Klątwa Pierwszych - E. Nowak - ebook

Klątwa Pierwszych ebook

E. Nowak

4,0

Opis

Kiedy w grę wchodzi magia voodoo, z góry powinieneś wiedzieć, że jesteś na straconej pozycji.

Nyselle od dziecka posiada wyjątkowy dar uzdrawiania, jednak w dzień swoich osiemnastych urodzin mocno się nadwyręża. Ląduje w Lecznicy, gdzie przypadkowo poznaje prawdę o własnych korzeniach: wyrodnej matce oraz bracie bliźniaku, aktualnie mieszkającym na drugim krańcu kraju. Nyselle wyrusza więc w długą podróż pełną niebezpieczeństw.

Nate to chłopak z wieloma problemami. Dziwnym trafem wszystkie wiążą się z jego nienaturalną, przerażającą umiejętnością. Na szczęście narkotyki pomagają w ucieczce od rzeczywistości.

Czy Nyselle uda się odnaleźć brata? Czym okaże się tytułowa Klątwa Pierwszych? I kim, na loa, jest Blake Maddox – tajemniczy nieznajomy, który od wieków podąża za swoim przeznaczeniem: za dziewczyną o szarych oczach?

Rytuały voodoo, klątwy, bogowie, duchy i… zombi? Zbierz w sobie odwagę, nim wkroczysz w te przeklęte krainy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaKotala

Nie oderwiesz się od lektury

Książka z drugim dnem. Fantastyka, całkiem spoko debiut. wciąga. polecam.
00
Arlenap89

Całkiem niezła

Chyba za dużo oczekiwałam po tej książce po przeczytaniu opisu i kilku opinii. Wiało w niej nudą, bohaterowie nijacy, świat słabo opisany. Niby jest trochę voodoo ale bardziej wciągajacy jest "słowniczek" na początku książki niż fabuła.
00

Popularność




Dla męża.

Jesteś wszystkim.

Słowniczek pojęć

ASSON – święta grzechotka szamanów, symbol władzy mambo i hounganów. Najczęściej wykonana z tykwy kalabasy, wypełniona kamieniami, nasionami albo kośćmi z kręgosłupa węża, luźno opleciona koralikami lub kręgami węża. Używana w rytuale voodoo, najczęściej służy do pozdrawiania czterech stron świata, do przywoływania loa i kontrolowania rytuałów. Oznaka prestiżu i mocy.

BARON SAMEDI – loa, przywódca i ojciec wszystkich Guédé, pan i strażnik cmentarzy. Zwykle przedstawiany jest w czarnym fraku i cylindrze. Znany przede wszystkim ze swojego skandalicznego zachowania, rozpusty i nieprzyzwoitości. Uwielbia rum i cygara. Na każdym cmentarzu jego symbolem jest duży krzyż umieszczony na pierwszym wykopanym tam grobie.

BATRI – orkiestra voodoo, która podczas rytuałów używa bębnów i ogana. Mają za zadanie wprowadzić uczestników rytuału w specjalny trans pozwalający loa na łatwiejsze opętanie.

BOKOR – złowrogi szaman, czarownik. Na Haiti mówi się, że bokorzy „służą obiema rękami”, co oznacza, że praktykują zarówno białą jak i czarną magię. Przypisuje się im rolę twórców zombi. Za odpowiednie pieniądze składają też ofiary z ludzi, używają laleczek voodoo oraz rzucają klątwy i wytwarzają talizmany wiążące loa.

BON-DIEU (OLORUN) – najwyższy bóg, władca wszystkich loa, pan świata.

CAPLATA – damski odpowiednik bokora.

COUP POUDRE – magiczny proszek, w którego skład najpewniej wchodzi martwa jaszczurka agamont i dwie ropuchy: crapaud bouga i  crapaud de mer, przez haitańczyków nazywany “pułapką”. W rzeczywistości jest to trucizna ponad pięćset razy silniejsza od cyjanku. Zatrucie coup poudre powoduje paraliż ciała oraz zatrzymanie wszystkich funkcji życiowych, jedynie zmysły i mózg funkcjonują normalnie.

GROS-BON-ANGE – dosł. „duży dobry anioł”, metafizyczny sobowtór fizycznego ciała. Siła życiowa przenikająca wszechświat wraz z ciałem ludzkim, któremu pozwala oddychać, czuć, myśleć i jeść. Po śmierci gros-bon-ange zostaje uwolniona do kosmicznego zbiornika energii, gdzie może przeistoczyć się w loa.

GUÉDÉ – grupa loa śmierci.

HOUNGAN – kapłan voodoo, przewodniczący podczas rytuału.

KRAINA LOA – inaczej: Kraina Zmarłych, Kraina Duchów, Kraina Bogów.

KWIETNIK – inaczej wiosna.

LALINN – oznacza „księżyc” w języku kreolskim haitańskim.

LOA – nieśmiertelne duchy (bóstwa) symbolizujące wszystkie aspekty świata żywych i umarłych. Loa dzielą się na kilka odmian, jednak wszystkie są tak samo ważne.

MAMBO – kapłanka voodoo, damski odpowiednik houngana.

NICOŚĆ – miejsce poza Krainą Przeklętych, gdzie nie ma nic, istnieje tylko ciemność.

OGANA – rodzaj spłaszczonego dzwonu służącego do akcentowania rytmu. Używany przez batri podczas rytuału voodoo.

PAPA LEGBA – loa, strażnik granicy między światem żywych a umarłych, duch rozstajów. Odgrywa główną rolę podczas rytuałów voodoo, ponieważ wzywa się go jako pierwszego i prosi o „otwarcie bramy” do krainy zmarłych. Bez jego zgody dalsze prowadzenie ceremonii jest bezcelowe.

PERISTYLE – przestrzeń, w której kapłani odprawiają rytuały voodoo.

PETRO LOA – grupa złych loa, panteon bóstw zrodzonych na Haiti w epoce kolonialnej. Wyrażają one wściekłość, przemoc i szaleństwo.

PORA PAPY LEGBY (CZAS ŻNIWA I SIEWU) – inaczej lato.

POTEAU MITAN – słup stojący w centrum peristyle. Symbolizuje oś, wzdłuż której mają przychodzić loa.

RADA LOA – grupa dobrych loa, wywodząca się bezpośrednio z kultu bóstw Dahomeju. Uważane za życzliwe i godne zaufania.

RASA PRZEKLĘTYCH – rasa wywodząca się od ludzi, powstała wyłącznie jako wytwór nieco spaczonej wyobraźni autorki. Aktualnie Krainę Przeklętych zamieszkują wyłącznie sami Przeklęci.

RYTUAŁ OPĘTANIA – najważniejszy rytuał voodoo. Nie jest to nazwa własna, raczej opis sposobu, w jaki loa kontaktują się z wyznawcami. Kiedy w ciele uczestnika bądź uczestniczki ceremonii zagnieździ się loa, nazywane jest to „ujeżdżaniem wierzchowca”. Rytuał opętania różni się w zależności od loa, jakiego pragnie się wezwać, ale główny schemat jest taki sam: zawsze odbywa się w grupie, której przewodniczy mambo lub houngan, wyznawcy dzięki batri wpadają w specjalny trans, podczas którego poddają się tańcom oraz innym pierwotnym instynktom.

ŚWIATŁO – inaczej słońce.

ŚWITANIE – inaczej dzień, poranek.

TI-BON-ANGE – drugi aspekt duszy, który kształtuje charakter, siłę woli, całą osobowość jednostki. Świadomość człowieka. Po śmierci ti-bon-ange odchodzi do świata umarłych.

VEVE – symbol (najczęściej w postaci stylizowanego klucza) należący do loa, którego zamierza wezwać się podczas rytuału. Kreślony na ziemi. Każdy loa posiada swój indywidualny veve.

WIĘDNIK – inaczej jesień.

ZOMBI – inaczej żywy trup. Szamani potrafią przywrócić życie przeklętej osobie i uczynić z niej własnego niewolnika. Aby stać się zombi, człowiek przed śmiercią musi spożyć truciznę bądź zostać przeklęty, oraz należy go zakopać w grobie, z którego ten ostatecznie sam musi się wygrzebać. W rzeczywistości bokorzy w tworzeniu zombi nie wykorzystują czarnej magii, lecz wiedzę o działaniu trucizn na ludzki organizm.

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku!

Dziękuję, że ze wszystkich książek, jakie pojawiły się na rynku wydawniczym, akurat zdecydowałeś się sięgnąć po Klątwę Pierwszych. Po debiut. Że dasz historii szansę i poświęcisz jej kilka minut, godzin bądź dni swojego cennego czasu.

Skoro jeszcze jestem przy głosie, to chciałabym sprostować jedną, ważną rzecz. Wszelkie odstępstwa, różnice lub przeinaczenia dotyczące prawdziwych haitańskich wierzeń voodoo zostały wprowadzone zamierzenie (albo w niektórych miejscach przypadkowo). Starałam się jak najwierniej oddać wiarę voodoo, rytuały, klątwy czy panteon bóstw, korzystając z wielu źródeł, w tym z publikacji naukowych oraz reportaży, ale jestem tylko człowiekiem. Mogłam się pomylić. Poza tym w celu zazębienia fabuły musiałam też niekiedy ponaginać fakty lub trochę je przeinaczyć. Proszę pamiętaj, że ostatecznie Klątwa Pierwszych to kompletny wytwór mojej wybujałej wyobraźni i bądź co bądź, fantastyka. :)

Miłego czytania!

Ze zwoju legend

Atribon-Legba, usuń dla mnie zaporę, Ojcze Legba usuń zaporę, abym mógł przejść. Kiedy wrócę, powitam loa. Wudu Legba, usuń dla mnie zaporę, żebym mógł wrócić. Kiedy wrócę, podziękuję loa.

Inwokacja do Papy Legby, rozpoczynająca ceremonię

* * *

Nikt nigdy nie napisał, jak i kiedy Kraina Przeklętych, nazywana powszechnie Madichon, wyłoniła się z Nicości. Uznano to za niewytłumaczalny fakt. Podobnie jak pojawienie się pierwszych ludzi – nikt o nich nie pamiętał, bo od zawsze liczyli się wyłącznie Przeklęci.

Każde dziecko znało tę historię, która wraz z upływem czasu otrzymała miano legendy o Baldwinie Pierwszym Przeklętym – ojcu wszystkich Przeklętych. Człowieku groźnym i szalonym. Opowiadano, że Baldwin posiadł moce sprzeczne z naturą, dopuszczając się karygodnych zbrodni. Potrafił ujarzmiać żywioły, a zwierzęta były mu poddane. Światło spełniało rozkazy, a Mrok pojawiał się zgodnie z jego wolą. Emanował mocą, a wraz z nią, przyszła siła; z siłą – władza, pycha oraz brak umiaru. Mianował siebie „królem świata”, jednocześnie podważając wiarę w jedynego, prawdziwego Bon-Dieu, Oloruna. Lekceważył także pomniejsze bóstwa nazywane potocznie loa. Baldwin do tego stopnia zakpił z bogów, że ci zesłali na niego przerażającą klątwę mającą nie dopuścić do stworzenia potomków zdolnych do odziedziczenia mocy. Dlatego każde dziecko poczęte przez kochankę Baldwina, Ayizan, rodziło się martwe bądź umierało wraz ze wschodem Światła.

Baldwin próbował ratować się czarami, nadal drażniąc loa, aż pewnego razu to oni postanowili zadrwić z Baldwina. Pozwolili mu zachować dwoje dzieci urodzonych prawie jednocześnie. Chłopiec i dziewczynka przeżyli pierwszy wschód Światła, a potem kolejne. Bogowie stwierdzili, że zabranie potomstwa po paru latach okaże się boleśniejsze dla ich ojca, a tym samym bardziej zabawne dla nich.

Problem pojawił się po osiemnastu latach, gdy dzieci nie mogły dłużej ukrywać odziedziczonych mocy, a wstrzymywana energia wybuchła, zabijając połowę wioski. Loa, bojąc się, że ludzie będą w stanie im zagrozić, wydali bezlitosny wyrok. Dziewiętnaste urodziny miały być ostatnim dniem życia bliźniaków – Baldwinora i Ayizanny.

Wersji dalszych wydarzeń było równie wiele, co przekazujących je Przeklętych. Jednak każda historia kończyła się śmiercią dzieci, rozpaczą osamotnionej matki oraz bezgraniczną nienawiścią przepełniającą Baldwina.

Ayzian, nie mogąc wybaczyć kochankowi, uciekła, coraz bardziej zatracając się w szaleństwie. Błagała bogów o śmierć, bo sama nie miała na tyle odwagi, by zadać sobie ostateczny cios. Dopiero Rada – dobrzy loa nieumiejący znieść widoku cierpiącej matki – postanowili pomóc kobiecie w ucieczce od przykrych doświadczeń i od znienawidzonej magii Baldwina.

Rozdzielili Madichon na dwie oddzielne krainy: Chon – niewielką, żyzną i zachwycająco zieloną, do której przenieśli Ayizan, oraz Madi – ogromną, ciemną dziurę pełną głazów i kanionów, w której pozostawili Baldwina sam na sam z jego wściekłością. Krainy oddzielała Nicość, a przejść nazywanych Bramami strzegli sami loa. Wszystko po to, by Ayizan zaznała spokoju do końca swych dni.

Kiedy czas osłabił cierpienie, a życie w obu krainach toczyło się już własnym, niezaburzonym rytmem, niespodziewanie między Chon a Madi powstała maleńka wysepka, pełna pustej, jałowej ziemi i brudu, nazwana przez pierwszych obserwatorów zjawiska – Błotniskiem.

Wtedy też, po raz pierwszy w historii Madi, zaobserwowano zmiany pór roku. Podzielono je na cztery najważniejsze. Na zimę, kiedy przychodziły mrozy i śniegi zasypujące ziemię białym puchem. Na kwietnik, gdzie przyroda budziła się do życia, roślinność zieleniała, na drzewach pojawiały się kwiaty, a owady i ptaki krążyły po niebie. Po nim następował najbardziej gorący czas, Pora Papy Legby. Czas Żniwa i Siewu. Ku upamiętnieniu śmierci ciała pierwszych Przeklętych, Ayizanny i Baldwinora, oraz odrodzeniu ich duszy w krainie Papy Legby. Ostatnia pora roku, więdnik, oddawała cześć potępionym, których gros-bon-ange (siła życiowa wspólna wszystkim Przeklętym) po kres świata nie zazna spokoju, a ti-bon-ange (drugi aspekt duszy, aura, siła woli odpowiadająca za kształtowanie uczuć) będzie błąkał się po Krainie Przeklętych i po śmierci ciała nigdy nie ulegnie wyzwalającej metamorfozie w energię życiową. Podczas trwania więdnika rośliny i drzewa obumierały, tracąc liście i gnijąc, a ulewne deszcze opłakiwały samotnych wędrowców.

Podania nigdzie nie opisują dalszych losów opętanego nienawiścią Baldwina, mężczyzny z potęgą dorównującą loa, oraz Ayizan, matki załamanej i zrozpaczonej po stracie dzieci. Wprawdzie powstało wiele plotek przekazywanych z pokolenia na pokolenie, zasłyszanych od sąsiadów czy od dalekich kuzynów, ale w żadnej nikt nigdy nie podważył, że to właśnie Bladwin i Ayizan zapoczątkowali narodziny najbardziej egoistycznej, dominującej i – w większości przypadków – najinteligentniejszej rasy świata.

Rasy Przeklętych.

W przeszłości

Lalinn wyszedł zza chmur, rozświetlając postać kobiety siedzącej przed niewielką, drewnianą chałupą ze słomianym dachem. Chatę porastał bluszcz, a zwisająca na ostatniej kropli żywicy deska pełniąca funkcję okiennicy, pod wpływem wiatru z cichym trzaskiem obijała się o jeden z filarów podtrzymujących strop. Kobieta wyglądała na zatrwożoną i kompletnie pochłoniętą myślami. Nie poczuła silnego podmuchu rozsypującego zbierane przez ponad pół dnia senchę i zioła waleriany. Jej jasne włosy rozwiały się, a przyczepione do nich koraliki rozbrzmiały dźwięcznie.

Kiedy tuż po wschodzie Światła Baldwin wraz z Baldwinorem udali się na polowanie, zostawiając kobiety same, Ayzian zemdlała. Była mambo, główną szamanką wioski, wiedzioną niecodziennymi przeczuciami, przez które doświadczała chwilowych epizodów utraty świadomości, trwających nawet do kilku godzin. Dzisiejszy przypadek objawił się jednak nieco inaczej niż zwykle. Wyrwana z ciała ti-bon-ange nie tylko lawirowała między drzewami, co pomagało w oczyszczaniu umysłu i zbliżało do loa, ale również doznała mrożącej krew w żyłach wizji.

W przywidzeniu Guédé, duchy śmierci i płodności, stłoczyli się przed chałupą, skąd siłą wywlekli płaczącą Ayiziannę oraz nadaremno próbującego bronić się Bladwinora. Śmiali się głośno, krzyczeli, pili rum litrami, plując wszędzie i kopiąc jej dzieci. Zamierzali zabrać bliźniaki do Krainy Loa. Ayizan pełna desperacji wskoczyła między loa, błagając o litość i obiecując własne ciało w zamian. Właśnie wtedy usłyszała przerażający charkot, imitację śmiechu, który wywoływał mdłości. Guédé nagle rozstąpili się, a między nimi pojawiła się wolno krocząca postać w czarnym fraku i cylindrze, z lubieżnie wrednym uśmieszkiem. Baron Samedi trzymał w sinych, suchych ustach cygaro wypalające się niewielkim płomieniem. Dym, leniwie płynący z wpół zaciśniętych warg, wił się niczym wąż.

– Nie! – krzyknęła ostatkiem sił Ayizan.

– Nie wtrącaj się, matko. Na ciebie przyjdzie czas w przyszłości.

Wystarczyło powolne machnięcie kościstą dłonią, by Ayizan straciła zdolność mowy. Rzuciła się na kolana, w myślach modląc się do loa o ratunek. Płakała, gdy jako pierwszy zginął Baldwinor. A kiedy nadal pękający ze śmiechu Guédé odcięli głowę jej córce, Ayizan zabrakło już łez.

Ocknęła się raptownie, a po śnie pozostała jedynie żółć podchodząca do gardła oraz gryzący zapach dymu. Ayizian czuła w kościach prawdziwość wizji. Ayiziannie i Baldwinorowi naprawdę pisane było dzisiaj umrzeć, a ona nie mogła nic zrobić.

Czy mogła?

Zerwała się na równe nogi.

Waleriana i sencha wzniosły się na wietrze; wróciły tam, skąd przybyły – do lasu.

Ayizan nie trwoniła czasu i w ciągu kilku chwil zwołała do pomocy ludzi z wioski. Na polanę zeszły się wszystkie kobiety i staruchy, znalazło się nawet paru mężczyzn niezdolnych wyruszyć na polowanie. Jedynie dzieci pozostały w chatach, bezużyteczne, wręcz przeszkadzające, przy rytuale.

– Matko, co się dzieje? – spytała Ayizanna drżącym głosem.

Nic z tego nie rozumiała. Została pociągnięta na środek polany, gdzie matka gestem dłoni nakazała usiąść jej pośrodku zgromadzenia. Z przestrachem obserwowała, jak Ayizan na czarnej ziemi zaczęła rozrysowywać veve – stylizowany symbol klucza należący do loa, którego zamierzało się wezwać. Na znakach voodoo znała się zaledwie fragmentarycznie, tyle, ile zdążyła za młodu podszkolić ją matka, ale potęga aż biła ze znaku. Wsączała się podskórnie w ciało, paraliżowała kończyny niczym jad jadowitej ropuchy.

Wyryte w ziemi veve zdecydowanie nie należało do nikogo z Rada loa. Ayizan nie zamierzała dziękować albo prosić o łaskę. Próbowała zrobić coś strasznego, coś, co na resztę życia skaże ti-bon-ange na potępienie.

– Matko?

– Milcz, córko.

Ayizan rysowała kolejne veve, tym razem symbolizujące Papę Legbę – tylko on mógł otworzyć świat duchów i pozwolić przejść na ziemię innemu loa. Bez jego zgody, dzieci Ayzian były zgubione. Na symbol wylała więc więcej rumu niż powinna i to prosto z zapasów samego Baldwina. Złapała w rękę asson, symbol władzy mambo, jej najpiękniejszą grzechotkę zrobioną z tykwy kalabasy, wypełnionej niewielkimi kamieniami pomieszanymi z kośćmi z kręgosłupa węża oraz odnóży Bufo marinus, najbardziej toksycznej ropuchy. Potrząsnęła assonem trzykrotnie, jednocześnie uciszając zebrany tłum i wybijając podstawowy rytm. Dopiero gdy zabrzmiały bębny, dźwięki assonu dołączyły w pełnej krasie. Ludzie pod wpływem muzyki oraz inkantującej modły Ayizan zaczęli popadać w rytualny trans. Tańczyli wokół kręgu coraz szybciej i szybciej, a ich ruchy powoli przestawały mieć jakikolwiek sens, wkradła się chaotyczność i dzikość. Ayizan uderzała assonem w veve, wijąc się i kręcąc wokół własnej osi.

Kobieta z kręgu podała jej gdaczącego i wyrywającego się kurczaka. Zwierzę zdawało się przeczuwać, że czeka je marny los. Sekundę później mambo odrąbała ptaku łeb, a krew trysnęła prosto na nią. Lepka, gęsta i gorąca, spływała po twarzy Ayizan, po jej szyi, aż wchłonęła ją szara tkanina.

Prądy przechodzące wzdłuż ciała skumulowały się w podbrzuszu. Magia zaczęła działać. Papa Legba wysłuchał prośbę i pozwolił zstąpić loa na ziemię, wprost do kręgu. Ayizan pociła się, a policzki piekły ją z gorąca. Dźwięki grzechotki zdominowały bębny, veve zapłonęło zielonym blaskiem.

– Matko?

Cichy szept córki niewiele znaczył, podobnie jak jej drżący z przerażenia głos. Jeżeli rytuał się powiedzie i Ayizan zdoła przekonać loa do swojego planu, to właśnie Ayizianna będzie tą, która przeżyje.

* * *

Wszystkie nienaturalne incydenty zwykle działy się w ciemnościach.

Śpiący ludzie stawali się bardziej podatni na działanie mocy duchów, na przyjęcie zesłanych łask lub przekleństw, a ta noc wyryła się w pamięci wyjątkową hojnością loa. Obdarowano więcej niż jednego Przeklętego.

Następnego dnia, co potocznie nazywano świtaniem, dwóch nieznajomych mężczyzn miało obudzić się z tajemną wiedzą wykraczającą poza ludzkie percepcje. Otrzymali błogosławieństwo poznania własnego przeznaczenia.

Od teraz ich los pozostał nierozerwalnie przypieczętowany, a każdy kolejny krok prowadził do niej . Do kobiety z włosami białymi jak śnieg, o oczach szarych jak mglisty poranek.

* * *

W domku ulokowanym przy głównej ścieżce prowadzącej wprost w gęstwinę Lanmó działy się rzeczy, o których zwyczajny Przeklęty wolał nigdy nie usłyszeć. Zwierzyna omijała to koszmarne miejsce szerokim łukiem, wyczuwając niebezpieczeństwo. Ptaki wolały nadłożyć trasy niż lecieć nad drewnianym dachem domku. Jedynie robactwo oraz węże lgnęły i przypełzały w pobliże, nie lękając się mieszkającej tu staruchy.

Starucha z krzywym nosem, siwymi włosami przy każdym kroku raźno zamiatającymi kurz z posadzki i setką koralików przyszytych grubymi nićmi do ciała przez dzieciaków mieszkających w odległej o pół świtania wiosce Przylesie nazywana była Jędzuchą, ewentualnie Śmierdziuchą – w zależności, z jakiego kierunku zawiał wiatr. Starucha naprawdę nosiła imię po matce: Membasta Qmarii i była wstrętną kobietą. Oddała się w posiadanie Guédé i Petro – loa wyrażającym przemoc, wściekłość i szaleństwo. Każdy, kto wszedł z nią w konflikt, albo ginął w niewyjaśnionych okolicznościach, albo na niego i jego rodzinę spływało wielkie niepowodzenie. Jako caplata nie miała sobie równych. Nawet niektórzy bokorzy, czyli szamani pałający się rytualną, złą magią jak ona, często pochylali głowy pod jej groźnym i ciemnym spojrzeniem.

I zawsze, ale to zawsze Membasta Qmarii dostawała to, czego pragnęła. A ostatnio marzyła o przelewaniu krwi i o zdobyciu bezkresnej, pierwotnej mocy.

– Podejdź bliżej.

Ochrypły głos przebił się przez ciszę panującą w domku.

– Zrób, co każę, a dostaniesz to, o co prosisz.

– Skąd mogę wiedzieć, że mnie nie oszukasz, starucho?

Membasta wyjęła zza pazuchy niewielki nóż z drewnianą rączką z wyrytą paszczą węża i nieco zaokrągloną, lecz ostrą jak brzytwa końcówką. Wbiła go sobie w dłoń, z której poleciała niemal czarna krew. Odetchnęła metalicznym zapachem i wyszczerzyła się w prawie bezzębnym uśmiechu.

– Wolałbym nieco mniej brudne sposoby, ale skoro nie ma innego wyjścia…

Mężczyzna również przebił spód dłoni, przypieczętowując obietnice. Jedyne, co mogło mu teraz pomóc, to loa.

I ona .

Ta, której szukał i za którą skłonny był oddać wszystko. Serce, ciało, a nawet gros- bon-ange.

Rozdział I

TERAZ

Hounfort, stolica Madi, było miastem, które Nyselle jednocześnie kochała i nienawidziła. Dlaczego? Bo było pełne sprzeczności.

Od strony zachodniej miasta spływał główny nurt Nadziei – jedynej rzeki przepływającej przez Krainę Przeklętych – a od strony południowej biegło odgałęzienie, które kończyło się na wschodnim krańcu kraju, tuż przed Bramą Główną. Mimo że Hounfort miało dostęp do wód, po których przemierzały statki albo kutry rybackie, to jednak żaden Przeklęty nigdy nie kąpał się w Nadziei. A przynajmniej nie od strony miasta. Woda była mocno zanieczyszczona, miała lekko zielonkawy odcień, a zamoczenie choćby stopy często obfitowało świądem, krostami i pieczeniem.

Kolejnym kontrastem miasta był ewidentny podział na dwie części: biedną Wschodnią i bogatą Grację. Mimo że Sanktuarium – tak nazywali Hounfort mieszkańcy – kształtem przypominało ogromne koło symbolizujące jedność, to przez środek ciągnął się potężny, wysoki i kamienny mur. Mówiono, że zbudowali go sami bogowie, bo gdy zabrało im rozrywki, pragnęli obserwować, jak ludzie próbują go sforsować. Ostatecznie zakazano przemieszczania się między dzielnicami – wszystkich czterech przejść bez przerwy strzegli wyszkoleni przez kapłanów Walczący. A przynajmniej przez połowę czasu, ponieważ kiedy spali na warcie albo rozgrywali partyjkę w kości, w chronieniu pomagała im magiczna pułapka założona, najprawdopodobniej, wraz z powstaniem muru. Zaklęcie pozwalało przekroczyć mur wyłącznie wybranym, całą resztę zabijając. To właśnie dlatego Nyselle nigdy nie postawiła stopy w Gracji, choć wielokrotnie marzyła o lepszym życiu wśród parków, pięknej, złocistej plaży oraz czystych uliczek bez pousadzanych wszędzie pijaków, o których można było się potknąć w części Wschodniej.

Brak kąpieli w Nadziei oraz tkwienie w biednej dzielnicy to w rzeczywistości jedynie lekkie niedogodności. Według Nyselle największym problemem Hounfort – czymś, przez co nienawidziła miasta – była zbudowana w samym jego centrum Świątynia. To jedyne miejsce, przez które nie przebiegał mur i które otaczała tajemnicza mgiełka boskości.

Krzyż na wieży sięgał chmur. Mówiono, że wysokością Świątynia dorównuje, a nawet i przewyższa wierzchołek Gór Lage, których pasmo rozciągało się na północnym krańcu Madi. Nyselle uważała to za głupotę. Zwłaszcza kiedy houngani albo mambo, czyli kapłani i kapłanki, podsycali plotkę o tym, że na czubku wieży często przesiadują sami bogowie, słuchając modlitw wiernych. Z tego, co Nyselle wyczytała w książkach podrzucanych jej przez przyjaciela Toda, żaden loa nigdy nie zstąpił do Krainy Przeklętych bez specjalnego rytuału lub złożonych ofiar. Jakim cudem mieliby więc siedzieć na wieży i patrzeć na ludzi bezinteresownie? Loa były krnąbrnymi, chytrymi duchami oczekującymi zapłaty za niesioną pomoc.

Ale co ona mogła wiedzieć?

Była przecież smarkulą. Kilka świtań temu skończyła dopiero osiemnaście lat, więc Nyselle nie osiągnęła nawet pełnoletności. Jeszcze rok, jeszcze rok i wreszcie ucieknę z tego przeklętego miasta, powtarzała sobie w myślach, gdy spokojnym krokiem przemierzała kolejne uliczki części Wschodniej. Przeszła obok ulubionego pubu Rudera, który mimo niezbyt zachęcającej nazwy oferował miłą atmosferę, a zamawiane piwo względnie rzadko smakowało jak szczyny.

Nyselle postanowiła wieczorem przypomnieć Todowi, że już dawno nigdzie razem nie wychodzili. Kiedyś do Rudery przychodzili niemal codziennie, ale gdy przyjaciel awansował na profesora Placówki, automatycznie poza większą pensją dostał również mnóstwo nowych zajęć. A Nyselle, nie chcąc siedzieć w pustym domu, pokusiła się o nadgodziny w pracy, do której aktualnie zmierzała.

Silny powiew zimnego wiatru zwiastował nadchodzący wielkimi krokami więdnik. Był tak mocny, że niemal strącił jej perukę z głowy. Nyselle poprawiła włosy, przeklinając pod nosem, że zapomniała ich dodatkowo spiąć. Czarna, krótko ścięta fryzura sprawdzała się o wiele lepiej, ponieważ jej długie, bujne, jasne włosy często niepotrzebnie nęciły klientów. Wielokrotnie ich dotykano, szarpano lub w paru przypadkach, wąchano, co Nyselle zdecydowanie się nie podobało. Może i pracowała w burdelu, może i co świtanie miała kontakt z obrzydliwymi tekstami i obscenicznymi gestami, ale przecież zajmowała jedynie stanowisko pomocnicy burdelmamy! Nie była dziwką, na loa! Nie płacono jej za udostępnianie ciała, tylko za wypełnianie kalendarza, umawianie klientów, wysyłanie ekipy sprzątającej do pokoi oraz w skrajnych przypadkach, zawiadamianiu Leczniczych i tłumaczeniu Walczącym, że nikt jednak nie wnosi skargi za pobicie i że „nie, klient na pewno nie zaraził się kiłą tutaj, bo przecież wszystkie dziewczyny są regularnie badane”.

Nyselle przeszła bokiem przez Plac Zombi, skręcając w ciemną uliczkę. Po dwóch stronach wybudowano dwa wysokie budynki. Otoczenie, w którym znajdował się burdel, idealnie pasowało do jego nazwy – pomalowany czerwoną farbą, drewniany szyld Dyskrecja wisiał nad potężnymi drzwiami dla wzmocnienia obitymi metalowymi częściami.

Kiwnęła głową Fasolce, postawnemu mężczyźnie pełniącemu funkcję ochroniarza. Właściwie Nyselle nie miała pojęcia, skąd wzięła się ta ksywka. Nigdy też nie zapytała, ponieważ z tego, co opowiadała Mama Landra, Fasolce w przeszłości obcięto język, więc aktualnie był niemową.

O wilku mowa, pomyślała Nyselle, przekraczając próg burdelu.

Mama Landra stała z założonymi rękoma, opierając się plecami o ladę – miejsce pracy Nyselle. Burdelmama była tęgą kobietą o mocnym podbiciu, dużym cycu i jeszcze okazalszym makijażu na nieco rozlanej twarzy. Od niepamiętnych czasów prowadziła pierwszej jakości burdel w części Wschodniej i najpewniej burdel ostatniego kontaktu, gdyby mieścił się w Gracji. Była też sroga, często niesprawiedliwa i wredna, ale wszystkie dziewczyny musiały zwracać się do niej „mamo”, choć naprawdę daleko jej było do okazywania matczynych uczuć. Chyba że było się klientem z pełnym portfelem.

– Spóźniłaś się.

Nyselle zerknęła na zegar wiszący na przeciwległej ścianie.

– Minutę.

– Odejmę ci to z pensji.

– Dobrze – odparła pokornie, powstrzymując westchnięcie, ponieważ kłótnia z Mamą Landrą dobrze nie kończyła się dla niej nigdy.

– Radzę ci lepiej przyłożyć się do pracy. Mam nadzieję, że skończyłaś też te listy do klientów, zanim się rozmyślą. I zanim ja się rozmyślę i znajdę kogoś na twoje miejsce.

– Tak, mamo. Położyłam ci je wczoraj na biurku.

Nyselle zdjęła szal, którym się opatuliła, i zajęła miejsce za ladą. Otworzyła kajet z datami, wzięła pióro do ręki i czekała na dalsze rozporządzenia kobiety.

– Poślij posłańca do Barona Uliego.

– Co mu przekazać? – spytała, jednocześnie notując.

– Że jego ulubiona zabawka czuje się lepiej i zgodnie z harmonogramem zajmie się nim za dwa świtania.

– Portia wyszła z Lecznicy?

Nyselle uniosła brwi. Biedna dziewczyna wylądowała tam prawie miesiąc temu, ponieważ Baron często lubował się w dzikim, niebezpiecznym seksie. Zwykle Mama Landra nie pozwalała krzywdzić dziewcząt, ale Baron miał wyjątkowo gruby portfel, więc traktowano go równie wyjątkowe traktowanie.

– Wyjdzie. Za dwa świtania.

– I od razu chce ją mama posłać pod Barona? Przecież Portia znowu…

– Czy prosiłam cię o opinię? Nie. A jeżeli tak bardzo zależy ci na zdrowiu Portii, może sama zajmiesz się Baronem Ulim? Myślę, że też mu się spodobasz. Wszakże gustuje w chudych, płaskich czarnulach.

Nyselle zamilkła, na widok czego Landra roześmiała się ponuro.

– Tak myślałam. Dobrze. O czym to ja… Aha, tak. Posłaniec do Barona. Potem wyślij też drugiego posłańca do sir Patricka z Leśnego Zaułka. Tylko zaznacz, żeby przekazał wiadomość bezpośrednio sir Patrickowi. Nikomu innemu. Zwłaszcza żonie. Seniora Patrickowa bywa… wyjątkowo agresywna, kiedy dowiaduje się o zdradach męża. Ostatni posłaniec złożył skargę w radzie miasta, że poszczuto go psami i musieliśmy zapłacić niemałe odszkodowanie – wyjaśniła.

– Dobrze, mamo. Coś jeszcze?

– Tak. Trzeba szybko posprzątać i przygotować pokoje. Różowy i Szary.

– Zleciłam to już wczoraj przed wyjściem. Sylvia powinna sprzątnąć je z samego rana. Sprawdzę, czy jest w porządku – dodała szybko, nim Landra zdążyła się wtrącić. – Poleciłam zostawić też po dzbanie wina.

– Dostaw jeszcze miód pitny. Klient dopłacił ekstra. I zmień w grafiku, że od teraz to Nina będzie zabawiać gości w Apartamencie, a Elka trafi do Piwnic.

– Na stałe czy jednorazowo?

– Na stałe. A przynajmniej przez następny rok. Dzisiaj się dowiedziałam, że Nina jest brzemienna.

– Mhm – przytaknęła Nyselle, nie przerywając pisania. – Powiadomię też Leczniczego Borysa, żeby wpadł i ją obejrzał.

Landra w zamyśleniu kiwnęła głową.

– Tak. Powiadom.

– Coś jeszcze, mamo?

Zanim Mama Landra zdążyła wymyślić nowe zadanie, z piętra dobiegł głośny huk i wrzask, a po nim seria przekleństw. Gdzieś na górze drzwi grzmotnęły o ścianę.

– Ty kurwo! Ty przebrzydła dziwko!

Nagle ze schodów spadła Trotti, która pisnęła głośno, a później się rozpłakała. Skuliła się w kącie, podciągając nogi pod brodę. Za dziewczyną pojawił się wściekły klient oddychający tak głęboko i szybko, że ruszał nozdrzami jak rozjuszony byk. Mężczyzna z mocą kopnął Trotti w bok. Szarpnął dziewczyną za włosy jedną dłonią, a drugą, zaciśniętą w pięść, przyłożył jej prosto w nos. Dźwięk łamanej kości zadzwonił w uszach Nyselle. Z nosa Trotti buchnęła krew, zalewając piękny, wełniany dywan.

Landra bez zwłoki stanęła między pracownicą a klientem. Fasolka niespodziewanie znalazł się tuż obok. Wpatrywał się groźnie przed siebie, ale czekał na polecenia burdelmamy. Na widok postawnego ochroniarza, klient cofnął się o krok.

– Panie Meresh, proszę się uspokoić! Co się stało?

– Ta dziwka – Meresh splunął prosto na nadal płaczącą Trotti – krwawi. A przecież zaznaczałem w zamówieniu, że brzydzę się krwią!

– Najmocniej pana przepraszam! Proszę, zapraszam do jadłodajni. Mój ochroniarz pana odprowadzi. Aha, i obiad na koszt firmy, a dziewczynę dostanie pan inną.

– Dwie dziewczyny.

– Dobrze – zgodziła się niechętnie Landra. – Dwie dziewczyny. Proszę, zapraszam, tutaj na wprost. Fasolka, zaprowadź pana, a ja zaraz dołączę.

Kiedy Meresh wraz z Fasolką zniknęli za drzwiami jadłodajni, wściekła Mama Landra zwróciła się do Trotti.

– Wstawaj, dziewucho.

– Ale mamo… – płakała Trotti.

– Wstawaj.

Trotti pod przerażającym spojrzeniem Landry stanęła na chwiejnych nogach. Wzdłuż wewnętrznej strony uda dziewczyny faktycznie spływała strużka krwi okresowej, już lekko zaschniętej.

Burdelmama wymierzyła jej siarczysty policzek.

– Nigdy więcej mnie nie okłamuj. Zawsze wymagam dokładnej daty.

– Tak, mamo, ale dostałam wcześniej niż…

– Zamilcz. I doprowadź się do ładu. Łącznie z twarzą. Nyselle – zarządziła – opatrz tej dziwce nos. Nie zasłużyła na wizytę Leczniczego.

– Dobrze, mamo.

Kiedy Landra opuściła pomieszczenie, Nyselle stanęła przed przestraszoną Trotti. Chwyciła ją pod ramię i posadziła na krześle w poczekalni. Uciskała nos, dopóki krew nie przestała płynąć.

– Poczekaj chwilę.

Parę minut później Nyselle wróciła ze ścierką i grubym, ciepłym kocem, którym okryła nadal nagą Trotti. Dziewczyna trzęsła się i drżała, zarówno z zimna, jak i ze strachu. Spod lady wyciągnęła również butelkę otwartej brandy. Trotti pociągnęła z niej sążniście, komicznie się przy tym krzywiąc. Alkohol pomógł się uspokoić i rozgrzał od środka.

– Dziękuję.

– Nie ma za co.

– Ja wczoraj naprawdę nie przypuszczałam, że nazajutrz zacznę krwawić – wypaliła Trotti. – Byłam pewna. Liczyłam, Nys, tak, jak mnie uczyłaś.

– Mhm, czasami obliczenia mogą zawodzić. Mówiłam, że sprawdzają się tylko w dziewięćdziesięciu procentach. Boli, jak naciskam?

– Tak! Boli! – Trotti krzyknęła, podskakując na krześle.

– Cholera, złamany. Ten sukinsyn połamał ci nos.

– I co teraz? Naprawisz go, Nys? Kiedyś naprawiłaś moją połamaną rękę, jak się przewróciłam. Nos jest mniejszy, więc łatwiejszy do naprawienia, prawda?

– Nigdy nie prostowałam nosów, Trot.

– Proszę, przynajmniej spróbuj. Dobrze wiesz, że suka nie rzuca słów na wiatr i naprawdę nie wezwie Borysa. Nos się krzywo zrośnie i będę wyglądała obrzydliwie. Nikt nie będzie mnie chciał i trafię do Piwnic, a wiesz, kto przychodzi do Piwnic… Nys, błagam, nie wysyłaj mnie do Piwnic!

Nyselle zaklęła.

Trotti była jedną z najniewinniejszych prostytutek, jakie znała. Na tyle, oczywiście, na ile kogoś sprzedającego ciało za pieniądze można nazwać niewinnym. Z tego, co Nyselle pamiętała, dziewczyna skończyła raptem piętnaście lat. Była więc za młoda, by trafić do Piwnic.

– No, dobra.

– Niech loa mają cię w opiece, Nys.

– Tak, tak. Niech mają.

Kucnęła przed Trotti, chwyciła ją za dłoń i przymknęła oczy. Wyobraziła sobie połamany nos, na którym skupiła całą uwagę. Po chwili poczuła dobrze znane ciepło rozchodzące się po ciele. Nyselle nigdy nie wiedziała, dlaczego potrafiła robić te rzeczy i nigdy też nie wiedziała, w jaki sposób potrafiła je robić. Zwykle wystarczyło wytworzyć w myślach obraz połamanej kości, bolącej nogi lub rany od noża – wszystko działo się samoistnie. Kiedy Nyselle otwierała oczy, problem sam się rozwiązywał.

Teraz było identycznie.

Po otwarciu oczu Nyselle zobaczyła szeroki uśmiech Trotti, błyszczące oczy i nos bez żadnego zadrapania, nie wspominając nawet o złamaniu.

Ogień na świecy, częściowo okrytej czerwonym kloszem, zamrugał, aż wreszcie zgasł. W powietrzu pojawił się dziwny, duszący zapach przypominający goździki. Żadna nie przejęła się jednak tym osobliwym zjawiskiem. Trotti wpatrywała się w Nyselle z konsternacją, czym ją zaskoczyła.

– Wszystko dobrze?

– A ty dobrze się czujesz, Nys?

– Ja? Tak, a bo co?

Trotti dotknęła palcem nosa.

– Co z nim? Nie poskładał się? Nie zadziałało? – pytała Nyselle zdziwiona. – Wygląda normalnie. Boli cię?

– To nie z moim nosem jest problem, ale z twoim.

– Z moim?

Nyselle powędrowała dłonią do swojego nosa i faktycznie, poczuła coś ciepłego i gęstego. Na palcach miała krew. Wzruszyła ramionami, jednocześnie przykładając ściereczkę.

– Tak się czasem zdarza, kiedy się przeforsuję. To normalne.

– Kiedy co?

– Kiedy się zmęczę, Trot – wyjaśniła z westchnieniem.

Przez chwilę między dziewczynami panowała cisza. Wreszcie Trotti nie wytrzymała, a pytanie, które zamierzała zadać od początku, wystrzeliło z prędkością kuli armatniej.

– A to z uszu to też normalne?

– Co z uszu?

– Z uszu też ci leci krew, Nys.

Nyselle szybko podeszła do lustra w złotej ramie, rozciągającego się po całej długości schodów. W zielonych oczach pojawiło się zaskoczenie.

– To akurat nie jest normalne.

Nyselle wpatrywała się w swoje obicie z uwagą. Widziała zmęczoną, bladą twarz, sińce pod oczami, których jeszcze rano nie miała, oraz spierzchnięte usta. Przejechała po wargach językiem. Odchrząknęła. Czuła się inaczej. Źle. Jakby cała energia uciekła z jej ciała. Kiedy przed oczami Nyselle pojawiły się mroczki, przestraszyła się nie na żarty.

– Trot? Lepiej poślij po Leczniczego. Albo Landrę.

– Dlaczego?

W odpowiedzi Nyselle padła zemdlona na podłogę, po której zaczęła rzucać się toczona spazmami.

Po raz kolejny tego świtania krzyk Trotti przerwał spokojną, niemal duszną atmosferę najpopularniejszego burdelu w części Wschodniej.

* * *

To znowu się działo.

Znów poczuł mdłości, przed oczami zamajaczył mu obraz bliżej niezidentyfikowanego obiektu, ręce się spociły, a głowa zapulsowała ostentacyjnym bólem.

Siedział w Placówce, w ostatniej ławce klasy od Magicznych Rytuałów, słuchając ględzenia starego Wygi, którego Baron Samedi powinien przyjąć do siebie już dawno temu. Zagryzł wargę do krwi. Próbował przeczekać. Kiedy obrazy niepostrzeżenie zaczęły zalewać jego głowę, zerwał się na równe nogi i szybko wybiegł najpierw z klasy, a potem poza teren Placówki. Wątpił, że Wyga, tak zaaferowany własnymi słowami, w ogóle zauważył zniknięcie ucznia

Nie dał rady dobiec do kryjówki.

Przewrócił się pod płotem Placówki, zdzierając boleśnie skórę z nadgarstka. Nie przejął się. Drżącymi rękoma wyjął z kieszeni samarkę i sprawnym ruchem z ciemnoniebieskiego proszku zrobił dwie długie kreski na kamieniu. Wciągnął oddech loa, a obrazy momentalnie zniknęły.

Rozluźniony usiadł na ziemi, rozkoszując się błogością i złudnym poczuciem normalności.

Rozdział II

W chwili, gdy przed oczami Nyselle wyrosły nagle potężne, betonowe budynki, wiedziała, że śni. Krocząc naprzód ulicami miasta, czuła lekkie przytłumienie. Od razu poznała, gdzie się znajdowała. Najpierw przeszła przez środek świecącego pustkami Placu Zombi, co w prawdziwym świecie nigdy nie miało miejsca, a następnie pomaszerowała prosto przez aleję Wschodnią, prowadzącą na targ. Mijając kolejne stragany, dotarła do Placówki, jedynej uczelni w Hounfort. Zdziwiona, obeszła budynek dookoła i nim się obejrzała, już otwierała masywne, drewniano-metalowe drzwi świątynne.

W Świątyni była raptem kilka razy, głównie na ceremoniach pogrzebowych. Nigdy nie czuła potrzeby oddawania czci loa ani tym bardziej brania udziału w rytuałach. Na samą myśl, że loa mógłby opętać jej ciało, ujeżdżać ją, czuła nieprzyjemne dreszcze.

Podobnie jak całe Sanktuarium, Świątynię również zbudowano na wzór koła. Dwa wejścia, jedno od strony Wschodniej, a drugie od Gracji, dzielił szereg ławeczek ustawionych w półokręgu. Wszystkie krzesła zwrócono w kierunku peristyle – zadaszonej przestrzeni, w której kapłani odprawiali obrzędy. W samym centrum znajdował się słup, nazywany poteau mitan, symbolizujący oś, wzdłuż której miały pojawiać się loa.

Nyselle minęła tę świętą część bez wahania.

Kiedy przekroczyła zachodnie skrzydło drzwi, po raz pierwszy w życiu znalazła się w Gracji, bogatej dzielnicy, o której marzyła od dziecka.

Tod opowiadał kiedyś, że w zamierzchłych czasach pojawiali się ochotnicy starający się za wszelką cenę przedostać z części Wschodniej do Gracji. Zanim poznano wiedzę o budowie najprostszych łodzi, Przeklęci próbowali przepłynąć część Nadziei wpław. Większości nawet nie udawało się wypłynąć z portu przez zbyt silny nurt, ale czasami zdarzały się wyjątki. Przeklętych, którym udało się przybić do brzegu od strony Gracji, zazwyczaj znajdowano martwych. Dla Gracyjczyków wyławianie swobodnie dryfującego trupa do tego stopnia weszło w nawyk, że świtanie zwykli zaczynać od pytania: „Ilu znalazłeś?”. Przyjmowano zakłady, obstawiano ciężkie sakiewki, przez co zabawa stała się niezwykle popularna. Swego czasu zaczęto również obstawiać liczbę trupów poległych na dnie Nadziei, ale że nikt nie mógł oficjalnie potwierdzić wyniku, akurat tej części zaniechano.

Problem topielców rozwiązał się w chwili budowy pierwszych statków. Już nikt nie płynął wpław. Wolał wynająć łajbę i zacumować w porcie po drugiej stronie miasta. Wówczas w Gracji nastały ciężkie czasy. Po zawsze spokojnych, pięknych i schludnych alejkach panoszyła się hołota ze wschodu. Mordercy, nożownicy, złodzieje i gwałciciele odnaleźli raj na ziemi.

Do akcji wkroczyli więc najpotężniejsi houngani i mambo. Dzięki błogosławieństwu loa nowi Walczący przyjmowani do służby przechodzili przez specjalny rytuał, otrzymując siłę zdecydowanie wykraczającą poza ludzkie zdolności. Hołotę albo zatłuczono, albo – jak ktoś miał fart i ciężką sakiewkę po udanych rabunkach – pozwolono wrócić do części Wschodniej.

Od tamtego czasu mur przekroczyć mógł wyłącznie Przeklęty ze specjalnym zezwoleniem otrzymanym od kapłana. Podobne restrykcje wprowadzono dla statków pragnących zacumować w gracyjskim porcie. Rzucono też śmiercionośną klątwę na linię brzegową od strony Gracji, żeby nikt nie mógł przybijać w niedozwolonych miejscach. Ergo, jeśli nie urodziłeś się w Gracji, raczej nie liczyłeś na łatwe dostanie się do środka.

Klątwa, silni Walczący oraz prawie nigdy niewystawiane pozwolenia od houngana na przekroczenie muru, wszystko to sprawiło, że kolejne pokolenia Przeklętych wyrastały w przekonaniu, iż najlepiej żyło się we własnych czterech kątach, a ich opuszczanie stanowiło akt głupoty. O ucieczce z części Wschodniej marzono więc po cichu, a tych, co próbowali głośno, gnębiono i obrzucano łajnem, aż przestali.

Dlatego kiedy Nyselle pokonywała kolejne ulice Gracji, czuła ciężar na piersi. Strach połączony z dużą dozą zaintrygowania nowym miejscem sprawił, że kroki stawiała niepewnie, lecz z radością. Aż żałowała, że śni.

Bogata część Hounfort wbrew pozorom okazała się… zwyczajna. Bujna zieleń, parki, piaszczysta plaża czy przepięknie zdobione domy widziane w wyobrażeniach ustąpiły miejsca kamiennym budowlom, które połączono na wysokościach drewnianymi mostami, straganom oraz gdzieniegdzie stojącym beczułkom z wodą. W Gracji nie śmierdziało odchodami tak jak w części Wschodniej, ale trąciło rybami, gdy od dzielnicy portowej zawiał wiatr. Na ulicy też leżały końskie odchody, lecz tutaj Nyselle przynajmniej nie potykała się o bezdomnych, pijaków albo nie wpadała na prostytutki ostatniego kontaktu.

Nogi samoczynnie zaprowadziły Nyselle do karczmy Ostoja. Weszła do środka, zajęła krzesło przy stoliku i czekała. Sama nie wiedziała, na co konkretnie. Rozglądała się z ciekawością po schludnym, ciepłym pomieszczeniu, próbując dostrzec jakiegokolwiek Przeklętego.

Nagle usłyszała szmer za plecami. Odwróciła się, w głębi serca wyczuwając niebezpieczeństwo. Ostrze przebiło brzuch Nyselle. Przerażona, rozwarła szeroko oczy, a kiedy napastnik wbił nóż tuż przy sercu, wrzasnęła, zdzierając gardło.

– Twoja matka umarła. Twój brat żyje. A ty zginiesz niedługo.

Nyselle patrzyła prosto w szeroko uśmiechniętego mężczyznę. Miała zamglone spojrzenie, więc nie potrafiła dostrzec rysów jego twarzy. Czuła jednak odór potu oraz ziołowy zapach znienawidzonej szałwii. Traciła świadomość. A kiedy ostrze po raz kolejny zakotwiczyło w jej ciele, wydała ostatni dech. Umarła.

Niespodziewanie otworzyła oczy, ale wyjątkowa jasność panująca w miejscu, w którym się znalazła, zmusiła je do ponownego zamknięcia. Nyselle oddychała szybko i głośno. Panika ogarniała jej ciało, zwłaszcza że nadal czuła ból po ciosach nożem. Wymacała ręką najpierw brzuch, potem klatkę piersiową. Odetchnęła głęboko, nie znalazłszy żadnej rany.

Ponownie uchyliła powieki, lecz tym razem zrobiła to stopniowo. Światło nadal raziło, ale wzrok się przyzwyczajał. Wreszcie Nyselle zaczęła dostrzegać kontury.

Leżała na niewielkiej pryczy, przykryta żółtawym prześcieradłem. Po zapachu lekarstw i ziół od razu zorientowała się, że z burdelu przeniesiono ją do Lecznicy. W niewielkim pomieszczeniu stały jeszcze cztery wolne łóżka. Zamrugała. Nienawidziła tego miejsca, bo kojarzyło jej się ze śmiercią, chorobami i płaczem. Zmuszona, by odwiedzać Leczniczego, w trakcie swych wizyt Nyselle była świadkiem krzyków pacjentów lub wręcz przeciwnie, kompletnego bezruchu, w jaki popadali. Widziała obrzydliwe, śmierdzące rany, z których sączyła się ropa. Lamentujące nad martwym ciałem rodziny, czekające, aż niedawny mąż, ojciec, syn czy brat ostygnie, by wrzucić jego zwłoki do grobu.

O, nie! Nie ma mowy, żeby Nyselle leżała tu z obłożnie chorymi, skoro czuła się w porządku. Dla pewności pokręciła głową, czy aby na pewno nie złapią jej żadne zawroty. Odrzuciła prześcieradło, usiadła na pryczy i rozglądała się w poszukiwaniu butów i spodni. Z koszuli na szczęście jej nie rozebrali.

– Widzę, że się obudziłaś. Jak się czujesz?

Do pokoju wszedł mężczyzna o rdzawych włosach i mnóstwem piegów na twarzy. Uśmiechał się, jakby wszystkie smutki świata omijały go szerokim łukiem. W dłoni dzierżył skórzany notes, a z kieszeni fartucha wyjął długi, zaostrzony na końcu kawałek grafitu.

– Bardzo dobrze. Właśnie wychodzę.

Na potwierdzenie słów Nyselle stanęła na nogi.

– Poczekaj! Niech cię obejrzę.

– Po co? Przecież nic mi nie jest.

Leczniczy westchnął.

– Przyniesiono cię dwa świtania temu. Krew płynęła ci z uszu i z nosa, a zanim do nas trafiłaś, podobno rzucałaś się jak opętana. Poza doraźnym leczeniem niewiele mogliśmy zrobić, gdy byłaś nieprzytomna. Po tym, jak się tobą zaopiekowałem, chyba mam prawo poznać przyczynę?

Nyselle poddała się i powoli skinęła głową. Trochę stresowała się wynikami po przeprowadzonych badaniach, ale może faktycznie lepiej znaleźć przyczynę jej nienaturalnego napadu? Może rzeczywiście była chora?

– Połóż się. – Gdy Nyselle spełniła polecenie, Leczniczy mówił dalej. – Nazywam się Elliott. A ty Nyselle, prawda?

– Tak. Skąd wiesz?

– Przyjechała z tobą Mama Landra.

– Jasne – westchnęła. – Czyli mam przechlapane.

Elliott roześmiał się.

– Martwiła się o ciebie. No, dobrze, może nie do końca martwiła – dodał, widząc sceptyczną minę Nyselle – ale prosiła, by się tobą dobrze zaopiekować. Patrz na palec.

Elliott zaczął przeprowadzać badania. Nyselle najpierw posłusznie podążała wzrokiem za palcem, potem pozwoliła się dotykać po brzuchu i ramionach. Gdy Elliott kazał wstać i zrobić skłon, nawet nie zapytała po co. Podobnie, kiedy musiała się przejść wzdłuż pokoju, skoczyć i wrócić. Zajrzał jej do uszu, nosa i gardła.

– Wszystko wydaje się w porządku.

– Czyli mogę iść?

– Jeszcze chwileczkę. Chcę sprawdzić, czy nie doznałaś trwałych uszkodzeń na umyśle.

Nyselle zmarszczyła czoło.

– W sensie czy jestem głupia?

– Nie – parsknął. – Czy przez to, że uderzyłaś głową o posadzkę, nic ci się nie stało.

– Niby jak chcesz to zbadać?

– Zadam ci kilka łatwych i trochę trudniejszych pytań. Po prostu mi na nie odpowiesz. Potem dam ci jeść i napoję cię naparem wzmacniającym, i będziesz mogła sobie pójść. Oczywiście jeśli nie znajdziemy żadnego uszczerbku.

– Dobrze. Pytaj.

Elliott rozsiadł się wygodnie na pryczy obok, otworzył kajet i spojrzał na nią. Nyselle domyśliła się, że miał tam spisane pytania, które należało zadać pacjentowi, gdy podejrzewało się go za chorego na umyśle.

– Jak się nazywasz?

– Już mówiłam. Nyselle.

– Poproszę o pełne imię.

– Nyselle Noelle Cuzton.

– Cuzton? – zdziwił się.

– Tak, a bo co?

Elliott pokręcił głową i machnął ręką.

– Nieważne. Musiało mi się coś pomylić. Chociaż… – zmarszczył czoło. – Ile masz lat?

– Niedawno skończyłam osiemnaście.

Cisza, która zapadła, była przytłaczająca. Nyselle z uwagą wpatrywała się w skupionego Elliotta. Mrużył oczy, patrzył gdzieś przed siebie. Wyraźnie dumał nad czymś głęboko. Wreszcie roześmiał się znienacka, czym Nyselle mocno zaskoczył.

– A to ci heca! Znałem kiedyś Noamię Cuzton. Dawno temu. Zapamiętałem ją, bo cóż, zostawiła mi pod opieką dziecko. Małą dziewczynkę. I tak sobie myślę, że… Że chyba znałem twoją matkę. Tak, to musiała być twoja matka. Widać pewne podobieństwo między wami, jeśli się dokładniej przyjrzeć. – Podrapał się po czole. – Czas zatarł niestety moją pamięć o wyglądzie Noamii, a teraz mogę po prostu na siłę próbować was dopasować, ale… Przeczucie podpowiada mi, że jesteście spokrewnione. Mam rację? Utrzymujesz kontakt z Noamią? Dobrze się czujesz? – dodał, widząc przerażoną minę Nyselle.

– Moja matka? Ona… znasz ją? Wiesz, gdzie jest?

– Och!

Elliott ewidentnie się zawstydził, bo na jego piegowatych policzkach pojawiły się różowe plamy. Przejechał dłonią po twarzy.

– Najmocniej cię przepraszam. Nie powinienem mówić czegoś tak głupiego. Z twojej reakcji wnioskuję, że nie znasz żadnej Noamii. Mogę się więc mylić, dlatego nie przejmuj się moimi wcześniejszymi słowami i wróćmy do badania.

– Nie. Chcę wiedzieć.

– Co chcesz wiedzieć? – Elliott nie rozumiał.

– Chcę wiedzieć, skąd znasz moją matkę. I skąd w ogóle wiesz, że to moja matka. Wiesz, gdzie mieszka? Czy jeszcze żyje? Kojarzysz, czy miała męża? Może kochanka? A dalsza rodzina? Dziadkowie? Rodzeństwo? Znasz historię, dlaczego mnie porzuciła? Czy… – nagle urwała i odetchnęła głęboko. – Chcę wiedzieć wszystko.

Elliott, patrząc na pacjentkę, na jej pewność siebie, buńczuczną posturę i zacięcie w zielonych oczach, od razu zorientował się, że nie ma szans. Przytaknął.

– Możliwe, że tylko mi się przywidziało, a wasze nazwiska to zbieg okoliczności. Pamiętaj, że wszystko działo się dawno temu, więc mogę nie pamiętać szczegółów. Mogę też mylić się co do waszego podobieństwa, bo minione lata być może zatarły dokładny obraz Noamii, ale… Opowiem, co pamiętam – dodał, widząc, z jaką nadzieją patrzyła na niego Nyselle. Zamyślił się, próbując przypomnieć sobie wydarzenia sprzed kilkunastu lat.

– Noamię poznałem jako młodą dziewczynę. Chyba była młodsza niż ty teraz. Miała piętnaście, szesnaście lat? Błąkała się po ulicach, szukała schronienia, a ja akurat szedłem na targ przyświątynny. Albo do Świątyni. A może do Lecznicy? Cóż, to akurat nie jest ważne. Pamiętam, że zauważyłem Noamię żebrającą o jedzenie. Stan, w którym się znajdowała, określiłbym jako opłakany. No i była brzemienna. Nie przypominam sobie dokładnie, co miało miejsce później, ale koniec końców Noamia wylądowała na moim piętrze w Lecznicy. I leżała tam aż do porodu.

– Czyli długo?

– Dwa? Może trzy miesiące.

– Mówiła coś?

– Bardzo niewiele. Chyba głównie milczała… Kiedy zagroziliśmy wyrzuceniem jej z Lecznicy, zdradziła nazwisko. Do papierów wystarczyło, a ja byłem zbyt młody i niedoświadczony, by drążyć i zadawać pytania.

– A potem? Urodziła mnie i co dalej?

Elliott marszczył czoło i mrużył oczy. Wyglądał komicznie, kiedy się tak dogłębnie zastanawiał, ale Nyselle nie zamierzała go rozpraszać. Po raz pierwszy w życiu dowiedziała się czegokolwiek o swojej rodzinie. O domniemanej rodzinie, pomyślała z przekąsem. Przecież Elliott mógł się najzwyczajniej w świecie pomylić.

– Uciekła. A potem wróciła. Po roku? Albo dwóch? Wiesz… Czasami wracają do mnie wspomnienia i się zastanawiam, dlaczego ta kobieta wybrała akurat mnie.

– Po co wróciła? – spytała drżącym głosem. Domyślała się prawdy.

– Wróciła z małą córeczką. Chciała ją oddać. Przykro mi.

– Oddała mnie. Tak po prostu?

Elliott wysłał Nyselle pokrzepiający uśmiech, na widok czego prychnęła głośno.

– Nie próbowałeś jej zatrzymać? Nie chciałeś poznać powodów kierujących wyrodną matką porzucającą dziecko?

– Posłuchaj – westchnął. – Nomia wyglądała okropnie. Była chora. Przerażona. Ona prosiła… Nie. Ona wręcz błagała, bym się tobą zajął… Bym się zajął jej córeczką – szybko się poprawił. Mimo podobieństwa, które dostrzegał, nie był w rzeczywistości pewny, czy tą słodką, białowłosą dziewczyną sprzed lat była właśnie Nyselle. – Nie potrafiłem jej odmówić. Co nie znaczy, że nie próbowałem drążyć. Oczywiście, milczała. Wręczyła mi list, który miałem ci dać, jak podrośniesz, i powiedziała, że… – Elliott zamilkł na sekundę – drugie dziecko oddała małżeństwu z Pogranicza.

Nyselle zamarła. Pod powiekami czuła wzbierające się łzy.

– Chłopiec czy dziewczynka? – spytała łamiącym się głosem.

– Chłopiec.

– Mam brata – wyszeptała.

– Pamiętaj, że to może być tylko zwykły zbieg okoliczności – zaznaczył szybko Elliott. – Nie chcę ci dawać złudnej nadziei. Lepiej potwierdzić informację w Archiwum, zanim ruszysz gdzieś dalej, bo po twojej minie widzę, że coś kombinujesz.

Ale Nyselle już go nie słuchała. Przed oczami przelatywały jej różne obrazy, złudne iluzje, w których ona i jej brat stoją ramię w ramię i się uśmiechają. Są szczęśliwi. Oczywiście, Nyselle zdawała sobie sprawę, że Elliott mógł się po prostu pomylić. Wystarczyło poprzestawiać litery w nazwisku. Nie potrafiła jednak wyzbyć się dziwnego przeczucia ogarniającego całe jej ciało. Przeczucia, że odnalazła pewien fragment układanki, część, której po omacku szukała przez całe życie.

– Nyselle?

Dziewczynę do rzeczywistości sprowadził głos Elliotta. Leczniczy nachylał się nad nią, jakby dopatrując się oznak szoku. Nyselle uśmiechnęła się szeroko. Pierwszy raz od dłuższego czasu czuła zwyczajną, pierwotną radość.

Nagle sobie coś przypomniała.

– Wspominałeś coś o liście. Masz go jeszcze?

– Oddałem go dyrektorce sierocińca, gdy cię tam zostawiałem.

Nyselle zamarła. Wspomnienia z czasów dzieciństwa, kiedy razem z pięcioma innymi dziewczynkami zajmowała niewielki pokoik w sierocińcu, widziała jasno i wyraźnie. Budynek stał na granicy Slumsów, najniebezpieczniejszej dzielnicy części Wschodniej, a jego dyrektorką był nie kto inny jak Mama Landra. Wcześniej znana jako Madame Landra.

Nyselle dokładnie pamiętała, kiedy pewnego dnia ni stąd ni zowąd Madame Landra oznajmiła, że kończy działalność sierocińca i się przebranżawia. Postanowiła otworzyć burdel, który według niej był zdecydowanie bardziej dochodowy. Sądząc po aktualnych zarobkach, przeczucie jej nie zawiodło. Nyselle na szczęście skończyła już wtedy szesnaście lat, a więc osiągnęła wiek, w którym legalnie pozwalano na samodzielne życie w części Wschodniej. I znała też Toda. Wystarczyła krótka rozmowa, by przyjaciel zaproponował jej kanapę w swoim mieszkaniu. Z tego, co Nyselle pamiętała, młodsze dzieciaki porozsyłano po innych bidulach, ale co się z nimi teraz działo? Nie miała bladego pojęcia.

– Chyba muszę odbyć z kimś poważną rozmowę – wysyczała Nyselle przez zaciśnięte zęby. Była wściekła. Czuła się oszukana.

– Rozumiem. Zanim jednak cię stąd wypuszczę, możemy wrócić do badań?

– Tak.

Wśród pytań, jakie zadawał Nyselle Tod, były zarówno dziwne, jak i zupełnie normalne. Rozumiała, kiedy pytał o to, czy wcześniej zdarzały się jej podobne omdlenia czy krwotoki, ale po co dodawał: przez nagły spadek energii?