaśmiała.

– Żywe konie też cię interesują? No to dobrze trafiłeś. Tam jest hodowla silso czystej krwi. Ładne miejsce, ciekawe.

Mężczyzna popatrzył na Kaʻenę. Klacz stała nieruchomo, ale błękitny blask w jej oczach jakby się delikatnie rozżarzył. Zwrócił się w kierunku, który wskazała kobieta. Za trzcinowym polem wznosiły się zalesione pagórki skąpane w świetle słońca.

Być może – wreszcie – znalazł się blisko swojego celu.

Koanai. Ostatnia legenda

Copyright © Joanna W. Gajzler 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja – Magdalena Stonawska

Korekta – Dominika Kowalska, Kornelia Dąbrowska

Skład i łamanie – Natalia Patorska

Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja okładkowa – Nora Potwora

Ilustracje w środku – Joanna W. Gajzler

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN epub: 9788384063132

ISBN mobi: 9788384063125

www.przezludzidlaludzi.pl

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commercei IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: >Monika Czekaj, Anna Bosowiec

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Table of Contents

Okładka

Strony tytułowe

Dedykacja

Wstęp

Prolog

Rozdział I Ostatnia deska ratunku

Strona redakcyjna

Landmarks

Cover

Table of Contents