Gospodyni domu śmierci - Ryan Green - ebook + audiobook

Gospodyni domu śmierci ebook i audiobook

Green Ryan

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Prawdziwa historia wielkiego oszustwa, żerowania na krzywdzie i morderstwa

 

 

Gdy detektywi z Sacramento otrzymali zadanie zbadania sprawy zniknięcia pewnego mężczyzny, zaczęli od jego ostatniego adresu zamieszkania. Właścicielka domu opieki dla osób starszych, Dorothea Puente, była starszą panią, która opiekowała się bezpańskimi kotami, a pod swój dach często przyjmowała bezdomnych.

Przeszukanie pensjonatu pani Puente nie wykazało niczego niepokojącego, ale jeden z gości przypomniał sobie kilka niezwykłych incydentów. Opowiadał o dołach wykopywanych w ogrodzie i zasypywanych nocą. Zdarzało się też, że goście Dorothei nagle chorowali i znikali, a nawiązanie z nimi kontaktu okazywało się niemożliwe. Zeznania świadka były na tyle niepokojące, że śledczy wrócili do pensjonatu z łopatami w dłoniach i nakazem przeszukania.

Czy marnowali czas, ścigając uroczą starszą panią o gołębim sercu, czy też zbliżali się do zabójcy, który wykorzystywał najbardziej bezbronnych członków lokalnej społeczności?

Odpowiedź była pogrzebana pod pensjonatem.

 

 

Czy wydawałabym własne pieniądze,

żeby ich tuczyć, skoro zamierzałam ich zabić?

DOROTHEA PUENTE

 

 

Uwaga: KSIĄŻKA ZAWIERA OPISOWE RELACJE DOTYCZĄCE AKTÓW PRZEMOCY I MORDÓW. CZYTELNIKOM SZCZEGÓLNIE WRAŻLIWYM NA TEGO TYPU TREŚCI NIE ZALECA SIĘ LEKTURY TEJ POZYCJI.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 57 min

Lektor: Mikołaj Gronet

Oceny
4,0 (60 ocen)
23
17
14
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Artigiana

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle bezbłędna
00
MilenaLulk

Dobrze spędzony czas

przerażająca
00
_miqaisonfire

Z braku laku…

Znacie tę serię książek? Problemem jaki mam z tą serią jest to, że nie wiemy, które elementy są wymyślone, a które bazują na faktach, mimo że na okładce widnieją zachęcające słowa „Seria True Crime”. Fabuła bazuje na rzeczywistych osobach i pewnych wydarzeniach z ich życia, reszta to otoczka wymyślona przez autora, włącznie z pobocznymi bohaterami. Dodatkowo, jeśli szukacie brutalnych opisów morderstw, to ich tutaj nie znajdziecie. Jedyne emocje jakie wzbudziła we mnie ta historia to obrzydzenie Dorotheą, która po prostu była bardzo złym, chorym psychicznie człowiekiem. Życie Dorothei Puente nie było łatwe, gdyż wychowywała się w patologicznym domu, gdzie alkoholizm i przemoc psychiczna, fizyczna i seksualna były na porządku dziennym. To młode lata nauczyły ją, że szczęśliwe chwile są tylko ulotne, a przetrwanie uzależniała od sieci kłamstw, które opowiadała. Jako dorosła obrała życie przestępcze - prostytucja, kradzieże, fałszerstwa, udawanie lekarza, liczne nieszczęśliwe małżeństw...
00
taylor1428

Całkiem niezła

Niezła chociaż jak dotąd najsłabsza z tej serii
00
TakaAnia

Całkiem niezła

Dobry kawałek true crimen.
00

Popularność




Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Wy­ja­śnie­nie

Książka ta opo­wiada o praw­dzi­wych lu­dziach po­peł­nia­ją­cych praw­dziwe zbrod­nie. Do stwo­rze­nia fa­buły wy­ko­rzy­stano pewne fakty, ale nie­które sceny i dia­logi zo­stały wy­my­ślone, a nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie są fik­cyjni.

Mama wie naj­le­piej

Kiedy Peggy po raz pierw­szy po­ja­wiła się w domu przy F Street, nie miała po­ję­cia, czego po­winna się spo­dzie­wać. Za­zwy­czaj pen­sjo­naty w Sa­cra­mento, które chciały przyj­mo­wać osoby bez­domne i uza­leż­nione, wy­glą­dały jak na dzień przed wy­bu­rze­niem – tak jakby go­spo­da­rze tych slum­sów po­dej­mo­wali ostat­nią jesz­cze próbę wy­ci­śnię­cia z chy­lą­cego się ku upad­kowi do­mo­stwa kilku do­la­rów, za­nim wszystko zo­sta­nie zrów­nane z zie­mią pod bu­dowę ga­le­rii han­dlo­wej.

F Street była spo­kojną czę­ścią przed­mie­ścia. Na chod­ni­kach ba­wiły się dzie­ciaki, jeż­dżąc w tę i z po­wro­tem na ro­wer­kach albo sprze­da­jąc pro­dukty, z któ­rych naj­bar­dziej odu­rza­jąca wy­da­wała się le­mo­niada. Kiedy więc Peggy za­trzy­mała się przed wska­za­nym nu­me­rem, mu­siała raz jesz­cze spraw­dzić, czy na pewno do­brze tra­fiła.

Dom przy 1426 F Street oka­zał się dwu­pię­tro­wym bu­dyn­kiem w stylu wik­to­riań­skim, dum­nie gó­ru­ją­cym nad za­dba­nym ogro­dem. Po­ma­lo­wana farbą fa­sada była nie­mal tak nie­ska­zi­telna jak traw­nik – tak ide­alna, że Peggy po­czuła ukłu­cie wy­rzu­tów su­mie­nia na myśl, w ja­kim sta­nie znaj­duje się jej wła­sny, dość do­brze utrzy­many dom.

Coś w tym ob­razku jej się jed­nak nie zga­dzało – nie wy­czu­wało się tu at­mos­fery roz­pa­czy, żad­nych oznak, że to ostatni przy­sta­nek na dro­dze do mo­giły. Pen­sjo­naty ta­kie jak ten wy­ma­gały znacz­nie więk­szych na­kła­dów fi­nan­so­wych niż te ża­ło­sne do­ta­cje od pań­stwa na za­kwa­te­ro­wa­nie ży­cio­wych prze­gry­wów. Ten bu­dy­nek mógłby ucho­dzić za pry­watny dom opieki, ho­tel, a na­wet coś jesz­cze lep­szego. Do­piero kiedy po­de­szło się bli­żej, wszyst­kie puz­zle za­czy­nały ukła­dać się w ca­łość.

W ogro­dzie mię­dzy grząd­kami, prę­żąc mu­skuły, pra­co­wał po­tężny, wy­ta­tu­owany i wy­glą­da­jący dość prze­ra­ża­jąco męż­czy­zna. Ist­niało tylko jedno miej­sce, w któ­rym czło­wiek mógł tak bar­dzo roz­bu­do­wać klatkę pier­siową: wię­zie­nie. Te­raz więc dziw­nie było pa­trzeć, jak ostroż­nie sa­dzi de­li­katne ro­ślinki ogrom­nymi, upstrzo­nymi bli­znami dłońmi. Kiedy Peggy go mi­jała, nie­spiesz­nie ski­nął głową, usi­łu­jąc nie pa­trzeć na jej nogi, po­mimo że znaj­do­wały się na wy­so­ko­ści jego wzroku. Były wię­zień, który za­mie­rzał po­zo­stać na wol­no­ści; ktoś, kto do­świad­czył w ży­ciu pa­sma nie­po­wo­dzeń, a te­raz do­stał drugą szansę od osoby pro­wa­dzą­cej ten pen­sjo­nat.

Drzwi otwo­rzyły się, za­nim Peggy zdą­żyła za­pu­kać. Z miej­sca od­rzu­cił ją za­pach al­ko­holu, ja­kim po­wiało od sto­ją­cego w progu męż­czy­zny. Był niż­szy od niej, miał na so­bie czy­ste, ale po­twor­nie zno­szone ubra­nie, a białka jego oczu przy­brały żół­tawy od­cień su­ge­ru­jący pro­blemy z wą­trobą. Oboje za­marli za­sko­czeni, po czym męż­czy­zna ryk­nął przez ra­mię:

– Pani D., ktoś do pani!

Peggy pa­mię­tała, jak we­szła wtedy do środka i ogar­nął ją po­dziw. Na­tych­miast za­częła chło­nąć ob­razy i dźwięki. Dom był wy­peł­niony mu­zyką. W rogu po­koju go­ścin­nego stał gra­mo­fon, a z ob­ra­ca­ją­cej się na nim płyty nio­sły się dźwięki hisz­pań­skiej pio­senki i pły­nęły da­lej, na ze­wnątrz, przez fron­towe drzwi. W sa­lo­nie pa­no­wała luźna at­mos­fera i cho­ciaż ża­den z miesz­kań­ców nie wy­glą­dał, jakby spo­ży­wał al­ko­hol, wszy­scy zda­wali się cie­szyć swoim to­wa­rzy­stwem. Przy sto­liku ka­wo­wym grano w karty, a w wy­ku­szu okna sie­działy po­grą­żone w roz­mo­wie dwie star­sze ko­biety. Na kwie­ci­stej so­fie roz­parł się męż­czy­zna i wpa­tru­jąc się w prze­strzeń przed sobą, wy­stu­ki­wał stopą rytm pły­ną­cej z gło­śnika me­lo­dii. Wy­da­wało się, że wszy­scy tu czują się swo­bod­nie i mogą być sobą. Jed­no­cze­śnie u każ­dego z nich dało się do­strzec ja­kiś po­ważny pro­blem: cia­łem jed­nej z ko­biet co pe­wien czas wstrzą­sały drgawki, męż­czy­zna w rogu po­mru­ki­wał. W „nor­mal­nym” śro­do­wi­sku tacy lu­dzie zo­sta­liby wy­klu­czeni. Tu­taj wy­glą­dali kwit­nąco. Samo wnę­trze rów­nież było za­dbane – na­wet je­śli wy­strój wy­da­wał się tro­chę sta­ro­modny, a z kuchni do­cho­dził za­pach do­mo­wego po­siłku ro­dem z Mek­syku. Miesz­kańcy przy­po­mi­nali ra­czej pat­chwor­kową ro­dzinę, a nie grupę uza­leż­nio­nych, cho­rych psy­chicz­nie i wy­ko­le­jo­nych osób stło­czo­nych w jed­nym po­miesz­cze­niu. Tu było jak w domu.

Wszystko wy­da­rzyło się po­nad rok temu, ale dziś, kiedy w drzwiach sta­nęła Do­ro­thea i za­de­mon­stro­wała swój sze­roki, bez­zębny uśmiech, Peggy po­czuła, że rów­nie do­brze mo­gło to być wczo­raj.

– Panna Peggy! Za­pra­szam do środka, za­pa­rzę pani kawy. Tyle czasu mi­nęło. Przy­je­chała pani zo­ba­czyć się z Ber­tem?

Prze­by­wa­nie w obec­no­ści Do­ro­thei Pu­ente było ni­czym wpa­da­nie w bab­cine ob­ję­cia. Peggy do­sko­nale ro­zu­miała, dla­czego tak ła­two przy­cho­dziło owej ko­bie­cie opa­no­wy­wa­nie wszyst­kich na­pięć, ja­kich do­świad­czali jej go­ście. Już sama jej obec­ność przy­no­siła uko­je­nie. Sta­ruszka wie­rzyła tak głę­boko w każ­dego na­po­tka­nego czło­wieka, że za­wieść ją zda­wało się nie­mal prze­stęp­stwem.

– Eee... Nie, nie dzi­siaj. Przy­je­cha­łam od­wie­dzić pana Alvaro Mon­toyę.

– Tak, Alvaro to Bert. W su­mie nie wiem dla­czego. Chodźmy do kuchni. Dziś tam po­maga.

Na ta­bo­re­cie przy stole sie­dział Bert i łu­skał groch, mru­cząc coś do sie­bie po hisz­pań­sku. Mógłby za­cho­wy­wać się zu­peł­nie ina­czej, do­mi­no­wać, ale tak jak Do­ro­thea ema­no­wał spo­ko­jem. Peggy wie­działa, że jego po­mruki są ob­ja­wem schi­zo­fre­nii – gło­sów, które sły­szał tylko on; gło­sów, na które czuł się zmu­szony od­po­wie­dzieć z po­wodu myl­nie ro­zu­mia­nej uprzej­mo­ści. Ale nie był to je­dyny pro­blem Berta. Nie roz­wi­nął się tak jak inni – z ze­wnątrz wy­glą­dał jak do­ro­sły męż­czy­zna, na­to­miast w środku, za głę­boko osa­dzo­nymi oczami, kryło się nie­mal dziecko. Jego schi­zo­fre­nia stała się dla pra­cow­ni­ków so­cjal­nych po­wo­dem do nie­po­koju. W ich opi­nii wy­da­wał się zbyt nie­prze­wi­dy­walny, by móc bez­piecz­nie miesz­kać z in­nymi jemu po­dob­nymi do­ro­słymi. Tym­cza­sem jego nie­peł­no­spraw­ność spra­wiała, że nie był w sta­nie funk­cjo­no­wać w zbyt skom­pli­ko­wa­nym i nie­bez­piecz­nym świe­cie od­dzia­łów psy­chia­trycz­nych oraz usta­wia­nego le­cze­nia. Zna­la­zł­szy się gdzieś po­mię­dzy tymi dwoma fi­la­rami opieki spo­łecz­nej, uszedł uwa­dze sys­temu i tra­fił na ulicę. A tam na­tknęła się na niego ja­kaś wo­lon­ta­riuszka.

Wtedy Peggy spo­tkała Berta po raz pierw­szy oso­bi­ście – wszyst­kie inne in­for­ma­cje o nim do­tarły do niej z ra­por­tów i roz­mów w po­koju so­cjal­nym. Zda­wał się cał­ko­wi­cie ła­god­nym ol­brzy­mem – tak przy­naj­mniej sta­rano się jej wmó­wić – cho­ciaż było wię­cej niż praw­do­po­dobne, że męż­czy­zna pod­po­rząd­ko­wy­wał się tylko ze względu na jej au­to­ry­tet.

– Alvaro? – ode­zwała się te­raz Peggy.

Nie pod­niósł wzroku znad mi­ski i da­lej za­cie­kle dys­ku­to­wał pod no­sem, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie jed­no­stajny po­tok hisz­pań­skich słów z por­to­ry­kań­skim ak­cen­tem, zbyt szyb­kim, by kto­kol­wiek mógł go zro­zu­mieć.

– Bert? – spró­bo­wała po­now­nie.

Uniósł gwał­tow­nie głowę, a ona cze­kała cier­pli­wie, aż skupi na niej spoj­rze­nie. Chwilę póź­niej jego twarz roz­ja­śnił błogi uśmiech, a ona wy­pu­ściła po­wie­trze, do­piero so­bie uświa­da­mia­jąc, że in­stynk­tow­nie wstrzy­my­wała od­dech.

– Cześć – po­wie­dział Bert.

Peggy usa­do­wiła się na ta­bo­re­cie obok niego, sta­ra­jąc się, by jej ru­chy były po­wolne i prze­wi­dy­walne.

– Jak się masz? – spy­tała.

Na­wet kiedy roz­ma­wiali, jego ręce wciąż się po­ru­szały, z me­cha­niczną pre­cy­zją łu­ska­jąc groch.

– Po­ma­gam dziś ma­mie w kuchni – od­parł.

– To taki ko­chany chło­piec. – Do­ro­thea uśmiech­nęła się, po­now­nie uka­zu­jąc bez­zębne dzią­sła, co spra­wiło, że jej twarz wy­glą­dała te­raz mniej przy­jem­nie. – Tyle mi po­maga w domu. Nie wiem, co bym zro­biła, je­śliby kie­dyś nas opu­ścił.

Po­zo­stałe py­ta­nia Peggy brzmiały ru­ty­nowo, na­to­miast od­po­wie­dzi, ja­kich udzie­lał Bert, wciąż za­ska­ki­wały. Męż­czy­zna wy­ka­zy­wał praw­dziwą świa­do­mość swo­ich ogra­ni­czeń, a to było coś, czego ni­gdy nie ogar­niał, za­nim nie tra­fił pod czułą opiekę Do­ro­thei. Za­jęła się nim kom­plek­sowo – nie tylko wy­peł­niała mu czas i na­peł­niała jego żo­łą­dek. Jego wnio­ski o za­siłki z opieki spo­łecz­nej zo­stały na­pi­sane od nowa, tak by na pewno otrzy­mał wszel­kie wspar­cie, do ja­kiego miał prawo, a Do­ro­thea za­rzą­dzała tym w jego imie­niu, umoż­li­wia­jąc mu ko­rzy­sta­nie z pie­nię­dzy i jed­no­cze­śnie pil­nu­jąc, by nie ro­bił tego lek­ko­myśl­nie i nie ku­po­wał nic szko­dli­wego. Dla miesz­kań­ców F Street al­ko­hol był ofi­cjal­nie za­ka­zany, a bez niego ła­twiej dało się za­pa­no­wać cho­ciażby nad ob­ja­wami schi­zo­fre­nii. We­dług Peggy re­gu­larne spo­ży­wa­nie trun­ków sta­no­wiło główny pro­blem Berta, kiedy prze­by­wał na ulicy. Te­raz, w domu Do­ro­thei, wy­da­wał się tak spo­kojny i opa­no­wany, że Peggy za­sta­na­wiała się, czy mo­gliby po­móc mu roz­po­cząć po­nowne le­cze­nie, tak by cał­kiem za­pa­no­wał nad gło­sami szep­czą­cymi w jego gło­wie.

W trak­cie wi­zyty Peggy, Peggy nie po­tra­fiła ukryć en­tu­zja­zmu. Chciała uści­skać Do­ro­theę za wszystko, co ta ko­bieta zro­biła – czyli to, czego nie mo­gła do­ko­nać przez lata, a może i de­kady, cała rze­sza pra­cow­ni­ków i opie­ku­nów so­cjal­nych.

Kiedy już za­koń­czyła wy­wiad, prze­nio­sły się z Do­ro­theą do sa­lonu, gdzie wy­brzmie­wały dźwięki gra­mo­fonu – tego sa­mego co rok wcze­śniej.

– To nie do wiary, jak bar­dzo od­mie­niła pani ży­cie tego czło­wieka – po­wie­działa pod­eks­cy­to­wana Peggy. – To wy­kra­cza poza pracę cha­ry­ta­tywną, jaką pani do­tych­czas wy­ko­ny­wała... Pani nie tylko go go­ści; pani uczy go także, jak żyć i ra­dzić so­bie w świe­cie. On nie na­zywa pani mamą z po­wodu ja­kichś uro­jeń ani prze­ko­na­nia, że jest pani jego praw­dzi­wym ro­dzi­cem. Pani po pro­stu tego czło­wieka ad­op­to­wała!

– Ach, to nic ta­kiego. Opie­kuję się wszyst­kimi mo­imi przy­ja­ciółmi w tym domu. Bert po pro­stu po­trze­buje tro­chę wię­cej uwagi niż inni – od­parła Do­ro­thea z uda­wa­nym za­kło­po­ta­niem.

Peggy ro­zej­rzała się po pu­stym po­koju i odro­binę zmarsz­czyła brwi.

– A gdzie się dziś po­dziali po­zo­stali re­zy­denci? Za­wsze, kiedy tu przy­cho­dzi­łam, spę­dzali czas wspól­nie w sa­lo­nie.

– To bar­dzo smutne, ale wielu z nich po­szło da­lej. – Do­ro­thea wes­tchnęła. – Nie­któ­rzy od­cho­dzą bez słowa i wra­cają na ulicę. A nie­któ­rzy prze­no­szą się do in­nego mia­sta, zdo­by­wają nową pracę, re­ali­zują nowe ma­rze­nia. Cie­szę się ich szczę­ściem, tym, że idą do przodu, ale tę­sk­nię za nimi.

– To tylko świa­dec­two nie­zwy­kłej pracy, jaką tu pani wy­ko­nuje. To, że tak wielu z nich jest w sta­nie pod­nieść się i za­cząć od­bu­do­wy­wać wła­sne ży­cie. Po­winna być pani dumna – stwier­dziła Peggy, po­chy­la­jąc się i po­ufale ści­ska­jąc po­marsz­czoną dłoń Do­ro­thei.

– Ach, to nic ta­kiego – po­wtó­rzyła star­sza pani. – Chcia­ła­bym móc ro­bić jesz­cze wię­cej, by wes­przeć w tym mia­steczku wszyst­kich, któ­rzy mają kło­poty. Może... – za­częła i urwała w pół zda­nia.

– Tak?

Za gru­bymi szkłami oku­la­rów oczy Do­ro­thei wy­da­wały się ogromne.

– A może... Może mo­głaby mi pani tu przy­słać wię­cej osób, które po­trze­bują mo­jej po­mocy? W tym domu jest tyle wol­nych łó­żek, a na uli­cach tak wielu lu­dzi, któ­rzy nie mają gdzie spać.

Peggy po­czuła, że serce jej ro­śnie. Ta ko­bieta nie chciała ni­czego in­nego, jak tylko za­pro­sić pod swój dach bez­dom­nych, cho­rych psy­chicz­nie i uza­leż­nio­nych. Lu­dzi, któ­rych reszta świata ska­zała już na śmierć.

– Obie­cuję pani, że po po­wro­cie opi­szę w ra­por­cie, jak do­brze za­akli­ma­ty­zo­wał się tu­taj Alvaro. Bę­dzie pani miała wię­cej zgło­szeń, niż jest pani w sta­nie przy­jąć. Oso­bi­ście za­re­ko­men­duję to miej­sce wszyst­kim w moim wy­dziale – od­parła z en­tu­zja­zmem Peggy.

Do­ro­thea znów się uśmiech­nęła.

– Dzię­kuję. To bar­dzo miło z pani strony.

Wy­mie­niły uprzej­mo­ści i pod­pi­sały ja­kieś pa­piery. Za­nim Peggy się zo­rien­to­wała, zmie­rzała już z po­wro­tem do drzwi, go­towa po­now­nie za­nu­rzyć się w ciem­nym, po­nu­rym świe­cie, który był jej po­wo­ła­niem i w któ­rym po­ma­gała funk­cjo­no­wać in­nym. Od jej ostat­niej wi­zyty ogród znów się zmie­nił. Byli więź­nio­wie, któ­rych tak chęt­nie za­trud­niała Do­ro­thea, za­brali się do pracy i prze­kształ­cili go, a na­wet po­sa­dzili nowe drzewo przy skrzynce na li­sty. Wszę­dzie, gdzie Peggy spoj­rzała, le­żały górki świeżo prze­ko­pa­nej ziemi. Ogród po­do­bał jej się już wcze­śniej i po­dej­rze­wała, że Do­ro­thea wpro­wa­dza ko­lejne zmiany tylko po to, by mie­siąc w mie­siąc móc pła­cić swoim ogrod­ni­kom. To nie­wia­ry­godne, jak bar­dzo była szczo­dra.

Z sze­ro­kim uśmie­chem, który za­go­ścił na jej twa­rzy po raz pierw­szy od wielu dni, Peggy wsia­dła do sa­mo­chodu. Po­sta­no­wiła, że znaj­dzie wielu chęt­nych na miej­sca ofe­ro­wane przez Do­ro­theę. Że zrobi wszystko, aby jak naj­wię­cej lu­dzi zo­stało ob­da­ro­wa­nych do­bro­cią tej sta­ruszki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

O Au­to­rze

Ryan Green pi­sze kry­mi­nały oparte na praw­dzi­wych wy­da­rze­niach. Zbliża się do czter­dziestki i mieszka w an­giel­skim hrab­stwie He­re­ford­shire z żoną, trójką dzieci i dwoma psami. Poza pi­sa­niem i spę­dza­niem czasu z ro­dziną lubi spa­cery, czy­ta­nie i wind­sur­fing.

Od dawna fa­scy­nuje się hi­sto­rią, psy­cho­lo­gią i opo­wie­ściami o praw­dzi­wych zbrod­niach. W 2015 roku na­resz­cie sam za­brał się do pi­sa­nia i wy­dał swoją pierw­szą książkę o naj­bar­dziej zna­nym se­ryj­nym mor­dercy z Wiel­kiej Bry­ta­nii, Ha­rol­dzie Ship­ma­nie.

Od tam­tego czasu Green na­pi­sał po­nad dwa­dzie­ścia ksią­żek o mniej zna­nych prze­stęp­cach, przed­sta­wia­jąc ich hi­sto­rie z nie­ty­po­wej per­spek­tywy za­bójcy. W jego po­wie­ściach czy­tel­nik znaj­dzie jedne z naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych scen, ja­kie można spo­tkać w ga­tunku true crime.

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Wstęp

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Ko­bieta ka­ni­bal,w prze­kła­dzie Mo­niki Bąk)

Ka­thy ni­czego nie pra­gnęła bar­dziej, niż być ko­chaną, tak jak ona sama ko­chała.

Po krót­kiej sza­mo­ta­ni­nie Da­vid znów był na niej, a z każ­dym jego ru­chem czuła ska­pu­jący z niego pot. Cały ten cię­żar, ta me­cha­niczna nie­uchron­ność każ­dego pchnię­cia i każ­dego stęk­nię­cia były ni­czym jazda na me­cha­nicz­nym byku, z tą róż­nicą, że to ona pró­bo­wała zrzu­cić jego, a nie od­wrot­nie.

Czy Da­vid ją ko­chał? Wie­działa tylko, że ona ko­cha jego. Nie le­ża­łaby tu­taj z no­gami wy­gię­tymi pod dziw­nym ką­tem, z obo­la­łym kro­czem i wnętrz­no­ściami ki­pią­cymi od ta­niego piw­ska i nie­zno­śnym bó­lem od tar­cia, gdyby go nie ko­chała. Pró­bo­wała spoj­rzeć mu w oczy, zo­ba­czyć w ich głębi od­bi­cie swo­jej mi­ło­ści, ale on ga­pił się tylko w po­duszkę tę­pym i obo­jęt­nym wzro­kiem, z sze­roko otwar­tymi ustami i na­gro­ma­dzoną w ką­ci­kach śliną, która zbie­rała się na jego trzy­dnio­wym za­ro­ście. Z tej pu­stej twa­rzy nie dało się wy­czy­tać żad­nych od­po­wie­dzi, na pewno nie po dłu­gim wie­czo­rze spę­dzo­nym w pu­bie.

Da­vid nie ko­chał jej tak, jak jej oj­ciec ko­chał matkę – w ostrych sło­wach i po­ryw­czych pię­ściach. To wie­działa na pewno. Da­vid nie był skory do uży­cia pię­ści – na­wet je­śli ja­kiś du­reń aku­rat na nie za­słu­żył. A w sto­sunku do niej był tak miękki, że cza­sem czuła się z tym nie­zręcz­nie. Tak miękki, że mo­gła w niego we­tknąć palce, jakby jego skóra była wierzch­nią war­stwą pud­dingu.

Da­vid nie ko­chał jej tak, jak ko­chały ją małe zwie­rzątka, które ra­to­wała z po­bo­cza drogi i przy­wra­cała do zdro­wia. Oka­zy­wały jej bez­wa­run­kowe uwiel­bie­nie, ale i lęk – po­dobne do tych, które można czuć w ob­li­czu bó­stwa. Da­vid nie był tak po­słuszny i pło­chliwy jak zwie­rzę. Oczy­wi­ście miał w so­bie tro­chę zwie­rzę­cej na­tury, jed­nak ujaw­niała się ona tylko w miej­scach ta­kich jak to, gdzie wy­da­wane przez niego od­głosy go­dowe, te stęki i po­mruki były nie­jako ak­cep­to­walne.

Ka­thy nie wie­działa na­wet, czy był w ogóle zdolny do mi­ło­ści przez te opary go­rzały, ja­kie roz­ta­czał wo­kół sie­bie każ­dego dnia. Kiedy pod­je­chał po nią dziś rano mo­to­cy­klem, jego od­dech był już tak in­ten­sywny, że da­łoby się nim zdzie­rać farbę. Mu­siał spę­dzić całą noc na pi­ciu z kum­plami. „To ostat­nia noc wol­no­ści” – po­wie­dział. Wol­no­ści. Tak jakby Ka­thy była dla niego ja­kimś wię­zie­niem, w któ­rym chciano go za­mknąć. Tak jakby miała kie­dy­kol­wiek po­wstrzy­my­wać go przed ro­bie­niem cze­goś, czego chciał, za­miast mu w tym po­ma­gać.

Za kogo on się, do cho­lery, uwa­żał, że miał czel­ność mó­wić o niej, jakby była ja­kąś karą, a nie je­dyną do­brą rze­czą, jaka go spo­tkała w tym jego mar­nym, gów­nia­nym ży­ciu? Jak on śmie ro­bić so­bie z niej żarty? Ka­thy za­częła mio­tać się pod nim i dra­pać pa­znok­ciami jego plecy. Od­py­chała go z ca­łej siły, pró­bu­jąc zrzu­cić z sie­bie tego par­szy­wego su­kin­syna, ale był tak na­chlany, że pew­nie na­wet tego nie czuł. Wy­da­wał z sie­bie je­dy­nie ci­che jęki apro­baty.

Jej cha­otyczne ru­chy i próby ode­pchnię­cia go zda­wały się przy­no­sić od­wrotny efekt – spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej za­do­wo­lo­nego. Może tylko tak po­tra­fił oka­zać jej mi­łość – z tymi ogrom­nymi, mu­sku­lar­nymi łap­skami na jej bio­drach i roz­po­star­tych na po­dusz­kach wło­sach. Może to wy­star­czyło: ta­kie chwile cał­ko­wi­tego uwiel­bie­nia w za­mian za to, by roz­su­nęła nogi? Matka za­wsze jej po­wta­rzała, że aby uszczę­śli­wić męż­czy­znę, trzeba na po­cze­ka­niu speł­niać jego za­chcianki. To była chyba je­dyna do­bra rada, ja­kiej ta stara ję­dza udzie­liła ko­mu­kol­wiek. Ka­thy była na tyle twarda, by z niej sko­rzy­stać. Na tyle twarda, by sta­wić czoła wszyst­kiemu.

Do­wo­dziła tego każ­dego dnia pracy w rzeźni. Męż­czyźni ble­dli, wi­dząc po raz pierw­szy krew i wnętrz­no­ści, ale Ka­thy czuła się tam jak ryba w wo­dzie. Jej noże, jej cenne noże prze­ci­nały mar­twe mięso ni­czym re­kiny tnące wodną toń – gładko i pre­cy­zyj­nie, a jej pewna ręka ni­gdy nie zba­czała z za­mie­rzo­nego kursu. Pra­cow­nicy mo­gli tro­chę oba­wiać się jej im­per­ty­nen­cji, ale jesz­cze bar­dziej bali się tych noży. Na każdą sprzeczkę czy ciętą uwagę pod swoim ad­re­sem Ka­thy od­po­wia­dała groźbą uży­cia noża i nikt do­tąd nie miał jaj, by się jej prze­ciw­sta­wić. Je­śliby to od niej za­le­żało, no­si­łaby te noże wszę­dzie, cho­ciaż pięść spraw­dzała się rów­nie do­brze, gdy w pu­bie ja­kieś ko­biety lub – czę­ściej – męż­czyźni po­ma­wiali ją lub jej męża.

Jej mąż. Warto było. By być ko­chaną, po raz pierw­szy w ży­ciu być praw­dzi­wie ko­chaną. Zde­cy­do­wa­nie warto było le­żeć pod nim i uda­wać, że ta kro­pla jego potu nie pie­cze ni­czym kwas. Uda­wać, że jest się tak miękką, jak po­trze­bo­wał, by była. Tak miękka, jak miękki był on pod tą ma­ską twar­dziela, którą za­kła­dał, by ro­bić wra­że­nie na lu­dziach.

Ma­jąc już tro­chę jego krwi pod pa­znok­ciami, Ka­thy prze­stała dra­pać. Mo­gła to dla niego zro­bić – ko­chała go i, ko­niec koń­ców, nie było aż tak źle. Uznała na­wet, że może jej być przy­jem­nie, je­śli nie tkwiła aku­rat w pu­łapce swo­ich my­śli. Za­zdro­ściła Da­vi­dowi, że tak ła­two mu to przy­cho­dziło, za­zdro­ściła tego, że był w sta­nie za­mknąć oczy, być w swoim ciele i po pro­stu od­czu­wać, za­miast spę­dzać cały czas w ka­bi­nie po­gło­so­wej wła­snych wspo­mnień. Raz po raz przy­po­mi­nała so­bie uszczy­pliwą uwagę jed­nej z jego ku­zy­nek o tym, że wzięli ślub cy­wilny i że wcale nie było za­sko­cze­niem to, iż panna młoda nie wy­stą­piła w bieli.

Gdyby tylko Ka­thy miała wtedy przy so­bie swoje noże, na­tych­miast po­ma­lo­wa­łaby su­kienkę tej zdziry na czer­wono. Ale za­miast tego po­zwo­liła Da­vi­dowi po­rwać się w ob­ro­tach na pro­wi­zo­ryczny par­kiet w ba­rze, gdzie za­tań­czyli swój pierw­szy mał­żeń­ski ta­niec. Jej mąż był tak pi­jany, że dep­tał jej po pal­cach i wy­bu­chał tym swoim głup­ko­wa­tym, aro­ganc­kim śmie­chem za każ­dym ra­zem, gdy ona na­dep­ty­wała w od­we­cie na jego stopy. Wy­cią­gnęła ręce i ujęła w dło­nie jego twarz. Czuła, że pło­nie. Za­brała go na pię­tro.

Z za­mknię­tymi oczami, stę­ka­jąc z wy­siłku, go­tów był rzu­cić ją na­tych­miast na łóżko i iść na ca­łość. Z każ­dym pchnię­ciem wez­gło­wie stu­kało o ścianę, a wi­szące na haku nad łóż­kiem noże Ka­thy po­brzę­ki­wały w akom­pa­nia­men­cie dla ich mi­ło­snego aktu.

Tego wie­czoru wy­piła z Da­vi­dem ład­nych parę piw. Jej także wolno dziś było świę­to­wać – nie wszystko krę­ciło się wo­kół niego. Tu nie cho­dziło tylko o to, by znów za­cią­gnął jej osiem­na­sto­letni za­dek do łóżka, po­stę­kał na niej, po czym trium­fu­jąco po­szedł śmiesz­ko­wać so­bie na ten te­mat ze swo­imi dur­nymi przy­ja­ciółmi. Tu cho­dziło o to, że to ona tego chciała. Ka­thy po­wta­rzała to so­bie za każ­dym ra­zem, kiedy Da­vid wcho­dził w nią z im­pe­tem, za każ­dym ra­zem, kiedy wy­da­wało jej się, że ro­ze­drze ją na pół. Tego wła­śnie chciała. Chciała mieć męża. Chciała mieć dzieci, ustat­ko­wać się i zro­bić wszystko, jak na­leży – osią­gnąć to, czego ni­gdy nie udało się osią­gnąć jej zje­ba­nym ro­dzi­com. Chciała tego wszyst­kiego. Chciała być ko­chana.

Gdyby ta mi­łość pło­nęła choć tro­chę, Ka­thy da­łaby się jej po­pa­rzyć. Na świe­cie ist­niały o wiele gor­sze nie­szczę­ścia niż to, że w nocy jest ci cie­pło i że bez­piecz­nie wtu­lasz się w duże, silne ciało. Chciała tego. Chciała tego, od­kąd była już na tyle duża, by wie­dzieć, czym dla ko­biety może być męż­czy­zna. Sporo prawdy było w tym, że nie mo­głaby uczci­wie wło­żyć bia­łej sukni ślub­nej, po­nie­waż ga­niała za tą mi­ło­ścią, od­kąd do­ro­sła do tego, by bie­gać. Chło­paki w szkole czę­ściej po­zna­wali się z jej pię­ściami, niż do­sta­wali się pod jej bluzkę, ale kła­dła to na karb złych wzor­ców, ja­kie wy­nio­sła z domu. Za przy­kła­dem taty ro­biła uży­tek ze swo­ich pię­ści, a za przy­kła­dem mamy – ze swo­ich piersi.

Te­raz miała już dość lat, by móc sa­mo­dziel­nie od­róż­nić do­bro od zła. Dość, by wie­dzieć, że sche­maty, ja­kie prze­ka­zali jej ro­dzice, nie wiodą do ni­czego in­nego jak cier­pie­nie i sa­mot­ność. Może szkolne lata zszar­gały jej re­pu­ta­cję, ale pró­bo­wała oczy­ścić swoje imię i nie za­wa­ha­łaby się pod­nieść ręki, je­śli kto­kol­wiek wy­ra­żałby się o niej źle. Da­vid nie był by­naj­mniej jej pierw­szym męż­czy­zną, ale był pierw­szym, przy któ­rym czuła, że może mu za­ufać. Pierw­szym, któ­remu od­dała się w ca­ło­ści, nie pró­bu­jąc – kiedy tylko opa­dały ubra­nia – cho­wać się w świe­cie swo­ich my­śli, tak jak to by­wało wtedy, gdy była małą dziew­czynką.

Da­vid roz­pę­dzał się. Miał za­ci­śnięte po­wieki, po­mimo że Ka­thy trzy­mała jego twarz w dło­niach i ca­ło­wała go z taką na­mięt­no­ścią, że sama była nią za­sko­czona. Po­brzę­ki­wa­nie noży nad ich gło­wami przy­po­mi­nało dźwięk dzwon­ków u sań. Męż­czy­zna od­dy­chał nie­równo, a Ka­thy, po­mimo bólu, w pew­nym mo­men­cie po­czuła tlącą się gdzieś w środku niej iskierkę po­żą­da­nia. Nie pra­gnęła tylko tego. Pra­gnęła jego.

Pra­gnęła go już wtedy, kiedy oboje, za­ta­cza­jąc się, do­tarli tego wie­czoru do domu. Pra­gnęła go, kiedy wziął ją na ręce, prze­niósł przez próg, za­my­ka­jąc kop­nia­kiem drzwi, po czym rzu­cił na łóżko. Do­póki nie zdarł z niej su­kienki i nie wlazł na nią po raz pierw­szy, była mocno pod­eks­cy­to­wana – tak bar­dzo go chciała, że wy­gi­nała się w łuk przy każ­dym do­tknię­ciu. Ale kiedy już w niej był, znów wy­co­fała się do swo­jego świata. Każde stęk­nię­cie od­bi­jało się echem w ciem­nej ja­mie jej umy­słu, by po­wró­cić jesz­cze gło­śniej­sze, w to­wa­rzy­stwie licz­nych złych wspo­mnień.

Kiedy ko­chali się po raz pierw­szy, ugry­zła go w wargę, a on na­zwał ją suką, ale nie prze­sta­wał. Tak jak nie prze­sta­wali wszy­scy inni, bez względu na to, jak bar­dzo skam­lała czy wrzesz­czała. Te­raz prze­stała już go gryźć. Dawne in­stynkty obronne nie były już tak silne. Na­prawdę mię­kła.

Tej nocy, kiedy skon­su­mo­wali swoje mał­żeń­stwo, nie dała mu nic ostrzej­szego niż po­ca­łunki, a on nie dał jej nic de­li­kat­niej­szego niż to mia­rowe, me­cha­niczne, ta­kie samo jak za­wsze ło­mo­ta­nie. Co­kol­wiek by nie ro­biła, za­wsze koń­czyło się tak samo.

Dzie­sięć mi­nut po pierw­szym po­dej­ściu przy­warła do niego ustami i sze­roko się uśmie­cha­jąc, roz­po­częła rundę drugą. Wie­działa, czego mąż ocze­kuje od żony. Wie­działa, że musi po­zwo­lić mu na wszystko i uda­wać, że jej się to po­doba. Tyle przy­naj­mniej się na­uczyła. Je­śli to miał być wła­śnie jego spo­sób na oka­zy­wa­nie mi­ło­ści, to do­kład­nie tego chciała. Każ­dej peł­nej bólu i ocie­ka­ją­cej po­tem chwili.

Za trze­cim ra­zem wla­zła na niego, kiedy tylko skoń­czył, i za­częła się wić. Do­ty­kała swoją gładką skórą jego szorst­kiej, owło­sio­nej klatki pier­sio­wej, roz­sma­ro­wu­jąc obecny na ich cia­łach pot i roz­bu­dza­jąc w Da­vi­dzie nową na­mięt­ność. To na­le­żało do niej. Ta noc była tylko dla nich dwojga i Ka­thy za żadne skarby nie po­zwoli jej się skoń­czyć. On nie może jej od­rzu­cić. Ni­gdy nie może jej od­rzu­cić. Wszystko, czego pra­gnęła, to jego mi­łość. Od­rzu­ce­nie nie mo­gło mieć miej­sca. To by­łoby jak zdrada. Te­raz wy­star­czyło prze­su­nąć się po nim ze trzy razy w górę i w dół, by znów stał się go­towy.

Ko­niec był już bli­ski. Po­czuła, jak Da­vid się na­pręża. Czuła te gwał­towne pchnię­cia co­raz moc­niej, głę­biej, wol­niej. Kiedy skoń­czył, wy­pu­ścił z sie­bie po­wie­trze ni­czym ba­lon, po czym sto­czył się z niej i wy­sa­pał:

– Za­bi­jesz mnie, ko­bieto, jak tak da­lej pój­dzie, przy­się­gam.

Ka­thy le­żała tak przez dłuż­szą chwilę, po­zwa­la­jąc, by chłód po­woli wni­kał w jej ciało. Mię­dzy no­gami wciąż czuła ból, ale te­raz była w tym ja­kaś sło­dycz, ja­kaś tę­sk­nota. Znów wspięła się na niego, z po­sta­no­wie­niem, że ten raz nie bę­dzie tylko dla niego. Bę­dzie dla nich obojga. Niech i ona po­czuje to coś, co czuł on, kiedy się ko­chali. Bę­dzie speł­niona, tak jak speł­nione mu­szą być inne dziew­czyny ze swo­imi uko­cha­nymi. Po­czuje wszystko to, co do­bre, ale i to, co złe.

Po­ca­ło­wała Da­vida w kłu­jący po­li­czek. Od­dy­chał płytko, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze, które szczy­pało ją w oczy. Miał za­mknięte po­wieki, ale nie były one za­ci­śnięte tak jak wcze­śniej, w po­ry­wie chwili. Jego twarz była te­raz roz­luź­niona, na­wet bar­dziej niż za­zwy­czaj, kiedy pił piwo. Ka­thy wspięła się na niego i za­częła nie­zdar­nie po­ru­szać, czu­jąc kło­po­tliwą wil­goć na styku ich ciał. Pró­bo­wała wszystko za­aran­żo­wać, ale Da­vid miękko i nie­zgrab­nie prze­le­wał się w jej ra­mio­nach, jak ni­gdy do­tąd. Wy­dała z sie­bie ci­chy po­mruk i szturch­nęła go, pró­bu­jąc znów uru­cho­mić tę ma­szynę.

Śmie­jąc się lu­bież­nie, po­chy­liła się, by go po­ca­ło­wać, ale prze­stała, kiedy znów wy­dał z sie­bie je­den z tych zwie­rzę­cych od­gło­sów. Nie było to zu­peł­nie stęk­nię­cie, ale i nie od­dech. Jego brwi opa­dły. Usły­szała zna­jomy dźwięk – naj­pierw jedno chrap­nię­cie, po­tem ko­lejne. Ten drań za­snął. To była jej noc, a on ją wła­śnie prze­sy­piał. Nie był z nią. Za­mknął oczy i ją zo­sta­wił. Opu­ścił ją. To była ich noc po­ślubna, a on, do kurwy nę­dzy, ją zo­sta­wił.

Wy­swo­bo­dziła spod niego ręce i tym ra­zem chwy­ciła go za sze­ro­kie barki.

– Ko­cha­nie, obudź się.

Użyła ca­łej swo­jej nie­ma­łej siły, by go pod­nieść, po czym opu­ściła go z po­wro­tem na ma­te­rac, ale na­wet się nie po­ru­szył. Po­trzą­snęła nim. Wy­mie­rzyła mu po­li­czek. Wal­nęła go pię­ścią w ra­mię.

– Obudź się, ty gnido! – za­wo­łała.

Da­vid na­dal nie re­ago­wał, a ona wciąż była po­zo­sta­wiona sama so­bie. Prze­su­nęła dłońmi w górę, po jego ma­syw­nych ra­mio­nach, po li­nii oboj­czyka, zo­sta­wia­jąc ślady na chło­dzo­nej po­tem skó­rze.

– Da­vi­dzie, obudź się. Obudź się! To moja noc po­ślubna! Obudź się, ty nędzna gnido!

Od pracy z uży­ciem na­rzę­dzi palce Ka­thy były szorst­kie i silne jak u męż­czy­zny, a kiedy za­ci­snęła je na gar­dle Da­vida, kie­ro­wała nią okropna złość zro­dzona z czy­stego, śle­pego gniewu. Zmiaż­dżyła tym uści­skiem jego tcha­wicę, a wtedy on na­gle otwo­rzył oczy. Jed­nak było już za późno. Nie było już jego za­ru­mie­nio­nej, pięk­nej panny mło­dej, a w jej miej­sce wśli­znęła się inna Ka­thy – taka, któ­rej nie znał. Z twa­rzą wy­krzy­wioną we wście­kłym gry­ma­sie i z dłońmi za­ci­śnię­tymi na jego gar­dle.

Znik­nął na­wet głos jego Ka­thy. Ten głos tu­taj przy­po­mi­nał bar­dziej war­cze­nie psa niż dźwięk wy­da­wany przez czło­wieka:

– Na za­wsze po­pa­mię­tasz tę na­uczkę, gnido!

.

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Bły­ska­wiczna ak­cja

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Za­bój­czo przy­stojnyw prze­kła­dzie Alek­san­dry Bro­żek-Sali)

Au­to­strada pro­wa­dząca przez stan Geo­r­gia gi­nęła pod ko­łami sa­mo­chodu Paula. Nie­koń­czący się pas czar­nego as­faltu za nim prze­cho­dził do hi­sto­rii. Paul ni­gdy nie oglą­dał się za sie­bie, nie mu­siał, nie chciał. Eks­cy­to­wało go to, co było do­piero przed nim – pra­wie wszystko mo­gło się jesz­cze wy­da­rzyć. Mógł zo­stać, kim­kol­wiek ze­chce, ro­bić to, na co bę­dzie mieć ochotę. Rze­czy, które po­zo­sta­wił za sobą w chmu­rze pyłu, mo­gły go tylko zra­nić, tym­cza­sem przed nim była he­do­ni­styczna ra­dość, tak wielka, że na­wet nie po­tra­fił so­bie jej wy­obra­zić.

Wszyst­kie cze­ka­jące go przy­jem­no­ści ble­dły jed­nak w po­rów­na­niu z ra­do­ścią tej chwili. Sa­mo­chód, otwarta droga, wol­ność. Nie­skoń­czona wol­ność. Żad­nych za­mknię­tych drzwi ani za­kra­to­wa­nych okien. Nikt nie wy­szcze­ki­wał roz­ka­zów, nie mó­wił mu, kiedy może od­dy­chać, kiedy może się wy­srać. Mury ru­nęły, a on żył tak, jak po­wi­nien. Mia­sta i domy to nie był jego świat. Nie za­mie­rzał uda­wać, że ni­gdy ich nie po­trze­bo­wał, ale czuł się sobą tylko tu­taj, w dro­dze. Na wiel­kim pust­ko­wiu, pod nie­bem, któ­rego błę­kitu nie prze­sło­ni­łaby na­wet jedna chmura, i gdzie nie spo­wal­niałby go ża­den sa­mo­chód.

Mógł stąd po­ko­nać trasę z jed­nego wy­brzeża na dru­gie. Prze­miesz­cza­jąc się ko­lej­nymi dro­gami, z mia­sta do mia­sta, ze stanu do stanu, wszystko w mgnie­niu oka. Świat stał przed nim otwo­rem, a je­śli to ozna­czało, że bę­dzie mu­siał wbić w niego nóż, by od czasu do czasu wy­cią­gnąć to, co do­bre, nie miał nic prze­ciwko temu.

Obec­nym sa­mo­cho­dem po­ru­szał się od czasu po­wrotu do Ma­con. Auta po­ja­wiały się i zni­kały pra­wie tak szybko jak pa­liwo w baku. Kiedy po­trze­bo­wał no­wego, za­wsze miał duży wy­bór. Był prze­ko­nany, że na­wet je­śli wła­ści­ciele na­dal ko­rzy­stali z po­jazdu, ich ubez­pie­cze­nie po­kryje szkodę. Tak na­prawdę nie ro­bił ni­komu krzywdy, po­ży­cza­jąc so­bie auto. W końcu i tak je od­zy­skają. Albo ku­pią so­bie zu­peł­nie nowe. Był jak wróżka zę­buszka, za­stę­po­wał stare i nie­chciane czymś lep­szym. Kto by się gnie­wał na wróżkę zę­buszkę?

To nie był sa­mo­chód jego ma­rzeń, ale jeź­dził, więc nie na­le­żało na­rze­kać. Kiedy do niego wsiadł, bak był pełny, a Paul uznał, że ni­komu nie bę­dzie smutno, je­śli go po­ży­czy. Wła­ści­ciel i tak nie za­mie­rzał już nim jeź­dzić. Po pro­stu ster­czałby w tym miej­scu, do­póki nie zli­cy­to­wano by go na au­kcji temu, kto ze­chciałby syp­nąć go­tówką. Paul ni­gdy nie miał gro­sza przy du­szy, ale nie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, uni­ka­jąc pro­ble­mów po swo­jemu. Ja­sne, mu­siał czę­sto zmie­niać sa­mo­chody, lecz to było dla niego do­bre. Nowe do­świad­cze­nia wzbo­ga­cały smak jego ży­cia, wy­jąt­kowo pi­kant­nego w tym roku.

Otwo­rzył okno i owiało go go­rące po­wie­trze ostat­nich upal­nych dni tej je­sieni. Było cie­plej, niż bywa w Geo­r­gii; naj­wy­raź­niej przez cały czas kie­ro­wał się na po­łu­dnie. Zdez­o­rien­to­wany, na­wet nie wie­dział, czy prze­kro­czył już gra­nicę stanu. Rzut oka na roz­ma­zany pas zie­leni po bo­kach drogi nie na wiele się zdał. Jesz­cze tro­chę i po­wi­nien zo­ba­czyć ja­kiś znak dro­gowy, może zna­jome słowo lub na­zwę. Tak na­prawdę nie miało dla niego zna­cze­nia, do­kąd je­dzie. Wszę­dzie było po­dob­nie. Czuł, że do­póki bę­dzie mieć sa­mo­chód i drogę, bę­dzie za­do­wo­lony.

Gdyby był kimś in­nym, praw­do­po­dob­nie za­sta­no­wiłby się, do­kąd chce je­chać. Jed­nak był sobą i chciał je­chać tam, do­kąd za­pro­wa­dzi go droga. Spo­rzą­dza­nie pla­nów nie miało sensu – pla­nu­jąc, lu­dzie z wła­snej woli za­my­kali się w wię­zie­niu. Na­wet gdy byli wolni, pa­ko­wali się do kla­tek i wy­rzu­cali klucz. Mał­żeń­stwo, praca, dom i inne ba­jery. Nie chciał tego. Nie po­trze­bo­wał żad­nej z tych rze­czy. Mi­łość nie była praw­dziwa. Sta­bi­li­za­cja to ilu­zja. Pracę można stra­cić, po­dob­nie jak dach nad głową. Wy­star­czy po­wie­dzieć nie­wła­ściwą rzecz w nie­wła­ści­wym mo­men­cie i wszystko roz­sy­pie się jak do­mek z kart. Dla­czego miałby przez całe ży­cie słu­chać głosu po­li­cjanta w swo­jej gło­wie, który po­uczał go, jak ma po­stę­po­wać, aby się nie wy­ła­mać? Nie po­trze­bo­wał tego.

Mi­nął znak dro­gowy. Biały tekst na zie­leni cią­gną­cej się aż po ho­ry­zont. Był na Flo­ry­dzie. Geo­r­gia zo­stała da­leko w tyle. Oba stany były w po­rządku. Oba ofe­ro­wały różne moż­li­wo­ści.

Chrza­nić ży­cie w klatce od ósmej do szes­na­stej. Da­wa­nie dzie­ciom bu­ziaka i pła­ce­nie ra­chun­ków na czas. Miał wszystko, czego po­trze­bo­wał. Mógł udać się wszę­dzie i ni­g­dzie nie mu­siał być. Zero lu­dzi i ich pu­stej gadki, tylko on i war­kot sil­nika. Ni­czego wię­cej nie po­trze­bo­wał. Tylko tego pra­gnął. Tylko o to za­wsze wal­czył. O swój ame­ry­kań­ski sen.

Mi­go­ta­nie czer­wo­nych i nie­bie­skich świa­teł w lu­sterku wstecz­nym roz­wiało te ma­rze­nia. Od­le­gły dźwięk sy­reny przedarł się przez płynny ryk sil­nika, a Paul za­ci­snął zęby.

Spo­kojną me­dy­ta­cję drogi prze­rwał mu skok ad­re­na­liny. Paul wszę­dzie, do­kąd się uda­wał, po­peł­niał prze­stęp­stwa, a przez ten sa­mo­chód ła­twiej go było zi­den­ty­fi­ko­wać – wi­dząc mi­ga­nie ko­guta, jak naj­bar­dziej miał pod­stawy, by przy­go­to­wać się do walki lub ucieczki. Na co dzień ra­czej nie my­ślał ra­cjo­nal­nie. Wspo­mi­na­nie ciągu wy­da­rzeń, które do­pro­wa­dziły go do miej­sca, w któ­rym się zna­lazł, było jak wkła­da­nie dłoni do sło­ika peł­nego po­tłu­czo­nego szkła w po­szu­ki­wa­niu ciastka le­żą­cego na sa­mym dnie. Mimo tego znów to zro­bił. Prze­śle­dził drogę wstecz do ostat­niego razu, kiedy ko­goś do­rwał, kiedy zła­pał ko­goś za gar­dło i mocno za­ci­snął dło­nie. Krą­żył my­ślami wo­kół tam­tego zda­rze­nia, po czym wró­cił do te­raź­niej­szo­ści i sa­mo­chodu, któ­rym je­chał.

Pew­nie go szu­kali. Po spraw­dze­niu ta­blic re­je­stra­cyj­nych bę­dzie ja­sne, że auto zo­stało skra­dzione. Ści­gano go. I w końcu na­mie­rzono. Z twa­rzą wy­krzy­wioną w gry­ma­sie, który wy­glą­dał jak uśmiech, do­ci­snął pe­dał gazu aż do pod­łogi. War­kot sil­nika zmie­nił się w ryk, ale Paul nie sły­szał go, bo jesz­cze gło­śniej wa­liło mu serce.

Roz­po­czął się po­ścig.

Roz­myta zie­leń za bocz­nymi szy­bami zmie­niła się w smugę; przed­nia szyba po­chło­nęła drogę i się­gnęła ho­ry­zontu. Szyb­ciej. Szyb­ciej. Świa­tła na­dal mi­gały w lu­sterku wstecz­nym, ale Paul nie miał czasu na nie spoj­rzeć. Mu­siał pa­trzeć przed sie­bie, prze­wi­dy­wać po­ja­wie­nie się ko­lej­nego za­krętu – przy tej pręd­ko­ści nie mo­gło być mowy o po­myłce. Bez wa­ha­nia, bez roz­my­śla­nia, bez za­sta­na­wia­nia się. Mózg pod­łą­czony do kół. Nie ma miej­sca na strach, nie ma miej­sca na po­czu­cie winy, jest tylko droga. Za­wsze nio­sła mu ra­tu­nek i wie­dział, że zrobi to rów­nież te­raz. Po­świę­cił się, od­dał wszystko, czym był – dla drogi. Nad­szedł czas, aby mu się od­wdzię­czyła za jego od­da­nie. Nie miał w zwy­czaju się mo­dlić, ale gdyby było ina­czej, jego bo­giem by­łaby cią­gnąca się przez wiecz­ność li­nia czar­nego as­faltu. Byłby Naj­wyż­szym Ka­pła­nem Au­to­strady.

Co spra­wi­łoby, że po­li­cjant i tak pę­dziłby jak Dia­beł – ten, który chciał ode­brać mu sa­kra­ment drogi, który chciał go za­mknąć i wy­rzu­cić klu­czyki do auta. Te psy nie miały po­ję­cia, czego się do­pusz­czają, jaką wol­ność pró­bują ode­brać in­nym, jeż­dżąc tam i z po­wro­tem, wciąż tymi sa­mymi uli­cami. Ni­gdy ni­czego nie od­kry­wali, ni­gdy się nie roz­wi­jali – za­wsze ro­bili to samo, dzień po dniu, aż do przej­ścia na eme­ry­turę lub do mo­mentu śmierci. Z punktu wi­dze­nia Paula po­li­cja była naj­gor­szą rze­czą, jaką ten świat miał do za­ofe­ro­wa­nia.

Dia­beł dep­tał mu po pię­tach.

Je­chał da­lej. Gdy skrę­cał z głów­nej drogi na po­bo­cze, roz­legł się pisk opon. Ru­szył na prze­łaj, przez pod­mo­kły las i otwarte pola. Opony sta­rego sa­mo­chodu nie były przy­sto­so­wane do tego za­da­nia, ale Paula nie ob­cho­dziło, czy je znisz­czy. Ko­rzy­stał z niego tylko tym­cza­sowo – wszystko było tym­cza­sowe. Póź­niej znaj­dzie nowe auto, nową na­grodę, nowe miej­sce do­ce­lowe. Te cho­lerne świa­tła na­dal mi­gały. Dy­stans się zmniej­szał. Po­li­cjanci zbli­żali się co­raz bar­dziej.

Czuł na karku od­dech Dia­bła.

Gwał­tow­nie skrę­cił, wjeż­dża­jąc na ko­lejne skrzy­żo­wa­nie, wci­snął sprzę­gło, ha­mu­lec, pe­dał gazu i znów ru­szył. Pył wzbił się w po­wie­trze, gdy opusz­czał po­bo­cze, tył po­jazdu otarł się o ro­ślin­ność. Auto wpa­dło w lekki po­ślizg, ale od­zy­skał nad nim kon­trolę. Po­tem znowu ru­szył przed sie­bie.

Po­li­cjanci zwal­niali na za­krę­tach; byli zmu­szeni je­chać tak, jakby chcieli prze­żyć ten po­ścig. Paul nie­ko­niecz­nie. Nie mu­siał. Wie­rzył, że droga go ochroni.

Ufał, że kiedy skręci, sa­mo­chód za­bie­rze go w bez­pieczne miej­sce. Czuł, że cho­ciaż licz­nik pa­liwa miga, wska­zu­jąc re­zerwę, pod ma­ską jest wy­star­cza­jąco dużo mocy, która po­może mu cie­szyć się wol­no­ścią.

Po po­wro­cie na au­to­stradę znów roz­wi­nął skrzy­dła. Pu­ścił sprzę­gło, bez wa­ha­nia wci­snął pe­dał gazu i wy­rwał do przodu. Ra­dio­wóz wy­je­chał za nim, zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, i Paul zdał so­bie sprawę, że nie uciek­nie. Ten stary sa­mo­chód do­brze mu słu­żył do jeż­dże­nia po oko­licy, ale nie był stwo­rzony do po­ści­gów. Za mało koni me­cha­nicz­nych. Nie mógł osią­gnąć pręd­ko­ści, któ­rej Paul po­trze­bo­wał, aby zwięk­szyć dy­stans na pro­stej tra­sie. I tak mu­siał dać się zła­pać, te­raz lub póź­niej. Ni­gdy nie wzdra­gał się przed ro­bie­niem tego, co mu­siał, nie tchó­rzył. Wręcz prze­ciw­nie. Za­wsze był zbyt uparty, rzu­cał się w wir zbyt wcze­śnie, zbyt szybko chciał dzia­łać. To spra­wiało, że wol­niejsi lu­dzie czuli się nie­kom­for­towo. Dawno, dawno temu w pew­nej wię­zien­nej celi, kiedy za­częła się ja­kaś bójka, to on był tą osobą, która pierw­sza przy­stą­piła do ataku. Wi­dział to je­den z więź­niów. Po­dobno ta­kie za­cho­wa­nie jest ty­powe dla żoł­nie­rzy, bo­jow­ni­ków, dzieci, które za­ata­ko­wano na ulicy o je­den raz za dużo. Nie­wielki bu­for czasu mię­dzy my­ślą a dzia­ła­niem zo­stał znisz­czony przez rze­czy, które wi­dzieli i któ­rych do­świad­czyli. To po­zwa­lało im świet­nie dzia­łać w kry­zy­sie, ale pa­ko­wało ich w kło­poty wszę­dzie in­dziej. Dla­tego ży­cie Paula było se­rią sko­ków od jed­nego kry­zysu do dru­giego. Dla­tego nie czuł się żywy, choć nie był bli­ski śmierci. Kiedy pę­dził au­to­stradą, kie­ru­jąc się co­raz bar­dziej na po­łu­dnie, a ra­dio­wóz zbli­żał się w lu­sterku, czuł w so­bie wię­cej ży­cia niż przez te wszyst­kie ty­go­dnie krą­że­nia bez celu. Krew pul­so­wała mu w ży­łach.

Nie było już sensu ucie­kać, ale wciąż je­chał, po­zwa­la­jąc psu się zbli­żyć, po­zwa­la­jąc mu po­czuć, że na to za­słu­żył. W końcu, kiedy wy­da­wało się, że sil­nik za­raz wy­pali dziurę w ka­ro­se­rii i wy­pad­nie na jezd­nię, wci­snął pe­dał ha­mulca i zje­chał na tra­wia­sty skraj drogi.

Zro­bił to tak na­gle, że gli­niarz pra­wie go wy­prze­dził – gwał­tow­nie za­ha­mo­wał i skrę­cił kie­row­nicą, wy­ko­nu­jąc po­wolne pół­kola na obu pa­sach. Świa­tła wciąż mi­gały, a sy­rena wyła.

Paul spoj­rzał na po­li­cjanta bez odro­biny stra­chu na twa­rzy; nie bał się Dia­bła. Dia­beł był jego prze­ciw­ni­kiem. Dla od­miany gli­niarz był zlany po­tem, ręce mu się trzę­sły, gdy nie­po­rad­nie prze­su­nął dło­nią w oko­li­cach klamry od pasa, a po­tem wy­gra­mo­lił się, by sta­nąć na środku drogi, ciężko dy­sząc.

Taka była róż­nica mię­dzy Pau­lem a jego prze­ciw­ni­kiem. Prze­ciw­nik znał sła­bość; prze­ciw­nik nie wie­rzył w drogę.

Paul opu­ścił szybę i z uśmie­chem, który uwa­żał za naj­bar­dziej roz­bra­ja­jący ze swo­ich uśmie­chów, na­po­tkał lu­strzane spoj­rze­nie Dia­bła, w któ­rym do­strzegł wła­sne od­bi­cie.

– W czym pro­blem, pa­nie wła­dzo?

To była gra. Zu­peł­nie jakby po­li­cjant nie mu­siał go go­nić przez spory ka­wa­łek Flo­rydy, jakby pro­wa­dzili to­wa­rzy­ską po­ga­wędkę, jakby byli po tej sa­mej stro­nie, jakby na­stą­piła tylko drobna po­myłka. Zda­rza się, cza­sem czło­wiek zrobi ja­kiś błąd w do­ku­men­tach albo nie­znacz­nie prze­kro­czy pręd­kość. Cóż, każ­demu może się to przy­tra­fić. Fakt, że gli­niarz się trząsł, z tru­dem tłu­miąc wście­kłość, nie miał zna­cze­nia. Do­póki trzy­mał się sce­na­riu­sza, ist­niało wyj­ście z tej sy­tu­acji. Za­wsze ist­niało ja­kieś roz­wią­za­nie.

Nie usły­szał grzecz­nej prośby o prawo jazdy i re­je­stra­cję, tylko szcze­kliwe żą­da­nie, by wy­siadł z sa­mo­chodu. Okej, nie miał za bar­dzo al­ter­na­tyw­nego wyj­ścia. Nie było in­nego spo­sobu, by z tego wy­brnąć, nie dało się cof­nąć czasu. Może po­wi­nien był za­trzy­mać się przed po­ści­giem, jesz­cze na au­to­stra­dzie. Wy­sia­da­jąc z po­jazdu i z prze­sadną ostroż­no­ścią za­my­ka­jąc za sobą drzwi, otrzą­snął się, tłu­miąc ten zdra­dziecki ci­chy głos z tyłu głowy. Nie chciał być na głów­nej dro­dze, gdzie ni­gdy nie wia­domo, kiedy ktoś nad­je­dzie. Za­wsze le­piej so­bie ra­dził na pe­ry­fe­riach – nie­zau­wa­żony.

Prze­ciw­nik mó­wił, wy­su­wał ko­lejne żą­da­nia, krzy­czał, wrzesz­czał, tra­cąc pa­no­wa­nie nad sobą. To było do­bre. To go osła­biło. Zdez­o­rien­to­wało go. Paul miał szansę wy­ko­rzy­stać tę sy­tu­ację. Po­li­cjant krzy­czał te­raz coś o od­wró­ce­niu się, po­ło­że­niu rąk na sa­mo­cho­dzie, roz­sta­wie­niu nóg. Paul prze­krzy­wił głowę na bok, jakby nie sły­szał do­brze, jakby nie ro­zu­miał, co się do niego mówi. Zresztą, na­prawdę nie sły­szał. Jak za­wsze sku­piał się nie na sło­wach, tylko na czy­nach. Dzi­wił się, że więk­szość lu­dzi nie robi tego, co mo­głaby ro­bić. To były drobne, po­spo­lite rze­czy, ta­kie jak jazda środ­kiem drogi, kiedy ni­kogo nie było w po­bliżu, ale też waż­niej­sze kwe­stie, na przy­kład igno­ro­wa­nie tego, co ktoś do cie­bie mówi. Albo bra­nie rze­czy bez py­ta­nia. To było naj­więk­sze wię­zie­nie ze wszyst­kich, ta pu­łapka w ludz­kich gło­wach, która spra­wiała, że go­dzili się na to, co uwa­żali, że po­winni ro­bić, za­miast ro­bić to, co im się po­doba. Zu­peł­nie jakby ist­niało nie­skoń­cze­nie sze­ro­kie pole, ale wszy­scy i tak szli tą samą błot­ni­stą ścieżką, gę­siego je­den za dru­gim, za­miast swo­bod­nie biec.

Je­śli się cze­goś chciało, można było to wziąć. Je­śli się cze­goś po­trze­bo­wało, można było to mieć. Cza­sami ktoś póź­niej na­rze­kał, ale wtedy wy­star­czyło iść da­lej i zna­leźć inne miej­sce. Droga była od­po­wie­dzią na py­ta­nie o kon­se­kwen­cje. Droga była od­po­wie­dzią na wszyst­kie jego kło­poty.

Tak więc, gdyby po­dą­żał ścieżką wy­ty­czoną dla lu­dzi nud­nych i po­nu­rych, prze­bieg na­stęp­nych kilku mi­nut byłby prze­wi­dy­walny. Po­li­cjant krzy­czałby na niego, aż za­bra­kłoby mu tchu. Od­czy­tałby mu jego prawa, za­trzy­mał go, dość bez­ce­re­mo­nial­nie we­pchnął na tylne sie­dze­nie ra­dio­wozu i od­wiózł do aresztu. Paul sta­nąłby przed są­dem, nie­wąt­pli­wie zo­stał ska­zany i za­mknięty w ja­kiejś głę­bo­kiej, ciem­nej dziu­rze, gdzie droga bę­dzie tylko od­le­głym wspo­mnie­niem, a jego ży­cie po­to­czy­łoby się no­wym to­rem, bez moż­li­wo­ści zmiany kie­runku. Wszy­scy wie­dzieli, że wła­śnie to na­le­żało zro­bić, kiedy za­trzy­mali cię gli­nia­rze. Po­li­cjant wie­dział, że masz to zro­bić. Dzia­łał we­dług tego sa­mego sce­na­riu­sza co za­wsze.

My­ślał, że jego mała od­znaka i mały pi­sto­let mają ja­kąś war­tość. My­ślał, że tylko dla­tego, że coś ni­gdy wcze­śniej się nie wy­da­rzyło, ni­gdy nie na­stąpi. Wszy­scy za­mknięci w swo­ich wię­zie­niach, po­stę­pu­jący zgod­nie ze swo­imi sce­na­riu­szami, ab­so­lut­nie nic nie ro­zu­mie­jąc. Cza­sami Paul nie mógł uwie­rzyć, że tylko on przej­rzał to kłam­stwo.

Nikt ni­gdy nie pod­szedł zu­peł­nie swo­bod­nie do gli­nia­rza, kiedy ten go stro­fo­wał. Nikt ni­gdy nie zi­gno­ro­wał wy­krzy­ki­wa­nych ostrze­żeń, gdy po­li­cjant się­gał po broń. Nikt ni­gdy nie wy­cią­gnął pi­sto­letu z ka­bury szyb­ciej niż funk­cjo­na­riusz.

Prze­ciw­nik zda­wał się nie ro­zu­mieć, co się dzieje. Byli poza sce­na­riu­szem, znaj­do­wali się na tym roz­le­głym, nie­zna­nym, nie­bez­piecz­nym te­ry­to­rium, poza sy­tu­acjami, które przy­da­rzyły mu się wcze­śniej, a on po pro­stu nie mógł so­bie z tym po­ra­dzić. Jego umysł się za­mknął, tak jak u każ­dego nor­mal­nego czło­wieka, gdy ten zo­stał skon­fron­to­wany z sy­tu­acją, na którą był zu­peł­nie nie­przy­go­to­wany. U każ­dego nor­mal­nego czło­wieka, ale nie u Paula. Był ina­czej zbu­do­wany. Był pod­łą­czony do ży­cia poza mu­rami wię­zie­nia spo­łecz­nego. Był wol­nym czło­wie­kiem i to czy­niło go po­tęż­nym. Tań­czył wśród wi­szą­cych na sznur­kach ma­rio­ne­tek. Sta­nął obok to­rów, pod­czas gdy po­ciąg, który miał go zmiaż­dżyć, prze­jeż­dżał obok.

Po­ciąg, któ­rym był Paul, prze­je­chał do­kład­nie nad prze­ciw­ni­kiem. Za­brał po­li­cjanta z po­wro­tem do ra­dio­wozu i za­kuł go w kaj­danki na przed­nim sie­dze­niu, chwy­cił klu­czyki i prze­szedł na miej­sce kie­rowcy. Te­raz to był jego sa­mo­chód. Nikt nie po­wiąże go z tym, co zro­bił w Geo­r­gii. Zrzu­cił z sie­bie ko­lejny cię­żar.

Nie wie­rzył w siłę po­li­cjan­tów. Nie po­stę­po­wał zgod­nie z ich sce­na­riu­szami i nie prze­strze­gał ich ogra­ni­czeń. Ale to nie zna­czyło, że nie mógł ich wy­ko­rzy­stać. Tu­taj każdy, kto zo­ba­czy nad­jeż­dża­jący ra­dio­wóz z mi­ga­ją­cymi świa­tłami, za­trzyma się jak po­słuszna mała owieczka, którą prze­cież jest. A Paul bę­dzie mógł wy­brać so­bie każdy sa­mo­chód, jaki zo­ba­czy.

Nad­szedł czas na prze­jażdżkę, a droga mu ją za­pewni.

.
Ty­tuł ory­gi­nałuBu­ried Be­ne­ath The Bo­ar­ding Ho­use.A Shoc­king True Story of De­cep­tion, Explo­ita­tion and Mur­der
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Re­dak­cjaMal­wina Ko­złow­ska
Ko­rektaAnna Bur­ger
Co­py­ri­ght © by Ryan Green, 2019 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mo­nika Bąk, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-985-0
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.