Klątwa - Ryan Green - ebook + audiobook + książka

Klątwa ebook i audiobook

Green Ryan

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Klątwa

Wstrząsająca opowieść o przesądach, ofiarach z ludzi i kanibalizmie

 

„Wiedźma z Correggio” wierzyła, że zabijając chroni życie swoich dzieci. Krew ofiar dodawała do składników na ciasteczka, a z ich tłuszczu produkowała mydełka. Swoimi wyrobami obdarowywała rodzinę i znajomych.

Leonarda Cianciull (nazwana „Wiedźmą z Correggio” lub „Mydlarką z Correggio”)przyszła na świat jako owoc gwałtu, była dzieckiem niekochanym, wręcz znienawidzonym przez matkę. Jako nastolatka usiłowała odebrać sobie życie, a gdy mając dwadzieścia kilka lat postanowiła pójść swoją drogą, wychodząc za starszego od siebie dobrego ale ubogiego człowieka, który mógłby zapewnić jej spokój i poczucie bezpieczeństwa, napotkała opór matki, która rzuciła klątwę na jej małżeństwo.

 

Od tego momentu Leonarda żyła w przekonaniu, że proroctwo rodzicielki sprowadzi nieszczęście na nią, jej męża i ewentualne dzieci. Każde kolejne niepowodzenie, każdą chorobę przypisywała właśnie jej, wpadając w coraz większą paranoję i mierząc się z coraz bardziej dotkliwymi stanami lękowymi. Szybko przerodziło się to w obsesję na punkcie bezpieczeństwa jej dzieci, a zwłaszcza najstarszego syna Giuseppe. Kiedy po wybuchu drugiej wojny światowej jej pierworodny został powołany do wojska, Leonarda zdecydowała się na makabryczny krok.

 

W przekonaniu, że tylko ofiara w postaci ludzkiego życia może uratować jej ukochanego syna, zabija kolejno trzy kobiety, po czym ćwiartuje ich ciała i wykorzystuje je do sporządzenia ciasteczek i kostek mydła. Tymi „produktami” częstuje nie tylko syna, którego postanowiła ochronić przed klątwą, ale też klientów i znajomych. Po tym, jak popełniona przez nią zbrodnia wychodzi na jaw, jej krewni nie chcą już mieć z nią nic wspólnego. Spełnia się też usłyszana przed laty przepowiednia - po odbyciu długiej kary więzienia Leonarda umiera w szpitalu psychiatrycznym.

 

„Klątwa” to kolejna powieść Ryana Greena z serii true crime. Autor, zafascynowany życiem owianych złą sławą seryjnych morderców, usiłuje przybliżyć ich sylwetki czytelnikom, zastanawiając się nad motywami postępowania tych przestępców i próbując odtworzyć zbieg zdarzeń, który sprowadził ich na drogę zbrodni.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 152

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 30 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Mikołaj Gronet

Oceny
4,0 (208 ocen)
88
60
43
13
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Taada

Całkiem niezła

Wciągająca ale za krótka.
00
Atrament

Całkiem niezła

ok
00
WiktorWypych

Dobrze spędzony czas

ok
00
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Wy­ja­śnie­nie

Książka ta opo­wiada o praw­dzi­wych lu­dziach po­peł­nia­ją­cych praw­dziwe zbrod­nie. Do stwo­rze­nia fa­buły wy­ko­rzy­stano pewne fakty, ale nie­które sceny i dia­logi zo­stały wy­my­ślone, a nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie są fik­cyjni.

Ob­myj się z grze­chów

Mama za­cho­wy­wała się dziw­nie. Nie było to jed­nak żadną no­wo­ścią. Od­kąd pa­mię­tał, prze­ja­wiała oso­bliwe za­cho­wa­nia, ale jej dzi­siej­sze po­stę­po­wa­nie wy­da­wało się wy­jąt­kowo nie­ty­powe. Trudno do­kład­nie okre­ślić, kiedy to się za­częło, po­nie­waż ta­kie za­cho­wa­nia sta­no­wiły część ich wspól­nego ży­cia. Nie­mal każ­dego dnia, przed pod­ję­ciem de­cy­zji, mama roz­kła­dała karty lub pró­bo­wała od­czy­tać przy­szłość z fu­sów od her­baty.

Za­pewne prze­wi­dy­wa­nie przy­szło­ści nie było dla niej ła­twe, bo w świe­cie ze­wnętrz­nym pa­no­wał taki sam chaos jak w jej umy­śle. Po tym jak do­świad­czyli trzę­sie­nia ziemi, a na­stęp­nie mu­sieli tu­łać się po kraju, całe to jej ga­da­nie o klą­twach i ma­gii wy­da­wało im się nie­mal lo­giczne. Kiedy wi­dzisz, jak zie­mia drży i pęka, bu­rząc twój dom, ła­two ci uwie­rzyć w in­ge­ren­cję ja­kichś zło­wro­gich sił.

Lecz od­kąd osie­dlili się w tym miej­scu, a ich ży­cie stało się przy­jem­niej­sze, Giu­seppe miał na­dzieję, że wiara w prze­sądy zej­dzie na dal­szy plan. Tak się jed­nak nie stało. W każ­dym ra­zie po­prawa sta­tusu ma­te­rial­nego tylko po­głę­biła pro­blem, jakby matka tylko cze­kała, aż sta­nie się swo­istą atrak­cją miej­sco­wo­ści. Obec­nie nie było w mie­ście ani jed­nej osoby, która by jej nie znała. Ale kiedy mó­wiono o niej, te­ma­tem nu­mer je­den nie byli jej wspa­niali sy­no­wie; nie­ko­niecz­nie też wspo­mi­nano o jej my­dlarni. Krą­żyły za to hi­sto­rie o tym, że wróży lu­dziom z dłoni, ostrzega ich przed złymi ome­nami i udziela du­cho­wych wska­zó­wek, na ja­kie przed­sta­wi­ciele Ko­ścioła ni­gdy by się nie od­wa­żyli. Mło­dych lu­dzi z Cor­reg­gio to śmie­szyło. Prze­wra­cali oczami, wi­dząc, jak ich prze­sądne matki udają się do wróżki po wska­zówki. Jed­no­cze­śnie każdy z nich po­słu­chałby jej rady, gdyby mu ta­kiej udzie­liła. Wąt­pili w jej zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia, ale wiara w prze­sądy wciąż po­zo­sta­wała nie­zwy­kle silna; nikt nie na­ra­żałby się na nie­bez­pie­czeń­stwo tylko po to, by udo­wod­nić, że ko­bieta się myli.

Giu­seppe ni­gdy nie po­dej­mo­wał tego te­matu, ale jego matka żyła na mar­gi­ne­sie spo­łecz­no­ści, jed­no­cze­śnie ja­kimś cu­dem wpły­wa­jąc na więk­szość po­czy­nań jej miesz­kań­ców. Nie mógł się do­cze­kać, kiedy w końcu wy­pro­wa­dzi się z mia­sta i nie bę­dzie już miał z tym do czy­nie­nia.

Bar­dzo ko­chał matkę i wie­dział, że ona rów­nież da­rzy go ogromną mi­ło­ścią, lecz jej pew­ność co do praw­dzi­wo­ści wła­snych wi­zji i prze­czuć spra­wiała, że nie­ła­two było z nią żyć. Nie­raz, gdy prze­cho­dził obok my­dlarni, wi­dział, że sklep jest jesz­cze za­mknięty, mimo iż zbli­żało się po­łu­dnie. Po­dej­rze­wał, że po­przed­niej nocy mama miała zły sen, dla­tego po­sta­no­wiła spę­dzić dzień na oczysz­cza­niu się w le­sie. W nie­które noce bu­dził się, a ona stała nad nim ni­czym wiedźma z opo­wie­ści prze­sąd­nych bab i mam­ro­tała coś w ję­zyku, któ­rego nie ro­zu­miał. Gdy po raz pierw­szy zna­lazł pod po­duszką ta­li­zman wy­ko­nany z pta­sich ko­ści i nici w ja­skra­wym ko­lo­rze, ze wstrę­tem wy­rzu­cił go przez okno; te­raz ak­cep­to­wał już ta­kie rze­czy, uzna­jąc je za wy­raz mi­ło­ści matki do niego. W taki spo­sób po­strze­gała świat, a po­przez te dziwne upo­minki i bło­go­sła­wień­stwa oka­zy­wała swoją tro­skę.

Do­dat­ko­wym pro­ble­mem był fakt, że mama nie zno­siła sprze­ciwu. Czy cho­dziło o je­dze­nie ryby na ko­la­cję tylko w okre­ślone dni ty­go­dnia, czy też o pój­ście do pracy inną drogą. A on zga­dzał się na wszystko bez słowa sprze­ciwu. Być może nie oba­wiał się prze­czuć swo­jej matki tak jak jego przy­ja­ciele, któ­rzy po­słu­cha­liby jej, aby unik­nąć kary ze strony wszech­świata, ale – choć mo­gło się to wy­da­wać dziwne – słu­chał jej, bo była jego matką.

Dziś sprawy miały się po­to­czyć in­nym to­rem. Matka za­trzy­mała Giu­seppe rano, przed wyj­ściem z domu, mó­wiąc, że ma wo­bec niego plany. Wy­glą­dała ina­czej niż zwy­kle. Jej za­zwy­czaj pełna twarz spra­wiała wra­że­nie wy­chu­dzo­nej, a oczy były za­pad­nięte. Cuch­nęła che­mi­ka­liami, któ­rych uży­wała do pro­duk­cji my­deł, a kiedy unio­sła dło­nie, aby do­tknąć jego po­licz­ków i po­ca­ło­wać go w czoło, za­uwa­żył na nich drobne za­dra­pa­nia i opa­rze­nia. Za­pewne, po­chło­nięta pracą, znów nie spała przez całą noc. Nie­czę­sto tak bar­dzo an­ga­żo­wała się w pracę, ale w ta­kich wy­pad­kach półki z to­wa­rem wy­peł­niały się na­tych­mia­stowo, a ich kuch­nia wy­glą­dała tak, jakby prze­je­chał przez nią po­ciąg – to było ko­lejne małe dzi­wac­two, któ­rego Giu­seppe wcze­śniej nie trak­to­wał zbyt po­waż­nie.

Rze­czy, które przez całe ży­cie uwa­żał za oczy­wi­ste, te­raz za­czy­nały go nie­po­koić. Po raz pierw­szy po­ja­wiła się szansa, że bę­dzie mógł żyć wła­snym ży­ciem, a nie w cie­niu matki. Miałby wo­kół sie­bie lu­dzi, to­wa­rzy­szy broni; ra­zem mo­gliby wal­czyć z mo­ralną de­ge­ne­ra­cją, która za­lała Wło­chy ze wszyst­kich stron. Nie drże­liby z po­wodu wi­zji ja­kiejś sta­rej ko­biety, bez względu na to, jaką przy­szłość by im prze­po­wia­dała. Wy­pę­dzi­liby wro­gów fa­szy­zmu i za­pro­wa­dzi­liby po­rzą­dek na świe­cie ar­gu­men­tem broni i siłą ich woli. To były kon­krety. Praw­dziwe idee, któ­rym nikt nie mógł za­prze­czać, a nie wy­ssane z palca ba­ja­nia matki, któ­rych słu­chał na­wet te­raz, w ostat­nich dniach, gdy znaj­do­wał się pod jej kon­trolą.

Był do­ro­słym męż­czy­zną. Nie po­wi­nien pod­po­rząd­ko­wy­wać się żad­nej ko­bie­cie, a zwłasz­cza matce. Kiedy jed­nak po­de­szła do niego, mó­wiąc coś drżą­cym gło­sem, i po­ca­ło­wała go w czoło, był go­tów zro­bić dla niej wszystko. Gdyby po­pro­siła, aby zre­zy­gno­wał z ob­ra­nej ścieżki i zo­stał w domu, uczy­niłby to, na­wet je­śli miałby do­świad­czyć po­ni­że­nia i zo­stać okrzyk­nięty tchó­rzem. Duma nie duma, ko­chał matkę bez­wa­run­kowo. Tym­cza­sem ona ocze­ki­wała dziś tylko po­mocy w pra­cach do­mo­wych. Była za ni­ska, żeby do­się­gnąć że­liw­nej wanny sto­ją­cej na sza­fie, a chciała, żeby się wy­ką­pał, za­nim włoży nowy mun­dur. Na tym wła­śnie po­le­gał pro­blem z jej dzi­wacz­nym za­cho­wa­niem. Na po­czątku za­wsze pa­no­wał spo­kój, a prośba mamy wy­da­wała się roz­sądna. A po­tem, kiedy Giu­seppe na przy­kład na­gle zda­wał so­bie sprawę, że jest już po za­cho­dzie słońca, a on wciąż wę­druje po le­sie w po­szu­ki­wa­niu spe­cy­ficz­nego ro­dzaju pa­ję­czej sieci, do­cie­rało do niego, że znów dał się wcią­gnąć w ja­kieś sza­leń­stwo.

Który syn sprze­ci­wiłby się matce, gdy ta prosi, aby się wy­ką­pał, by wy­glą­dać jak naj­le­piej na swo­jej pierw­szej pa­ra­dzie? Była to naj­roz­sąd­niej­sza rzecz, jaką Giu­seppe kie­dy­kol­wiek usły­szał z jej ust, a jed­nak spoj­rze­nie w te błysz­czące oczy wiele mu po­wie­działo. Jej mina zdra­dzała, że mama po­wzięła ja­kiś nowy, sza­lony plan. Mimo to zro­bił, co mu ka­zano.

Stę­ka­jąc, ścią­gnął starą za­rdze­wiałą wannę i za­czął prze­no­sić garnki z go­rącą wodą z za­ba­ła­ga­nio­nej kuchni do ci­chego sa­lonu, gdzie wanna sta­nęła obok pu­stego pa­le­ni­ska. Miał prawo na­rze­kać na stan kuchni, ale nie mógł za­prze­czyć, że my­dła wy­pro­du­ko­wane przez matkę pach­niały prze­pięk­nie. Za­pewne sko­rzy­stała z ja­kiejś no­wej re­cep­tury. Czuł za­pach ty­po­wych per­fu­mo­wa­nych olej­ków, ale do­pra­wiony nie­znaną, de­li­katną, kre­mową wo­nią. Ta sama in­tu­icja, która spro­wa­dzała mamę na dziwne ścieżki, pod­su­wała jej także ory­gi­nalne po­my­sły. Giu­seppe nie miał wąt­pli­wo­ści, że gdyby nie jej żą­dza przy­gód, in­te­res my­dlar­ski zo­stałby za­mknięty wiele lat temu. Mama po­tra­fiła na po­cze­ka­niu wy­cza­ro­wać nowe pro­dukty, a na każde jedno my­dło, które zmie­niało ko­lor jego wło­sów na zie­lony lub od za­pa­chu któ­rego łza­wiły mu oczy, przy­pa­dało tu­zin tak do­brych pro­duk­tów, że zni­kały ze skle­po­wej półki w kilka ty­go­dni, bo klienci, do któ­rych bły­ska­wicz­nie do­cie­rały wie­ści, przy­by­wali tu z ca­łej pro­win­cji Reg­gio Emi­lia.

Miał za­miar po­pro­sić ją o jedną kostkę, którą za­bie­rze ze sobą w po­dróż, aby za każ­dym ra­zem, gdy bę­dzie się ką­pał, przy­po­mnieć so­bie o domu. Mama ce­niła ta­kie sen­ty­menty. Moż­liwe, że do­pro­wa­dzi ją tym do pła­czu, ale przy­pusz­czał, że tego wła­śnie od niego ocze­kuje. Uroni kilka łez, mimo to ucie­szy się, że bę­dzie za nią tę­sk­nił. Nie po­dej­rze­wała, że jej syn nie może się do­cze­kać, aż się od niej uwolni. Prawda nie wy­wo­ła­łaby łez – do­pro­wa­dzi­łaby ją do fu­rii, a on zo­ba­czyłby ha­czy­ko­wate pa­zury i ob­wi­słe usta. Ta­kiej fu­rii, miał wąt­pliwą przy­jem­ność do­świad­czyć od niej tylko kilka razy w ży­ciu. Wo­lałby, żeby pła­kała i my­ślała o nim życz­li­wie.

Za­nim wlał ostatni gar­nek go­rą­cej wody, osty­gła ona na tyle, żeby go nie po­pa­rzyć i nie zo­sta­wić na ciele pę­che­rzy. Co naj­wy­żej tylko za­czer­wieni mu się skóra. Nim się roz­bie­rze, tem­pe­ra­tura sta­nie się zno­śna. Za­czął roz­pi­nać gu­ziki ko­szuli noc­nej, ale prze­rwał, gdy do po­koju we­szła mama. W dłoni trzy­mała nowe my­dło, kre­mo­wo­białe w po­rów­na­niu z ko­lo­rem jej szorst­kich pal­ców. Nie pa­trzyła na niego. Zu­peł­nie jakby w ogóle go tu nie było. Za­gu­biona w la­bi­ryn­cie wła­snych my­śli, go­niła za swoją ostat­nią ob­se­sją, ana­li­zu­jąc wszyst­kie zwroty ak­cji, które nor­malną ko­bietę do­pro­wa­dzi­łyby do za­mknię­cia w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Nie ist­niała in­struk­cja po­stę­po­wa­nia w ta­kich sy­tu­acjach, więc zmie­szany Giu­seppe stał w bez­ru­chu, do­póki nie spoj­rzała na niego i nie zbli­żyła się z uśmie­chem. Odło­żyła my­dło na sto­łek i wy­cią­gnęła po­marsz­czone ręce, żeby roz­piąć sy­nowi ko­szulę. Wy­mam­ro­tał coś na znak pro­te­stu, a kiedy gwał­tow­nie ścią­gnęła mu ją przez głowę i wy­cią­gnęła z jego nie­zdar­nych dłoni, na­tych­miast za­krył swoją mę­skość.

W tym mo­men­cie mama po raz pierw­szy wy­da­wała się sobą, ko­bietą świa­domą tego, co się wo­kół niej dzieje.

– My­ślisz, że ni­gdy wcze­śniej cię ta­kiego nie wi­dzia­łam? Że pierw­szy raz to wi­dzę? Ubie­ra­łam cię i ką­pa­łam przez tyle lat, a te­raz się wsty­dzisz? – Za­śmiała się.

Może i stał się już do­ro­słym męż­czy­zną, ale nie był nim na tyle długo, by za­prze­czyć jej sło­wom.

– Mamo! – jęk­nął i pró­bo­wał się wy­co­fać, ale po­ło­żyła su­chą dłoń na jego ple­cach i po­pchnęła go w stronę wanny.

– Wchodź, za­nim osty­gnie. Szkoda czasu na ga­da­nie.

Te słowa brzmiały roz­sąd­nie, jed­nak każda część jego ciała chciała krzy­czeć. To wy­da­wało się zde­cy­do­wa­nie zbyt dziwne. Nie po­do­bało mu się. Wszedł jed­nak do wanny, byle tylko nie draż­nić matki. Z ci­chym sy­kiem bólu za­nu­rzył się w wo­dzie, chcąc ukryć przed jej spoj­rze­niem jak naj­wię­cej na­giego ciała.

Matka wciąż nie od­cho­dziła. Stała tam, przy wan­nie, trzy­ma­jąc my­dło, które po­now­nie wzięła ze stołka. Wy­cią­gnął po nie rękę, z na­dzieją że mu je poda i odej­dzie, lecz ona za­miast tego chwy­ciła jego dłoń.

– Je­steś dla mnie bar­dzo cenny, Giu­seppe.

– Wiem, mamo. Ty też je­steś dla mnie ważna. – Pró­bo­wał cof­nąć rękę, ale mu się nie udało.

Uścisk matki był jak ima­dło.

– Gdyby coś ci się stało, nie znio­sła­bym tego. Serce by mi pę­kło. – Za­nu­rzyła my­dło w wo­dzie i za­częła na­my­dlać jego ra­mię.

– Mamo, mogę sam się umyć.

– Je­steś moim dziec­kiem i za­wsze będę się tobą opie­ko­wać. Nie­ważne, co się sta­nie. Nie li­czą się koszty. Za­opie­kuję się tobą, Giu­seppe. Obie­cuję ci to.

Prze­stał się już si­ło­wać, żeby nie wcią­gnąć jej do wanny. Jego wy­raz twa­rzy zła­god­niał. Ma­mie było po pro­stu smutno, że miał wy­je­chać. Tylko oka­zy­wała to w dzi­waczny spo­sób, po­dob­nie jak w przy­padku ta­li­zma­nów i pie­śni. Uśmiech­nął się do niej.

– Wiem, mamo. Wiem.

– Do­bry z cie­bie chło­piec.

Mama spie­niła my­dło na jego klatce pier­sio­wej. Nie opie­rał się. Ten dys­kom­fort nie po­trwa już długo. Wkrótce bę­dzie już wolny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Lato lśniące niby złoto

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Be­stiaw prze­kła­dzie Wojtka Caj­gnera)

Clif­ford miał w so­bie to coś. Kiedy szedł ulicą, zda­wał się kro­czyć w in­nym niż wszy­scy ryt­mie. Wra­że­nie było ta­kie, jakby na tle snu­ją­cych się prze­chod­niów uno­sił się przy wtó­rze oso­bi­stego mu­zycz­nego mo­tywu prze­wod­niego, gra­nego gdzieś w tle przez nie­wi­dzialną ka­pelę. Gdy lu­dzie się do niego zbli­żali, gdy wkra­czali w chmurę cy­ga­ro­wego dymu, która za­wsze mu to­wa­rzy­szyła, przez mo­ment nie­mal sły­szeli tę mu­zykę: od­le­głą, nie­sioną przez wiatr me­lo­dię.

Nie­któ­rzy na­zy­wali to cha­ry­zmą i uwiel­biali go za nią, ale na­wet ci, któ­rzy by­naj­mniej go nie ko­chali, do­sta­wali się pod jej wpływ. Jakby ktoś snuł fa­bułę, w któ­rej to on jest pro­ta­go­ni­stą, a oni – le­d­wie po­sta­ciami epi­zo­dycz­nymi.

Gdyby prze­bić się przez ten gę­sty nie­bie­skawy dym, można by do­strzec wię­cej ko­lo­rów: ja­skrawe szyte na miarę gar­ni­tury i je­dwabne ko­szule – ubra­nia, które na każ­dej in­nej oso­bie ja­wi­łyby się jako ko­miczne czy wręcz jar­marczne, ale z ja­kie­goś po­wodu u Clif­forda wy­glą­dały ide­al­nie. Każda li­nia kroju była do­pa­so­wana do jego ciała, każda barwa pod­kre­ślała na­tu­ralną ru­mia­ność jego cery. Je­śli ktoś po­świę­ciłby od­po­wied­nio dużo czasu na wpa­try­wa­nie się w tę po­stać, mógłby pod ca­łym tym kosz­tow­nym ka­mu­fla­żem do­strzec ciało o moc­nym karku i gru­zło­wa­to­ści kar­to­fla, prawdę za­ma­sko­waną po­zo­rem czło­wie­czeń­stwa: wiel­kiego, skry­tego za blich­trem, przy­tła­cza­ją­cego mał­po­luda.

Włosy rze­dły mu na czubku głowy, ale owło­sie­nie nie tyle znik­nęło, ile po pro­stu prze­su­nęło się w dół i na boki, jak gdyby gra­wi­ta­cja wy­gry­wała bi­twę z tym męż­czy­zną. Dla­tego po­kaźne bo­ko­brody zda­wały się gęst­nieć, aby nad­ro­bić po­nie­sione straty, wy­szczu­pla­jąc krą­głe ob­li­cze i czy­niąc je nie­mal przy­stoj­nym, je­śli spoj­rzeć na nie en face. W lu­strze wy­glą­dał le­piej niż kie­dy­kol­wiek, lecz wi­dziany z pro­filu miał w so­bie coś ko­micz­nie ar­cha­icz­nego, coś z ko­lo­nial­nego bur­mi­strza – jak wy­rwana z do­wol­nego okresu hi­sto­rii osoba o wy­so­kim sta­tu­sie spo­łecz­nym Ale gdyby fak­tycz­nie był przy­stojny, a przy­naj­mniej mniej śmieszny z po­wodu ca­łej tej wy­mu­szo­nej pompy, po­lu­bie­nie go czy ob­da­rze­nie za­ufa­niem sta­łoby się o wiele trud­niej­sze. Tym­cza­sem dzięki tym wszyst­kim gro­te­sko­wym ce­chom nie­mal za­mie­niał się w klauna. Był ka­ry­ka­turą od­no­szą­cego suk­cesy biz­nes­mena, po­sta­cią z kre­skówki – a więc osob­ni­kiem kom­plet­nie nie­szko­dli­wym.

Vic­tor uj­rzał to wszystko, przy­swoił so­bie i od razu ob­da­rzył no­wego klienta uśmie­chem. Gdzieś tu kryły się pie­nią­dze – owa roz­ta­czana przez Clif­forda aura wy­raź­nie to su­ge­ro­wała. I fak­tycz­nie, gdy przy­bysz skła­dał eks­tra­wa­ganc­kie za­mó­wie­nie, przed­się­biorca mu­siał się nie­źle po­sta­rać, aby za nim na­dą­żyć. Pa­pier fir­mowy, ho­lo­gra­ficzne wi­zy­tówki, ko­perty... wszystko z po­zła­ca­niem. Wszystko! Pie­nią­dze nie grały tu roli. Klient za­rzą­dzał dwoma biz­ne­sami i oba były w roz­kwi­cie, więc świat mu­siał się do­wie­dzieć o ich suk­ce­sie. Nie, nie wy­po­wie­dział tego za po­mocą po­toku słów, na­to­miast zda­wał się wy­krzy­ki­wać to swoim za­cho­wa­niem. Gdy ko­lo­salne za­mó­wie­nie zo­stało zło­żone, a na za­ple­czu dru­karni roz­po­częła się go­rącz­kowa krzą­ta­nina przy jego re­ali­za­cji, owo wcie­le­nie ame­ry­kań­skiego snu się­gnęło do tyl­nej kie­szeni i wy­do­było port­fel - był tak gruby, że pra­wie pę­kał w szwach. Stu­do­la­rówki ści­śnięto w nim do tego stop­nia, że z ich brze­gów nie­mal po­wstały fal­banki.

Vic­tor wy­ba­łu­szył oczy, gdy Clif­ford wy­ma­chi­wał mu przed no­sem port­fe­lem tak, jakby ten nic nie wa­żył – a prze­cież tkwiło w nim wię­cej go­tówki niż mie­sięczny zysk dru­karni! Czy chcieli otrzy­mać za­liczkę, czy też mu ufali? – pa­dło py­ta­nie.

Wtedy po raz pierw­szy pod­czas roz­mowy można było zaj­rzeć za two­rzoną przez tego cu­daka fa­sadę, a Vic­tor zdał so­bie sprawę, że chyba wie, w jaki spo­sób ten oso­bliwy czło­wiek do­szedł do ma­jątku: dzięki ci­szy, która na­sta­wała po jego sło­wach i któ­rej nie za­mie­rzał wy­peł­niać, dzięki temu na­głemu na­pię­ciu po­wsta­ją­cemu na­wet wsku­tek lek­kiego prze­chy­le­nia głowy. Ten czło­wiek ewi­dent­nie wie­dział, jak ubi­jać in­te­resy. Do­sko­nale wie­dział, jak wy­wo­łać na­pię­cie. Ci­sza mo­gła się prze­cią­gać je­dy­nie przez mo­ment – po chwili Vic­tor nie po­tra­fił już jej znieść. Nie ma po­trzeby zo­sta­wia­nia za­liczki. Wszy­scy je­ste­śmy tu­taj przy­ja­ciółmi. I uśmiech wró­cił na ob­li­cze Clif­forda, zu­peł­nie jakby ni­gdy go nie opu­ścił, a dłoń o ser­del­ko­wa­tych pal­cach już była wy­cią­gnięta. W ta­kiej sy­tu­acji Vic­tor nie mógł się wa­hać – nie, gdy w grę wcho­dziło pra­wie ty­siąc do­la­rów. Też wy­cią­gnął dłoń i ja­koś zniósł miaż­dżący uścisk. To nie tak, że w pa­cior­ko­wa­tych oczach Clif­forda cza­iła się zło­śli­wość. Było tam je­dy­nie pra­gnie­nie uka­za­nia, kto tu rzą­dzi. Kto jest naj­więk­szym psem na wy­biegu. Vic­tor do­pil­no­wał, by twarz mu nie drgnęła, na­wet po tym, jak dłoń za­częła mu pul­so­wać w rytm ude­rzeń serca. Oka­za­nie sła­bo­ści przed ta­kim go­ściem może kosz­to­wać utratę jego sza­cunku, a sza­cu­nek ozna­cza nowe zle­ce­nia także ju­tro i po­ju­trze. Wresz­cie, spra­wia­jąc wra­że­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego, Clif­ford pu­ścił dłoń Vic­tora i ru­szył ku drzwiom. Wy­jeż­dżał do są­sied­niego mia­steczka; wróci póź­niej, aby się roz­li­czyć i ode­brać swoją pa­pe­te­rię. Wszystko w po­rządku. Żad­nych na­rze­kań. Każdy za­do­wo­lony.

Vic­tor ob­ser­wo­wał przez szybę wi­tryny od­cho­dzą­cego klienta; ob­łok nie­bie­skiego dymu rzedł, a wraz z nim bla­dła cała ta aura blich­tru, którą roz­ta­czał męż­czy­zna. Dla­czego w su­mie szef dru­karni nie po­pro­sił o za­liczkę? Dla­czego nie ka­zał so­bie za­pła­cić ca­łej sumy z góry? Prze­cież to tak dużo pie­nię­dzy... Stawka była na tyle wy­soka, że dru­kar­nię cze­kała ru­ina, je­śli ten ty­pek nie wróci. Cała scena przy­po­mi­nała sen i do­piero te­raz, gdy Clif­ford już od­szedł, w pole wi­dze­nia za­częła wle­wać się rze­czy­wi­stość. Vic­tor nie mógł być pe­wien, że co­kol­wiek z tego, co się wy­da­rzyło, fak­tycz­nie miało miej­sce. Nie dys­po­no­wał żad­nym pod­pi­sa­nym do­ku­men­tem – je­dy­nie ból w dłoni i spo­rzą­dzone wła­sno­ręcz­nie no­tatki opi­su­jące za­mó­wie­nie mo­gły do­wieść, że ów klient w ogóle wszedł do dru­karni. Czy to wszystko było je­dy­nie snem na ja­wie wy­wo­ła­nym przez sta­gna­cję i po­po­łu­dniową nudę? Prze­cież ten cały Clif­ford zde­cy­do­wa­nie miał w so­bie coś z po­staci ro­dem ze świata wy­obraźni.

Ale wtedy słońce za­lśniło w ho­lo­gra­mie na wi­zy­tówce, która wciąż le­żała na la­dzie. Ta­jem­ni­czy gość zo­sta­wił ją, by po­ka­zać, czego do­kład­nie ocze­kuje. Vic­tor pod­niósł kar­to­nik, przy­trzy­mał go przez mo­ment na wy­so­ko­ści oczu, wes­tchnął i za­brał się do pracy.

Tym­cza­sem na ulicy Clif­ford szedł da­lej. Za­trzy­mał się tylko po to, by zmiaż­dżyć ob­ca­sem to, co zo­stało z po­przed­niego cy­gara, gdy już go użył do od­pa­le­nia ko­lej­nego. Słońce świe­ciło, niebo było błę­kitne. Dzień wprost nie mógł być lep­szy.

Na końcu ulicy znaj­do­wał się nie­wielki ro­dzinny sklep spo­żyw­czy, do któ­rego Clif­ford wstą­pił, by ku­pić na­pój ga­zo­wany. Nie zmie­nił tempa ani tro­chę, gdy od­krył, że na­tknął się na koń­cówkę sporu sprze­dawcy z ja­kimś na­sto­lat­kiem. Bo nic nie mo­gło spo­wol­nić kroku Clif­forda. Nic nie mo­gło po­zba­wić go sprę­ży­sto­ści. Męż­czy­zna wy­szedł z po­wro­tem na ze­wnątrz, oparł się łok­ciem o boczną ścianę bu­dynku i po­cią­gnął z bu­telki spory łyk. Ży­cie na­prawdę nie mo­gło być lep­sze niż te­raz. Po­waż­nie, nie mo­gło.

Na­sto­la­tek opu­ścił sklep i wy­glą­dał na po­ko­na­nego, ule­ciała z niego cała wa­leczna ener­gia. Nie za­uwa­żyw­szy spo­wi­tego chmurą dymu Clif­forda, ru­szył cięż­kim kro­kiem, mam­ro­cząc coś jesz­cze pod no­sem i po­war­ku­jąc.

– Nie szu­kali pra­cow­nika?

Chło­pak nie za­uwa­żył na­wet, że zy­skał ko­lo­rowy i ma­sywny cień w po­staci kro­czą­cego obok Clif­forda. Po­mimo swo­ich roz­mia­rów męż­czy­zna szedł nie­mal bez­sze­lest­nie ni­czym wiel­kie ko­ci­sko. I uśmie­chał się jak ko­ci­sko, któ­remu pod­sta­wiono pod nos mi­seczkę ze śmie­taną.

– Po­wie­dzieli, że je­stem za młody – mruk­nął mło­dzian.

– Pier­doły opo­wia­dają – rzu­cił Clif­ford tak nie­dbale, że na­sto­la­tek aż mu­siał na niego spoj­rzeć. Ni­gdy nie sły­szał, by do­ro­sły wy­po­wia­dał się w taki spo­sób. A już na pewno nikt obcy. – Wy­glą­dasz mi na do­sta­tecz­nie doj­rza­łego, żeby pra­co­wać – cią­gnął męż­czy­zna. – Ile masz lat?

Na­stała chwila ci­szy, pod­czas któ­rej mło­dzik li­czył coś w pa­mięci, pró­bu­jąc dojść do tego, w którą stronę zmie­rza ta kon­wer­sa­cja i co mógłby dzięki niej uzy­skać. Clif­ford szedł obok i można by po­my­śleć, że wcale nie ob­cho­dziło go, czy usły­szy od­po­wiedź, czy też nie. Wresz­cie dzie­ciak wes­tchnął.

– Pięt­na­ście.

– Pięt­na­ście? Ro­bi­łem na pla­cach bu­dowy, ma­jąc czter­na­ście. Co to za bred­nie? W skle­pie pra­co­wać nie mo­żesz, ale dźwi­gać ce­gły to już jest w po­rzą­siu? – Po­krę­cił głową z nie­sma­kiem i za­milkł. Piłka zna­la­zła się po stro­nie chło­paka.

Im dłu­żej na­sto­la­tek szedł w to­wa­rzy­stwie nie­od­stęp­nego Clif­forda, za­cho­wu­ją­cego mil­cze­nie – i prze­dłu­ża­ją­cego tym sa­mym nie­zręczną ci­szę – tym bar­dziej de­spe­racka sta­wała się jego po­trzeba, by coś po­wie­dzieć. W końcu wy­du­kał:

– Mógł­bym dźwi­gać ce­gły.

Clif­ford uśmiech­nął się do sie­bie w du­chu, po czym po­now­nie wśli­zgnął się w tę kon­wer­sa­cję, jak gdyby ni­gdy nic.

– Pew­nie, że mógł­byś, je­steś sil­nym chło­pa­kiem.

W jego gło­sie cza­iła się nutka drwiny. Nie­wielki ślad sar­ka­zmu ukryty pod po­zo­rami nor­mal­nej roz­mowy. A to spra­wiło, że spro­wo­ko­wany/roz­draż­niony chło­piec pod­niósł te­raz głos:

– Je­stem do­sta­tecz­nie silny, by po­ra­dzić so­bie na bu­do­wie!

Za­ci­ska­jąc zęby, by cy­garo nie wy­pa­dło mu z ust, Clif­ford wy­rzu­cił ra­miona ku niebu.

– No ja­sne, młody. Po­patrz tylko na sie­bie. Je­steś jak mały Her­ku­les, co nie?

Chło­pak nie był ma­łym Her­ku­le­sem. Miał wą­tłe ra­miona i bu­dowę ciała ko­goś, kto przez więk­szość ży­cia nie zja­dał co­dzien­nie trzech po­rząd­nych po­sił­ków. Nie wy­glą­dał na mło­dego atletę, nie miał syl­wetki ko­goś, kto gra w fut­bol ame­ry­kań­ski – w prze­ci­wień­stwie do Clif­forda, je­śli tylko od­rzu­cić war­stwę dro­gich ciu­chów i całe to ży­cie na bo­gato. Stąd cią­gła drwina w gło­sie męż­czy­zny. Na­sto­la­tek pró­bo­wał iść ze spusz­czoną głową i po pro­stu wró­cić do domu, ale ten stary du­pek cią­gle się do niego do­wa­lał. Dzie­ciak za­trzy­mał się więc i wle­pił w niego spoj­rze­nie.

– Go­ściu, jaki masz pro­blem?

Clif­ford wy­buch­nął śmie­chem.

– Jaki mam pro­blem? – po­wtó­rzył. – Już ja ci za­raz po­wiem...

Z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki wy­do­był ko­lejną wi­zy­tówkę, też w zło­tym ob­ra­mo­wa­niu i z ho­lo­gra­ficz­nym logo. Ale ta, w prze­ci­wień­stwie do eg­zem­pla­rza zo­sta­wio­nego w dru­karni jako wzo­rzec, re­kla­mo­wała zu­peł­nie inną firmę. Nie­mniej branża nie była trudna do od­gad­nię­cia. Bu­dow­lanka. Chło­pak z roz­dzia­wio­nymi ustami wle­pił spoj­rze­nie w ten ja­skrawy do­wód na brak do­brego smaku u Clif­forda. Miał te­raz na wy­cią­gnię­cie ręki wi­zy­tówkę, która wy­glą­dała na bar­dzo drogą, a prze­cież ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło mu się ze­tknąć z choćby naj­skrom­niej­szym kar­to­ni­kiem re­kla­mu­ją­cym czyjś biz­nes. Gruby, kre­mo­wej barwy pro­sto­ką­cik otarł się o czubki jego pal­ców, lecz Clif­ford za­raz go scho­wał, po czym prze­mó­wił:

– Mam taki pro­blem, że za­trud­ni­łem dzie­ciaka do ro­boty na bu­do­wie na gó­rze Whi­stler, a ten się tam dzi­siaj nie po­ja­wił. Nie za­dzwo­nił, że jest chory, nie wziął urlopu na żą­da­nie... nic! Po pro­stu olał sprawę. A na mo­jej bu­do­wie ro­bota ma wrzeć. Bo ta­kich kon­trak­tów to się co­dzien­nie nie do­staje. Czło­wiek musi pil­no­wać, by klient był za­do­wo­lony, ka­pu­jesz?

Na­sto­la­tek po­ki­wał głową, jakby wresz­cie fak­tycz­nie za­czął ro­zu­mieć, o czym mówi jego roz­mówca.

– No to co ty na to, młody? – cią­gnął męż­czy­zna. – Chcesz za­ro­bić tro­chę szmalu?

Do­piero te­raz w gło­wie chłopca wszystko za­sko­czyło.

– Pro­po­nuje mi pan pracę?

– Nie, pro­po­nuję ci szansę na zdo­by­cie pracy. Sta­wiasz się na placu bu­dowy, ja daję ci co nieco do zro­bie­nia, żeby spraw­dzić, czy w ogóle po­do­łasz. Je­śli so­bie po­ra­dzisz, do­sta­niesz ro­botę na całe lato, albo i stałe miej­sce w mo­jej eki­pie, o ile nie mu­sisz wra­cać do szkoły. Ale je­śli cię tam za­biorę, a ty ni cho­lery nie dasz rady zro­bić cze­go­kol­wiek jak na­leży, je­śli bę­dziesz ro­bić ba­ła­gan albo pew­nego po­ranka nie sta­wisz się na miej­scu, wtedy bę­dziesz udu­piony szyb­ciej, nim zdą­żysz wy­po­wie­dzieć swoje imię. A więc co ty na to?

I znów wró­ciła ta nie­zręczna ci­sza, ale chło­piec wie­dział już bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, co po­wi­nien zro­bić. Oferty tak do­brej nie można było od­rzu­cić. Wy­cią­gnął więc dłoń.

– Chyba się do­ga­damy, pro­szę pana.

Gdy Clif­ford ujął rękę chłopca, nie użył wiele siły. To było bar­dziej jak piesz­czota tej nie­spra­co­wa­nej dłoni na­sto­latka, nie uścisk.

Po­szli do sa­mo­chodu Clif­forda, by po­je­chać w góry. Uprzejme po­ga­duszki trwały do chwili, gdy po­jazd opu­ścił mia­steczko, a obaj mieli już za sobą całą tę zdaw­kową gadkę.

Lecz gdy cy­wi­li­za­cja znik­nęła na­wet z lu­sterka wstecz­nego, męż­czy­zna na­gle za­milkł jak grób. Chło­pak pró­bo­wał pod­trzy­my­wać kon­wer­sa­cję, ale wkrótce się pod­dał. Spo­glą­dał tylko na Clif­forda i choćby nie wia­domo jak się sta­rał, nie po­tra­fił już do­strzec w nim przy­ja­ciel­skiego biz­nes­mena, który po­ja­wił się zni­kąd i za­ofe­ro­wał mu roz­wią­za­nie wszyst­kich pro­ble­mów. Te­raz jego spoj­rze­nie było jakby nie­obecne; oczy męż­czy­zny stały się dziw­nie ciemne. Na­wet per­ma­nentny uśmie­szek, wy­mu­szony przez trzy­mane w ką­ciku ust cy­garo, wy­glą­dał na tle ru­mia­nej twa­rzy bar­dziej jak gry­mas nie­na­wi­ści niż po­godna mina. W końcu męż­czy­zna od­wró­cił wzrok w stronę chłopca, a ten przez mo­ment zo­ba­czył w jego oczach mrok tak głę­boki, że aż za­bra­kło mu tchu.

Clif­ford miał w so­bie to coś.

.

Czerń w świe­tle księ­życa

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Wam­pirw prze­kła­dzie Ma­te­usza Rul­skiego-Bożka)

Ne­vada była dziw­nym sta­nem. W ja­snym bla­sku Ve­gas wszystko wy­glą­dało tam tak samo, jak wszę­dzie in­dziej. Ale o krok da­lej, w ciem­no­ściach, roz­cią­gał się mroczny, dziwny świat w świe­tle gwiazd.

W oko­li­cach re­zer­watu Py­ra­mid Lake za­wsze pa­no­wała wy­jąt­kowa ci­sza. W Biu­rze ds. In­dian prze­waż­nie wiało nudą. Drobne prze­stęp­stwa, nar­ko­tyki i al­ko­hol. Naj­waż­niej­sze było trans­por­to­wa­nie lu­dzi tam i z po­wro­tem, po­mię­dzy ju­rys­dyk­cjami ple­mie­nia Pa­ju­tów i władz sta­no­wych, a i to za­da­nie le­d­wie wy­peł­niało je­den dzień w mie­siącu. Przez resztę dni można się było ga­pić na pu­stą drogę i kon­tem­plo­wać upływ czasu. Je­śli już dzwo­nił te­le­fon, to do­piero po fak­cie. Gli­nia­rze z miast nie lu­bili we­zwań do do­mo­wych awan­tur i strze­la­nin, a miesz­ka­jący na tym pust­ko­wiu tu­bylcy bali się ci­szy. Zło działo się w ciem­no­ści i mało kto o nim mó­wił. Ofi­cjal­nie w re­zer­wa­cie nie zda­rzały się za­gi­nię­cia. Nie no­to­wano mor­derstw, kra­dzieży ani in­nych prze­stępstw. Były tam tylko zna­jome twa­rze, które na­gle zni­kały przy ko­lej­nej kon­tro­l­nej wi­zy­cie przed­sta­wi­cieli władz. Biali ma­fiosi, po­łą­czeni zmową mil­cze­nia, mo­gli trzy­mać w sza­chu Las Ve­gas, ale byli ama­to­rami w po­rów­na­niu do In­dian z re­zer­wa­tów. Ci w każ­dym po­ko­le­niu ro­dzili się już ze stra­chem i nie­na­wi­ścią do po­li­cji, wpo­jo­nymi im przez długą, krwawą hi­sto­rię.

Tej nocy as­falt lśnił w pełni księ­życa, któ­rego świa­tło do­ciera na­wet tam, do­kąd nie się­gają re­flek­tory ra­dio­wo­zów, zna­cząc długi, ja­sny łuk w ciem­no­ściach. Tej wy­jąt­ko­wej nocy te­le­fon jed­nak za­dzwo­nił, wy­ry­wa­jąc funk­cjo­na­riu­szy biura z chwi­lo­wego le­targu nad kawą w bez­piecz­nym ba­rze. W miej­scu, do któ­rego je­chali, w mroku i mgle, mo­gło na nich cze­kać do­słow­nie wszystko.

Pa­ju­tów mało co mar­twiło na tyle, by za­raz wzy­wać służby. Cią­gnące się la­tami kon­flikty po­li­tyczne i nie­spra­wie­dliwe trak­to­wa­nie spra­wiły, że po­strze­gali po­li­cję jako wroga, a szcząt­kowy per­so­nel Biura ds. In­dian był w oczach więk­szo­ści for­pocztą wro­giego sys­temu – je­dy­nymi stró­żami prawa, któ­rzy od­wa­żali się wejść na te­ren re­zer­watu.

Je­śli Pa­juci nie mieli cał­ko­wi­tej pew­no­ści, że co­kol­wiek się dzieje, nie zo­sta­nie prze­krę­cone, a winy nie przy­pi­sze się im, nie pod­no­sili na­wet słu­chawki te­le­fonu.

To zna­czyło, że kto­kol­wiek za­dzie­rał z pra­wem na plaży nad je­zio­rem Py­ra­mid, mu­siał być biały. A nocą, o tej po­rze, pra­wie na pewno cho­dziło o nie­le­galny po­łów ryb. Więk­szość swo­ich do­cho­dów Pa­juci czer­pali z wy­da­wa­nia po­zwo­leń węd­kar­skich tu­ry­stom i su­rowo ka­rali każ­dego, kto pa­łę­tał się po oko­licy, pró­bu­jąc ła­pać ryby w ich je­zio­rze bez sto­sow­nego do­ku­mentu. Chłopcy z biura nie raz zja­wiali się nad brze­giem o po­ranku, we­zwani przez za­wsty­dzo­nych głup­ców po­szu­ku­ją­cych kół do sa­mo­chodu, które w ta­jem­ni­czy spo­sób znik­nęły nocą w cza­sie po­łowu. Funk­cjo­na­riu­sze kie­ro­wali ich do in­diań­skiego punktu, gdzie kłu­sow­nicy mo­gli po­kor­nie wy­ku­pić po­zwo­le­nie na dany dzień. Je­śli kie­dy­kol­wiek zda­rzył się śmia­łek, któ­remu taka groźba nie była straszna, to Pa­juci za­dbali, by jego wóz i ciało wy­pa­ro­wały bez śladu, tak aby ni­gdy nie zna­le­ziono pod­staw do roz­po­czę­cia śledz­twa. Dla­tego te­le­fon, który za­dzwo­nił tej nocy, był nie tylko nie­zwy­kły, ale w ogóle był je­dy­nym te­le­fo­nem po go­dzi­nach, jaki kie­dy­kol­wiek ode­brali funk­cjo­na­riu­sze Biura ds. In­dian.

Pick-up, któ­rego zna­leźli za za­ko­lem je­ziora, miał co prawda wszyst­kie koła, ale poza tym nie ro­bił do­brego wra­że­nia. Za­sty­gła na gład­kim pia­sku po­bo­cza oso­bliwa bryła od­ci­nała się od rzad­kich mgieł pły­ną­cych znad wody.

Oglę­dziny w ciem­no­ściach za­jęły chło­pa­kom z biura sporo czasu, za­nim zo­rien­to­wali się, na co pa­trzą. Pół­cię­ża­rówka od mie­sięcy nie za­znała ła­god­nego do­tyku gąbki ani wody. Gruba war­stwa pia­sku i błota ob­le­piała ją do wy­so­ko­ści po­łowy nad­wo­zia. Po­li­cjanci przez do­brą mi­nutę ga­pili się przez szyby ra­dio­wozu na syl­wetkę pick-upa, za­nim udało im się usta­lić, że to ford ran­chero.

Mimo wszystko ża­den z nich nie od­czuł po­trzeby się­gnię­cia po broń ani się nie za­nie­po­koił, gdy zbli­żali się do pół­cię­ża­rówki. Ich czuj­ność wzmo­gła się nieco do­piero w chwili, gdy po­de­szli do wozu z boku i kiedy oka­zało się, że drzwi od strony kie­rowcy są otwarte. Lampka w ka­bi­nie, po­bie­ra­jąc resztki ener­gii z aku­mu­la­tora, oświe­tlała po­zo­sta­wione we wnę­trzu śmiet­ni­sko. Góra śmieci w prze­strzeni na nogi pa­sa­żera z przodu była udep­tana na pła­sko. Na fo­telu i wszę­dzie wo­kół pa­no­wał okropny ba­ła­gan. Prze­ko­pa­nie się przez bez­ładną hałdę opa­ko­wań po fast fo­odach, pu­stych pa­czek po pa­pie­ro­sach, dawno opróż­nio­nych bu­te­lek po al­ko­holu za­jęło po­li­cjan­tom kilka mi­nut. Do­piero wtedy na­tknęli się na bar­dziej nie­po­ko­jące przed­mioty. To jed­nak nie był wóz zwy­kłego bez­dom­nego pi­jaka.

Pierw­szym z owych przed­mio­tów oka­zał się ka­ra­bin. Ze sterty śmieci wy­sta­wała tylko lufa na tyle cienka, że do­piero za któ­rymś ra­zem zi­den­ty­fi­ko­wali znaj­du­jący się na jej końcu ce­low­nik. Była wy­mie­rzona w dziurę śred­nicy palca, nie do­ty­kali jej jed­nak, żeby nie za­nie­czy­ścić ma­te­riału do­wo­do­wego wła­snymi od­ci­skami. Wy­sta­jąca z tego cha­osu broń miała ka­li­ber 22. Wkrótce pod wie­loma war­stwami śmieci zna­leźli też ko­lejną, więk­szego ka­li­bru. Ta była wy­ma­zana czymś, co po bliż­szych oglę­dzi­nach w świe­tle la­ta­rek oka­zało się krwią.

O ile wcze­śniej chłopcy z biura się nie bali, te­raz od­czuli po­ważny nie­po­kój. Obok dru­giego ka­ra­binu stało białe pla­sti­kowe wia­dro w ka­łuży krwi, która pla­miła wszystko wo­kół. W wia­drze pły­wał obły, brą­zowy kształt. Je­den z funk­cjo­na­riu­szy zdo­był się na od­wagę. Trą­cił go koń­cówką lufy swo­jego re­wol­weru. Zna­le­zi­sko ob­ró­ciło się nieco i wtedy dało się je roz­po­znać. To była wą­troba. Wy­cięto ją ko­muś i po­zo­sta­wiono w wia­drze jak śmieć. Do­piero gdy w od­ru­chu obrzy­dze­nia po­li­cjanci pró­bo­wali za­trza­snąć drzwi, do­strze­gli krwawe od­ci­ski pal­ców, ukryte przed­tem wśród brudu i śmieci.

Stało się tu coś na­prawdę złego. To nie były try­wialne po­ra­chunki z kłu­sow­ni­kiem czy drob­nym zło­dzie­jasz­kiem. Obaj funk­cjo­na­riu­sze, z bro­nią w ręku i pal­cami na spu­ście, ner­wowo roz­glą­dali się wo­kół, usi­łu­jąc prze­bić wzro­kiem ciem­no­ści.

I wtedy roz­legł się wrzask.

W pierw­szej chwili można go było po­my­lić z ry­kiem ja­kie­goś zwie­rzę­cia, bo prze­cież ża­den czło­wiek nie krzy­czy w ten spo­sób. Ale im dłu­żej trwał, prze­cho­dząc w gar­dłowy char­kot, nie spo­sób było go po­my­lić z żad­nym in­nym od­gło­sem. Ko­goś tor­tu­ro­wano. Ból mu­siał być tak straszny, że zwy­kły czło­wiek po­wi­nien na­tych­miast umrzeć. Nie my­śląc o wła­snym bez­pie­czeń­stwie ani o okrop­no­ściach, ja­kie zo­ba­czą na brzegu, funk­cjo­na­riu­sze rzu­cili się bie­giem w stronę je­ziora. Działo się tam zło, które mu­sieli po­wstrzy­mać. Mu­sieli ra­to­wać ofiarę. Ry­zyko było nie­istotne. Taki mieli obo­wią­zek i tak na­ka­zy­wało im su­mie­nie.

Wrzask to cichł, to na­ra­stał, lecz gdy po­li­cjanci wbie­gli na plażę, urwał się rów­nie gwał­tow­nie, jak wcze­śniej wy­buchł. W ci­szy wy­peł­nio­nej je­dy­nie bi­ciem ich serc i zdy­sza­nym od­de­chem, po­li­cjanci zro­zu­mieli, jak śmier­telny błąd po­peł­nili. Zna­leźli się na otwar­tej prze­strzeni, gdzie w mroku i mgle mo­gło na nich cze­kać do­słow­nie wszystko.

Bez reszty sku­pieni na udrę­czo­nym wrza­sku ofiary za­po­mnieli o przy­czy­nie jej cier­pie­nia, o oprawcy, który też mu­siał tam być. Od­na­leźli się w ciem­no­ści i zwarli ze sobą ple­cami, by nikt nie mógł ich zajść od tyłu. Je­śli to była pu­łapka, wpa­dli w sam jej śro­dek. Spo­wiła ich ciężka jak ołów ci­sza, ro­bili więc wszystko, co w ich mocy, by uspo­koić od­dech. Wy­tę­ża­jąc słuch, cze­kali na ja­ką­kol­wiek za­po­wiedź kło­po­tów.

Jed­nak poza plu­ska­niem wody o brzeg nie było nic sły­chać. Już mieli opu­ścić broń, gdy po­tężny, ogłu­sza­jący wrzask roz­legł się na nowo. Do­cho­dził z tak bli­ska, że obaj aż pod­sko­czyli. Ob­ró­cili się i wy­ce­lo­wali broń w jego stronę. Po­pa­tru­jąc na sie­bie z lę­kiem, za­częli się skra­dać cen­ty­metr po cen­ty­me­trze w kie­runku źró­dła od­gło­sów. Znad je­ziora po­wiał zimny wiatr, który schło­dził po­wie­trze, ale też roz­wiał mgłę, wciąż le­piącą się do sre­brzy­stego pia­sku.

Ich oczom uka­zał się męż­czy­zna, sto­jący z sze­roko roz­po­star­tymi ra­mio­nami. Głowę miał od­chy­loną do tyłu, ni­czym wy­jący wilk. To on wrzesz­czał, ry­czał i wy­da­wał z sie­bie te nie­ludz­kie od­głosy. Poza nim nie było tu ni­kogo in­nego. Tylko ten je­den czło­wiek, czarny w świe­tle księ­życa.

Gdy po­de­szli bli­żej, ta czerń oka­zała się czymś, co na so­bie roz­sma­ro­wał, a nie od­cie­niem sa­mej skóry. W kręgu świa­tła po­li­cyj­nej la­tarki jej barwa zmie­niła się w ma­tową czer­wień. Krew. Męż­czy­zna był nagi, krzy­czał z ca­łych sił, a całe jego ciało, od czubka głowy po końce pal­ców u stóp, po­kry­wała krew. Mimo pa­nicz­nego stra­chu je­den z po­li­cjan­tów, ubez­pie­czany przez ko­legę, ru­szył w stronę nie­zna­jo­mego, by spraw­dzić, czy ten jest ranny. Żad­nych ob­ra­żeń jed­nak nie do­strzegł.

Bie­dak przez cały czas wrzesz­czał i za­wo­dził. Oczy wy­cho­dziły mu z or­bit, ście­ka­jąca do ust krew tłu­miła wrzask. To przez nią wy­da­wał z sie­bie dziwne zdu­szone, gar­dłowe, bul­go­czące od­głosy, które spra­wiły, że po­li­cjanci po­my­lili go z na­wo­łu­ją­cym zwie­rzę­ciem.

– Pro­szę pana! Niech pan prze­sta­nie! Jest pan bez­pieczny.

Męż­czy­zna nie umilkł. Wbił tylko spoj­rze­nie w funk­cjo­na­riu­szy, a jego krzyki prze­szły w ryk:

– Bez­pieczny? O nie! To nie ko­niec! To się ni­gdy nie skoń­czy. Za­częli w la­tach czter­dzie­stych. To już trzy­dzie­ści lat! Oni tu są. Wciąż mi to ro­bią. Trują mnie. Moje serce... Otruli mi serce.

Po­li­cjanci chwy­cili męż­czy­znę pod ra­miona i wolno po­pro­wa­dzili w stronę ra­dio­wozu. Lepka, ohydna krew roz­ma­zy­wała im się na rę­kach i mun­du­rach, ale te­raz, gdy świa­tła la­ta­rek pa­dały na ścieżkę, zro­biła się znowu czarna. Męż­czy­zna wi­siał mię­dzy nimi, dyn­da­jąc jak wo­rek ko­ści. Gdyby któ­ryś z nich chciał, z ła­two­ścią mógłby go nieść sa­mo­dziel­nie, jak małe dziecko. Ale ża­den nie miał na to ochoty.

Fa­cet dy­szał tak in­ten­syw­nie, że ko­lejny atak wy­cia wy­da­wał się tylko kwe­stią czasu. Dla­tego chłopcy z biura za­da­wali mu py­ta­nia, ro­biąc wszystko, co w ich mocy, by nie do­pu­ścić do ko­lej­nego wy­bu­chu ogłu­sza­ją­cych wrza­sków.

– Kim pan jest?

Nie do­cze­kali się od­po­wie­dzi na to ani na żadne inne py­ta­nie. Udało im się jed­nak do­ko­pać do schowka pa­sa­żera, ukry­tego pod górą śmieci w pick-upie, gdzie zna­leźli prawo jazdy z na­zwi­skiem męż­czy­zny. Już pra­wie wsa­dzali męż­czy­znę do ra­dio­wozu, gdy z ust jed­nego z po­li­cjan­tów pa­dło naj­bar­dziej pa­lące py­ta­nie:

– Czyja to krew?

Ri­chard, który do­tąd mil­czał, za­czął za­wo­dzić.

– Moja. Ona ze mnie wy­cieka. Ufoki zro­biły coś z moją skórą i te­raz wy­cieka ze mnie krew.

Po­li­cjanci po­ro­zu­mieli się spoj­rze­niami. Wes­tchnęli. Wy­glą­dało na to, że czeka ich długa noc.

.
Ty­tuł ory­gi­nałuTHE CURSE
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­cjaMal­wina Ko­złow­ska Te­resa Zie­liń­ska
Ko­rektaJa­dwiga Prze­czek
Co­py­ri­ght © by Ryan Green, 2019 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Alek­san­dra Bro­żek-Sala, 2024 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-117-5
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.