Mama od tortur - Green Ryan - ebook + audiobook + książka

Mama od tortur ebook i audiobook

Green Ryan

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mówcie mi mamo.

Gertrude Baniszewski

 

Prawdziwa historia uwięzienia, okaleczenia i mordu

 

Nastolatki Sylvia i Jenny Likens trafiają pod opiekę Gertrude Baniszewski. Samotnie wychowująca siedmioro dzieci matka z Indiany otwiera przed nimi drzwi swojego domu, w którym pełno jest także dzieci z całej okolicy.

W domu obowiązuje jedna reguła – rządzi najsilniejszy, czyli Gertrude, a słabsi muszą się podporządkować. Innych zasad nie ma.

Kilka miesięcy później ciało Sylvie zostaje znalezione w piwnicy domu Baniszewskich, gdzie była więziona. Sekcja zwłok wykazała, że była również bita i przypalana. Na jej brzuchu wycięto napis „Jestem prostytutką”. Nie ma wątpliwości, że doszło do zbrodni.

Jaki udział ma w niej Gertrude Baniszewski? A co ważniejsze, jaki udział w zbrodni mają jej dzieci?

 

Uwaga! Książka zawiera nieocenzurowane opisy przemocy fizycznej i psychicznej. Sugerujemy, aby nie sięgały po nią osoby szczególnie wrażliwe na tego typu treści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 29 min

Lektor: Ryan Green

Oceny
4,0 (368 ocen)
156
109
69
23
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Nie polecam

To nie jest reportaż, ani thriller, to gniot który jest skokiem na kasę, bo temat jest modny, bo mordercy dobrze się sprzedają. Autor wymyśla bujdy o sprawie Sylvii, a wydawcy zacierają ręce. Sama historia przerażająca i nie potrzebuje fabularnych, źle napisanych wstawek.
71
jackiecane

Nie polecam

to nie jest literatura faktu
31
ms_sylwia

Całkiem niezła

Książka dostałaby przynajmniej 4 gwiazdki, jak nie 5, ale opisy tortur w niej zamieszczone są tak przerażające, że nie mogłam się zmusić, aby wyżej ocenić pozycję. Zdecydowanie nie jest to książka dla wrażliwych odbiorców i naprawdę odradzam czytanie jej takim. Ilość cierpienia zadana młodej dziewczynie bez wyraźnego powodu (a nawet jeśli taki powód by istniał jest to zbrodnia, która powinna być karana śmiercią) absolutnie przeraża.
20
Kateksja

Nie polecam

Lepiej przeczytać "Dziewczynę z sąsiedztwa" Ketchuma, też luźno oparta na faktach, ale napisana sto razy lepiej.
21
taylor1428

Nie oderwiesz się od lektury

Sadyzm, fanatyzm, potworna książka człowiek chciałby aby to nie była prawda
10

Popularność




Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Wstęp

Jenny le­żała na ster­cie brud­nych ubrań słu­żą­cych jej za łóżko i przy­glą­dała się wi­ru­ją­cym pod su­fi­tem smuż­kom nie­bie­skiego dymu. W po­koju jego opary nie du­siły, ale wie­działa, że na ko­ry­ta­rzu, gdyby wy­tknęła tam nos, jest gę­sty jak mgła. Jed­nak to nie dym nie po­zwa­lał jej za­snąć. Przy­zwy­cza­iła się do jego obec­no­ści w domu i po­go­dziła z fak­tem, że wszystko, co białe, barwi na żółto, a jej ubra­nia, włosy, a na­wet skóra śmier­dzą nim jak po­piel­niczka.

Z ko­ry­ta­rza do­cho­dził po­mruk gło­sów i śpiew. Ste­pha­nie znów słu­chała płyt. Dzie­ciaki z są­siedz­twa jak za­wsze snuły się po domu i pa­liły pa­pie­rosy, dzie­ląc się se­kre­tami i czę­stu­jąc uszczy­pli­wo­ściami. Na je­dze­nie ni­gdy nie wy­star­czało pie­nię­dzy, ale na pa­pie­rosy wszy­scy za­wsze je mieli: i go­ście, i dzie­ciaki z domu, i „mama”. Jenny na­sta­wiła uszu, by wśród na­tłoku dźwię­ków wy­chwy­cić głos sta­rej. Był ostry i no­sowy. Bez trudu prze­bi­jał się przez gwar. Ale te­raz go nie sły­szała.

W domu nie było drzwi we­wnętrz­nych, bo za­mknięta prze­strzeń pro­wo­kuje do grze­chu. Stara, je­śli tylko chciało jej się ru­szyć z fo­tela, krą­żyła po ko­ry­ta­rzach i za­glą­dała w ciemne kąty, pil­nu­jąc, by dziew­częta nie ro­biły nic nie­czy­stego. Gdyby się ode­zwała, Jenny z pew­no­ścią by ją usły­szała. A skoro zza ściany nie do­bie­gał jej ja­do­wity głos, to „mama” rów­nie do­brze mo­gła wła­śnie stać nad jej głową.

Te­raz bi­cie nie było aż tak straszne. Ta­kiej okrop­nej prze­mocy i ta­kiego okru­cień­stwa jak tu­taj nie do­świad­czyła przez całe ży­cie. Wpraw­dzie opuch­nię­cia i szramy na tyl­nej stro­nie ud pie­kły ją i szczy­pały, ale ile­kroć się po­ru­szyła, wie­działa, że w po­rów­na­niu ze złem, ja­kie cza­iło się w każ­dej oso­bie, którą tu spo­ty­kała, kilka ra­zów wcale nie jest naj­gor­szą rze­czą, jaka może jej się przy­tra­fić. Za­mknęła oczy, uda­jąc, że śpi. Je­śli stara tu przyj­dzie, może się na­bie­rze i zo­stawi ją w spo­koju.

No­sowy po­świst, który wresz­cie wy­ło­wiła spo­śród in­nych do­bie­ga­ją­cych do jej uszu od­gło­sów, zje­żył jej wło­ski na karku. Był tak wy­soki, że oprócz niej sły­szały go chyba tylko psy. To było chra­pa­nie sta­rej. Mu­siała za­snąć w swoim fo­telu. Jenny otwo­rzyła oczy i ode­tchnęła z ulgą. Nie­bez­pie­czeń­stwo nie cał­kiem mi­nęło, bo każdy z po­two­rów z sa­lonu mógł tu w każ­dej chwili wpaść, żeby się nad nią po­znę­cać, były jed­nak gra­nice tego, co mo­gli jej zro­bić bez po­zwo­le­nia. Wpraw­dzie stara wy­glą­dała jak szkie­let w skó­rza­nym worku, ale jed­nym sło­wem – albo i sa­mym spoj­rze­niem – po­tra­fiła okieł­znać każ­dego dzie­ciaka. Nic się tu nie działo bez jej po­zwo­le­nia, udzie­lo­nego gło­sem albo mil­cze­niem.

Dziew­czynka przez chwilę le­żała bez ru­chu, czu­jąc, jak strach po­woli ją opusz­cza. Za­nim zna­la­zła się w tym domu, nie znała praw­dzi­wego lęku, tego prze­ra­że­nia, które te­raz prze­ni­kało ją do szpiku ko­ści, gdzie­kol­wiek się aku­rat znaj­do­wała. Szcze­gó­łowa wie­dza o tym, co może jej się przy­tra­fić, i praw­do­po­dob­nie w końcu się przy­trafi, była gor­sza od wszel­kich kosz­ma­rów, ja­kie mo­gła wy­two­rzyć jej wy­obraź­nia. Przed tym wie­czo­rem nie by­łaby so­bie w sta­nie wy­obra­zić za­pa­chu pa­lo­nego ludz­kiego ciała, a rok wcze­śniej nie uwie­rzy­łaby, że kie­dyś bę­dzie tak głodna, że uzna go za ape­tyczny. Strach wrył się głę­boko w jej serce i od­mie­nił ją. Były to zmiany tak pod­stępne, że nie do końca je so­bie uświa­da­miała.

Za­częło się dość nie­win­nie. Jedna z dziew­cząt rzu­ciła zło­śliwy ko­men­tarz, a ona za­chi­cho­tała. Do­ci­nek wcale nie był za­bawny, ale ła­twiej było za­cho­wać się tak jak wszy­scy, niż wy­róż­nić się spo­śród grupy. Tu­taj każdy mógł oka­zać się za­gro­że­niem. Le­piej było nie za­dzie­rać z ni­kim, ale o ile chło­paki mo­gli naj­wy­żej ją po­pchnąć albo wy­ko­pać jej kule z rąk, o tyle dziew­czyny od razu le­ciały do sta­rej. Skar­żyły szep­tem. Jenny i tak pra­wie nic nie ja­dła, więc nie mo­gła do­pu­ścić do tego, żeby ode­brano jej te po­siłki, które jesz­cze do­stała. Ale to, jak ni­sko upa­dła, do­tarło do niej z całą mocą, do­piero gdy do domu przy­szła pra­cow­nica so­cjalna. Na twa­rzy dziew­czynki nie drgnął ani je­den mię­sień, kiedy po­wtó­rzyła ko­bie­cie wszyst­kie wstrętne kłam­stwa, które „mama” są­czyła jej do ucha. Wy­star­czyła jedna mała groźba „mamy”, by na kilka dni ze­sztyw­niała i wpa­dła w dy­got. Cztery słowa: „Chcesz pójść do piw­nicy?”.

Gdy zda­rzało jej się pła­kać, za­wsze za­ty­kała so­bie usta rę­ka­wem. Nie by­łoby do­brze, gdyby któ­ryś z dzie­cia­ków ją usły­szał. A jesz­cze go­rzej było za­nie­po­koić starą. Jenny zro­bi­łaby wszystko, żeby tylko unik­nąć okrop­nego cię­żaru jej uwagi. Co nie zna­czy, że za­in­te­re­so­wa­nie ze strony dzie­cia­ków było bez­piecz­niej­sze. Wy­obra­żała so­bie, że są hie­nami ukry­tymi pod ludzką skórą. Rżały tym swoim hie­nim chi­cho­tem, cze­ka­jąc na oka­zję, by rzu­cić się na nią i ją roz­szar­pać, gdy tylko okaże sła­bość. Na szczę­ście stara trzy­mała dzie­ciaki na wo­dzy i do­póki nie ze­chciało jej się po­szczuć ich na nią, Jenny była w miarę bez­pieczna. Dziew­czynka po­wta­rzała so­bie, że wkrótce bę­dzie bez­pieczna na­prawdę. Tak jakby ten kosz­mar miał datę gra­niczną. Na swój spo­sób fak­tycz­nie ją miał. Piw­nica prze­są­dzi, jak wiele cier­pie­nia dziew­czynka bę­dzie jesz­cze mu­siała znieść, za­nim mroczne in­stynkty tej ro­dziny sku­pią się wy­łącz­nie na niej. Z tru­dem opa­no­wała spa­zmy, gwał­towne wes­tchnie­nia i szloch prze­szły w ci­chy, wska­zu­jący na głę­boki sen od­dech. Stara nie musi jej wi­dzieć, ale je­śli w nie­od­po­wied­niej chwili usły­szy jedno chlip­nię­cie, to cała ciężka praca, którą Jenny wło­żyła w uda­wa­nie, że jest jedną z nich, pój­dzie na marne.

Zbyt dłu­gie roz­my­śla­nie o piw­nicy przy­pra­wiało ją o mdło­ści. A nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na utratę ape­tytu. Nie mo­gła do­pu­ścić do tego, by za karę ode­brano jej ko­lejny po­si­łek. Prze­su­wa­jąc rę­kami po swoim ciele, czuła wrzy­na­jące się od we­wnątrz w skórę ko­ści. Nie żeby się do­ty­kała, na­wet przez ubra­nie. Nie miała już na to od­wagi. Stra­ciła ją po ka­za­niu o grze­chu i bru­ka­niu wła­snego ciała, któ­rym stara wy­chło­stała całą gro­madę, kiedy na­kryła jed­nego z chło­pa­ków na po­pra­wia­niu so­bie in­te­resu w spodniach.

W chwi­lach pa­niki dziew­czynka na­wet nie śmiała po­my­śleć o piw­nicy, na­zbyt do­brze zda­jąc so­bie sprawę z tego, że może tam skoń­czyć. Na­to­miast wtedy, gdy lęk od niej od­pły­wał, też naj­czę­ściej nie chciała o niej my­śleć, bo samo wy­obra­że­nie so­bie ciem­nego pod­ziem­nego po­miesz­cze­nia było bo­le­sne, a ona od ja­kie­goś czasu i tak do­świad­czała więk­szego bólu, niż można znieść. Zma­ga­jąc się z po­lio, od dawna wie­działa, że do końca ży­cia bę­dzie bo­ry­kać się z cier­pie­niem, ale nie pa­mię­tała, by kie­dy­kol­wiek przed jej przy­by­ciem do tego domu ból był aż tak in­ten­sywny. Wpraw­dzie bito ją bar­dzo rzadko, rza­dziej na­wet niż ro­dzone dzieci sta­rej, ale w gło­do­wych wi­zjach Jenny jej ciało po­że­rało samo sie­bie.

Jed­nak ta noc była inna. Ostre ukłu­cia prze­ra­że­nia, które zwy­kle wy­wo­ły­wała w niej myśl o piw­nicy, roz­pły­nęły się w ocze­ki­wa­niu. Od chwili tam­tego ma­ka­brycz­nego po­kazu po­wie­trze aż wrzało od pul­su­ją­cego w nim na­pię­cia. I cho­ciaż te­raz bul­go­tało już tylko jak zupa go­to­wana na wol­nym ogniu, to czuć było, że za chwilę wy­kipi. Dziew­czynka po­wta­rzała so­bie, że wszystko bę­dzie do­brze. Że tak na­prawdę jej czas wcale się nie koń­czy. Że na­wet je­śli osta­tecz­nie czeka ją piw­nica, to nie trafi tam jesz­cze przez wiele lat. Znów po­czuła igiełki łez w ką­ci­kach oczu. Wszystko bę­dzie do­brze. Nic złego się nie sta­nie. Wszystko bę­dzie do­brze.

Ale Jenny zu­peł­nie nie po­tra­fiła kła­mać.

Pod­cią­gnęła się do po­zy­cji sie­dzą­cej i wsłu­chała się w od­głosy do­cho­dzące z dru­giego po­koju. Co się tam dzieje? Śmie­chy przy­brały na sile, ale chra­pa­nie sta­rej na­dal roz­cho­dziło się po domu mia­rowo. Lep­szej chwili, żeby zro­bić to, co za­mie­rzała, nie bę­dzie. Ani dru­giej szansy. Kule stały w ką­cie, oparte o ścianę, jed­nak dziew­czynka ro­biła nimi taki ha­łas, że uży­wa­jąc ich, nie zdo­ła­łaby nie­po­strze­że­nie się wy­mknąć; po­woli prze­czoł­gała się po za­ku­rzo­nej pod­ło­dze i wyj­rzała na ko­ry­tarz. Po­przez błę­kitną mgłę pa­pie­ro­so­wego dymu do­strze­gła syl­wetki w sa­lo­nie. Cie­nie o ludz­kich kształ­tach, które mo­głaby na­wet wziąć za lu­dzi, gdyby nie wi­działa ich tam­tego dnia. Nie za­po­mni o tym. Sta­rej nie do­strze­gła, ale war­kot jej po­chra­py­wa­nia ła­two było od­róż­nić od in­nych od­gło­sów. Dziew­czynka po­my­ślała, że ma szansę. I że wszystko bę­dzie do­brze.

Wy­czoł­gała się na ko­ry­tarz. Tylko nie­wielką część cię­żaru ciała oparła na swo­ich sła­bych no­gach, by oszczę­dzić siły, na wy­pa­dek gdyby w ra­zie kło­po­tów mu­siała w sza­leń­czym tem­pie ucie­kać do łóżka. Po­ko­na­nie krót­kiego ko­ry­ta­rza za­jęło jej wię­cej czasu, niż po­winno, bo mu­siała omi­jać sterty śmieci i pu­stych bu­te­lek po coli. Przez ni­kogo nie­zau­wa­żona do­tarła do kuchni, ale na wi­dok drzwi do piw­nicy za­marła.

Upły­nęło dużo czasu, od­kąd po raz ostatni scho­dziła po pro­wa­dzą­cych do niej scho­dach z wła­snej woli, i wtedy nie przy­szło jej na­wet do głowy, że kie­dyś może zo­stać tam, na dole, za­mknięta. Po­czuła piw­niczny odór. Są­czył się do kuchni zza za­mknię­tych drzwi. Słod­kawa, mdła mie­sza­nina smrodu amo­niaku i od­cho­dów, jak z obory. Za­częła od­dy­chać ustami. Wciąż po­wta­rzała so­bie, że wszystko bę­dzie do­brze. Drzwi skrzyp­nęły, kiedy je pchnęła. Mu­siała po­wstrzy­my­wać się całą siłą woli, żeby w pa­nice nie uciec z po­wro­tem do łóżka. Przez ko­lejną okropną chwilę klę­czała w bez­ru­chu na ku­chen­nej pod­ło­dze, czu­jąc, jak przy­gniata ją ogromny cię­żar sy­tu­acji. Uważ­nie na­słu­chu­jąc naj­drob­niej­szych sy­gna­łów, które mo­głyby świad­czyć o tym, że w sa­lo­nie ją usły­szano, uspo­ko­iła się na od­głos ko­lej­nej salwy śmie­chu. Nikt jej nie za­gra­żał. Gdy mu­śnięte ko­niusz­kami pal­ców drzwi do piw­nicy otwo­rzyły się na oścież, Jenny sta­nęła oko w oko z ot­chła­nią.

Świa­tło wi­szą­cej pod ku­chen­nym su­fi­tem go­łej ża­rówki ani tro­chę nie roz­ja­śniało piw­nicz­nych ciem­no­ści. Jenny była prze­ra­żona ogro­mem ich głębi. Zda­wało się, że schody pro­wa­dzą w czarną litą ścianę, za którą nie ma nic. Cały strach, który do­tąd w so­bie tłam­siła, ude­rzył w nią spię­trzoną falą. Jak kto­kol­wiek mógł prze­by­wać w tej czerni? Otwie­rać rano oczy, wi­dząc ab­so­lutną ni­cość, i za­my­kać je w ni­co­ści, pró­bu­jąc za­snąć? Wpa­trzona w ciem­ność, wy­sił­kiem woli pchnęła swe ciało na­przód. Klę­cząc na pod­ło­dze w kuchni, ry­zy­ko­wała, że ktoś od­kryje jej obec­ność. Po­my­ślała, że na scho­dach do piw­nicy bę­dzie bez­piecz­niej­sza. To kłam­stwo było tak oczy­wi­ste, że od­rzu­ciła je, za­nim skoń­czyła for­mu­ło­wać tę myśl. I gdy już, już miała od­wró­cić się na pię­cie i czmych­nąć do łóżka, zło­wiła uchem ten od­głos.

Do­cho­dził z piw­nicy. Istota, która tam miesz­kała, usły­szała Jenny. Czoł­ga­jąc się po brud­nej po­sadzce, dra­pała w nią. Wie­działa, że dziew­czynka tu jest. Jenny usły­szała coś w ro­dzaju po­je­dyn­czego szlo­chu, który od­bił się echem od ciem­no­ści. To wy­star­czyło, by umoc­nić ją w po­wzię­tym po­sta­no­wie­niu. Bo­kiem, ni­czym krab, ru­szyła w dół scho­dów, naj­ostroż­niej jak była w sta­nie, by nie zdra­dzić się żad­nym dźwię­kiem. Za­mknęła za sobą drzwi i nie wzdry­gnęła się na­wet wtedy, gdy ogar­nęły ją egip­skie ciem­no­ści. Ob­ma­cu­jąc ota­cza­jącą ją prze­strzeń, krok po kroku po­su­wała się na­przód. Mię­śnie bo­lały ją od wy­siłku, serce tłu­kło się w piersi. Tak mo­głoby wy­glą­dać jej ży­cie. Je­śli ją tu zła­pią, to na pewno tak wła­śnie bę­dzie wy­glą­dać. Gdy jej stopa, za­miast ko­lej­nego stop­nia, do­tknęła po­sadzki, Jenny z tru­dem zwal­czyła w so­bie prze­możną chęć ucieczki. Wy­sił­kiem woli zmu­siła ciało do wy­pro­sto­wa­nia się. Smród za­le­ga­jący w go­rą­cych ciem­no­ściach piw­nicy był nie­mal obez­wład­nia­jący. Dziew­czynka dła­wiła się przy każ­dym od­de­chu, zu­peł­nie jakby zna­la­zła się w szam­bie. Zro­biła kilka chwiej­nych kro­ków na­przód, aż na­tra­fiła stopą na coś, czego nie spo­sób było po­my­lić z ni­czym in­nym. Na­gie ludz­kie cało. Po­chy­liła się i drżą­cymi rę­kami do­tknęła ra­mie­nia swo­jej sio­stry. Po­wio­dła pal­cami po jej wy­nędz­nia­łym przed­ra­mie­niu w stronę dłoni, za­ci­śnię­tej te­raz w twardy szpon. Sama nie wie­działa, kiedy za­częła pła­kać, ale już wcze­śniej była pewna, że nie uda jej się zbyt długo po­wstrzy­mać łez. Z ciem­no­ści do­biegł ją chra­pliwy szept.

– Jenny?

– Tak. Je­stem przy to­bie. Wszystko bę­dzie do­brze.

Gdy Sy­lvia z chra­pli­wym po­świ­stem wy­pu­ściła po­wie­trze z ust, w dźwięku tym nie było sły­chać stra­chu.

– Ja tu umrę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

W przy­go­to­wa­niu

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Za­gi­niony na mo­rzu

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Za­bić wszyst­kichw prze­kła­dzie Mo­niki Bąk)

Carl pra­gnął go, jesz­cze za­nim zdą­żył so­bie uświa­do­mić dla­czego. W ba­rach No­wego Jorku co wie­czór po­ja­wiało się wielu ma­ry­na­rzy i długo można by mó­wić o tym, jak cza­ru­jący bywa męż­czy­zna w mun­du­rze. Sam mun­dur był dla Carla na tyle atrak­cyjny, by na prze­strzeni lat męż­czy­zna ule­gał po­ku­sie po­dej­mo­wa­nia złych de­cy­zji; jed­nak nic z tego nie miało zna­cze­nia, kiedy do­strzegł ów buń­czuczny uśmiech i pewny sie­bie krok w prze­ciw­le­głym końcu sali. Ten mały gno­jek my­ślał, że jest kró­lem świata. Są­dził, że wy­pra­so­wany mun­dur i do­łek w bro­dzie dają mu prawo do tego, by czuć się tu jak u sie­bie, do tego, by wie­rzyć, że bę­dzie żył wiecz­nie i że jest szczy­tem ma­rzeń każ­dego męż­czy­zny, ko­biety i dziecka, z ja­kimi ze­tknął go los. Na prze­strzeni lat Carl spo­ty­kał wielu ta­kich męż­czyzn. Każ­dego był w sta­nie w końcu zła­mać – to była tylko kwe­stia czasu.

Na ca­łym świe­cie nie było słod­szego dźwięku niż ten ci­chy, zwie­rzęcy jęk, jaki z sie­bie wy­da­wali, kiedy pry­skały ich wszel­kie złu­dze­nia na te­mat świata. Kiedy do­cie­rało do nich, że tę cienką fa­sadę cy­wi­li­za­cji można bar­dzo ła­two ze­rwać, i gdy uka­zy­wała się wów­czas bru­talna prawda. Carl uwiel­biał ich edu­ko­wać. Tych wszyst­kich mło­dych, na­pu­szo­nych, pra­wych oby­wa­teli, któ­rym się wy­da­wało, że od świata po­winni do­stać coś wię­cej, niż ból. Uwiel­biał być przy tym, kiedy uświa­da­miali so­bie, że ist­nieje siła po­tęż­niej­sza niż ich wła­sna. Siła, która chce, by cier­pieli.

Oczy­wi­ście Carl miał już na tyle do­świad­cze­nia, by nie dać po so­bie po­znać, że in­te­re­suje się tym no­wym chłop­cem. Je­śli bę­dzie zbyt na­pa­lony, oni wy­stra­szą się i po­gnają co tchu, z pod­ku­lo­nymi ogo­nami, do swo­ich ko­szar. Mu­siał ich tro­chę po­ko­kie­to­wać, za­cze­kać, aż po­rząd­nie się na­piją, i za­sta­no­wić się, jak sil­nej pre­sji trzeba bę­dzie użyć, by prze­ko­nać ich do opusz­cze­nia z nim lo­kalu. Je­śli, tak jak on, po­cho­dzili z bied­nych śro­do­wisk, sprawa była pro­sta – wy­star­czyło po­ma­chać im przed no­sem go­tówką i zwró­cić się o po­moc na ło­dzi. Ubo­gich chłop­ców naj­ła­twiej było na­mie­rzyć – przy­wią­zy­wali dużą wagę do utrzy­my­wa­nia w do­brym sta­nie bu­tów, aby móc tań­czyć, jak na­leży.

Oprócz chłop­ców, któ­rym – by ich mieć – wy­star­czyło za­szpa­no­wać zie­lo­nymi, wśród ma­ry­na­rzy było też wielu zbo­ków chęt­nych, by do niego do­łą­czyć za nic in­nego, jak obiet­nicę kry­jącą się za jego dra­pież­nym uśmie­chem. Ta­kich lu­bił naj­bar­dziej; mieli naj­wię­cej do stra­ce­nia, gdyby świa­tło dzienne uj­rzał cho­ciaż strzę­pek in­for­ma­cji o tym, co pla­no­wał im zro­bić. Co prawda, nie miałby naj­mniej­szych skru­pu­łów, by mie­rzyć tą samą miarą wszyst­kich, któ­rych zgwał­cił na swo­jej ło­dzi, ale aku­rat ci nie mo­gliby na­wet uda­wać, że to kłam­stwo. Prę­dzej za­prze­czy­liby, że w ogóle z nim po­szli, niż przy­znali się do tego, że lu­bili być po­su­wani w dupę. Kiedy już z ta­kimi koń­czył, mógł pu­ścić ich wolno, gdyby chciał. Co jed­nak nie ozna­cza, że kie­dy­kol­wiek chciał.

Tych z dru­giej ka­te­go­rii trud­niej było przy­przeć do muru, ale kiedy już Car­lowi się to uda­wało, miał tym więk­szą sa­tys­fak­cję. Buń­czuczni chłopcy, tacy jak ten, który wła­śnie wszedł. Na­le­żało na­są­czyć ich al­ko­ho­lem, pod­pom­po­wać ich ego, tro­chę się do nich po­wdzię­czyć. Trzeba się było mocno na­gim­na­sty­ko­wać, by prze­ko­nali się, że w ich naj­lep­szym in­te­re­sie leży przyj­ście do niego na cały dzień że­glo­wa­nia. Dzień na pry­wat­nym jach­cie w cza­sie prze­pustki, z moż­li­wo­ścią za­ro­bie­nia ja­kiejś sumki na bie­żące wy­datki, dzięki któ­rym uprzy­jem­nią so­bie po­zo­stały czas na lą­dzie. Carl przed­sta­wiał im to w ka­te­go­riach ja­kiejś im­prezy, opo­wia­da­jąc, że pra­wie w ogóle nie bę­dzie że­glo­wa­nia, za to będą roz­wią­złe ko­biety i le­jąca się stru­mie­niami go­rzała. Na jego łódce ow­szem, lała się go­rzała, ale je­dy­nymi ko­bie­tami były te, ja­kimi zro­bił tych chłop­ców, do­ci­ska­jąc ich twa­rze do twar­dej ławy w ka­ju­cie, pod­czas gdy oni skam­leli, wo­ła­jąc swoje matki.

Po­mimo że Carl pra­gnął tego no­wego ma­ry­na­rza, to czyn­ni­kiem de­cy­du­ją­cym było tu nie tyle po­żą­da­nie, co łut szczę­ścia. Kiedy ze­spół prze­stał grać, a ćmy ba­rowe za­częły łą­czyć się w pary, po­sta­no­wił spró­bo­wać chło­paka uwieść, by przy odro­bi­nie szczę­ścia wró­cić z nim na Aki­stę. Za­mie­rzał sprze­dać mu kłam­stwo o ko­niecz­no­ści do­ko­na­nia na­praw na ło­dzi lub po­mocy przy że­glo­wa­niu i im­pre­zo­wa­niu. Po­sta­no­wił też, że je­śli chło­pak bę­dzie oporny na ten po­mysł lub je­śli za­ist­nieje ry­zyko, że może stwa­rzać wię­cej pro­ble­mów, niż to wszystko warte, po pro­stu ude­rzy od razu do na­stęp­nego. W tych ba­rach le­dwo dało się po­ru­szać w tłu­mie ma­ry­na­rzy na prze­pu­stce. Nie za­po­wia­dało się, by Carl mógł mieć pro­blemy ze zna­le­zie­niem przy­naj­mniej jed­nego chło­paka, który przy­pad­nie mu do gu­stu, a jed­no­cze­śnie okaże się na tyle głupi, by dać się na­brać na jego gadkę.

Za­pa­dała noc, al­ko­hol wcho­dził gładko. Nie­wiele było w ży­ciu Carla rze­czy, które na­prawdę go cie­szyły, a nie były tylko zno­śne; whi­sky zaj­mo­wała wśród nich dru­gie miej­sce. Za­tem tego wie­czoru, po­dob­nie jak przez więk­szość wie­czo­rów, Carl pró­bo­wał do­brze się ba­wić, na tyle, na ile było to fi­zycz­nie moż­liwe bez uszczerbku dla jego dal­szych pla­nów. Tak w za­sa­dzie, to beł­ko­cząc, stałby się jesz­cze bar­dziej wia­ry­godny w roli sza­sta­ją­cego szma­lem dur­nia, który chce prze­ba­lo­wać ży­cie. Kto mógłby się spo­dzie­wać, że zo­sta­nie prze­chy­trzony przez pi­jaka. Carl czę­sto ba­zo­wał na fak­cie, że ktoś nie do­ce­nił jego moż­li­wo­ści. Od­gry­wał rolę głupka, a lu­dzie nie zda­wali so­bie sprawy, że wła­śnie ich prze­chy­trzył.

Przez całe ży­cie sta­rał się być po pro­stu nie­zau­wa­żony. Ku­lił ra­miona, by wy­glą­dać na mniej­szego. Uśmie­chał się nie­wzru­szony, kiedy inni go ob­ra­żali, my­śląc, że i tak nic nie ro­zu­mie. Tym­cza­sem on znał ta­jem­nice, ja­kie skry­wał świat. Nie czuł po­trzeby, by zwra­cać na sie­bie uwagę. Ta­kie pom­po­wa­nie swo­jego ego przy­nio­słoby tylko kło­poty. A to za­le­żało od Carla. Prze­ci­nał ży­cie ni­czym re­kin mor­skie głę­biny, nie zo­sta­wia­jąc na po­wierzchni naj­drob­niej­szej zmarszczki.

Opła­cało się. W końcu do Carla pod­szedł chło­pak i bez za­pro­sze­nia usa­do­wił się na stołku obok. Po­mię­dzy jedną a drugą szkla­neczką Carl bacz­nie ob­ser­wo­wał co de­li­kat­niej­szych ma­ry­na­rzy – tego, który zmie­rzył go od stóp do głów dra­pież­nym spoj­rze­niem, i tego, któ­rego mun­dur był tak wy­pie­lę­gno­wany, że za­czy­nał się już strzę­pić na man­kie­tach. Obaj byli ła­twym ce­lem i spo­koj­nie mógłby się nimi za­do­wo­lić, je­śliby mu się nie po­szczę­ściło. Ale dziś, jak ni­gdy, wszyst­kie dzia­ła­jące gdzieś w tle, nie­zba­dane siły cha­osu zda­wały się być po jego stro­nie.

– Sły­sza­łem, że po­szu­kuje pan ko­goś na ju­tro do po­mocy na ło­dzi. Ko­goś z odro­biną do­świad­cze­nia.

Carl usi­ło­wał po­wstrzy­mać się od śmie­chu, słu­cha­jąc, jak ten go­ło­licy kre­tyn pró­buje ucho­dzić za sta­rego, do­świad­czo­nego że­gla­rza.

– Tamci dwaj to do­bre chło­paki i tylko Bóg wie, jak Tony’emu przy­da­łaby się ta kasa. Ale z tego, co sły­sza­łem, po­trze­buje pan ko­goś z odro­biną klasy. Ku­pił pan so­bie jacht, a nie ja­kie­goś bączka, więc po­trzebny jest ktoś, kto wie nie tylko to, jak na­leży cią­gnąć za sznurki, ale też jak się za­cho­wać przy go­ściach. Te chło­paki... Ko­cham ich szcze­rze i wiem, że po­tra­fi­liby po­pro­wa­dzić pań­ski jacht z nie­złą pręd­ko­ścią, ale niechby pan spró­bo­wał po­ka­zać ich w to­wa­rzy­stwie! Na­tych­miast za­po­mną ję­zyka w gę­bie. Na­ro­bią panu wstydu przy pań­skich wy­twor­nych zna­jo­mych.

Carl wes­tchnął i po­cią­gnął whi­sky ze szkla­neczki, ma­sku­jąc tym po­ja­wia­jący się na jego twa­rzy uśmiech.

– Dzięki za ostrze­że­nie, dzie­ciaku. Chyba się jesz­cze po­roz­glą­dam – od­parł.

– Nie ma po­trzeby, ko­lego. Mam dla pana od­po­wied­niego że­gla­rza. Sie­dzi tu­taj.

Carl wy­mow­nie skie­ro­wał wzrok gdzieś poza chło­paka tylko po to, by spraw­dzić, na ile może się z nim po­dro­czyć, ale w tym przy­padku cho­dziło rów­nież o to, by po­ka­zać, że to Carl jest tu idiotą, a nie tam­ten.

– Nie, chło­pie. Cho­dzi o mnie. Chce pan za­trud­nić mnie, bym po­pro­wa­dził pań­ską łódź.

Car­lowi nie­czę­sto tra­fiał się ktoś, kto by aż tak pro­sił się o śmierć.

– No nie wiem. Tamci wy­glą­dają tak, jakby spę­dzili na mo­rzu dużo wię­cej czasu, niż ty.

– Stary, ale prawda jest taka, że je­dyne, czym mogą się po­chwa­lić, to zna­jo­mo­ścią pa­row­ców. Gdyby wsa­dzić ich na ża­glówkę, nie od­róż­ni­liby grota od steru. A ja? Ja że­glo­wa­łem na praw­dzi­wych stat­kach, na­wet kiedy jesz­cze by­łem zbyt młody, by si­kać za burtę.

Przez twarz Carla prze­mknął cień uśmie­chu.

– Na­prawdę?

– Na­prawdę. Na mo­ich dło­niach wię­cej było pie­ką­cych otarć od lin, niż oni zje­dli go­rą­cych ko­la­cji. Więc je­śli chce pan mieć na swoim jach­cie praw­dzi­wego ma­ry­na­rza, po­le­cam się.

Carl wy­chy­lił resztę whi­sky i uśmiech­nął się sze­roko, czu­jąc, jak al­ko­hol pali go w prze­łyku.

– No do­brze, chłop­cze, w ta­kim ra­zie bierz swoją kurtkę.

– Se­rio, pro­szę pana? – upew­nił się jesz­cze aro­gancki mały gno­jek z za­chwy­tem na twa­rzy.

Carl po­czuł dreszcz. Bę­dzie się te­raz roz­ko­szo­wał każdą chwilą. Wy­ci­śnie z tego chło­paka szczę­ście do cna, do­póki nie zo­sta­nie już nic poza bó­lem. A po­tem sprawi, że ten ból bę­dzie wy­da­wał się ła­godną re­pry­mendą. Uśmiech­nął się i od­parł:

– Mam na ło­dzi bu­telkę do­brego trunku i wolną ka­jutę, w któ­rej bę­dziesz mógł ode­spać, żeby być go­to­wym na ju­tro. Co ty na to?

– Brzmi nie­źle, pro­szę pana. Tylko we­zmę swoje rze­czy.

Carl po­ło­żył mu rękę na karku i przy­trzy­mał go w swoim że­la­znym uści­sku. Kiedy do­strzegł w pi­jac­kim upo­je­niu chło­paka cień za­kło­po­ta­nia, przy­cią­gnął mło­dego do sie­bie i wy­szep­tał mu do ucha:

– Naj­le­piej nie mów o tym swoim kum­plom. Nie chcemy, by się zde­ner­wo­wali, że wy­bra­łem cie­bie, a nie ich.

– Ma pan ra­cję. Nie chcę psuć im hu­moru.

Carl po­lu­zo­wał uścisk, po czym zsu­nął rękę i po­kle­pał ma­ry­na­rza po ple­cach.

– W ta­kim ra­zie wi­dzimy się przed wej­ściem – po­wie­dział.

W mro­kach ulicy, ze znaj­du­ją­cych się tam licz­nych ba­rów i klu­bów, wciąż do­bie­gały dźwięki mu­zyki. Carl snuł się, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc wy­ła­pać z tej ka­ko­fo­nii choćby jedną me­lo­dię. Przez okno ze źle spa­so­wa­nymi okien­ni­cami prze­zie­rało świa­tło; pa­dło na jego wy­mi­ze­ro­waną, chłodną twarz, na któ­rej ciężko było do­pa­trzyć się choćby śladu emo­cji. Chło­pak z baru do­go­nił go, wo­ła­jąc:

– Hej, niech pan za­czeka!

– Nie po­szedł­bym bez cie­bie, dzie­ciaku. Spo­kojna głowa.

Chło­pak po­grze­bał w kie­szeni w po­szu­ki­wa­niu skręta. Car­lowi nie spra­wiło na­wet zbyt­niej przy­jem­no­ści ośle­pie­nie go bły­skiem za­ofe­ro­wa­nego mu na­tych­miast ognia. W tej krót­kiej chwili za­sko­cze­nia dzie­ciak wy­glą­dał tak młodo i nie­win­nie, że mało bra­ko­wało, a Carl pchnąłby go do rynsz­toka i wziął na­tych­miast, tu i te­raz, po­rzu­ca­jąc całą swoją mi­sterną, skrzęt­nie za­pla­no­waną in­trygę tylko po to, by wcze­śniej do­świad­czyć tej ide­al­nej chwili roz­pa­czy. Nie zro­bił tego, po­nie­waż im­pul­syw­ność przy­spo­rzyła mu swego czasu już wy­star­cza­jąco dużo pro­ble­mów, jed­nak po­kusa była duża.

Ob­jął ma­ry­na­rza ra­mie­niem i ostroż­nie po­wiódł go wy­bru­ko­waną ulicą, z dala od wścib­skich oczu i róż­nych prze­szka­dza­czy. Na ło­dzi cze­kało na chło­paka jesz­cze wię­cej whi­sky, dużo lep­szej niż ta ber­be­lu­cha, jaką sprze­da­wali w ba­rze. To wy­star­cza­jąca go­ścina, by gno­jek miał u niego dług wdzięcz­no­ści. A kiedy już bę­dzie mi­lusi i zmięk­czony, Carl zrobi mu tę je­dyną na świe­cie rzecz, którą uko­chał bar­dziej niż whi­sky. Zrobi to, za­ci­ska­jąc mocno palce na gar­dle tego bez­u­ży­tecz­nego ma­łego su­kin­kota.

A rano Aki­sta wyj­dzie z portu, tak jak Carl za­po­wie­dział w ba­rze. Tu nie było żad­nego oszu­stwa. Nie zga­dzało się je­dy­nie to, kto sta­nie u steru i jaki to bę­dzie rejs. Ten ma­ry­na­rzyk po­leży w ła­downi na dole, by jego woń nie draż­niła nosa Carla, a por­tem do­ce­lo­wym bę­dzie ulu­bione zwa­ło­wi­sko, gdzie lą­do­wali wszy­scy zgwał­ceni i ob­ra­bo­wani przez Carla ma­ry­na­rze. Ni­gdy nie za­da­wał so­bie trudu, by spa­mię­tać ich imiona. Wszak ża­den z nich nie prze­trwał dłu­żej niż jedną noc.

.

W przy­go­to­wa­niu

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Wstęp

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Ko­bieta ka­ni­balw prze­kła­dzie Mo­niki Bąk)

Ka­thy ni­czego nie pra­gnęła bar­dziej, niż być ko­chaną, tak jak ona sama ko­chała.

Po krót­kiej sza­mo­ta­ni­nie Da­vid znów był na niej, a z każ­dym jego ru­chem czuła ska­pu­jący z niego pot. Cały ten cię­żar, ta me­cha­niczna nie­uchron­ność każ­dego pchnię­cia i każ­dego stęk­nię­cia były ni­czym jazda na me­cha­nicz­nym byku, z tą róż­nicą, że to ona pró­bo­wała zrzu­cić jego, a nie od­wrot­nie.

Czy Da­vid ją ko­chał? Wie­działa tylko, że ona ko­cha jego. Nie le­ża­łaby tu­taj z no­gami wy­gię­tymi pod dziw­nym ką­tem, z obo­la­łym kro­czem i wnętrz­no­ściami ki­pią­cymi od ta­niego piw­ska i nie­zno­śnym bó­lem od tar­cia, gdyby go nie ko­chała. Pró­bo­wała spoj­rzeć mu w oczy, zo­ba­czyć w ich głębi od­bi­cie swo­jej mi­ło­ści, ale on ga­pił się tylko w po­duszkę tę­pym i obo­jęt­nym wzro­kiem, z sze­roko otwar­tymi ustami i na­gro­ma­dzoną w ką­ci­kach śliną, która zbie­rała się na jego trzy­dnio­wym za­ro­ście. Z tej pu­stej twa­rzy nie dało się wy­czy­tać żad­nych od­po­wie­dzi, na pewno nie po dłu­gim wie­czo­rze spę­dzo­nym w pu­bie.

Da­vid nie ko­chał jej tak, jak jej oj­ciec ko­chał matkę – w ostrych sło­wach i po­ryw­czych pię­ściach. To wie­działa na pewno. Da­vid nie był skory do uży­cia pię­ści – na­wet je­śli ja­kiś du­reń aku­rat na nie za­słu­żył. A w sto­sunku do niej był tak miękki, że cza­sem czuła się z tym nie­zręcz­nie. Tak miękki, że mo­gła w niego we­tknąć palce, jakby jego skóra była wierzch­nią war­stwą pud­dingu.

Da­vid nie ko­chał jej tak, jak ko­chały ją małe zwie­rzątka, które ra­to­wała z po­bo­cza drogi i przy­wra­cała do zdro­wia. Oka­zy­wały jej bez­wa­run­kowe uwiel­bie­nie, ale i lęk – po­dobne do tych, które można czuć w ob­li­czu bó­stwa. Da­vid nie był tak po­słuszny i pło­chliwy jak zwie­rzę. Oczy­wi­ście miał w so­bie tro­chę zwie­rzę­cej na­tury, jed­nak ujaw­niała się ona tylko w miej­scach ta­kich jak to, gdzie wy­da­wane przez niego od­głosy go­dowe, te stęki i po­mruki były nie­jako ak­cep­to­walne.

Ka­thy nie wie­działa na­wet, czy był w ogóle zdolny do mi­ło­ści przez te opary go­rzały, ja­kie roz­ta­czał wo­kół sie­bie każ­dego dnia. Kiedy pod­je­chał po nią dziś rano mo­to­cy­klem, jego od­dech był już tak in­ten­sywny, że da­łoby się nim zdzie­rać farbę. Mu­siał spę­dzić całą noc na pi­ciu z kum­plami. „To ostat­nia noc wol­no­ści” – po­wie­dział. Wol­no­ści. Tak jakby Ka­thy była dla niego ja­kimś wię­zie­niem, w któ­rym chciano go za­mknąć. Tak jakby miała kie­dy­kol­wiek po­wstrzy­my­wać go przed ro­bie­niem cze­goś, czego chciał, za­miast mu w tym po­ma­gać.

Za kogo on się, do cho­lery, uwa­żał, że miał czel­ność mó­wić o niej, jakby była ja­kąś karą, a nie je­dyną do­brą rze­czą, jaka go spo­tkała w tym jego mar­nym, gów­nia­nym ży­ciu? Jak on śmie ro­bić so­bie z niej żarty? Ka­thy za­częła mio­tać się pod nim i dra­pać pa­znok­ciami jego plecy. Od­py­chała go z ca­łej siły, pró­bu­jąc zrzu­cić z sie­bie tego par­szy­wego su­kin­syna, ale był tak na­chlany, że pew­nie na­wet tego nie czuł. Wy­da­wał z sie­bie je­dy­nie ci­che jęki apro­baty.

Jej cha­otyczne ru­chy i próby ode­pchnię­cia go zda­wały się przy­no­sić od­wrotny efekt – spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej za­do­wo­lo­nego. Może tylko tak po­tra­fił oka­zać jej mi­łość – z tymi ogrom­nymi, mu­sku­lar­nymi łap­skami na jej bio­drach i roz­po­star­tych na po­dusz­kach wło­sach. Może to wy­star­czyło: ta­kie chwile cał­ko­wi­tego uwiel­bie­nia w za­mian za to, by roz­su­nęła nogi? Matka za­wsze jej po­wta­rzała, że aby uszczę­śli­wić męż­czy­znę, trzeba na po­cze­ka­niu speł­niać jego za­chcianki. To była chyba je­dyna do­bra rada, ja­kiej ta stara ję­dza udzie­liła ko­mu­kol­wiek. Ka­thy była na tyle twarda, by z niej sko­rzy­stać. Na tyle twarda, by sta­wić czoła wszyst­kiemu.

Do­wo­dziła tego każ­dego dnia pracy w rzeźni. Męż­czyźni ble­dli, wi­dząc po raz pierw­szy krew i wnętrz­no­ści, ale Ka­thy czuła się tam jak ryba w wo­dzie. Jej noże, jej cenne noże prze­ci­nały mar­twe mięso ni­czym re­kiny tnące wodną toń – gładko i pre­cy­zyj­nie, a jej pewna ręka ni­gdy nie zba­czała z za­mie­rzo­nego kursu. Pra­cow­nicy mo­gli tro­chę oba­wiać się jej im­per­ty­nen­cji, ale jesz­cze bar­dziej bali się tych noży. Na każdą sprzeczkę czy ciętą uwagę pod swoim ad­re­sem Ka­thy od­po­wia­dała groźbą uży­cia noża i nikt do­tąd nie miał jaj, by się jej prze­ciw­sta­wić. Je­śliby to od niej za­le­żało, no­si­łaby te noże wszę­dzie, cho­ciaż pięść spraw­dzała się rów­nie do­brze, gdy w pu­bie ja­kieś ko­biety lub – czę­ściej – męż­czyźni po­ma­wiali ją lub jej męża.

Jej mąż. Warto było. By być ko­chaną, po raz pierw­szy w ży­ciu być praw­dzi­wie ko­chaną. Zde­cy­do­wa­nie warto było le­żeć pod nim i uda­wać, że ta kro­pla jego potu nie pie­cze ni­czym kwas. Uda­wać, że jest się tak miękką, jak po­trze­bo­wał, by była. Tak miękka, jak miękki był on pod tą ma­ską twar­dziela, którą za­kła­dał, by ro­bić wra­że­nie na lu­dziach.

Ma­jąc już tro­chę jego krwi pod pa­znok­ciami, Ka­thy prze­stała dra­pać. Mo­gła to dla niego zro­bić – ko­chała go i, ko­niec koń­ców, nie było aż tak źle. Uznała na­wet, że może jej być przy­jem­nie, je­śli nie tkwiła aku­rat w pu­łapce swo­ich my­śli. Za­zdro­ściła Da­vi­dowi, że tak ła­two mu to przy­cho­dziło, za­zdro­ściła tego, że był w sta­nie za­mknąć oczy, być w swoim ciele i po pro­stu od­czu­wać, za­miast spę­dzać cały czas w ka­bi­nie po­gło­so­wej wła­snych wspo­mnień. Raz po raz przy­po­mi­nała so­bie uszczy­pliwą uwagę jed­nej z jego ku­zy­nek o tym, że wzięli ślub cy­wilny i że wcale nie było za­sko­cze­niem to, iż panna młoda nie wy­stą­piła w bieli.

Gdyby tylko Ka­thy miała wtedy przy so­bie swoje noże, na­tych­miast po­ma­lo­wa­łaby su­kienkę tej zdziry na czer­wono. Ale za­miast tego po­zwo­liła Da­vi­dowi po­rwać się w ob­ro­tach na pro­wi­zo­ryczny par­kiet w ba­rze, gdzie za­tań­czyli swój pierw­szy mał­żeń­ski ta­niec. Jej mąż był tak pi­jany, że dep­tał jej po pal­cach i wy­bu­chał tym swoim głup­ko­wa­tym, aro­ganc­kim śmie­chem za każ­dym ra­zem, gdy ona na­dep­ty­wała w od­we­cie na jego stopy. Wy­cią­gnęła ręce i ujęła w dło­nie jego twarz. Czuła, że pło­nie. Za­brała go na pię­tro.

Z za­mknię­tymi oczami, stę­ka­jąc z wy­siłku, go­tów był rzu­cić ją na­tych­miast na łóżko i iść na ca­łość. Z każ­dym pchnię­ciem wez­gło­wie stu­kało o ścianę, a wi­szące na haku nad łóż­kiem noże Ka­thy po­brzę­ki­wały w akom­pa­nia­men­cie dla ich mi­ło­snego aktu.

Tego wie­czoru wy­piła z Da­vi­dem ład­nych parę piw. Jej także wolno dziś było świę­to­wać – nie wszystko krę­ciło się wo­kół niego. Tu nie cho­dziło tylko o to, by znów za­cią­gnął jej osiem­na­sto­letni za­dek do łóżka, po­stę­kał na niej, po czym trium­fu­jąco po­szedł śmiesz­ko­wać so­bie na ten te­mat ze swo­imi dur­nymi przy­ja­ciółmi. Tu cho­dziło o to, że to ona tego chciała. Ka­thy po­wta­rzała to so­bie za każ­dym ra­zem, kiedy Da­vid wcho­dził w nią z im­pe­tem, za każ­dym ra­zem, kiedy wy­da­wało jej się, że ro­ze­drze ją na pół. Tego wła­śnie chciała. Chciała mieć męża. Chciała mieć dzieci, ustat­ko­wać się i zro­bić wszystko, jak na­leży – osią­gnąć to, czego ni­gdy nie udało się osią­gnąć jej zje­ba­nym ro­dzi­com. Chciała tego wszyst­kiego. Chciała być ko­chana.

Gdyby ta mi­łość pło­nęła choć tro­chę, Ka­thy da­łaby się jej po­pa­rzyć. Na świe­cie ist­niały o wiele gor­sze nie­szczę­ścia niż to, że w nocy jest ci cie­pło i że bez­piecz­nie wtu­lasz się w duże, silne ciało. Chciała tego. Chciała tego, od­kąd była już na tyle duża, by wie­dzieć, czym dla ko­biety może być męż­czy­zna. Sporo prawdy było w tym, że nie mo­głaby uczci­wie wło­żyć bia­łej sukni ślub­nej, po­nie­waż ga­niała za tą mi­ło­ścią, od­kąd do­ro­sła do tego, by bie­gać. Chło­paki w szkole czę­ściej po­zna­wali się z jej pię­ściami, niż do­sta­wali się pod jej bluzkę, ale kła­dła to na karb złych wzor­ców, ja­kie wy­nio­sła z domu. Za przy­kła­dem taty ro­biła uży­tek ze swo­ich pię­ści, a za przy­kła­dem mamy – ze swo­ich piersi.

Te­raz miała już dość lat, by móc sa­mo­dziel­nie od­róż­nić do­bro od zła. Dość, by wie­dzieć, że sche­maty, ja­kie prze­ka­zali jej ro­dzice, nie wiodą do ni­czego in­nego jak cier­pie­nie i sa­mot­ność. Może szkolne lata zszar­gały jej re­pu­ta­cję, ale pró­bo­wała oczy­ścić swoje imię i nie za­wa­ha­łaby się pod­nieść ręki, je­śli kto­kol­wiek wy­ra­żałby się o niej źle. Da­vid nie był by­naj­mniej jej pierw­szym męż­czy­zną, ale był pierw­szym, przy któ­rym czuła, że może mu za­ufać. Pierw­szym, któ­remu od­dała się w ca­ło­ści, nie pró­bu­jąc – kiedy tylko opa­dały ubra­nia – cho­wać się w świe­cie swo­ich my­śli, tak jak to by­wało wtedy, gdy była małą dziew­czynką.

Da­vid roz­pę­dzał się. Miał za­ci­śnięte po­wieki, po­mimo że Ka­thy trzy­mała jego twarz w dło­niach i ca­ło­wała go z taką na­mięt­no­ścią, że sama była nią za­sko­czona. Po­brzę­ki­wa­nie noży nad ich gło­wami przy­po­mi­nało dźwięk dzwon­ków u sań. Męż­czy­zna od­dy­chał nie­równo, a Ka­thy, po­mimo bólu, w pew­nym mo­men­cie po­czuła tlącą się gdzieś w środku niej iskierkę po­żą­da­nia. Nie pra­gnęła tylko tego. Pra­gnęła jego.

Pra­gnęła go już wtedy, kiedy oboje, za­ta­cza­jąc się, do­tarli tego wie­czoru do domu. Pra­gnęła go, kiedy wziął ją na ręce, prze­niósł przez próg, za­my­ka­jąc kop­nia­kiem drzwi, po czym rzu­cił na łóżko. Do­póki nie zdarł z niej su­kienki i nie wlazł na nią po raz pierw­szy, była mocno pod­eks­cy­to­wana – tak bar­dzo go chciała, że wy­gi­nała się w łuk przy każ­dym do­tknię­ciu. Ale kiedy już w niej był, znów wy­co­fała się do swo­jego świata. Każde stęk­nię­cie od­bi­jało się echem w ciem­nej ja­mie jej umy­słu, by po­wró­cić jesz­cze gło­śniej­sze, w to­wa­rzy­stwie licz­nych złych wspo­mnień.

Kiedy ko­chali się po raz pierw­szy, ugry­zła go w wargę, a on na­zwał ją suką, ale nie prze­sta­wał. Tak jak nie prze­sta­wali wszy­scy inni, bez względu na to, jak bar­dzo skam­lała czy wrzesz­czała. Te­raz prze­stała już go gryźć. Dawne in­stynkty obronne nie były już tak silne. Na­prawdę mię­kła.

Tej nocy, kiedy skon­su­mo­wali swoje mał­żeń­stwo, nie dała mu nic ostrzej­szego niż po­ca­łunki, a on nie dał jej nic de­li­kat­niej­szego niż to mia­rowe, me­cha­niczne, ta­kie samo jak za­wsze ło­mo­ta­nie. Co­kol­wiek by nie ro­biła, za­wsze koń­czyło się tak samo.

Dzie­sięć mi­nut po pierw­szym po­dej­ściu przy­warła do niego ustami i sze­roko się uśmie­cha­jąc, roz­po­częła rundę drugą. Wie­działa, czego mąż ocze­kuje od żony. Wie­działa, że musi po­zwo­lić mu na wszystko i uda­wać, że jej się to po­doba. Tyle przy­naj­mniej się na­uczyła. Je­śli to miał być wła­śnie jego spo­sób na oka­zy­wa­nie mi­ło­ści, to do­kład­nie tego chciała. Każ­dej peł­nej bólu i ocie­ka­ją­cej po­tem chwili.

Za trze­cim ra­zem wla­zła na niego, kiedy tylko skoń­czył, i za­częła się wić. Do­ty­kała swoją gładką skórą jego szorst­kiej, owło­sio­nej klatki pier­sio­wej, roz­sma­ro­wu­jąc obecny na ich cia­łach pot i roz­bu­dza­jąc w Da­vi­dzie nową na­mięt­ność. To na­le­żało do niej. Ta noc była tylko dla nich dwojga i Ka­thy za żadne skarby nie po­zwoli jej się skoń­czyć. On nie może jej od­rzu­cić. Ni­gdy nie może jej od­rzu­cić. Wszystko, czego pra­gnęła, to jego mi­łość. Od­rzu­ce­nie nie mo­gło mieć miej­sca. To by­łoby jak zdrada. Te­raz wy­star­czyło prze­su­nąć się po nim ze trzy razy w górę i w dół, by znów stał się go­towy.

Ko­niec był już bli­ski. Po­czuła, jak Da­vid się na­pręża. Czuła te gwał­towne pchnię­cia co­raz moc­niej, głę­biej, wol­niej. Kiedy skoń­czył, wy­pu­ścił z sie­bie po­wie­trze ni­czym ba­lon, po czym sto­czył się z niej i wy­sa­pał:

– Za­bi­jesz mnie, ko­bieto, jak tak da­lej pój­dzie, przy­się­gam.

Ka­thy le­żała tak przez dłuż­szą chwilę, po­zwa­la­jąc, by chłód po­woli wni­kał w jej ciało. Mię­dzy no­gami wciąż czuła ból, ale te­raz była w tym ja­kaś sło­dycz, ja­kaś tę­sk­nota. Znów wspięła się na niego, z po­sta­no­wie­niem, że ten raz nie bę­dzie tylko dla niego. Bę­dzie dla nich obojga. Niech i ona po­czuje to coś, co czuł on, kiedy się ko­chali. Bę­dzie speł­niona, tak jak speł­nione mu­szą być inne dziew­czyny ze swo­imi uko­cha­nymi. Po­czuje wszystko to, co do­bre, ale i to, co złe.

Po­ca­ło­wała Da­vida w kłu­jący po­li­czek. Od­dy­chał płytko, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze, które szczy­pało ją w oczy. Miał za­mknięte po­wieki, ale nie były one za­ci­śnięte tak jak wcze­śniej, w po­ry­wie chwili. Jego twarz była te­raz roz­luź­niona, na­wet bar­dziej niż za­zwy­czaj, kiedy pił piwo. Ka­thy wspięła się na niego i za­częła nie­zdar­nie po­ru­szać, czu­jąc kło­po­tliwą wil­goć na styku ich ciał. Pró­bo­wała wszystko za­aran­żo­wać, ale Da­vid miękko i nie­zgrab­nie prze­le­wał się w jej ra­mio­nach, jak ni­gdy do­tąd. Wy­dała z sie­bie ci­chy po­mruk i szturch­nęła go, pró­bu­jąc znów uru­cho­mić tę ma­szynę.

Śmie­jąc się lu­bież­nie, po­chy­liła się, by go po­ca­ło­wać, ale prze­stała, kiedy znów wy­dał z sie­bie je­den z tych zwie­rzę­cych od­gło­sów. Nie było to zu­peł­nie stęk­nię­cie, ale i nie od­dech. Jego brwi opa­dły. Usły­szała zna­jomy dźwięk – naj­pierw jedno chrap­nię­cie, po­tem ko­lejne. Ten drań za­snął. To była jej noc, a on ją wła­śnie prze­sy­piał. Nie był z nią. Za­mknął oczy i ją zo­sta­wił. Opu­ścił ją. To była ich noc po­ślubna, a on, do kurwy nę­dzy, ją zo­sta­wił.

Wy­swo­bo­dziła spod niego ręce i tym ra­zem chwy­ciła go za sze­ro­kie barki.

– Ko­cha­nie, obudź się.

Użyła ca­łej swo­jej nie­ma­łej siły, by go pod­nieść, po czym opu­ściła go z po­wro­tem na ma­te­rac, ale na­wet się nie po­ru­szył. Po­trzą­snęła nim. Wy­mie­rzyła mu po­li­czek. Wal­nęła go pię­ścią w ra­mię.

– Obudź się, ty gnido! – za­wo­łała.

Da­vid na­dal nie re­ago­wał, a ona wciąż była po­zo­sta­wiona sama so­bie. Prze­su­nęła dłońmi w górę, po jego ma­syw­nych ra­mio­nach, po li­nii oboj­czyka, zo­sta­wia­jąc ślady na chło­dzo­nej po­tem skó­rze.

– Da­vi­dzie, obudź się. Obudź się! To moja noc po­ślubna! Obudź się, ty nędzna gnido!

Od pracy z uży­ciem na­rzę­dzi palce Ka­thy były szorst­kie i silne jak u męż­czy­zny, a kiedy za­ci­snęła je na gar­dle Da­vida, kie­ro­wała nią okropna złość zro­dzona z czy­stego, śle­pego gniewu. Zmiaż­dżyła tym uści­skiem jego tcha­wicę, a wtedy on na­gle otwo­rzył oczy. Jed­nak było już za późno. Nie było już jego za­ru­mie­nio­nej, pięk­nej panny mło­dej, a w jej miej­sce wśli­znęła się inna Ka­thy – taka, któ­rej nie znał. Z twa­rzą wy­krzy­wioną we wście­kłym gry­ma­sie i z dłońmi za­ci­śnię­tymi na jego gar­dle.

Znik­nął na­wet głos jego Ka­thy. Ten głos tu­taj przy­po­mi­nał bar­dziej war­cze­nie psa niż dźwięk wy­da­wany przez czło­wieka:

– Na za­wsze po­pa­mię­tasz tę na­uczkę, gnido!

Ty­tuł ory­gi­nałuTor­ture Mom
Tłu­ma­cze­nieMa­te­usz Rul­ski-Bo­żek
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Re­dak­cjaKrzysz­tof Za­dros
Ko­rektaMal­wina Ko­złow­skaMar­cin Ro­ma­now­ski
Co­py­ri­ght © by Ryan Green, 2018 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­te­usz Rul­ski-Bo­żek, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-867-9
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.