Zabić wszystkich - Ryan Green - ebook + audiobook + książka

Zabić wszystkich ebook i audiobook

Green Ryan

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie ma we mnie pragnienia zmiany. Jedynym moim pragnieniem jest, by zmienić ludzi, którzy chcą zmienić mnie. I jestem przekonany, że jedynym sposobem, by zmienić ludzi, jest ich zabicie. Moja dewiza to: Obrabować ich wszystkich, zgwałcić ich wszystkich i zabić ich wszystkich.

Carl Panzram

 

Prawdziwa historia poniżenia, okrutnej zemsty i kształtowania się potwora

 

Jako jedenastolatek Carl Panzram włamał się do domu sąsiada i ukradł jabłka, ciasto oraz rewolwer. Ponieważ często stwarzał problemy, sąd postanowił go ukarać. W trakcie dwuletniego pobytu 
w domu poprawczym, chłopak był wielokrotnie bity, torturowany i poniżany, a także gwałcony.

W wieku piętnastu lat Carl skłamał na temat swojego wieku i wstąpił do armii, ale za kradzież koszarowych zapasów został zwolniony karnie i trafił do wojskowego więzienia. Panujący tam brutalny system ukształtował Carla na resztę życia. Mężczyzna znienawidził ludzi i zapałał żądzą zemsty.

Po opuszczeniu więzienia zaczął rabować, palić, gwałcić i mordować ludzi na dużą skalę. Mógł teraz wreszcie bez żadnych przeszkód prowadzić swoją kampanię terroru. W ten sposób stał się jednym z najokrutniejszych i najbardziej przerażających przestępców Ameryki.

 

UWAGA: Książka zawiera drastyczne opisy przemocy i wykorzystywania seksualnego. Sugerujemy, aby nie sięgały po nią osoby szczególnie wrażliwe na tego typu treści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 41 min

Oceny
3,8 (105 ocen)
34
33
25
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy
(edytowany)

Nie polecam

Kolejny pseudoreportaż, gdzie autor przepisał autobiografię bohatera dla zysku. Bez refleksji i weryfikacji informacji, same opisy przemocy. Spodziewam się pozytywnych opinii, które przerażają mnie chyba bardziej niż czyny Carla. Opamiętajcie się!
40
Virasana11

Z braku laku…

przesycone okrucieństwem i niczym innym. kiepskie
00
Neferet94

Dobrze spędzony czas

4/5
00
taylor1428

Nie oderwiesz się od lektury

Obraz psychopatii najwyższych lotów, dobra książka ale na pewno nie łatwa
00
Artigiana

Dobrze spędzony czas

Najmocniejsza z całego cyklu.
00

Popularność




Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Za­gi­niony na mo­rzu

Carl pra­gnął go, jesz­cze za­nim zdą­żył so­bie uświa­do­mić dla­czego. W ba­rach No­wego Jorku co wie­czór po­ja­wiało się wielu ma­ry­na­rzy i długo można by mó­wić o tym, jak cza­ru­jący bywa męż­czy­zna w mun­du­rze. Sam mun­dur był dla Carla na tyle atrak­cyjny, by na prze­strzeni lat męż­czy­zna ule­gał po­ku­sie po­dej­mo­wa­nia złych de­cy­zji; jed­nak nic z tego nie miało zna­cze­nia, kiedy do­strzegł ów buń­czuczny uśmiech i pewny sie­bie krok w prze­ciw­le­głym końcu sali. Ten mały gno­jek my­ślał, że jest kró­lem świata. Są­dził, że wy­pra­so­wany mun­dur i do­łek w bro­dzie dają mu prawo do tego, by czuć się tu jak u sie­bie, do tego, by wie­rzyć, że bę­dzie żył wiecz­nie i że jest szczy­tem ma­rzeń każ­dego męż­czy­zny, ko­biety i dziecka, z ja­kimi ze­tknął go los. Na prze­strzeni lat Carl spo­ty­kał wielu ta­kich męż­czyzn. Każ­dego był w sta­nie w końcu zła­mać – to była tylko kwe­stia czasu.

Na ca­łym świe­cie nie było słod­szego dźwięku niż ten ci­chy, zwie­rzęcy jęk, jaki z sie­bie wy­da­wali, kiedy pry­skały ich wszel­kie złu­dze­nia na te­mat świata. Kiedy do­cie­rało do nich, że tę cienką fa­sadę cy­wi­li­za­cji można bar­dzo ła­two ze­rwać, i gdy uka­zy­wała się wów­czas bru­talna prawda. Carl uwiel­biał ich edu­ko­wać. Tych wszyst­kich mło­dych, na­pu­szo­nych, pra­wych oby­wa­teli, któ­rym się wy­da­wało, że od świata po­winni do­stać coś wię­cej niż ból. Uwiel­biał być przy tym, kiedy uświa­da­miali so­bie, że ist­nieje siła po­tęż­niej­sza niż ich wła­sna. Siła, która chce, by cier­pieli.

Oczy­wi­ście Carl miał już na tyle do­świad­cze­nia, by nie dać po so­bie po­znać, że in­te­re­suje się tym no­wym chłop­cem. Je­śli bę­dzie zbyt na­pa­lony, oni wy­stra­szą się i po­gnają co tchu, z pod­ku­lo­nymi ogo­nami, do swo­ich ko­szar. Mu­siał ich tro­chę po­ko­kie­to­wać, za­cze­kać, aż po­rząd­nie się na­piją, i za­sta­no­wić się, jak sil­nej pre­sji trzeba bę­dzie użyć, by prze­ko­nać ich do opusz­cze­nia z nim lo­kalu. Je­śli, tak jak on, po­cho­dzili z bied­nych śro­do­wisk, sprawa była pro­sta – wy­star­czyło po­ma­chać im przed no­sem go­tówką i zwró­cić się o po­moc na ło­dzi. Ubo­gich chłop­ców naj­ła­twiej było na­mie­rzyć – przy­wią­zy­wali dużą wagę do utrzy­my­wa­nia w do­brym sta­nie bu­tów, aby móc tań­czyć, jak na­leży.

Oprócz chłop­ców, któ­rym – by ich mieć – wy­star­czyło za­szpa­no­wać zie­lo­nymi, wśród ma­ry­na­rzy było też wielu zbo­ków chęt­nych, by do niego do­łą­czyć za nic in­nego, jak obiet­nicę kry­jącą się za jego dra­pież­nym uśmie­chem. Ta­kich lu­bił naj­bar­dziej; mieli naj­wię­cej do stra­ce­nia, gdyby na świa­tło dzienne wy­szedł cho­ciaż strzę­pek in­for­ma­cji o tym, co za­mie­rzał im zro­bić. Co prawda, nie miałby naj­mniej­szych skru­pu­łów, by mie­rzyć tą samą miarą wszyst­kich, któ­rych zgwał­cił na swo­jej ło­dzi, ale aku­rat ci nie mo­gliby na­wet uda­wać, że to kłam­stwo. Prę­dzej za­prze­czy­liby, że w ogóle z nim po­szli, niż przy­znali się do tego, że lu­bili być po­su­wani w dupę. Kiedy już z ta­kimi koń­czył, mógł pu­ścić ich wolno, gdyby chciał. Co jed­nak nie ozna­cza, że kie­dy­kol­wiek chciał.

Tych z dru­giej ka­te­go­rii trud­niej było przy­przeć do muru, ale kiedy już Car­lowi się to uda­wało, miał tym więk­szą sa­tys­fak­cję. Buń­czuczni chłopcy, tacy jak ten, który wła­śnie wszedł. Na­le­żało na­są­czyć ich al­ko­ho­lem, pod­pom­po­wać ich ego, tro­chę się do nich po­wdzię­czyć. Trzeba się było mocno na­gim­na­sty­ko­wać, by prze­ko­nali się, że w ich naj­lep­szym in­te­re­sie leży przyj­ście do niego na cały dzień że­glo­wa­nia. Dzień na pry­wat­nym jach­cie w cza­sie prze­pustki, z moż­li­wo­ścią za­ro­bie­nia ja­kiejś sumki na bie­żące wy­datki, dzięki któ­rym uprzy­jem­nią so­bie po­zo­stały czas na lą­dzie. Carl przed­sta­wiał im to jako ja­kąś im­prezę, opo­wia­da­jąc, że pra­wie w ogóle nie bę­dzie że­glo­wa­nia, za to będą roz­wią­złe ko­biety i le­jąca się stru­mie­niami go­rzała. Na jego łódce ow­szem, lała się go­rzała, ale je­dy­nymi ko­bie­tami byli chłopcy, któ­rych twa­rze do­ci­skał do twar­dej ławy w ka­ju­cie, pod­czas gdy oni skam­leli, wo­ła­jąc swoje matki.

Po­mimo że Carl pra­gnął tego no­wego ma­ry­na­rza, to czyn­ni­kiem de­cy­du­ją­cym było tu nie tyle po­żą­da­nie, ile łut szczę­ścia. Kiedy ze­spół prze­stał grać, a ćmy ba­rowe za­częły łą­czyć się w pary, po­sta­no­wił spró­bo­wać chło­paka uwieść, by przy odro­bi­nie szczę­ścia wró­cić z nim na Aki­stę. Za­mie­rzał sprze­dać mu kłam­stwo o ko­niecz­no­ści do­ko­na­nia na­praw na ło­dzi lub po­mocy przy że­glo­wa­niu i im­pre­zo­wa­niu. Po­sta­no­wił też, że je­śli chło­pak bę­dzie oporny na ten po­mysł lub je­śli za­ist­nieje ry­zyko, że może stwa­rzać wię­cej pro­ble­mów, niż to wszystko warte, po pro­stu ude­rzy od razu do na­stęp­nego. W tych ba­rach le­dwo dało się po­ru­szać w tłu­mie ma­ry­na­rzy na prze­pu­stce. Nie za­po­wia­dało się, by Carl mógł mieć pro­blemy ze zna­le­zie­niem przy­naj­mniej jed­nego chło­paka, który przy­pad­nie mu do gu­stu, a jed­no­cze­śnie okaże się na tyle głupi, by dać się na­brać na jego gadkę.

Za­pa­dała noc, al­ko­hol wcho­dził gładko. Nie­wiele było w ży­ciu Carla rze­czy, które na­prawdę go cie­szyły, a nie były tylko zno­śne; whi­sky zaj­mo­wała wśród nich dru­gie miej­sce. Za­tem tego wie­czoru, po­dob­nie jak przez więk­szość wie­czo­rów, Carl pró­bo­wał do­brze się ba­wić, na tyle, na ile było to fi­zycz­nie moż­liwe bez uszczerbku dla jego dal­szych pla­nów. Tak w za­sa­dzie, to beł­ko­cząc, stałby się jesz­cze bar­dziej wia­ry­godny w roli sza­sta­ją­cego szma­lem dur­nia, który chce prze­ba­lo­wać ży­cie. Kto mógłby się spo­dzie­wać, że zo­sta­nie prze­chy­trzony przez pi­jaka. Carl czę­sto ba­zo­wał na tym, że ktoś nie do­ce­nił jego moż­li­wo­ści. Od­gry­wał rolę głupka, a lu­dzie nie zda­wali so­bie sprawy, że wła­śnie ich prze­chy­trzył.

Przez całe ży­cie sta­rał się być po pro­stu nie­zau­wa­żony. Ku­lił ra­miona, by wy­glą­dać na mniej­szego. Uśmie­chał się nie­wzru­szony, kiedy inni go ob­ra­żali, my­śląc, że i tak nic nie ro­zu­mie. Tym­cza­sem on znał ta­jem­nice, ja­kie skry­wał świat. Nie czuł po­trzeby, by zwra­cać na sie­bie uwagę. Ta­kie pom­po­wa­nie swo­jego ego przy­nio­słoby tylko kło­poty. A to za­le­żało od Carla. Prze­ci­nał ży­cie ni­czym re­kin mor­skie głę­biny, nie zo­sta­wia­jąc na po­wierzchni naj­drob­niej­szej zmarszczki.

Opła­cało się. W końcu do Carla pod­szedł chło­pak i bez za­pro­sze­nia usa­do­wił się na stołku obok. Po­mię­dzy jedną a drugą szkla­neczką Carl bacz­nie ob­ser­wo­wał co de­li­kat­niej­szych ma­ry­na­rzy – tego, który zmie­rzył go od stóp do głów dra­pież­nym spoj­rze­niem, i tego, któ­rego mun­dur był tak zu­żyty, że za­czy­nał się już strzę­pić na man­kie­tach. Obaj byli ła­twym ce­lem i spo­koj­nie mógłby się nimi za­do­wo­lić, je­śliby mu się nie po­szczę­ściło. Ale dziś, jak ni­gdy, wszyst­kie dzia­ła­jące gdzieś w tle, nie­zba­dane siły cha­osu zda­wały się być po jego stro­nie.

– Sły­sza­łem, że po­szu­kuje pan ko­goś na ju­tro do po­mocy na ło­dzi. Ko­goś z odro­biną do­świad­cze­nia.

Carl usi­ło­wał po­wstrzy­mać się od śmie­chu, słu­cha­jąc, jak ten go­ło­licy kre­tyn pró­buje ucho­dzić za sta­rego, do­świad­czo­nego że­gla­rza.

– Tamci dwaj to do­bre chło­paki i tylko Bóg wie, jak Tony’emu przy­da­łaby się ta kasa. Ale z tego, co sły­sza­łem, po­trze­buje pan ko­goś z odro­biną klasy. Ku­pił pan so­bie jacht, a nie ja­kie­goś bączka, więc po­trzebny jest ktoś, kto wie nie tylko to, jak na­leży cią­gnąć za sznurki, ale też jak się za­cho­wać przy go­ściach. Te chło­paki... Ko­cham ich szcze­rze i wiem, że po­tra­fi­liby po­pro­wa­dzić pań­ski jacht z nie­złą pręd­ko­ścią, ale niechby pan spró­bo­wał po­ka­zać ich w to­wa­rzy­stwie! Na­tych­miast za­po­mną ję­zyka w gę­bie. Na­ro­bią panu wstydu przy pań­skich wy­twor­nych zna­jo­mych.

Carl wes­tchnął i po­cią­gnął whi­sky ze szkla­neczki, ma­sku­jąc tym po­ja­wia­jący się na jego twa­rzy uśmiech.

– Dzięki za ostrze­że­nie, dzie­ciaku. Chyba się jesz­cze po­roz­glą­dam – od­parł.

– Nie ma po­trzeby, ko­lego. Mam dla pana od­po­wied­niego że­gla­rza. Sie­dzi tu­taj.

Carl wy­mow­nie skie­ro­wał wzrok gdzieś poza chło­paka tylko po to, by spraw­dzić, na ile może się z nim po­dro­czyć, ale w tym przy­padku cho­dziło rów­nież o to, by po­ka­zać, że to Carl jest tu idiotą, a nie tam­ten.

– Nie, chło­pie. Cho­dzi o mnie. Chce pan za­trud­nić mnie, bym po­pro­wa­dził pań­ską łódź.

Car­lowi nie­czę­sto tra­fiał się ktoś, kto by aż tak pro­sił się o śmierć.

– No nie wiem. Tamci wy­glą­dają tak, jakby spę­dzili na mo­rzu dużo wię­cej czasu niż ty.

– Stary, ale prawda jest taka, że je­dyne, czym mogą się po­chwa­lić, to zna­jo­mość pa­row­ców. Gdyby wsa­dzić ich na ża­glówkę, nie od­róż­ni­liby grota od steru. A ja? Ja że­glo­wa­łem na praw­dzi­wych stat­kach, na­wet kiedy jesz­cze by­łem zbyt młody, by si­kać za burtę.

Przez twarz Carla prze­mknął cień uśmie­chu.

– Na­prawdę?

– Na­prawdę. Na mo­ich dło­niach wię­cej było pie­ką­cych otarć od lin, niż oni zje­dli go­rą­cych ko­la­cji. Więc je­śli chce pan mieć na swoim jach­cie praw­dzi­wego ma­ry­na­rza, po­le­cam się.

Carl wy­chy­lił resztę whi­sky i uśmiech­nął się sze­roko, czu­jąc, jak al­ko­hol pali go w prze­łyku.

– No do­brze, chłop­cze, w ta­kim ra­zie bierz swoją kurtkę.

– Se­rio, pro­szę pana? – upew­nił się jesz­cze z za­chwy­tem na twa­rzy aro­gancki mały gno­jek.

Carl po­czuł dreszcz. Bę­dzie się te­raz roz­ko­szo­wał każdą chwilą. Wy­ci­śnie z tego chło­paka szczę­ście do cna, do­póki nie zo­sta­nie już nic poza bó­lem. A po­tem sprawi, że ten ból bę­dzie wy­da­wał się ła­godną re­pry­mendą. Uśmiech­nął się i od­parł:

– Mam na ło­dzi bu­telkę do­brego trunku i wolną ka­jutę, w któ­rej bę­dziesz mógł ode­spać, żeby być go­to­wym na ju­tro. Co ty na to?

– Brzmi nie­źle, pro­szę pana. Tylko we­zmę swoje rze­czy.

Carl po­ło­żył mu rękę na karku i przy­trzy­mał go w swoim że­la­znym uści­sku. Kiedy do­strzegł w pi­jac­kim upo­je­niu chło­paka cień za­kło­po­ta­nia, przy­cią­gnął mło­dego do sie­bie i wy­szep­tał mu do ucha:

– Naj­le­piej nie mów o tym swoim kum­plom. Nie chcemy, by się zde­ner­wo­wali, że wy­bra­łem cie­bie, a nie ich.

– Ma pan ra­cję. Nie chcę psuć im hu­moru.

Carl po­lu­zo­wał uścisk, po czym zsu­nął rękę i po­kle­pał ma­ry­na­rza po ple­cach.

– W ta­kim ra­zie wi­dzimy się przed wej­ściem – po­wie­dział.

W mro­kach ulicy ze znaj­du­ją­cych się tam licz­nych ba­rów i klu­bów wciąż do­bie­gały dźwięki mu­zyki. Carl snuł się, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc wy­ła­pać z tej ka­ko­fo­nii choćby jedną me­lo­dię. Przez okno ze źle do­pa­so­wa­nymi okien­ni­cami prze­zie­rało świa­tło; pa­dło na jego wy­mi­ze­ro­waną, chłodną twarz, na któ­rej trudno było do­pa­trzyć się choćby śladu emo­cji. Chło­pak z baru do­go­nił go, wo­ła­jąc:

– Hej, niech pan za­czeka!

– Nie po­szedł­bym bez cie­bie, dzie­ciaku. Spo­kojna głowa.

Chło­pak po­grze­bał w kie­szeni w po­szu­ki­wa­niu skręta. Car­lowi nie spra­wiło na­wet zbyt­niej przy­jem­no­ści ośle­pie­nie go bły­skiem za­ofe­ro­wa­nego mu na­tych­miast ognia. W tym krót­kim mo­men­cie za­sko­cze­nia dzie­ciak wy­glą­dał tak młodo i nie­win­nie, że mało bra­ko­wało, a Carl pchnąłby go do rynsz­toka i wziął na­tych­miast, tu i te­raz, po­rzu­ca­jąc całą swoją mi­sterną, skrzęt­nie za­pla­no­waną in­trygę tylko po to, by wcze­śniej do­świad­czyć tej ide­al­nej chwili roz­ko­szy. Nie zro­bił tego, po­nie­waż im­pul­syw­ność przy­spo­rzyła mu swego czasu już wy­star­cza­jąco dużo pro­ble­mów, jed­nak po­kusa była duża.

Ob­jął ma­ry­na­rza ra­mie­niem i ostroż­nie po­wiódł go wy­bru­ko­waną ulicą, z dala od wścib­skich oczu i róż­nych prze­szka­dza­czy. Na ło­dzi cze­kało na chło­paka jesz­cze wię­cej whi­sky, dużo lep­szej niż ta ber­be­lu­cha, jaką sprze­da­wali w ba­rze. To wy­star­cza­jąca go­ścina, by gno­jek miał u niego dług wdzięcz­no­ści. A kiedy już bę­dzie mi­lusi i zmięk­czony, Carl zrobi mu tę je­dyną na świe­cie rzecz, którą uko­chał bar­dziej niż whi­sky. Zrobi to, za­ci­ska­jąc mocno palce na gar­dle tego bez­u­ży­tecz­nego ma­łego su­kin­kota.

A rano Aki­sta wyj­dzie z portu, tak jak Carl za­po­wie­dział w ba­rze. Tu nie było żad­nego oszu­stwa. Nie zga­dzało się je­dy­nie to, kto sta­nie u steru i jaki to bę­dzie rejs. Ten ma­ry­na­rzyk po­leży w ła­downi na dole, by jego woń nie draż­niła nosa Carla, a por­tem do­ce­lo­wym bę­dzie ulu­bione zwa­ło­wi­sko, gdzie lą­do­wali wszy­scy zgwał­ceni i ob­ra­bo­wani przez Carla ma­ry­na­rze. Ni­gdy nie za­da­wał so­bie trudu, by spa­mię­tać ich imiona. W końcu ża­den z nich nie prze­trwał dłu­żej niż jedną noc.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­le­camy

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Wstęp

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Mama od tor­turw prze­kła­dzie Ma­te­usza Rul­skiego-Bożka)

Jenny le­żała na ster­cie brud­nych ubrań słu­żą­cych jej za łóżko i przy­glą­dała się wi­ru­ją­cym pod su­fi­tem smuż­kom nie­bie­skiego dymu. W po­koju jego opary nie du­siły, ale wie­działa, że na ko­ry­ta­rzu, gdyby wy­tknęła tam nos, jest gę­sty jak mgła. Jed­nak to nie dym nie po­zwa­lał jej za­snąć. Przy­zwy­cza­iła się do jego obec­no­ści w domu i po­go­dziła z fak­tem, że wszystko, co białe, barwi na żółto, a jej ubra­nia, włosy, a na­wet skóra śmier­dzą nim jak po­piel­niczka.

Z ko­ry­ta­rza do­cho­dził po­mruk gło­sów i śpiew. Ste­pha­nie znów słu­chała płyt. Dzie­ciaki z są­siedz­twa jak za­wsze snuły się po domu i pa­liły pa­pie­rosy, dzie­ląc się se­kre­tami i czę­stu­jąc uszczy­pli­wo­ściami. Na je­dze­nie ni­gdy nie wy­star­czało pie­nię­dzy, ale na pa­pie­rosy wszy­scy za­wsze je mieli: i go­ście, i dzie­ciaki z domu, i „mama”. Jenny na­sta­wiła uszu, by wśród na­tłoku dźwię­ków wy­chwy­cić głos sta­rej. Był ostry i no­sowy. Bez trudu prze­bi­jał się przez gwar. Ale te­raz go nie sły­szała.

W domu nie było drzwi we­wnętrz­nych, bo za­mknięta prze­strzeń pro­wo­kuje do grze­chu. Stara, je­śli tylko chciało jej się ru­szyć z fo­tela, krą­żyła po ko­ry­ta­rzach i za­glą­dała w ciemne kąty, pil­nu­jąc, by dziew­częta nie ro­biły nic nie­czy­stego. Gdyby się ode­zwała, Jenny z pew­no­ścią by ją usły­szała. A skoro zza ściany nie do­bie­gał jej ja­do­wity głos, to „mama” rów­nie do­brze mo­gła wła­śnie stać nad jej głową.

Te­raz bi­cie nie było aż tak straszne. Ta­kiej okrop­nej prze­mocy i ta­kiego okru­cień­stwa jak tu­taj nie do­świad­czyła przez całe ży­cie. Wpraw­dzie opuch­nię­cia i szramy na tyl­nej stro­nie ud pie­kły ją i szczy­pały, ale ile­kroć się po­ru­szyła, wie­działa, że w po­rów­na­niu ze złem, ja­kie cza­iło się w każ­dej oso­bie, którą tu spo­ty­kała, kilka ra­zów wcale nie jest naj­gor­szą rze­czą, jaka może jej się przy­tra­fić. Za­mknęła oczy, uda­jąc, że śpi. Je­śli stara tu przyj­dzie, może się na­bie­rze i zo­stawi ją w spo­koju.

No­sowy po­świst, który wresz­cie wy­ło­wiła spo­śród in­nych do­bie­ga­ją­cych do jej uszu od­gło­sów, zje­żył jej wło­ski na karku. Był tak wy­soki, że oprócz niej sły­szały go chyba tylko psy. To było chra­pa­nie sta­rej. Mu­siała za­snąć w swoim fo­telu. Jenny otwo­rzyła oczy i ode­tchnęła z ulgą. Nie­bez­pie­czeń­stwo nie cał­kiem mi­nęło, bo każdy z po­two­rów z sa­lonu mógł tu w każ­dej chwili wpaść, żeby się nad nią po­znę­cać, były jed­nak gra­nice tego, co mo­gli jej zro­bić bez po­zwo­le­nia. Wpraw­dzie stara wy­glą­dała jak szkie­let w skó­rza­nym worku, ale jed­nym sło­wem – albo i sa­mym spoj­rze­niem – po­tra­fiła okieł­znać każ­dego dzie­ciaka. Nic się tu nie działo bez jej po­zwo­le­nia, udzie­lo­nego gło­sem albo mil­cze­niem.

Dziew­czynka przez chwilę le­żała bez ru­chu, czu­jąc, jak strach po­woli ją opusz­cza. Za­nim zna­la­zła się w tym domu, nie znała praw­dzi­wego lęku, tego prze­ra­że­nia, które te­raz prze­ni­kało ją do szpiku ko­ści, gdzie­kol­wiek się aku­rat znaj­do­wała. Szcze­gó­łowa wie­dza o tym, co może jej się przy­tra­fić, i praw­do­po­dob­nie w końcu się przy­trafi, była gor­sza od wszel­kich kosz­ma­rów, ja­kie mo­gła wy­two­rzyć jej wy­obraź­nia. Przed tym wie­czo­rem nie by­łaby so­bie w sta­nie wy­obra­zić za­pa­chu pa­lo­nego ludz­kiego ciała, a rok wcze­śniej nie uwie­rzy­łaby, że kie­dyś bę­dzie tak głodna, że uzna go za ape­tyczny. Strach wrył się głę­boko w jej serce i od­mie­nił ją. Były to zmiany tak pod­stępne, że nie do końca je so­bie uświa­da­miała.

Za­częło się dość nie­win­nie. Jedna z dziew­cząt rzu­ciła zło­śliwy ko­men­tarz, a ona za­chi­cho­tała. Do­ci­nek wcale nie był za­bawny, ale ła­twiej było za­cho­wać się tak jak wszy­scy, niż wy­róż­nić się spo­śród grupy. Tu­taj każdy mógł oka­zać się za­gro­że­niem. Le­piej było nie za­dzie­rać z ni­kim, ale o ile chło­paki mo­gli naj­wy­żej ją po­pchnąć albo wy­ko­pać jej kule z rąk, o tyle dziew­czyny od razu le­ciały do sta­rej. Skar­żyły szep­tem. Jenny i tak pra­wie nic nie ja­dła, więc nie mo­gła do­pu­ścić do tego, żeby ode­brano jej te po­siłki, które jesz­cze do­stała. Ale to, jak ni­sko upa­dła, do­tarło do niej z całą mocą, do­piero gdy do domu przy­szła pra­cow­nica so­cjalna. Na twa­rzy dziew­czynki nie drgnął ani je­den mię­sień, kiedy po­wtó­rzyła ko­bie­cie wszyst­kie wstrętne kłam­stwa, które „mama” są­czyła jej do ucha. Wy­star­czyła jedna mała groźba „mamy”, by na kilka dni ze­sztyw­niała i wpa­dła w dy­got. Cztery słowa: „Chcesz pójść do piw­nicy?”.

Gdy zda­rzało jej się pła­kać, za­wsze za­ty­kała so­bie usta rę­ka­wem. Nie by­łoby do­brze, gdyby któ­ryś z dzie­cia­ków ją usły­szał. A jesz­cze go­rzej było za­nie­po­koić starą. Jenny zro­bi­łaby wszystko, żeby tylko unik­nąć okrop­nego cię­żaru jej uwagi. Co nie zna­czy, że za­in­te­re­so­wa­nie ze strony dzie­cia­ków było bez­piecz­niej­sze. Wy­obra­żała so­bie, że są hie­nami ukry­tymi pod ludzką skórą. Rżały tym swoim hie­nim chi­cho­tem, cze­ka­jąc na oka­zję, by rzu­cić się na nią i ją roz­szar­pać, gdy tylko okaże sła­bość. Na szczę­ście stara trzy­mała dzie­ciaki na wo­dzy i do­póki nie ze­chciało jej się po­szczuć ich na nią, Jenny była w miarę bez­pieczna. Dziew­czynka po­wta­rzała so­bie, że wkrótce bę­dzie bez­pieczna na­prawdę. Tak jakby ten kosz­mar miał datę gra­niczną. Na swój spo­sób fak­tycz­nie ją miał. Piw­nica prze­są­dzi, jak wiele cier­pie­nia dziew­czynka bę­dzie jesz­cze mu­siała znieść, za­nim mroczne in­stynkty tej ro­dziny sku­pią się wy­łącz­nie na niej. Z tru­dem opa­no­wała spa­zmy, gwał­towne wes­tchnie­nia i szloch prze­szły w ci­chy, wska­zu­jący na głę­boki sen od­dech. Stara nie musi jej wi­dzieć, ale je­śli w nie­od­po­wied­niej chwili usły­szy jedno chlip­nię­cie, to cała ciężka praca, którą Jenny wło­żyła w uda­wa­nie, że jest jedną z nich, pój­dzie na marne.

Zbyt dłu­gie roz­my­śla­nie o piw­nicy przy­pra­wiało ją o mdło­ści. A nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na utratę ape­tytu. Nie mo­gła do­pu­ścić do tego, by za karę ode­brano jej ko­lejny po­si­łek. Prze­su­wa­jąc rę­kami po swoim ciele, czuła wrzy­na­jące się od we­wnątrz w skórę ko­ści. Nie żeby się do­ty­kała, na­wet przez ubra­nie. Nie miała już na to od­wagi. Stra­ciła ją po ka­za­niu o grze­chu i bru­ka­niu wła­snego ciała, któ­rym stara wy­chło­stała całą gro­madę, kiedy na­kryła jed­nego z chło­pa­ków na po­pra­wia­niu so­bie in­te­resu w spodniach.

W chwi­lach pa­niki dziew­czynka na­wet nie śmiała po­my­śleć o piw­nicy, na­zbyt do­brze zda­jąc so­bie sprawę z tego, że może tam skoń­czyć. Na­to­miast wtedy, gdy lęk od niej od­pły­wał, też naj­czę­ściej nie chciała o niej my­śleć, bo samo wy­obra­że­nie so­bie ciem­nego pod­ziem­nego po­miesz­cze­nia było bo­le­sne, a ona od ja­kie­goś czasu i tak do­świad­czała więk­szego bólu, niż można znieść. Zma­ga­jąc się z po­lio, od dawna wie­działa, że do końca ży­cia bę­dzie bo­ry­kać się z cier­pie­niem, ale nie pa­mię­tała, by kie­dy­kol­wiek przed jej przy­by­ciem do tego domu ból był aż tak in­ten­sywny. Wpraw­dzie bito ją bar­dzo rzadko, rza­dziej na­wet niż ro­dzone dzieci sta­rej, ale w gło­do­wych wi­zjach Jenny jej ciało po­że­rało samo sie­bie.

Jed­nak ta noc była inna. Ostre ukłu­cia prze­ra­że­nia, które zwy­kle wy­wo­ły­wała w niej myśl o piw­nicy, roz­pły­nęły się w ocze­ki­wa­niu. Od chwili tam­tego ma­ka­brycz­nego po­kazu po­wie­trze aż wrzało od pul­su­ją­cego w nim na­pię­cia. I cho­ciaż te­raz bul­go­tało już tylko jak zupa go­to­wana na wol­nym ogniu, to czuć było, że za chwilę wy­kipi. Dziew­czynka po­wta­rzała so­bie, że wszystko bę­dzie do­brze. Że tak na­prawdę jej czas wcale się nie koń­czy. Że na­wet je­śli osta­tecz­nie czeka ją piw­nica, to nie trafi tam jesz­cze przez wiele lat. Znów po­czuła igiełki łez w ką­ci­kach oczu. Wszystko bę­dzie do­brze. Nic złego się nie sta­nie. Wszystko bę­dzie do­brze.

Ale Jenny zu­peł­nie nie po­tra­fiła kła­mać.

Pod­cią­gnęła się do po­zy­cji sie­dzą­cej i wsłu­chała się w od­głosy do­cho­dzące z dru­giego po­koju. Co się tam dzieje? Śmie­chy przy­brały na sile, ale chra­pa­nie sta­rej na­dal roz­cho­dziło się po domu mia­rowo. Lep­szej chwili, żeby zro­bić to, co za­mie­rzała, nie bę­dzie. Ani dru­giej szansy. Kule stały w ką­cie, oparte o ścianę, jed­nak dziew­czynka ro­biła nimi taki ha­łas, że uży­wa­jąc ich, nie zdo­ła­łaby nie­po­strze­że­nie się wy­mknąć; po­woli prze­czoł­gała się po za­ku­rzo­nej pod­ło­dze i wyj­rzała na ko­ry­tarz. Po­przez błę­kitną mgłę pa­pie­ro­so­wego dymu do­strze­gła syl­wetki w sa­lo­nie. Cie­nie o ludz­kich kształ­tach, które mo­głaby na­wet wziąć za lu­dzi, gdyby nie wi­działa ich tam­tego dnia. Nie za­po­mni o tym. Sta­rej nie do­strze­gła, ale war­kot jej po­chra­py­wa­nia ła­two było od­róż­nić od in­nych od­gło­sów. Dziew­czynka po­my­ślała, że ma szansę. I że wszystko bę­dzie do­brze.

Wy­czoł­gała się na ko­ry­tarz. Tylko nie­wielką część cię­żaru ciała oparła na swo­ich sła­bych no­gach, by oszczę­dzić siły, na wy­pa­dek gdyby w ra­zie kło­po­tów mu­siała w sza­leń­czym tem­pie ucie­kać do łóżka. Po­ko­na­nie krót­kiego ko­ry­ta­rza za­jęło jej wię­cej czasu, niż po­winno, bo mu­siała omi­jać sterty śmieci i pu­stych bu­te­lek po coli. Przez ni­kogo nie­zau­wa­żona do­tarła do kuchni, ale na wi­dok drzwi do piw­nicy za­marła.

Upły­nęło dużo czasu, od­kąd po raz ostatni scho­dziła po pro­wa­dzą­cych do niej scho­dach z wła­snej woli, i wtedy nie przy­szło jej na­wet do głowy, że kie­dyś może zo­stać tam, na dole, za­mknięta. Po­czuła piw­niczny odór. Są­czył się do kuchni zza za­mknię­tych drzwi. Słod­kawa, mdła mie­sza­nina smrodu amo­niaku i od­cho­dów, jak z obory. Za­częła od­dy­chać ustami. Wciąż po­wta­rzała so­bie, że wszystko bę­dzie do­brze. Drzwi skrzyp­nęły, kiedy je pchnęła. Mu­siała po­wstrzy­my­wać się całą siłą woli, żeby w pa­nice nie uciec z po­wro­tem do łóżka. Przez ko­lejną okropną chwilę klę­czała w bez­ru­chu na ku­chen­nej pod­ło­dze, czu­jąc, jak przy­gniata ją ogromny cię­żar sy­tu­acji. Uważ­nie na­słu­chu­jąc naj­drob­niej­szych sy­gna­łów, które mo­głyby świad­czyć o tym, że w sa­lo­nie ją usły­szano, uspo­ko­iła się na od­głos ko­lej­nej salwy śmie­chu. Nikt jej nie za­gra­żał. Gdy mu­śnięte ko­niusz­kami pal­ców drzwi do piw­nicy otwo­rzyły się na oścież, Jenny sta­nęła oko w oko z ot­chła­nią.

Świa­tło wi­szą­cej pod ku­chen­nym su­fi­tem go­łej ża­rówki ani tro­chę nie roz­ja­śniało piw­nicz­nych ciem­no­ści. Jenny była prze­ra­żona ogro­mem ich głębi. Zda­wało się, że schody pro­wa­dzą w czarną litą ścianę, za którą nie ma nic. Cały strach, który do­tąd w so­bie tłam­siła, ude­rzył w nią spię­trzoną falą. Jak kto­kol­wiek mógł prze­by­wać w tej czerni? Otwie­rać rano oczy, wi­dząc ab­so­lutną ni­cość, i za­my­kać je w ni­co­ści, pró­bu­jąc za­snąć? Wpa­trzona w ciem­ność, wy­sił­kiem woli pchnęła swe ciało na­przód. Klę­cząc na pod­ło­dze w kuchni, ry­zy­ko­wała, że ktoś od­kryje jej obec­ność. Po­my­ślała, że na scho­dach do piw­nicy bę­dzie bez­piecz­niej­sza. To kłam­stwo było tak oczy­wi­ste, że od­rzu­ciła je, za­nim skoń­czyła for­mu­ło­wać tę myśl. I gdy już, już miała od­wró­cić się na pię­cie i czmych­nąć do łóżka, zło­wiła uchem ten od­głos.

Do­cho­dził z piw­nicy. Istota, która tam miesz­kała, usły­szała Jenny. Czoł­ga­jąc się po brud­nej po­sadzce, dra­pała w nią. Wie­działa, że dziew­czynka tu jest. Jenny usły­szała coś w ro­dzaju po­je­dyn­czego szlo­chu, który od­bił się echem od ciem­no­ści. To wy­star­czyło, by umoc­nić ją w po­wzię­tym po­sta­no­wie­niu. Bo­kiem, ni­czym krab, ru­szyła w dół scho­dów, naj­ostroż­niej jak była w sta­nie, by nie zdra­dzić się żad­nym dźwię­kiem. Za­mknęła za sobą drzwi i nie wzdry­gnęła się na­wet wtedy, gdy ogar­nęły ją egip­skie ciem­no­ści. Ob­ma­cu­jąc ota­cza­jącą ją prze­strzeń, krok po kroku po­su­wała się na­przód. Mię­śnie bo­lały ją od wy­siłku, serce tłu­kło się w piersi. Tak mo­głoby wy­glą­dać jej ży­cie. Je­śli ją tu zła­pią, to na pewno tak wła­śnie bę­dzie wy­glą­dać. Gdy jej stopa, za­miast ko­lej­nego stop­nia, do­tknęła po­sadzki, Jenny z tru­dem zwal­czyła w so­bie prze­możną chęć ucieczki. Wy­sił­kiem woli zmu­siła ciało do wy­pro­sto­wa­nia się. Smród za­le­ga­jący w go­rą­cych ciem­no­ściach piw­nicy był nie­mal obez­wład­nia­jący. Dziew­czynka dła­wiła się przy każ­dym od­de­chu, zu­peł­nie jakby zna­la­zła się w szam­bie. Zro­biła kilka chwiej­nych kro­ków na­przód, aż na­tra­fiła stopą na coś, czego nie spo­sób było po­my­lić z ni­czym in­nym. Na­gie ludz­kie cało. Po­chy­liła się i drżą­cymi rę­kami do­tknęła ra­mie­nia swo­jej sio­stry. Po­wio­dła pal­cami po jej wy­nędz­nia­łym przed­ra­mie­niu w stronę dłoni, za­ci­śnię­tej te­raz w twardy szpon. Sama nie wie­działa, kiedy za­częła pła­kać, ale już wcze­śniej była pewna, że nie uda jej się zbyt długo po­wstrzy­mać łez. Z ciem­no­ści do­biegł ją chra­pliwy szept.

– Jenny?

– Tak. Je­stem przy to­bie. Wszystko bę­dzie do­brze.

Gdy Sy­lvia z chra­pli­wym po­świ­stem wy­pu­ściła po­wie­trze z ust, w dźwięku tym nie było sły­chać stra­chu.

– Ja tu umrę.

.

W przy­go­to­wa­niu

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Wstęp

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Ko­bieta ka­ni­balw prze­kła­dzie Mo­niki Bąk)

Ka­thy ni­czego nie pra­gnęła bar­dziej, niż być ko­chaną, tak jak ona sama ko­chała.

Po krót­kiej sza­mo­ta­ni­nie Da­vid znów był na niej, a z każ­dym jego ru­chem czuła ska­pu­jący z niego pot. Cały ten cię­żar, ta me­cha­niczna nie­uchron­ność każ­dego pchnię­cia i każ­dego stęk­nię­cia były ni­czym jazda na me­cha­nicz­nym byku, z tą róż­nicą, że to ona pró­bo­wała zrzu­cić jego, a nie od­wrot­nie.

Czy Da­vid ją ko­chał? Wie­działa tylko, że ona ko­cha jego. Nie le­ża­łaby tu­taj z no­gami wy­gię­tymi pod dziw­nym ką­tem, z obo­la­łym kro­czem i wnętrz­no­ściami ki­pią­cymi od ta­niego piw­ska i nie­zno­śnym bó­lem od tar­cia, gdyby go nie ko­chała. Pró­bo­wała spoj­rzeć mu w oczy, zo­ba­czyć w ich głębi od­bi­cie swo­jej mi­ło­ści, ale on ga­pił się tylko w po­duszkę tę­pym i obo­jęt­nym wzro­kiem, z sze­roko otwar­tymi ustami i na­gro­ma­dzoną w ką­ci­kach śliną, która zbie­rała się na jego trzy­dnio­wym za­ro­ście. Z tej pu­stej twa­rzy nie dało się wy­czy­tać żad­nych od­po­wie­dzi, na pewno nie po dłu­gim wie­czo­rze spę­dzo­nym w pu­bie.

Da­vid nie ko­chał jej tak, jak jej oj­ciec ko­chał matkę – w ostrych sło­wach i po­ryw­czych pię­ściach. To wie­działa na pewno. Da­vid nie był skory do uży­cia pię­ści – na­wet je­śli ja­kiś du­reń aku­rat na nie za­słu­żył. A w sto­sunku do niej był tak miękki, że cza­sem czuła się z tym nie­zręcz­nie. Tak miękki, że mo­gła w niego we­tknąć palce, jakby jego skóra była wierzch­nią war­stwą pud­dingu.

Da­vid nie ko­chał jej tak, jak ko­chały ją małe zwie­rzątka, które ra­to­wała z po­bo­cza drogi i przy­wra­cała do zdro­wia. Oka­zy­wały jej bez­wa­run­kowe uwiel­bie­nie, ale i lęk – po­dobne do tych, które można czuć w ob­li­czu bó­stwa. Da­vid nie był tak po­słuszny i pło­chliwy jak zwie­rzę. Oczy­wi­ście miał w so­bie tro­chę zwie­rzę­cej na­tury, jed­nak ujaw­niała się ona tylko w miej­scach ta­kich jak to, gdzie wy­da­wane przez niego od­głosy go­dowe, te stęki i po­mruki były nie­jako ak­cep­to­walne.

Ka­thy nie wie­działa na­wet, czy był w ogóle zdolny do mi­ło­ści przez te opary go­rzały, ja­kie roz­ta­czał wo­kół sie­bie każ­dego dnia. Kiedy pod­je­chał po nią dziś rano mo­to­cy­klem, jego od­dech był już tak in­ten­sywny, że da­łoby się nim zdzie­rać farbę. Mu­siał spę­dzić całą noc na pi­ciu z kum­plami. „To ostat­nia noc wol­no­ści” – po­wie­dział. Wol­no­ści. Tak jakby Ka­thy była dla niego ja­kimś wię­zie­niem, w któ­rym chciano go za­mknąć. Tak jakby miała kie­dy­kol­wiek po­wstrzy­my­wać go przed ro­bie­niem cze­goś, czego chciał, za­miast mu w tym po­ma­gać.

Za kogo on się, do cho­lery, uwa­żał, że miał czel­ność mó­wić o niej, jakby była ja­kąś karą, a nie je­dyną do­brą rze­czą, jaka go spo­tkała w tym jego mar­nym, gów­nia­nym ży­ciu? Jak on śmie ro­bić so­bie z niej żarty? Ka­thy za­częła mio­tać się pod nim i dra­pać pa­znok­ciami jego plecy. Od­py­chała go z ca­łej siły, pró­bu­jąc zrzu­cić z sie­bie tego par­szy­wego su­kin­syna, ale był tak na­chlany, że pew­nie na­wet tego nie czuł. Wy­da­wał z sie­bie je­dy­nie ci­che jęki apro­baty.

Jej cha­otyczne ru­chy i próby ode­pchnię­cia go zda­wały się przy­no­sić od­wrotny efekt – spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej za­do­wo­lo­nego. Może tylko tak po­tra­fił oka­zać jej mi­łość – z tymi ogrom­nymi, mu­sku­lar­nymi łap­skami na jej bio­drach i roz­po­star­tych na po­dusz­kach wło­sach. Może to wy­star­czyło: ta­kie chwile cał­ko­wi­tego uwiel­bie­nia w za­mian za to, by roz­su­nęła nogi? Matka za­wsze jej po­wta­rzała, że aby uszczę­śli­wić męż­czy­znę, trzeba na po­cze­ka­niu speł­niać jego za­chcianki. To była chyba je­dyna do­bra rada, ja­kiej ta stara ję­dza udzie­liła ko­mu­kol­wiek. Ka­thy była na tyle twarda, by z niej sko­rzy­stać. Na tyle twarda, by sta­wić czoła wszyst­kiemu.

Do­wo­dziła tego każ­dego dnia pracy w rzeźni. Męż­czyźni ble­dli, wi­dząc po raz pierw­szy krew i wnętrz­no­ści, ale Ka­thy czuła się tam jak ryba w wo­dzie. Jej noże, jej cenne noże prze­ci­nały mar­twe mięso ni­czym re­kiny tnące wodną toń – gładko i pre­cy­zyj­nie, a jej pewna ręka ni­gdy nie zba­czała z za­mie­rzo­nego kursu. Pra­cow­nicy mo­gli tro­chę oba­wiać się jej im­per­ty­nen­cji, ale jesz­cze bar­dziej bali się tych noży. Na każdą sprzeczkę czy ciętą uwagę pod swoim ad­re­sem Ka­thy od­po­wia­dała groźbą uży­cia noża i nikt do­tąd nie miał jaj, by się jej prze­ciw­sta­wić. Je­śliby to od niej za­le­żało, no­si­łaby te noże wszę­dzie, cho­ciaż pięść spraw­dzała się rów­nie do­brze, gdy w pu­bie ja­kieś ko­biety lub – czę­ściej – męż­czyźni po­ma­wiali ją lub jej męża.

Jej mąż. Warto było. By być ko­chaną, po raz pierw­szy w ży­ciu być praw­dzi­wie ko­chaną. Zde­cy­do­wa­nie warto było le­żeć pod nim i uda­wać, że ta kro­pla jego potu nie pie­cze ni­czym kwas. Uda­wać, że jest się tak miękką, jak po­trze­bo­wał, by była. Tak miękka, jak miękki był on pod tą ma­ską twar­dziela, którą za­kła­dał, by ro­bić wra­że­nie na lu­dziach.

Ma­jąc już tro­chę jego krwi pod pa­znok­ciami, Ka­thy prze­stała dra­pać. Mo­gła to dla niego zro­bić – ko­chała go i, ko­niec koń­ców, nie było aż tak źle. Uznała na­wet, że może jej być przy­jem­nie, je­śli nie tkwiła aku­rat w pu­łapce swo­ich my­śli. Za­zdro­ściła Da­vi­dowi, że tak ła­two mu to przy­cho­dziło, za­zdro­ściła tego, że był w sta­nie za­mknąć oczy, być w swoim ciele i po pro­stu od­czu­wać, za­miast spę­dzać cały czas w ka­bi­nie po­gło­so­wej wła­snych wspo­mnień. Raz po raz przy­po­mi­nała so­bie uszczy­pliwą uwagę jed­nej z jego ku­zy­nek o tym, że wzięli ślub cy­wilny i że wcale nie było za­sko­cze­niem to, iż panna młoda nie wy­stą­piła w bieli.

Gdyby tylko Ka­thy miała wtedy przy so­bie swoje noże, na­tych­miast po­ma­lo­wa­łaby su­kienkę tej zdziry na czer­wono. Ale za­miast tego po­zwo­liła Da­vi­dowi po­rwać się w ob­ro­tach na pro­wi­zo­ryczny par­kiet w ba­rze, gdzie za­tań­czyli swój pierw­szy mał­żeń­ski ta­niec. Jej mąż był tak pi­jany, że dep­tał jej po pal­cach i wy­bu­chał tym swoim głup­ko­wa­tym, aro­ganc­kim śmie­chem za każ­dym ra­zem, gdy ona na­dep­ty­wała w od­we­cie na jego stopy. Wy­cią­gnęła ręce i ujęła w dło­nie jego twarz. Czuła, że pło­nie. Za­brała go na pię­tro.

Z za­mknię­tymi oczami, stę­ka­jąc z wy­siłku, go­tów był rzu­cić ją na­tych­miast na łóżko i iść na ca­łość. Z każ­dym pchnię­ciem wez­gło­wie stu­kało o ścianę, a wi­szące na haku nad łóż­kiem noże Ka­thy po­brzę­ki­wały w akom­pa­nia­men­cie dla ich mi­ło­snego aktu.

Tego wie­czoru wy­piła z Da­vi­dem ład­nych parę piw. Jej także wolno dziś było świę­to­wać – nie wszystko krę­ciło się wo­kół niego. Tu nie cho­dziło tylko o to, by znów za­cią­gnął jej osiem­na­sto­letni za­dek do łóżka, po­stę­kał na niej, po czym trium­fu­jąco po­szedł śmiesz­ko­wać so­bie na ten te­mat ze swo­imi dur­nymi przy­ja­ciółmi. Tu cho­dziło o to, że to ona tego chciała. Ka­thy po­wta­rzała to so­bie za każ­dym ra­zem, kiedy Da­vid wcho­dził w nią z im­pe­tem, za każ­dym ra­zem, kiedy wy­da­wało jej się, że ro­ze­drze ją na pół. Tego wła­śnie chciała. Chciała mieć męża. Chciała mieć dzieci, ustat­ko­wać się i zro­bić wszystko, jak na­leży – osią­gnąć to, czego ni­gdy nie udało się osią­gnąć jej zje­ba­nym ro­dzi­com. Chciała tego wszyst­kiego. Chciała być ko­chana.

Gdyby ta mi­łość pło­nęła choć tro­chę, Ka­thy da­łaby się jej po­pa­rzyć. Na świe­cie ist­niały o wiele gor­sze nie­szczę­ścia niż to, że w nocy jest ci cie­pło i że bez­piecz­nie wtu­lasz się w duże, silne ciało. Chciała tego. Chciała tego, od­kąd była już na tyle duża, by wie­dzieć, czym dla ko­biety może być męż­czy­zna. Sporo prawdy było w tym, że nie mo­głaby uczci­wie wło­żyć bia­łej sukni ślub­nej, po­nie­waż ga­niała za tą mi­ło­ścią, od­kąd do­ro­sła do tego, by bie­gać. Chło­paki w szkole czę­ściej po­zna­wali się z jej pię­ściami, niż do­sta­wali się pod jej bluzkę, ale kła­dła to na karb złych wzor­ców, ja­kie wy­nio­sła z domu. Za przy­kła­dem taty ro­biła uży­tek ze swo­ich pię­ści, a za przy­kła­dem mamy – ze swo­ich piersi.

Te­raz miała już dość lat, by móc sa­mo­dziel­nie od­róż­nić do­bro od zła. Dość, by wie­dzieć, że sche­maty, ja­kie prze­ka­zali jej ro­dzice, nie wiodą do ni­czego in­nego jak cier­pie­nie i sa­mot­ność. Może szkolne lata zszar­gały jej re­pu­ta­cję, ale pró­bo­wała oczy­ścić swoje imię i nie za­wa­ha­łaby się pod­nieść ręki, je­śli kto­kol­wiek wy­ra­żałby się o niej źle. Da­vid nie był by­naj­mniej jej pierw­szym męż­czy­zną, ale był pierw­szym, przy któ­rym czuła, że może mu za­ufać. Pierw­szym, któ­remu od­dała się w ca­ło­ści, nie pró­bu­jąc – kiedy tylko opa­dały ubra­nia – cho­wać się w świe­cie swo­ich my­śli, tak jak to by­wało wtedy, gdy była małą dziew­czynką.

Da­vid roz­pę­dzał się. Miał za­ci­śnięte po­wieki, po­mimo że Ka­thy trzy­mała jego twarz w dło­niach i ca­ło­wała go z taką na­mięt­no­ścią, że sama była nią za­sko­czona. Po­brzę­ki­wa­nie noży nad ich gło­wami przy­po­mi­nało dźwięk dzwon­ków u sań. Męż­czy­zna od­dy­chał nie­równo, a Ka­thy, po­mimo bólu, w pew­nym mo­men­cie po­czuła tlącą się gdzieś w środku niej iskierkę po­żą­da­nia. Nie pra­gnęła tylko tego. Pra­gnęła jego.

Pra­gnęła go już wtedy, kiedy oboje, za­ta­cza­jąc się, do­tarli tego wie­czoru do domu. Pra­gnęła go, kiedy wziął ją na ręce, prze­niósł przez próg, za­my­ka­jąc kop­nia­kiem drzwi, po czym rzu­cił na łóżko. Do­póki nie zdarł z niej su­kienki i nie wlazł na nią po raz pierw­szy, była mocno pod­eks­cy­to­wana – tak bar­dzo go chciała, że wy­gi­nała się w łuk przy każ­dym do­tknię­ciu. Ale kiedy już w niej był, znów wy­co­fała się do swo­jego świata. Każde stęk­nię­cie od­bi­jało się echem w ciem­nej ja­mie jej umy­słu, by po­wró­cić jesz­cze gło­śniej­sze, w to­wa­rzy­stwie licz­nych złych wspo­mnień.

Kiedy ko­chali się po raz pierw­szy, ugry­zła go w wargę, a on na­zwał ją suką, ale nie prze­sta­wał. Tak jak nie prze­sta­wali wszy­scy inni, bez względu na to, jak bar­dzo skam­lała czy wrzesz­czała. Te­raz prze­stała już go gryźć. Dawne in­stynkty obronne nie były już tak silne. Na­prawdę mię­kła.

Tej nocy, kiedy skon­su­mo­wali swoje mał­żeń­stwo, nie dała mu nic ostrzej­szego niż po­ca­łunki, a on nie dał jej nic de­li­kat­niej­szego niż to mia­rowe, me­cha­niczne, ta­kie samo jak za­wsze ło­mo­ta­nie. Co­kol­wiek by nie ro­biła, za­wsze koń­czyło się tak samo.

Dzie­sięć mi­nut po pierw­szym po­dej­ściu przy­warła do niego ustami i sze­roko się uśmie­cha­jąc, roz­po­częła rundę drugą. Wie­działa, czego mąż ocze­kuje od żony. Wie­działa, że musi po­zwo­lić mu na wszystko i uda­wać, że jej się to po­doba. Tyle przy­naj­mniej się na­uczyła. Je­śli to miał być wła­śnie jego spo­sób na oka­zy­wa­nie mi­ło­ści, to do­kład­nie tego chciała. Każ­dej peł­nej bólu i ocie­ka­ją­cej po­tem chwili.

Za trze­cim ra­zem wla­zła na niego, kiedy tylko skoń­czył, i za­częła się wić. Do­ty­kała swoją gładką skórą jego szorst­kiej, owło­sio­nej klatki pier­sio­wej, roz­sma­ro­wu­jąc obecny na ich cia­łach pot i roz­bu­dza­jąc w Da­vi­dzie nową na­mięt­ność. To na­le­żało do niej. Ta noc była tylko dla nich dwojga i Ka­thy za żadne skarby nie po­zwoli jej się skoń­czyć. On nie może jej od­rzu­cić. Ni­gdy nie może jej od­rzu­cić. Wszystko, czego pra­gnęła, to jego mi­łość. Od­rzu­ce­nie nie mo­gło mieć miej­sca. To by­łoby jak zdrada. Te­raz wy­star­czyło prze­su­nąć się po nim ze trzy razy w górę i w dół, by znów stał się go­towy.

Ko­niec był już bli­ski. Po­czuła, jak Da­vid się na­pręża. Czuła te gwał­towne pchnię­cia co­raz moc­niej, głę­biej, wol­niej. Kiedy skoń­czył, wy­pu­ścił z sie­bie po­wie­trze ni­czym ba­lon, po czym sto­czył się z niej i wy­sa­pał:

– Za­bi­jesz mnie, ko­bieto, jak tak da­lej pój­dzie, przy­się­gam.

Ka­thy le­żała tak przez dłuż­szą chwilę, po­zwa­la­jąc, by chłód po­woli wni­kał w jej ciało. Mię­dzy no­gami wciąż czuła ból, ale te­raz była w tym ja­kaś sło­dycz, ja­kaś tę­sk­nota. Znów wspięła się na niego, z po­sta­no­wie­niem, że ten raz nie bę­dzie tylko dla niego. Bę­dzie dla nich obojga. Niech i ona po­czuje to coś, co czuł on, kiedy się ko­chali. Bę­dzie speł­niona, tak jak speł­nione mu­szą być inne dziew­czyny ze swo­imi uko­cha­nymi. Po­czuje wszystko to, co do­bre, ale i to, co złe.

Po­ca­ło­wała Da­vida w kłu­jący po­li­czek. Od­dy­chał płytko, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze, które szczy­pało ją w oczy. Miał za­mknięte po­wieki, ale nie były one za­ci­śnięte tak jak wcze­śniej, w po­ry­wie chwili. Jego twarz była te­raz roz­luź­niona, na­wet bar­dziej niż za­zwy­czaj, kiedy pił piwo. Ka­thy wspięła się na niego i za­częła nie­zdar­nie po­ru­szać, czu­jąc kło­po­tliwą wil­goć na styku ich ciał. Pró­bo­wała wszystko za­aran­żo­wać, ale Da­vid miękko i nie­zgrab­nie prze­le­wał się w jej ra­mio­nach, jak ni­gdy do­tąd. Wy­dała z sie­bie ci­chy po­mruk i szturch­nęła go, pró­bu­jąc znów uru­cho­mić tę ma­szynę.

Śmie­jąc się lu­bież­nie, po­chy­liła się, by go po­ca­ło­wać, ale prze­stała, kiedy znów wy­dał z sie­bie je­den z tych zwie­rzę­cych od­gło­sów. Nie było to zu­peł­nie stęk­nię­cie, ale i nie od­dech. Jego brwi opa­dły. Usły­szała zna­jomy dźwięk – naj­pierw jedno chrap­nię­cie, po­tem ko­lejne. Ten drań za­snął. To była jej noc, a on ją wła­śnie prze­sy­piał. Nie był z nią. Za­mknął oczy i ją zo­sta­wił. Opu­ścił ją. To była ich noc po­ślubna, a on, do kurwy nę­dzy, ją zo­sta­wił.

Wy­swo­bo­dziła spod niego ręce i tym ra­zem chwy­ciła go za sze­ro­kie barki.

– Ko­cha­nie, obudź się.

Użyła ca­łej swo­jej nie­ma­łej siły, by go pod­nieść, po czym opu­ściła go z po­wro­tem na ma­te­rac, ale na­wet się nie po­ru­szył. Po­trzą­snęła nim. Wy­mie­rzyła mu po­li­czek. Wal­nęła go pię­ścią w ra­mię.

– Obudź się, ty gnido! – za­wo­łała.

Da­vid na­dal nie re­ago­wał, a ona wciąż była po­zo­sta­wiona sama so­bie. Prze­su­nęła dłońmi w górę, po jego ma­syw­nych ra­mio­nach, po li­nii oboj­czyka, zo­sta­wia­jąc ślady na chło­dzo­nej po­tem skó­rze.

– Da­vi­dzie, obudź się. Obudź się! To moja noc po­ślubna! Obudź się, ty nędzna gnido!

Od pracy z uży­ciem na­rzę­dzi palce Ka­thy były szorst­kie i silne jak u męż­czy­zny, a kiedy za­ci­snęła je na gar­dle Da­vida, kie­ro­wała nią okropna złość zro­dzona z czy­stego, śle­pego gniewu. Zmiaż­dżyła tym uści­skiem jego tcha­wicę, a wtedy on na­gle otwo­rzył oczy. Jed­nak było już za późno. Nie było już jego za­ru­mie­nio­nej, pięk­nej panny mło­dej, a w jej miej­sce wśli­znęła się inna Ka­thy – taka, któ­rej nie znał. Z twa­rzą wy­krzy­wioną we wście­kłym gry­ma­sie i z dłońmi za­ci­śnię­tymi na jego gar­dle.

Znik­nął na­wet głos jego Ka­thy. Ten głos tu­taj przy­po­mi­nał bar­dziej war­cze­nie psa niż dźwięk wy­da­wany przez czło­wieka:

– Na za­wsze po­pa­mię­tasz tę na­uczkę, gnido!

Ty­tuł ory­gi­nałuKill’em All
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Re­dak­cjaMal­wina Ko­złow­ska
Ko­rektaIda Świer­kocka, Mał­go­rzata De­nys
Co­py­ri­ght © by Ryan Green, 2019 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mo­nika Bąk, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-885-3
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.