Wampir - Ryan Green - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Wampir ebook i audiobook

Green Ryan

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Obsesja, która prowadzi do zbrodni. Ta historia mrozi krew w żyłach.

Richard Chase dorastał w domu pełnym przemocy i lęku. Bity przez ojca i kontrolowany przez matkę, której obsesja na punkcie zdrowia stała się źródłem jego własnych koszmarów, coraz głębiej pogrążał się w świecie urojonych chorób. W dorosłym życiu obsesyjnie odwiedzał lekarzy, przekonany, że jego ciało jest regularnie zatruwane.

Schizofrenia paranoidalna, na którą chorował Richard, podsycana alkoholem i narkotykami na zawsze zmieniła jego postrzeganie rzeczywistości. Życie w przeświadczeniu, że jedynym ratunkiem dla jego zatrutego ciała jest picie krwi, skłoniło go do tego, by zacząć mordować.

Czy paranoiczny strach o własne zdrowie może prowadzić do morderstwa? Co sprawia, że ofiara przemocy staje się oprawcą? Historia Richarda Chase’a to mrożąca krew w żyłach opowieść o cienkiej granicy między szaleństwem a złem.

 

 

Ryan Green (ur. 1980) – brytyjski pisarz i autor literatury faktu, specjalizujący się w tematyce true crime. Od 2015 roku opublikował ponad dwadzieścia książek, w których przedstawia historie mniej znanych przestępców z perspektywy sprawców. Jego debiutancka książka dotyczyła Harolda Shipmana, jednego z najbardziej znanych seryjnych morderców w Wielkiej Brytanii. Wśród jego publikacji znajdują się m.in. “The Kurim Case: A Terrifying True Story of Child Abuse, Cults & Cannibalism” (2017) oraz “The Truro Murders: The Sex Killing Spree Through the Eyes of an Accomplice” (2018). Green mieszka w hrabstwie Herefordshire z żoną, trójką dzieci i dwoma psami. Poza pisaniem i spędzaniem czasu z rodziną, interesuje się historią, psychologią oraz windsurfingiem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 50 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mikołaj Gronet

Oceny
3,8 (35 ocen)
9
15
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marewal

Całkiem niezła

Dlaczego w legimi dostępny jest tylko pierwszy rozdział?
10
_miqaisonfire

Całkiem niezła

Na początku książki mamy ostrzeżenie, że fabuła jedynie opiera się na pewnych wydarzeniach i postaciach rzeczywistych, a reszta jest wymysłem pisarza - także zapraszam po raz kolejny do lektury recenzji tego pseudo reportażu (jak na początku wydawnictwo reklamowało jego książki). Tym razem autor wziął na tapet postać Richarda Chase’a zwanego wampirem z Sacramento. Mężczyzna od lat chorował na schizofrenię paranoidalną, a nieregularne przyjmowanie leków zamienione na regularne używki tylko wzmacniało jego paranoję. Jak to bywa o psychopatycznych morderców - wychowywany był w dysfunkcyjnej rodzinie, zaczynał od mordowania zwierząt, picia ich krwi, a na dodatek w stosunkach z kobietami był impotentem, co spowodowało, że nienawiść do nich rosła w nim od lat. Po złapaniu przez organy ścigania mężczyznę okrzyknięto mordercą, nekrofilem i kanibalem, i skazano na karę śmierci, niestety zmarł przed jej wykonaniem. Standardowo, traktuję tę pozycję jako zapchajdziurę i myślę, że jak komuś się...
00
Danutastrona394

Dobrze spędzony czas

Witajcie moi kochani Lubicie historie oparte na faktach? Dziś właśnie chciałabym przedstawić Wam taką właśnie historię. Tytuł: Wampir Autor: Ryan Green Wydawnictwo: Wielka Litera Szczegółowa historia życia Richarda Chase’a. Od momentu narodzin aż po dzień śmierci. Mordercy, który nie znał litości. Wychował się w domu pełnym przemocy. Ojciec stosował wobec niego przemoc fizyczną, z kolei matka przemoc psychiczną. Wpajając mu, że jest ciężko chory. Na skutek wielu wydarzeń Richard zachorował na schizofrenię paranoidalną, która ewoluowała zmieniając go w chorego psychicznie, niebezpiecznego oraz bezwzględnego mordercę. Przystępując do lektury nie wiedziałam, iż jest to historia mordercy, który istniał w rzeczywistości. Byłam przekonana, iż to fikcja literacka. Jednakże w pewnym momencie uznałam, że to co czytam wydaje się być zbyt realne. Wiec naturalnie zajrzałam do internetu. I ku mojemu zdziwieniu okazało się iż Richard Chase istniał naprawdę, a co gorsze naprawdę dokonał zarzucany...
00
DeeBee06

Całkiem niezła

Chyba każdy o nim słyszał, ale dopiero jak tego posłuchałam to dotarło co to był za szaleniec. Lubie książki autora bo są ideane na gorsze dni
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

opisy pod koniec książki nie dla wrażliwych osób..
00



Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Wy­ja­śnie­nie

Książka ta opo­wiada o praw­dzi­wych lu­dziach po­peł­nia­ją­cych praw­dziwe zbrod­nie. Do stwo­rze­nia fa­buły wy­ko­rzy­stano pewne fakty, ale nie­które sceny i dia­logi zo­stały wy­my­ślone, a nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie są fik­cyjni.

Czerń w świe­tle księ­życa

Ne­vada to dziwny stan. Wy­star­czy na krok od­da­lić się od ja­snych świa­teł Ve­gas i wszystko staje się tak zwy­czajne jak wszę­dzie in­dziej. Krok da­lej w ciem­ność i na­gle świat w bla­sku gwiazd wy­daje się mroczny i dziwny.

W oko­li­cach re­zer­watu Py­ra­mid Lake za­wsze pa­no­wała nad­mierna ci­sza. Praca w Biu­rze do spraw In­dian prze­waż­nie wiała nudą. Drobne prze­stęp­stwa, nar­ko­tyki i al­ko­hol. Trans­port lu­dzi tam i z po­wro­tem, po­mię­dzy ju­rys­dyk­cjami ple­mie­nia Pa­ju­tów i władz Sta­no­wych, był tam głów­nym za­da­niem, a i tak zaj­mo­wał le­d­wie je­den dzień w mie­siącu. W po­zo­stałe dni można się było ga­pić na pu­stą drogę i kon­tem­plo­wać upływ czasu. Je­śli dzwo­nił te­le­fon, to do­piero po wszyst­kim. Gli­nia­rze z miast nie lu­bili we­zwań do do­mo­wych awan­tur i strze­la­nin, ale tu­tejsi, na tym pust­ko­wiu, bali się ci­szy. Zło działo się w ciem­no­ści i mało kto o nim mó­wił. Ofi­cjal­nie w re­zer­wa­cie nie zda­rzały się za­gi­nię­cia. Nie no­to­wano mor­derstw, kra­dzieży ani in­nych prze­stępstw. Były tam tylko zna­jome twa­rze, które na­gle zni­kały przy na­stęp­nej wi­zy­cie władz. Biali ma­fiosi mieli zmowę mil­cze­nia i mo­gli trzy­mać w sza­chu Las Ve­gas, ale byli ama­to­rami w po­rów­na­niu z In­dia­nami z re­zer­wa­tów. Ci w każ­dym po­ko­le­niu ro­dzili się ze stra­chem i nie­na­wi­ścią do po­li­cji, wpa­ja­nymi im przez długą, krwawą hi­sto­rię.

As­falt lśnił w pełni księ­życa oświe­tla­ją­cego na­wet miej­sca, w które nie się­gają re­flek­tory ra­dio­wo­zów, zna­cząc długi, ja­sny łuk w ciem­no­ściach. To wła­śnie tej wy­jąt­ko­wej nocy te­le­fon wresz­cie za­dzwo­nił, zmu­sza­jąc funk­cjo­na­riu­szy Biura do opusz­cze­nia bez­piecz­nego ko­mi­sa­riatu i za­nu­rze­nia się pro­sto w ot­chłań mgli­stej ciem­no­ści, gdzie mo­gło na nich cze­kać do­słow­nie wszystko.

Pa­ju­tów mało co mar­twiło na tyle, by za­raz wzy­wać po­li­cję. Cią­gnące się la­tami po­li­tyczne kon­flikty i nie­spra­wie­dliwe trak­to­wa­nie spra­wiły, że uwa­żali służby za wroga, a szcząt­kowy per­so­nel Biura do spraw In­dian był w oczach więk­szo­ści for­pocztą wro­giego sys­temu. Ci po­li­cjanci oka­zali się je­dy­nymi stró­żami prawa, któ­rzy od­wa­żali się wejść na te­ren re­zer­watu.

Je­śli Pa­juci nie mieli cał­ko­wi­tej pew­no­ści, że da­nego wy­da­rze­nia nie da się prze­krę­cić tak, by obar­czyć ich winą, nie pod­no­sili na­wet słu­chawki te­le­fonu. To ozna­czało, że kto­kol­wiek za­dzie­rał z pra­wem na plaży nad je­zio­rem Py­ra­mid, mu­siał być biały. A nocą, o tej po­rze, pra­wie na pewno cho­dziło o nie­le­galny po­łów ryb. Pa­juci czer­pali więk­szość swo­ich do­cho­dów z wy­da­wa­nia po­zwo­leń węd­kar­skich tu­ry­stom i su­rowo ka­rali każ­dego, kto pa­łę­tał się po oko­licy, pró­bu­jąc ła­pać ryby w ich je­zio­rze bez ze­zwo­le­nia. Chłopcy z Biura nie raz zja­wiali się tam o po­ranku, we­zwani przez za­wsty­dzo­nych głup­ców po­szu­ku­ją­cych kół do sa­mo­chodu, które w ta­jem­ni­czy spo­sób znik­nęły nocą w cza­sie po­łowu. Funk­cjo­na­riu­sze kie­ro­wali ich do in­diań­skiego kan­torka, gdzie kłu­sow­nicy mo­gli po­kor­nie wy­ku­pić po­zwo­le­nie na dany dzień.

Je­śli kie­dy­kol­wiek zna­lazł się śmia­łek, któ­remu taka groźba nie była straszna, to Pa­juci dbali, by jego wóz i ciało znik­nęły tak sku­tecz­nie, żeby nie było naj­mniej­szych pod­staw do roz­po­czę­cia śledz­twa. Dla­tego te­le­fon, który za­dzwo­nił tej nocy, wy­da­wał się tak wy­jąt­kowy – to je­dyny raz, kiedy funk­cjo­na­riu­sze z Biura otrzy­mali we­zwa­nie po go­dzi­nach.

Pi­kap, któ­rego zna­leźli za za­ko­lem je­ziora, może na­wet miał prze­gląd, ale poza tym nic do­brego nie można było o nim po­wie­dzieć. Oso­bliwa bryła, za­sty­gła na gład­kim pia­sku po­bo­cza, od­ci­nała się od rzad­kich mgieł pły­ną­cych znad wody.

Oglę­dziny w ciem­no­ściach za­jęły chło­pa­kom z Biura sporo czasu, nim zo­rien­to­wali się, na co pa­trzą. Pół­cię­ża­rówka od mie­sięcy nie za­znała ła­god­nego do­tyku gąbki ani wody. Gruba war­stwa pia­sku i błota ob­le­piała ją do wy­so­ko­ści po­łowy nad­wo­zia. Funk­cjo­na­riu­sze do­brą mi­nutę ga­pili się przez szyby ra­dio­wozu na syl­wetkę pi­kapa, za­nim udało im się zi­den­ty­fi­ko­wać forda ran­chero.

Mimo wszystko żad­nego z nich to nie za­nie­po­ko­iło, ża­den nie po­my­ślał na­wet, by się­gnąć po broń, gdy zbli­żali się do wozu. Czuj­ność wzmo­gli do­piero, gdy po­de­szli bli­żej i oka­zało się, że drzwi kie­rowcy są otwarte. Lampka w ka­bi­nie, po­bie­ra­jąc resztki ener­gii z aku­mu­la­tora, oświe­tlała po­zo­sta­wione we wnę­trzu znisz­cze­nia. Kupa śmieci przed fo­te­lem pa­sa­żera była udep­tana na pła­sko. Baj­zel za­le­ga­jący na sie­dze­niu roz­ła­ził się na wszyst­kie strony. Prze­ko­pa­nie się przez bez­ładną hałdę pa­pie­rów po fast fo­odach, pu­ste paczki po pa­pie­ro­sach i dawno opróż­nione bu­telki po al­ko­holu za­jęło po­li­cjan­tom kilka mi­nut. Do­piero wtedy na­tknęli się na bar­dziej nie­po­ko­jące przed­mioty, które po­zwa­lały po­dej­rze­wać, że to jed­nak nie był wóz bez­dom­nego pi­jaka.

Pierw­szym z nich był ka­ra­bin. Z kupy śmieci wy­sta­wała tylko lufa, na tyle cienka, że do­piero za któ­rymś ra­zem funk­cjo­na­riu­sze zi­den­ty­fi­ko­wali znaj­du­jącą się na jej końcu muszkę. Ce­lo­wała w dziurę śred­nicy palca, nie do­ty­kali jej jed­nak, żeby nie za­nie­czy­ścić ma­te­riału do­wo­do­wego wła­snymi od­ci­skami. Wy­sta­jąca ze sterty cha­osu broń miała ka­li­ber 22. Wkrótce, pod wie­loma war­stwami śmieci, zna­leźli też ka­ra­bin więk­szego ka­li­bru. Ten był wy­ma­zany czymś, co po bliż­szych oglę­dzi­nach w świe­tle la­ta­rek oka­zało się krwią.

O ile wcze­śniej chłopcy z Biura się nie bali, o tyle te­raz za­częli się już po­waż­nie nie­po­koić. Obok ka­ra­binu zo­ba­czyli białe pla­sti­kowe wia­dro, które stało w ka­łuży krwi pla­mią­cej wszystko wo­kół. Pły­wał w nim obły, brą­zowy kształt. Je­den z funk­cjo­na­riu­szy zdo­był się na od­wagę i ob­ró­cił go koń­cówką lufy swo­jego re­wol­weru tak, by można go było roz­po­znać. To była wą­troba. Wy­cięto ją ko­muś i po­zo­sta­wiono w wia­drze jak śmieć. Do­piero gdy w od­ru­chu obrzy­dze­nia pró­bo­wali za­trza­snąć drzwi, do­strze­gli krwawe od­ci­ski pal­ców, ukryte przed­tem w bru­dzie i śmie­ciach.

Wy­da­rzyło się tu coś na­prawdę złego. To nie były try­wialne po­ra­chunki z kłu­sow­ni­kiem czy in­nym zło­dzie­jasz­kiem. Obaj funk­cjo­na­riu­sze, z bro­nią w ręku i pal­cami na spu­ście, roz­glą­dali się ner­wowo, usi­łu­jąc prze­bić wzro­kiem ciem­no­ści.

I wtedy roz­legł się wrzask.

W pierw­szej chwili można go było po­my­lić z ry­kiem ja­kie­goś zwie­rzę­cia, bo prze­cież ża­den czło­wiek nie krzy­czy w ten spo­sób. Ale im dłu­żej trwał, tym bar­dziej prze­cho­dził w gar­dłowy char­kot, któ­rego nie spo­sób po­my­lić z in­nym od­gło­sem. Tor­tu­ro­wano ko­goś. Cier­pie­nie mu­siało być tak straszne, że zwy­kły czło­wiek po­wi­nien na­tych­miast umrzeć. Nie my­śląc o wła­snym bez­pie­czeń­stwie ani o okrop­no­ściach, ja­kie zo­ba­czą nad brze­giem, funk­cjo­na­riu­sze rzu­cili się bie­giem w stronę je­ziora. Działo się tam zło, które mu­sieli po­wstrzy­mać. Mu­sieli ra­to­wać ofiarę bez względu na ry­zyko. Taki mieli obo­wią­zek i tak na­ka­zy­wało im su­mie­nie.

Wrzask na­ra­stał stop­niowo, lecz gdy wbie­gli na plażę, urwał się tak samo gwał­tow­nie, jak wcze­śniej wy­buchł. W ci­szy wy­peł­nio­nej je­dy­nie bi­ciem wła­snych serc i cięż­kim od­de­chem po­li­cjanci zro­zu­mieli, jak wielki po­peł­nili błąd. Znaj­do­wali się na otwar­tej prze­strzeni, gdzie w mroku i we mgle mo­gło na nich cze­kać do­słow­nie wszystko.

Bez reszty sku­pieni na wrza­sku udrę­czo­nej ofiary, za­po­mnieli o przy­czy­nie jej cier­pie­nia, o oprawcy, który też mu­siał tam być. Od­na­leźli się w ciem­no­ści i przy­warli ple­cami do sie­bie, by nikt nie mógł ich zajść od tyłu. Je­śli to była pu­łapka, to wpa­dli w sam jej śro­dek. Spo­wiła ich ciężka jak ołów ci­sza, ro­bili więc wszystko, co w ich mocy, by uspo­koić od­dech. Wy­tę­żali słuch w ocze­ki­wa­niu na naj­mniej­sze oznaki kło­po­tów, które w każ­dej chwili mo­gły się na nich zwa­lić.

Nie usły­szeli jed­nak nic poza plu­ska­niem wody o brzeg. Już mieli opu­ścić broń, gdy po­tężny, ogłu­sza­jący wrzask roz­legł się na nowo. Do­cho­dził z tak bli­ska, że obaj męż­czyźni aż pod­sko­czyli. Ob­ró­cili się i wy­ce­lo­wali broń w stronę, z któ­rej do­cho­dził dźwięk. Wy­mie­nili za­lęk­nione spoj­rze­nia i ru­szyli na­przód, skra­da­jąc się cen­ty­metr po cen­ty­me­trze w kie­runku od­gło­sów. Znad je­ziora po­wiał zimny wiatr, który schło­dził po­wie­trze i roz­wiał mgłę, ście­lącą się na sre­brzy­stym pia­sku.

Oczom funk­cjo­na­riu­szy uka­zał się męż­czy­zna. Stał z ra­mio­nami roz­po­star­tymi tak sze­roko, że bar­dziej się nie dało. Głowę miał od­chy­loną do tyłu, jak wy­jący wilk. To on wrzesz­czał, ry­czał i wy­da­wał z sie­bie nie­ludz­kie od­głosy. Poza nim nie było tam ni­kogo. Tylko ten je­den czło­wiek, czarny w świe­tle księ­życa.

Po­li­cjanci po­de­szli bli­żej i zo­ba­czyli, że ta czerń nie jest ko­lo­rem jego skóry, ale cze­goś, co na so­bie roz­sma­ro­wał. W bla­sku po­li­cyj­nej la­tarki barwa zmie­niła się w ma­tową czer­wień. Krew. Męż­czy­zna był nagi, krzy­czał z ca­łych sił, a całe jego ciało – od czubka głowy po końce pal­ców u stóp – po­kry­wała krew. Mimo pa­nicz­nego stra­chu je­den z funk­cjo­na­riu­szy, ubez­pie­czany przez ko­legę, ru­szył w stronę męż­czy­zny, by spraw­dzić, czy jest ranny. Żad­nych ran nie do­strzegł.

Bie­dak wrzesz­czał i za­wo­dził. Oczy wy­cho­dziły mu z or­bit, ście­ka­jąca do ust krew tłu­miła krzyk. To ona spra­wiła, że od­głos miał dziwne zdu­szone, gar­dłowe, bul­go­cące brzmie­nie, przez które po­li­cjanci po­my­lili go z na­wo­ły­wa­niem zwie­rzę­cia.

– Pro­szę pana! Niech pan prze­sta­nie! Jest pan bez­pieczny.

Męż­czy­zna nie umilkł. Wbił tylko spoj­rze­nie w po­li­cjan­tów, a jego krzyk zmie­nił się w ry­czące słowa.

– Bez­pieczny? O nie! To nie ko­niec! To się ni­gdy nie skoń­czy. Za­częli w la­tach czter­dzie­stych. To już trzy­dzie­ści lat! Oni tu są. Wciąż mi to ro­bią. Trują mnie. Moje serce. Otruli mi serce.

Funk­cjo­na­riu­sze chwy­cili męż­czy­znę pod ra­miona i wolno po­pro­wa­dzili go w stronę za­par­ko­wa­nych po­jaz­dów. Lepka, ohydna krew roz­ma­zy­wała im się na rę­kach i mun­du­rach, choć te­raz, gdy la­tarki skie­ro­wali na ścieżkę, zro­biła się znowu czarna. Męż­czy­zna wi­siał mię­dzy po­li­cjan­tami, dyn­da­jąc jak wo­rek ko­ści. Każdy z nich mógłby unieść go sa­mo­dziel­nie, jak małe dziecko. Jed­nak ża­den nie miał na to ochoty.

Fa­cet dy­szał tak in­ten­syw­nie, że ko­lejna fala sko­wytu wy­da­wała się tylko kwe­stią czasu. Dla­tego chłopcy z Biura zaj­mo­wali go py­ta­niami, ro­biąc wszystko, co w ich mocy, by nie do­pu­ścić do ko­lej­nego wy­bu­chu ogłu­sza­ją­cych wrza­sków.

– Kim pan jest?

Nie do­cze­kali się od­po­wie­dzi na to ani na żadne inne py­ta­nie.

Udało im się jed­nak prze­do­stać przez górę śmieci za­le­ga­ją­cych w pi­ka­pie do schowka pa­sa­żera, gdzie zna­leźli prawo jazdy z na­zwi­skiem męż­czy­zny.

Już pra­wie wsa­dzali go do ra­dio­wozu, gdy z ust jed­nego z po­li­cjan­tów pa­dło naj­bar­dziej pa­lące py­ta­nie:

– Czyja to krew?

Ri­chard, który do­tąd mil­czał, za­czął za­wo­dzić:

– Moja. Ona ze mnie wy­cieka. Ufoki zro­biły mi coś ze skórą i te­raz wy­cieka ze mnie krew.

Po­li­cjanci wy­mie­nili spoj­rze­nia i wes­tchnęli. Wy­glą­dało na to, że czeka ich długa noc.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Także jako e-book i au­dio­book.

Lato lśniące niby złoto

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Be­stiaw prze­kła­dzie Wojtka Caj­gnera)

Clif­ford miał w so­bie to coś. Kiedy szedł ulicą, zda­wał się kro­czyć w in­nym niż wszy­scy ryt­mie. Wra­że­nie było ta­kie, jakby na tle snu­ją­cych się prze­chod­niów uno­sił się przy wtó­rze oso­bi­stego mu­zycz­nego mo­tywu prze­wod­niego, gra­nego gdzieś w tle przez nie­wi­dzialną ka­pelę. Gdy lu­dzie się do niego zbli­żali, gdy wkra­czali w chmurę cy­ga­ro­wego dymu, która za­wsze mu to­wa­rzy­szyła, przez mo­ment nie­mal sły­szeli tę mu­zykę: od­le­głą, nie­sioną przez wiatr me­lo­dię.

Nie­któ­rzy na­zy­wali to cha­ry­zmą i uwiel­biali go za nią, ale na­wet ci, któ­rzy by­naj­mniej go nie ko­chali, do­sta­wali się pod jej wpływ. Jakby ktoś snuł fa­bułę, w któ­rej to on jest pro­ta­go­ni­stą, a oni – le­d­wie po­sta­ciami epi­zo­dycz­nymi.

Gdyby prze­bić się przez ten gę­sty nie­bie­skawy dym, można by do­strzec wię­cej ko­lo­rów: ja­skrawe szyte na miarę gar­ni­tury i je­dwabne ko­szule – ubra­nia, które na każ­dej in­nej oso­bie ja­wi­łyby się jako ko­miczne czy wręcz jar­marczne, ale z ja­kie­goś po­wodu u Clif­forda wy­glą­dały ide­al­nie. Każda li­nia kroju była do­pa­so­wana do jego ciała, każda barwa pod­kre­ślała na­tu­ralną ru­mia­ność jego cery. Je­śli ktoś po­świę­ciłby od­po­wied­nio dużo czasu na wpa­try­wa­nie się w tę po­stać, mógłby pod ca­łym tym kosz­tow­nym ka­mu­fla­żem do­strzec ciało o moc­nym karku i gru­zło­wa­to­ści kar­to­fla, prawdę za­ma­sko­waną po­zo­rem czło­wie­czeń­stwa: wiel­kiego, skry­tego za blich­trem, przy­tła­cza­ją­cego mał­po­luda.

Włosy rze­dły mu na czubku głowy, ale owło­sie­nie nie tyle znik­nęło, ile po pro­stu prze­su­nęło się w dół i na boki, jak gdyby gra­wi­ta­cja wy­gry­wała bi­twę z tym męż­czy­zną. Dla­tego po­kaźne bo­ko­brody zda­wały się gęst­nieć, aby nad­ro­bić po­nie­sione straty, wy­szczu­pla­jąc krą­głe ob­li­cze i czy­niąc je nie­mal przy­stoj­nym, je­śli spoj­rzeć na nie en face. W lu­strze wy­glą­dał le­piej niż kie­dy­kol­wiek, lecz wi­dziany z pro­filu miał w so­bie coś ko­micz­nie ar­cha­icz­nego, coś z ko­lo­nial­nego bur­mi­strza – jak wy­rwana z do­wol­nego okresu hi­sto­rii osoba o wy­so­kim sta­tu­sie spo­łecz­nym Ale gdyby fak­tycz­nie był przy­stojny, a przy­naj­mniej mniej śmieszny z po­wodu ca­łej tej wy­mu­szo­nej pompy, po­lu­bie­nie go czy ob­da­rze­nie za­ufa­niem sta­łoby się o wiele trud­niej­sze. Tym­cza­sem dzięki tym wszyst­kim gro­te­sko­wym ce­chom nie­mal za­mie­niał się w klauna. Był ka­ry­ka­turą od­no­szą­cego suk­cesy biz­nes­mena, po­sta­cią z kre­skówki – a więc osob­ni­kiem kom­plet­nie nie­szko­dli­wym.

Vic­tor uj­rzał to wszystko, przy­swoił so­bie i od razu ob­da­rzył no­wego klienta uśmie­chem. Gdzieś tu kryły się pie­nią­dze – owa roz­ta­czana przez Clif­forda aura wy­raź­nie to su­ge­ro­wała. I fak­tycz­nie, gdy przy­bysz skła­dał eks­tra­wa­ganc­kie za­mó­wie­nie, przed­się­biorca mu­siał się nie­źle po­sta­rać, aby za nim na­dą­żyć. Pa­pier fir­mowy, ho­lo­gra­ficzne wi­zy­tówki, ko­perty... wszystko z po­zła­ca­niem. Wszystko! Pie­nią­dze nie grały tu roli. Klient za­rzą­dzał dwoma biz­ne­sami i oba były w roz­kwi­cie, więc świat mu­siał się do­wie­dzieć o ich suk­ce­sie. Nie, nie wy­po­wie­dział tego za po­mocą po­toku słów, na­to­miast zda­wał się wy­krzy­ki­wać to swoim za­cho­wa­niem. Gdy ko­lo­salne za­mó­wie­nie zo­stało zło­żone, a na za­ple­czu dru­karni roz­po­częła się go­rącz­kowa krzą­ta­nina przy jego re­ali­za­cji, owo wcie­le­nie ame­ry­kań­skiego snu się­gnęło do tyl­nej kie­szeni i wy­do­było port­fel – był tak gruby, że pra­wie pę­kał w szwach. Stu­do­la­rówki ści­śnięto w nim do tego stop­nia, że z ich brze­gów nie­mal po­wstały fal­banki.

Vic­tor wy­ba­łu­szył oczy, gdy Clif­ford wy­ma­chi­wał mu przed no­sem port­fe­lem tak, jakby ten nic nie wa­żył – a prze­cież tkwiło w nim wię­cej go­tówki niż mie­sięczny zysk dru­karni! Czy chcieli otrzy­mać za­liczkę, czy też mu ufali? – pa­dło py­ta­nie.

Wtedy po raz pierw­szy pod­czas roz­mowy można było zaj­rzeć za two­rzoną przez tego cu­daka fa­sadę, a Vic­tor zdał so­bie sprawę, że chyba wie, w jaki spo­sób ten oso­bliwy czło­wiek do­szedł do ma­jątku: dzięki ci­szy, która na­sta­wała po jego sło­wach i któ­rej nie za­mie­rzał wy­peł­niać, dzięki temu na­głemu na­pię­ciu po­wsta­ją­cemu na­wet wsku­tek lek­kiego prze­chy­le­nia głowy. Ten czło­wiek ewi­dent­nie wie­dział, jak ubi­jać in­te­resy. Do­sko­nale wie­dział, jak wy­wo­łać na­pię­cie. Ci­sza mo­gła się prze­cią­gać je­dy­nie przez mo­ment – po chwili Vic­tor nie po­tra­fił już jej znieść. Nie ma po­trzeby zo­sta­wia­nia za­liczki. Wszy­scy je­ste­śmy tu­taj przy­ja­ciółmi. I uśmiech wró­cił na ob­li­cze Clif­forda, zu­peł­nie jakby ni­gdy go nie opu­ścił, a dłoń o ser­del­ko­wa­tych pal­cach już była wy­cią­gnięta. W ta­kiej sy­tu­acji Vic­tor nie mógł się wa­hać – nie, gdy w grę wcho­dziło pra­wie ty­siąc do­la­rów. Też wy­cią­gnął dłoń i ja­koś zniósł miaż­dżący uścisk. To nie tak, że w pa­cior­ko­wa­tych oczach Clif­forda cza­iła się zło­śli­wość. Było tam je­dy­nie pra­gnie­nie uka­za­nia, kto tu rzą­dzi. Kto jest naj­więk­szym psem na wy­biegu. Vic­tor do­pil­no­wał, by twarz mu nie drgnęła, na­wet po tym, jak dłoń za­częła mu pul­so­wać w rytm ude­rzeń serca. Oka­za­nie sła­bo­ści przed ta­kim go­ściem może kosz­to­wać utratę jego sza­cunku, a sza­cu­nek ozna­cza nowe zle­ce­nia także ju­tro i po­ju­trze. Wresz­cie, spra­wia­jąc wra­że­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego, Clif­ford pu­ścił dłoń Vic­tora i ru­szył ku drzwiom. Wy­jeż­dżał do są­sied­niego mia­steczka; wróci póź­niej, aby się roz­li­czyć i ode­brać swoją pa­pe­te­rię. Wszystko w po­rządku. Żad­nych na­rze­kań. Każdy za­do­wo­lony.

Vic­tor ob­ser­wo­wał przez szybę wi­tryny od­cho­dzą­cego klienta; ob­łok nie­bie­skiego dymu rzedł, a wraz z nim bla­dła cała ta aura blich­tru, którą roz­ta­czał męż­czy­zna. Dla­czego w su­mie szef dru­karni nie po­pro­sił o za­liczkę? Dla­czego nie ka­zał so­bie za­pła­cić ca­łej sumy z góry? Prze­cież to tak dużo pie­nię­dzy... Stawka była na tyle wy­soka, że dru­kar­nię cze­kała ru­ina, je­śli ten ty­pek nie wróci. Cała scena przy­po­mi­nała sen i do­piero te­raz, gdy Clif­ford już od­szedł, w pole wi­dze­nia za­częła wle­wać się rze­czy­wi­stość. Vic­tor nie mógł być pe­wien, że co­kol­wiek z tego, co się wy­da­rzyło, fak­tycz­nie miało miej­sce. Nie dys­po­no­wał żad­nym pod­pi­sa­nym do­ku­men­tem – je­dy­nie ból w dłoni i spo­rzą­dzone wła­sno­ręcz­nie no­tatki opi­su­jące za­mó­wie­nie mo­gły do­wieść, że ów klient w ogóle wszedł do dru­karni. Czy to wszystko było je­dy­nie snem na ja­wie wy­wo­ła­nym przez sta­gna­cję i po­po­łu­dniową nudę? Prze­cież ten cały Clif­ford zde­cy­do­wa­nie miał w so­bie coś z po­staci ro­dem ze świata wy­obraźni.

Ale wtedy słońce za­lśniło w ho­lo­gra­mie na wi­zy­tówce, która wciąż le­żała na la­dzie. Ta­jem­ni­czy gość zo­sta­wił ją, by po­ka­zać, czego do­kład­nie ocze­kuje. Vic­tor pod­niósł kar­to­nik, przy­trzy­mał go przez mo­ment na wy­so­ko­ści oczu, wes­tchnął i za­brał się do pracy.

Tym­cza­sem na ulicy Clif­ford szedł da­lej. Za­trzy­mał się tylko po to, by zmiaż­dżyć ob­ca­sem to, co zo­stało z po­przed­niego cy­gara, gdy już go użył do od­pa­le­nia ko­lej­nego. Słońce świe­ciło, niebo było błę­kitne. Dzień wprost nie mógł być lep­szy.

Na końcu ulicy znaj­do­wał się nie­wielki ro­dzinny sklep spo­żyw­czy, do któ­rego Clif­ford wstą­pił, by ku­pić na­pój ga­zo­wany. Nie zmie­nił tempa ani tro­chę, gdy od­krył, że na­tknął się na koń­cówkę sporu sprze­dawcy z ja­kimś na­sto­lat­kiem. Bo nic nie mo­gło spo­wol­nić kroku Clif­forda. Nic nie mo­gło po­zba­wić go sprę­ży­sto­ści. Męż­czy­zna wy­szedł z po­wro­tem na ze­wnątrz, oparł się łok­ciem o boczną ścianę bu­dynku i po­cią­gnął z bu­telki spory łyk. Ży­cie na­prawdę nie mo­gło być lep­sze niż te­raz. Po­waż­nie, nie mo­gło.

Na­sto­la­tek opu­ścił sklep i wy­glą­dał na po­ko­na­nego, ule­ciała z niego cała wa­leczna ener­gia. Nie za­uwa­żyw­szy spo­wi­tego chmurą dymu Clif­forda, ru­szył cięż­kim kro­kiem, mam­ro­cząc coś jesz­cze pod no­sem i po­war­ku­jąc.

– Nie szu­kali pra­cow­nika?

Chło­pak nie za­uwa­żył na­wet, że zy­skał ko­lo­rowy i ma­sywny cień w po­staci kro­czą­cego obok Clif­forda. Po­mimo swo­ich roz­mia­rów męż­czy­zna szedł nie­mal bez­sze­lest­nie ni­czym wiel­kie ko­ci­sko. I uśmie­chał się jak ko­ci­sko, któ­remu pod­sta­wiono pod nos mi­seczkę ze śmie­taną.

– Po­wie­dzieli, że je­stem za młody – mruk­nął mło­dzian.

– Pier­doły opo­wia­dają – rzu­cił Clif­ford tak nie­dbale, że na­sto­la­tek aż mu­siał na niego spoj­rzeć. Ni­gdy nie sły­szał, by do­ro­sły wy­po­wia­dał się w taki spo­sób. A już na pewno nikt obcy. – Wy­glą­dasz mi na do­sta­tecz­nie doj­rza­łego, żeby pra­co­wać – cią­gnął męż­czy­zna. – Ile masz lat?

Na­stała chwila ci­szy, pod­czas któ­rej mło­dzik li­czył coś w pa­mięci, pró­bu­jąc dojść do tego, w którą stronę zmie­rza ta kon­wer­sa­cja i co mógłby dzięki niej uzy­skać. Clif­ford szedł obok i można by po­my­śleć, że wcale nie ob­cho­dziło go, czy usły­szy od­po­wiedź, czy też nie. Wresz­cie dzie­ciak wes­tchnął.

– Pięt­na­ście. 

– Pięt­na­ście? Ro­bi­łem na pla­cach bu­dowy, ma­jąc czter­na­ście. Co to za bred­nie? W skle­pie pra­co­wać nie mo­żesz, ale dźwi­gać ce­gły to już jest w po­rzą­siu? – Po­krę­cił głową z nie­sma­kiem i za­milkł. Piłka zna­la­zła się po stro­nie chło­paka.

Im dłu­żej na­sto­la­tek szedł w to­wa­rzy­stwie nie­od­stęp­nego Clif­forda, za­cho­wu­ją­cego mil­cze­nie – i prze­dłu­ża­ją­cego tym sa­mym nie­zręczną ci­szę – tym bar­dziej de­spe­racka sta­wała się jego po­trzeba, by coś po­wie­dzieć. W końcu wy­du­kał:

– Mógł­bym dźwi­gać ce­gły.

Clif­ford uśmiech­nął się do sie­bie w du­chu, po czym po­now­nie wśli­zgnął się w tę kon­wer­sa­cję, jak gdyby ni­gdy nic.

– Pew­nie, że mógł­byś, je­steś sil­nym chło­pa­kiem.

W jego gło­sie cza­iła się nutka drwiny. Nie­wielki ślad sar­ka­zmu ukryty pod po­zo­rami nor­mal­nej roz­mowy. A to spra­wiło, że spro­wo­ko­wany/roz­draż­niony chło­piec pod­niósł te­raz głos:

– Je­stem do­sta­tecz­nie silny, by po­ra­dzić so­bie na bu­do­wie!

Za­ci­ska­jąc zęby, by cy­garo nie wy­pa­dło mu z ust, Clif­ford wy­rzu­cił ra­miona ku niebu.

– No ja­sne, młody. Po­patrz tylko na sie­bie. Je­steś jak mały Her­ku­les, co nie?

Chło­pak nie był ma­łym Her­ku­le­sem. Miał wą­tłe ra­miona i bu­dowę ciała ko­goś, kto przez więk­szość ży­cia nie zja­dał co­dzien­nie trzech po­rząd­nych po­sił­ków. Nie wy­glą­dał na mło­dego atletę, nie miał syl­wetki ko­goś, kto gra w fut­bol ame­ry­kań­ski – w prze­ci­wień­stwie do Clif­forda, je­śli tylko od­rzu­cić war­stwę dro­gich ciu­chów i całe to ży­cie na bo­gato. Stąd cią­gła drwina w gło­sie męż­czy­zny. Na­sto­la­tek pró­bo­wał iść ze spusz­czoną głową i po pro­stu wró­cić do domu, ale ten stary du­pek cią­gle się do niego do­wa­lał. Dzie­ciak za­trzy­mał się więc i wle­pił w niego spoj­rze­nie.

– Go­ściu, jaki masz pro­blem?

Clif­ford wy­buch­nął śmie­chem.

– Jaki mam pro­blem? – po­wtó­rzył. – Już ja ci za­raz po­wiem...

Z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki wy­do­był ko­lejną wi­zy­tówkę, też w zło­tym ob­ra­mo­wa­niu i z ho­lo­gra­ficz­nym logo. Ale ta, w prze­ci­wień­stwie do eg­zem­pla­rza zo­sta­wio­nego w dru­karni jako wzo­rzec, re­kla­mo­wała zu­peł­nie inną firmę. Nie­mniej branża nie była trudna do od­gad­nię­cia. Bu­dow­lanka. Chło­pak z roz­dzia­wio­nymi ustami wle­pił spoj­rze­nie w ten ja­skrawy do­wód na brak do­brego smaku u Clif­forda. Miał te­raz na wy­cią­gnię­cie ręki wi­zy­tówkę, która wy­glą­dała na bar­dzo drogą, a prze­cież ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło mu się ze­tknąć z choćby naj­skrom­niej­szym kar­to­ni­kiem re­kla­mu­ją­cym czyjś biz­nes. Gruby, kre­mo­wej barwy pro­sto­ką­cik otarł się o czubki jego pal­ców, lecz Clif­ford za­raz go scho­wał, po czym prze­mó­wił:

– Mam taki pro­blem, że za­trud­ni­łem dzie­ciaka do ro­boty na bu­do­wie na gó­rze Whi­stler, a ten się tam dzi­siaj nie po­ja­wił. Nie za­dzwo­nił, że jest chory, nie wziął urlopu na żą­da­nie... nic! Po pro­stu olał sprawę. A na mo­jej bu­do­wie ro­bota ma wrzeć. Bo ta­kich kon­trak­tów to się co­dzien­nie nie do­staje. Czło­wiek musi pil­no­wać, by klient był za­do­wo­lony, ka­pu­jesz?

Na­sto­la­tek po­ki­wał głową, jakby wresz­cie fak­tycz­nie za­czął ro­zu­mieć, o czym mówi jego roz­mówca.

– No to co ty na to, młody? – cią­gnął męż­czy­zna. – Chcesz za­ro­bić tro­chę szmalu?

Do­piero te­raz w gło­wie chłopca wszystko za­sko­czyło.

– Pro­po­nuje mi pan pracę?

– Nie, pro­po­nuję ci szansę na zdo­by­cie pracy. Sta­wiasz się na placu bu­dowy, ja daję ci co nieco do zro­bie­nia, żeby spraw­dzić, czy w ogóle po­do­łasz. Je­śli so­bie po­ra­dzisz, do­sta­niesz ro­botę na całe lato, albo i stałe miej­sce w mo­jej eki­pie, o ile nie mu­sisz wra­cać do szkoły. Ale je­śli cię tam za­biorę, a ty ni cho­lery nie dasz rady zro­bić cze­go­kol­wiek jak na­leży, je­śli bę­dziesz ro­bić ba­ła­gan albo pew­nego po­ranka nie sta­wisz się na miej­scu, wtedy bę­dziesz udu­piony szyb­ciej, nim zdą­żysz wy­po­wie­dzieć swoje imię. A więc co ty na to?

I znów wró­ciła ta nie­zręczna ci­sza, ale chło­piec wie­dział już bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, co po­wi­nien zro­bić. Oferty tak do­brej nie można było od­rzu­cić. Wy­cią­gnął więc dłoń.

– Chyba się do­ga­damy, pro­szę pana.

Gdy Clif­ford ujął rękę chłopca, nie użył wiele siły. To było bar­dziej jak piesz­czota tej nie­spra­co­wa­nej dłoni na­sto­latka, nie uścisk.

Po­szli do sa­mo­chodu Clif­forda, by po­je­chać w góry. Uprzejme po­ga­duszki trwały do chwili, gdy po­jazd opu­ścił mia­steczko, a obaj mieli już za sobą całą tę zdaw­kową gadkę.

Lecz gdy cy­wi­li­za­cja znik­nęła na­wet z lu­sterka wstecz­nego, męż­czy­zna na­gle za­milkł jak grób. Chło­pak pró­bo­wał pod­trzy­my­wać kon­wer­sa­cję, ale wkrótce się pod­dał. Spo­glą­dał tylko na Clif­forda i choćby nie wia­domo jak się sta­rał, nie po­tra­fił już do­strzec w nim przy­ja­ciel­skiego biz­nes­mena, który po­ja­wił się zni­kąd i za­ofe­ro­wał mu roz­wią­za­nie wszyst­kich pro­ble­mów. Te­raz jego spoj­rze­nie było jakby nie­obecne; oczy męż­czy­zny stały się dziw­nie ciemne. Na­wet per­ma­nentny uśmie­szek, wy­mu­szony przez trzy­mane w ką­ciku ust cy­garo, wy­glą­dał na tle ru­mia­nej twa­rzy bar­dziej jak gry­mas nie­na­wi­ści niż po­godna mina. W końcu męż­czy­zna od­wró­cił wzrok w stronę chłopca, a ten przez mo­ment zo­ba­czył w jego oczach mrok tak głę­boki, że aż za­bra­kło mu tchu.

Clif­ford miał w so­bie to coś.

.

Także jako e-book i au­dio­book.

Ob­myj się z grze­chów

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Klą­twaw prze­kła­dzie Alek­san­dry Bro­żek-Sali)

Mama za­cho­wy­wała się dziw­nie. Nie było to zresztą żadną no­wo­ścią. Od za­wsze prze­ja­wiała oso­bliwy spo­sób by­cia, ale jej dzi­siej­sze po­stę­po­wa­nie wy­da­wało się wy­jąt­kowo nie­ty­powe. Trudno do­kład­nie okre­ślić, kiedy to wszystko się za­częło, po­nie­waż od po­czątku sta­no­wiło część ich wspól­nego ży­cia. Prak­tycz­nie każ­dego dnia przed pod­ję­ciem de­cy­zji mama roz­kła­dała karty lub pró­bo­wała od­czy­tać przy­szłość z fu­sów od her­baty.

Za­pewne trud­niej było to do­strzec, od kiedy w świe­cie ze­wnętrz­nym pa­no­wał taki sam chaos jak w jej umy­śle. Po tym jak do­świad­czyli trzę­sie­nia ziemi, a na­stęp­nie mu­sieli tu­łać się po kraju, całe to jej ga­da­nie o klą­twach i ma­gii wy­da­wało się nie­mal lo­giczne. Gdy wi­działo się, jak zie­mia drży i pęka, od­biera im dom, ła­two uwie­rzyć w in­ge­ren­cję ja­kichś zło­wro­gich sił.

Od­kąd jed­nak osie­dlili się w tym miej­scu, a kom­fort ich ży­cia zna­cze­nie się po­pra­wił, Giu­seppe miał na­dzieję, że wiara w prze­sądy zej­dzie na dal­szy plan. Tak się jed­nak nie stało. W każ­dym ra­zie po­prawa sta­tusu ma­te­rial­nego tylko po­głę­biła pro­blem, jakby matka od za­wsze cze­kała, aż sta­nie się swo­istą atrak­cją ich miej­sco­wo­ści. Obec­nie nie było w mie­ście ani jed­nej osoby, która by jej nie znała. Kiedy jed­nak mó­wiono o niej, te­ma­tem nu­mer je­den nie byli jej wspa­niali sy­no­wie; nie­ko­niecz­nie też wspo­mi­nano o jej my­dlarni. Krą­żyły za to hi­sto­rie o tym, że wróży lu­dziom z dłoni, ostrzega ich przed złymi ome­nami i udziela du­cho­wych wska­zó­wek, na ja­kie przed­sta­wi­ciele Ko­ścioła ni­gdy by się nie od­wa­żyli. Mło­dych lu­dzi z Cor­reg­gio to śmie­szyło. Prze­wra­cali oczami, wi­dząc, jak ich prze­sądne matki udają się do wróżki po po­rady. Jed­no­cze­śnie każdy z nich po­słu­chałby jej, gdyby mu ta­kiej udzie­liła. Wąt­pili w jej zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia, ale wiara w prze­sądy wciąż po­zo­sta­wała nie­zwy­kle silna; nikt nie na­ra­żałby się na nie­bez­pie­czeń­stwo tylko po to, by udo­wod­nić, że ko­bieta się myli.

Giu­seppe ni­gdy nie po­dej­mo­wał tego te­matu, ale jego matka żyła na mar­gi­ne­sie spo­łecz­no­ści, jed­no­cze­śnie ja­kimś cu­dem kon­tro­lu­jąc więk­szość po­czy­nań jej miesz­kań­ców. Nie mógł się do­cze­kać, kiedy w końcu wy­pro­wa­dzi się z mia­sta i nie bę­dzie już miał z tym do czy­nie­nia.

Bar­dzo ko­chał matkę i wie­dział, że ona rów­nież da­rzy go ogromną mi­ło­ścią, lecz jej pew­ność co do praw­dzi­wo­ści wła­snych wi­zji i prze­czuć spra­wiała, że nie­ła­two było z nią prze­by­wać. Nie­raz gdy prze­cho­dził obok my­dlarni, wi­dział, że sklep jest jesz­cze za­mknięty, mimo że zbli­żało się po­łu­dnie. Po­dej­rze­wał, że po­przed­niej nocy mama miała zły sen, dla­tego po­sta­no­wiła spę­dzić dzień na oczysz­cza­niu się w le­sie. W nie­które noce bu­dził się, a ona stała nad nim ni­czym wiedźma z opo­wie­ści prze­sąd­nych bab i mam­ro­tała coś w ję­zyku, któ­rego nie ro­zu­miał. Gdy po raz pierw­szy zna­lazł pod po­duszką ta­li­zman wy­ko­nany z pta­sich ko­ści i nici w ja­skra­wym ko­lo­rze, ze wstrę­tem wy­rzu­cił go przez okno; te­raz ak­cep­to­wał już ta­kie rze­czy, uzna­jąc je za wy­raz mi­ło­ści matki do niego. W taki spo­sób po­strze­gała świat, a po­przez te dziwne, drobne upo­minki i bło­go­sła­wień­stwa oka­zy­wała swoją tro­skę.

Je­dy­nym pro­ble­mem był fakt, że mama nie zno­siła sprze­ciwu. Zwy­kle wią­zało się to z ta­kimi rze­czami, jak je­dze­nie ryby na ko­la­cję tylko w okre­ślone dni ty­go­dnia lub pój­ście do pracy inną drogą, a on zga­dzał się na to bez słowa sprze­ciwu. Być może nie oba­wiał się prze­czuć swo­jej matki tak jak jego przy­ja­ciele, któ­rzy po­słu­cha­liby jej, aby unik­nąć kary ze strony wszech­świata, ale – choć mo­gło się to wy­da­wać dziwne – słu­chał jej, bo była jego ro­dzi­cielką.

Dzi­siej­szy dzień miał się po­to­czyć in­nym to­rem. Matka za­trzy­mała Giu­seppe rano, przed wyj­ściem z domu, mó­wiąc, że ma plany. Wy­glą­dała ina­czej niż zwy­kle. Jej za­zwy­czaj pełna twarz spra­wiała wra­że­nie wy­chu­dzo­nej, a oczy były za­pad­nięte. Cuch­nęła che­mi­ka­liami, któ­rych uży­wała do pro­duk­cji my­deł, a kiedy unio­sła dło­nie, aby do­tknąć jego po­licz­ków i po­ca­ło­wać go w czoło, za­uwa­żył na nich drobne za­dra­pa­nia i opa­rze­nia. Za­pewne, po­chło­nięta pracą, znów nie spała przez całą noc. Nie­czę­sto wpa­dała tak głę­boko w wir za­jęć, ale w ta­kich wy­pad­kach to­war w skle­pie był uzu­peł­niany nie­mal za jed­nym za­ma­chem, a ich kuch­nia wy­glą­dała tak, jakby prze­je­chał przez nią po­ciąg – ko­lejne małe dzi­wac­two, któ­rego Giu­seppe wcze­śniej nie trak­to­wał zbyt po­waż­nie.

Rze­czy, które przez całe ży­cie uwa­żał za oczy­wi­ste, te­raz stały w sprzecz­no­ści z ry­su­jącą się przed nim przy­szło­ścią. Po raz pierw­szy po­ja­wiła się szansa, że bę­dzie mógł żyć wła­snym ży­ciem, a nie w cie­niu matki. Miałby wo­kół sie­bie lu­dzi, to­wa­rzy­szy broni; ra­zem mo­gliby wal­czyć z mo­ralną de­ge­ne­ra­cją, która za­le­wała Wło­chy ze wszyst­kich stron. Nie drże­liby z po­wodu wi­zji ja­kiejś sta­rej ko­biety, bez względu na to, jaką przy­szłość by im prze­po­wia­dała. Wy­pę­dzi­liby wro­gów fa­szy­zmu i za­pro­wa­dzi­liby po­rzą­dek na świe­cie ar­gu­men­tem broni i siłą ich woli. To były kon­krety. Praw­dziwe idee, któ­rym nikt nie mógł za­prze­czać, a nie wy­ssane z palca ba­ja­nia jego matki, któ­rych słu­chał na­wet te­raz, w ostat­nich dniach ży­cia pod jej kon­trolą.

Był do­ro­słym męż­czy­zną. Nie po­wi­nien pod­po­rząd­ko­wy­wać się żad­nej ko­bie­cie, a zwłasz­cza matce. Kiedy jed­nak po­de­szła do niego, mó­wiąc coś drżą­cym gło­sem, i po­ca­ło­wała go w czoło, był go­tów zro­bić dla niej wszystko. Gdyby po­pro­siła, aby zre­zy­gno­wał z ob­ra­nej ścieżki i zo­stał w domu, uczy­niłby to, na­wet je­śli miałby do­świad­czyć po­ni­że­nia i zo­stać okrzyk­nięty tchó­rzem. Duma nie duma, ko­chał matkę bez­wa­run­kowo. Tym­cza­sem ona ocze­ki­wała dziś tylko po­mocy w pra­cach do­mo­wych. Była za ni­ska, żeby do­się­gnąć że­liw­nej ba­lii sto­ją­cej na sza­fie, a chciała, żeby się wy­ką­pał, za­nim przy­mie­rzy nowy mun­dur. Na tym wła­śnie po­le­gał pro­blem z jej dzi­wacz­nym za­cho­wa­niem. Na po­czątku za­wsze pa­no­wał spo­kój, a prośba mamy wy­da­wała się roz­sądna. Lecz po­tem, kiedy Giu­seppe na przy­kład na­gle zda­wał so­bie sprawę, że jest już po za­cho­dzie słońca, a on wciąż wę­druje po le­sie w po­szu­ki­wa­niu spe­cy­ficz­nego ro­dzaju pa­ję­czej sieci, do­cie­rało do niego, że znów dał się wcią­gnąć w ja­kieś sza­leń­stwo.

Który syn sprze­ci­wiłby się matce, gdy ta prosi, aby się wy­ką­pał, by wy­glą­dać jak naj­le­piej na swo­jej pierw­szej pa­ra­dzie? Była to naj­roz­sąd­niej­sza rzecz, jaką Giu­seppe kie­dy­kol­wiek usły­szał z jej ust, a jed­nak już jedno spoj­rze­nie w te błysz­czące oczy po­wie­działo mu wiele. Jej mina zdra­dzała, że mama po­wzięła ja­kiś nowy, sza­lony plan. Mimo to zro­bił, co mu ka­zano.

Stę­ka­jąc, ścią­gnął starą za­rdze­wiałą ba­lię i za­czął prze­no­sić garnki z go­rącą wodą z po­grą­żo­nej w cha­osie kuchni do ci­chego sa­lonu, gdzie umie­ścił ba­lię obok pu­stego pa­le­ni­ska. Miał prawo na­rze­kać na stan kuchni, ale nie mógł za­prze­czyć, że my­dła wy­pro­du­ko­wane przez matkę pach­niały prze­pięk­nie. Za­pewne sko­rzy­stała z ja­kiejś no­wej re­cep­tury. Czuł za­pach ty­po­wych per­fu­mo­wa­nych olej­ków, ale do­pra­wiony nie­znaną, de­li­katną, kre­mową wo­nią. Ta sama in­tu­icja, która spro­wa­dzała mamę na dziwne ścieżki, pod­su­wała jej także eg­zo­tyczne po­my­sły. Giu­seppe nie miał wąt­pli­wo­ści, że gdyby nie jej żą­dza przy­gód, in­te­res my­dlar­ski zo­stałby za­mknięty wiele lat temu. Mama po­tra­fiła na po­cze­ka­niu wy­cza­ro­wać nowe pro­dukty, a na każde jedno my­dło, które zmie­niało ko­lor jego wło­sów na zie­lony lub od za­pa­chu któ­rego łza­wiły mu oczy, przy­pa­dało tu­zin tak do­brych pro­duk­tów, że zni­kały ze skle­po­wej półki w kilka ty­go­dni, bo klienci, do któ­rych bły­ska­wicz­nie do­cie­rały wie­ści, przy­by­wali tu z ca­łego Reg­gio Emi­lia.

Miał za­miar po­pro­sić ją o jedną kostkę, którą za­bie­rze ze sobą w po­dróż, aby za każ­dym ra­zem, gdy za­trzyma się gdzieś na prysz­nic, przy­po­mnieć so­bie o domu. Mama ce­niła ta­kie sen­ty­menty. Moż­liwe, że do­pro­wa­dzi ją tym do pła­czu, ale przy­pusz­czał, że tego wła­śnie od niego ocze­kuje. Uroni kilka łez, ale ucie­szy się, że bę­dzie za nią tę­sk­nił. Nie po­dej­rze­wała, że jej syn nie może się do­cze­kać, aż się od niej uwolni. Prawda nie wy­wo­ła­łaby łez – do­pro­wa­dzi­łaby ją do wście­kło­ści, a on zo­ba­czyłby ha­czy­ko­wate pa­zury i ob­wi­słe usta. Ta­kiej wście­kło­ści miał wąt­pliwą przy­jem­ność do­świad­czyć od niej tylko kilka razy w ży­ciu. Wo­lałby, żeby pła­kała i my­ślała o nim życz­li­wie.

Za­nim wlał ostatni gar­nek go­rą­cej wody, osty­gła ona na tyle, żeby go nie po­pa­rzyć i nie zo­sta­wić na ciele pę­che­rzy. Co naj­wy­żej za­czer­wieni mu się skóra. Nim się roz­bie­rze, tem­pe­ra­tura sta­nie się zno­śna. Za­czął roz­pi­nać gu­ziki ko­szuli noc­nej, ale prze­rwał, gdy do po­koju we­szła mama. W dłoni trzy­mała kur­czowo nowe my­dło, kre­mo­wo­białe w po­rów­na­niu z ko­lo­rem jej szorst­kich pal­ców. Nie pa­trzyła na niego. Zu­peł­nie jakby w ogóle go tu nie było. Za­gu­biona w la­bi­ryn­cie wła­snych my­śli, go­niła za swoją ostat­nią ob­se­sją, ana­li­zu­jąc wszyst­kie zwroty ak­cji, które nor­malną ko­bietę do­pro­wa­dzi­łyby do za­mknię­cia w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Nie ist­niała in­struk­cja po­stę­po­wa­nia w ta­kich sy­tu­acjach, więc zmie­szany Giu­seppe stał w bez­ru­chu, do­póki nie spoj­rzała na niego i nie zbli­żyła się, chi­cho­cząc. Odło­żyła my­dło na sto­łek i wy­cią­gnęła po­marsz­czone ręce, żeby roz­piąć sy­nowi ko­szulę. Wy­mam­ro­tał coś na znak sprze­ciwu, a kiedy gwał­tow­nie ścią­gnęła mu ją przez głowę i wy­cią­gnęła z jego nie­zdar­nych dłoni, na­tych­miast za­krył swoją mę­skość.

W tym mo­men­cie mama po raz pierw­szy wy­da­wała się sobą, ko­bietą świa­domą tego, co się wo­kół niej dzieje.

– My­ślisz, że ni­gdy wcze­śniej cię ta­kiego nie wi­dzia­łam? Że pierw­szy raz to wi­dzę? Ubie­ra­łam cię i ką­pa­łam przez tyle lat, a te­raz się wsty­dzisz? – Za­śmiała się.

Może i stał się już do­ro­słym męż­czy­zną, ale nie był nim na tyle długo, by za­prze­czyć jej sło­wom.

– Mamo! – jęk­nął i pró­bo­wał się wy­co­fać, ale po­ło­żyła su­chą dłoń na jego ple­cach i po­pchnęła go w stronę ba­lii. – Wchodź, za­nim osty­gnie. Szkoda czasu na ga­da­nie.

Te słowa brzmiały roz­sąd­nie, jed­nak każda część jego ciała chciała krzy­czeć. To wy­da­wało się zde­cy­do­wa­nie zbyt dziwne. Nie po­do­bało mu się. Wszedł jed­nak do ba­lii, byle tylko uciec od matki. Z ci­chym sy­kiem bólu za­nu­rzył się w wo­dzie, chcąc ukryć przed jej spoj­rze­niem jak naj­wię­cej na­giego ciała.

Matka wciąż nie od­cho­dziła. Stała tam, przy ba­lii, trzy­ma­jąc my­dło, które po­now­nie wzięła ze stołka. Wy­cią­gnął po nie rękę, z na­dzieją, że mu je poda i odej­dzie, lecz ona za­miast tego chwy­ciła jego dłoń.

– Je­steś dla mnie bar­dzo cenny, Giu­seppe.

– Wiem, mamo. Ty też je­steś dla mnie ważna. – Pró­bo­wał cof­nąć rękę, ale udało mu się tylko po­ło­wicz­nie.

Uścisk matki był jak ima­dło.

– Gdyby coś ci się stało, nie znio­sła­bym tego. Serce by mi pę­kło. – Za­nu­rzyła my­dło w wo­dzie i za­częła na­my­dlać jego ra­mię.

– Mamo, mogę sam się umyć.

– Je­steś moim dziec­kiem i za­wsze będę się tobą opie­ko­wać. Nie­ważne, co się sta­nie. Nie li­czą się koszty. Za­opie­kuję się tobą, Giu­seppe. Obie­cuję ci to.

Prze­stał się si­ło­wać, żeby nie wcią­gnąć jej do ba­lii. Jego wy­raz twa­rzy zła­god­niał. Ma­mie było po pro­stu smutno, że miał wy­je­chać. Tylko oka­zy­wała to w dzi­waczny spo­sób, po­dob­nie jak w przy­padku ta­li­zma­nów i pie­śni. Uśmiech­nął się do niej.

– Wiem, mamo. Wiem.

– Do­bry z cie­bie chło­piec.

Mama spie­niła my­dło na jego klatce pier­sio­wej. Nie opie­rał się. Ten dys­kom­fort nie po­trwa już długo. Wkrótce wresz­cie bę­dzie wolny.

.
.
Ty­tuł ory­gi­nałuVAM­PIRE KIL­LER
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­cjaNa­ta­lia Ga­lu­chow­ska
Ko­rektaAnna Bur­gerMał­go­rzata De­nys
Co­py­ri­ght © by Ryan Green, 2020 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­te­usz Rul­ski-Bo­żek, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-208-0
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.