Karuzela - Agnieszka Litorowicz-Siegert - ebook + książka
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Weronika przybywa na Pomorze, żeby przygotować dom ojca na jego powrót z Oksfordu. Z różnych powodów (także własnych wyrzutów sumienia związanych z zerwaniem relacji z ojcem) chce mu sprawić przyjemność i odnaleźć, a następnie ustawić w ogromnym ogrodzie starą karuzelę – najmocniejszy element wspomnień ojca z dzieciństwa. Pomaga jej Albert – miejscowy lekarz, miłośnik lokalnej historii. Między tymi dwojgiem rodzi się początkowo szorstkie, potem coraz głębsze i szlachetniejsze uczucie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 410

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Agnieszka Litorowicz-Siegert

KARUZELA

Copyright © by Agnieszka Litorowicz-Siegert, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Mojej najlepszej na świecie Mamie, najważniejszej czytelniczce, najtroskliwszej opiekunce w pisaniu – zwłaszcza na ostatnim etapie, kiedy autor zaczyna wariować

1. Pomyłka

Weronika zaparkowała na podjeździe od strony szosy, wysiadła i obeszła dom dookoła. Wspięła się po drewnianych schodach na taras, spojrzała przed siebie i zrozumiała, dlaczego główne wejście urządzono od tej strony. Przed nią, w dolinie, falowało fioletowe morze wrzosów. Ograniczone tylko horyzontem, rozległe, z wstążką wąskiej drogi zakosami tnącej wzgórze u stóp posiadłości. Stała oczarowana. Widok był jeszcze piękniejszy niż na zdjęciach. Dobrze, że udało się wynająć ten dom. Wciągnęła w płuca powietrze nasycone wilgocią ziemi i jakimś intrygującym, cierpkim zapachem, którego nie umiała rozpoznać. Zeszła ze szczytu schodów, odwróciła się i spojrzała w górę. Wrzosówka była nowa. Zaprojektowana z rozmachem, piętrowa. W zachodzącym słońcu drewniane bale miały barwę miodu, szyby w oknach błyszczały czystością. Dom robił wrażenie.

Jeszcze raz zapatrzyła się na wrzosowisko. W ciszę wieczoru wdarł się odgłos silnika. Ktoś zaparkował na podjeździe. Spojrzała na zegarek. Osiemnasta. Tak, to na pewno Estera. Wyczekała, aż równe, niespieszne kroki zbliżą się do węgła domu, i ruszyła na spotkanie. W jej kierunku szła szczupła kobieta ubrana w miękki rudy płaszcz, dżinsy i zamszowe sztyblety. Uśmiechnęła się na powitanie, zdjęła ciemne okulary. Weronika była zdziwiona. Spodziewała się, że Estera jest młodsza, tak sugerował jej głos w telefonie. Przybyszka z pewnością miała więcej niż sześćdziesiąt lat. Zdradzały to choćby siwe włosy upięte w kok nad karkiem. Dopiero teraz Weronika dostrzegła w nich szerokie błękitne pasmo.

– Dobry wieczór. Widok oszałamiający, przyznaję. Jestem zachwycona. – Kobieta zatrzymała się obok. Regularne promieniste zmarszczki wokół kącików jej oczu zagęściły się, zbiegły w pęk.

– Mówi pani, jakby była tu pierwszy raz. – Weronika wyciągnęła dłoń. – Weronika Solska. Przyjechałam pięć minut przed panią.

– Nie rozumiem. Weronika? Nie Estera? Ja jestem Maria Braun.

– Chwileczkę, to chyba nieporozumienie. Właśnie czekam tu na Esterę, właścicielkę domu. Jestem z nią umówiona na przejęcie kluczy.

– Naprawdę? – Maria spoważniała. – Pani ma rację. Najwyraźniej zaszło nieporozumienie. Proszę sobie wyobrazić, że ja również jestem z nią umówiona. Wynajęłam ten dom na miesiąc.

– Niemożliwe. Proszę wybaczyć, ale to ja go wynajęłam. O, powinnam tu mieć potwierdzenie rezerwacji. – Weronika otworzyła torbę, próbowała odnaleźć wydrukowany dokument. Była coraz bardziej zdenerwowana. Co za nonsensowna sytuacja.

– Proszę nie szukać, wierzę pani. Mam zapewne takie samo potwierdzenie. Musimy po prostu zadzwonić do właścicielki. – Maria wyjęła telefon, zaczęła wybierać numer.

W tej chwili usłyszały, jak na parking za domem z piskiem opon wjeżdża auto. Spojrzały po sobie. Nareszcie. W ich stronę biegła młoda kobieta z burzą jasnych loków. Miała na sobie pikowaną kamizelkę, sweter z golfem i buty do konnej jazdy. Zasapana i rozpromieniona zatrzymała się przed schodami.

– Przepraszam. Trochę się spóźniłam, zwariowany dzień. – Dmuchnęła w jasny kosmyk. Miała zaróżowione policzki i wesołe oczy. – Która z pań na mnie czeka?

– Ja – odpowiedziały jednocześnie.

– Jak to?!

– Prawdopodobnie wynajęła pani dom dwóm osobom naraz. – Maria starała się nie okazywać zdenerwowania. – Czy dopuszcza pani taką możliwość?

– Czy dopuszczam? No… nie. Nie! Co prawda są panie, jest pani… – poprawiła się Estera, spoglądając kolejno w twarze obu kobiet. – No, chcę powiedzieć, że pierwszy raz mam mieć gości… Rozumieją panie, dom skończyliśmy latem, nie zamierzałam wynajmować go już jesienią, ale umieściłam ogłoszenie w internecie, właściwie na przyszły sezon. Jeszcze nie ogarnęłam do końca tych procedur… Sama nie wiem! To nie miało prawa się wydarzyć. O mamma mia! – zawołała, przykładając dłonie do rozpalonych policzków.

– W jaki sposób zrobiła pani rezerwację? – zwróciła się do Weroniki Maria.

– Przez internet.

– Ja zadzwoniłam. A pani zapisała rezerwację w swoim grafiku, prawda? – Spojrzała w przerażone oczy właścicielki.

– No tak. Chyba tak. Na pewno! A może… Ratunku, zgłupiałam! Dałabym się pokroić, że zapisałam, ale może coś pokręciłam.

– To niedopuszczalne. Przecież musiała pani dostać na konto dwie zaliczki – niemal syknęła coraz bardziej zirytowana Weronika.

– Rzeczywiście. Pani powinna nad tym panować. Ale, zdaje się, znalazłyśmy się w impasie. Zastanawiam się, czy jest jakieś dobre rozwiązanie. Z pewnością każdej z nas zależy na tym domu… – Maria zawiesiła głos.

– Oczywiście. W pobliskim mieście mam do załatwienia ważną sprawę, zajmie mi to sporo czasu. Wzięłam długi urlop. Podkreślałam, że nie przyjechałam tu na wakacje, potrzebuję bazy do wypadów w okolicę. – Weronika wbiła lodowate spojrzenie w Esterę.

– Ja zamierzam dokończyć książkę. Wybrałam to miejsce, bo jest spokojne. Długo go szukałam, wydaje mi się idealne do pracy. – Maria próbowała się uśmiechnąć.

Estera złapała się za głowę i zrezygnowana usiadła na schodach ganku.

– Zabiję się. Nie mam doświadczenia, zawaliłam. Moja wina. Co teraz zrobić? – Ukryła twarz w dłoniach.

Maria założyła ciemne okulary i w milczeniu patrzyła na falujące wrzosy, a Weronika nerwowo stukała w schody czubkiem eleganckiego buta.

– No, niechże pani coś wymyśli! – Nie wytrzymała, podniosła głos.

– No właśnie myślę. Myślę! – Estera wstała, otarła czoło. – Chodźmy, coś paniom pokażę. – Zdawała się odzyskiwać rezon. Uniosła głowę i ruszyła wzdłuż lewego skrzydła domu.

Weronika i Maria z ociąganiem udały się jej śladem. Minęły róg Wrzosówki, skręciły i znalazły się w zachodniej części posesji. Widok stąd był równie piękny, tylko wrzosowisko schodziło w dolinę bardziej stromym zboczem. Na jego skraju rósł gęsty, ciemny las.

– Widzą panie? Tu jest boczne wejście. – Estera wskazała na mniejszy ganek. – Dom ma ponad dwieście metrów powierzchni. Salon jest ogromny, kuchnia też. Duża biblioteka. Plus sypialnie z łazienkami na górze, schody na piętro prowadzą z dwóch stron, z salonu i od bocznego wejścia. Właściwie można powiedzieć, że to dwa niezależne mieszkania ze wspólnym dołem. Teoretycznie można się nawet nie spotykać.

– Pani sugeruje… – zaczęła chłodno Weronika.

– …że mogłybyśmy zamieszkać tu obie? Miałybyśmy dzielić ten dom? – dokończyła bez entuzjazmu Maria.

– Jeśli tylko panie zechcą. Pokażę w środku i wtedy zdecydują panie, czy w ogóle możemy się przymierzyć do…

– Wykluczone – przerwała jej Weronika. – Zasady są jasne: każda z nas chciała dom dla siebie i pani to obiecała.

– To nie ulega wątpliwości – zgodziła się Maria. – Ale wydaje mi się, że teraz przede wszystkim powinnyśmy uspokoić emocje. Nerwy nic tu nie pomogą. Dajmy sobie czas na ochłonięcie. Chyba możemy zrobić to także dla pani Estery, ona również ma twardy orzech do zgryzienia. Może rzeczywiście obejrzyjmy dom.

– Podziwiam pani empatię – mruknęła Weronika i nie czekając, ruszyła w stronę głównego wejścia.

Estera wyprzedziła ją biegiem, pokonała schody, przeskakując po dwa, i otworzyła frontowe drzwi.

– Zapraszam – zachęciła.

Maria przekroczyła próg pierwsza, Weronika stanęła za jej plecami. Poczuła woń dobrych perfum. Słońce wpadające przez okna olbrzymiego pomieszczenia, w którym się znalazły, rozświetliło błękitne pasmo włosów starszej kobiety. Maria zrobiła krok w przód, rozejrzała się z zaciekawieniem.

– Nie da się ukryć, pięknie tu.

Znajdowały się w przestronnym jasnym salonie z wysokim belkowanym sufitem. Był to właściwie ogromny pokój dzienny wyposażony w obszerne, wygodne meble. Dwie skórzane kanapy zarzucone poduszkami, para klubowych foteli z wełnianymi pledami na oparciach, niski drewniany stolik i kilka mniejszych zastawionych lampami, kolorowym szkłem i wazonami pełnymi świeżych kwiatów. W centralnej części pokoju ulokowano nowoczesny, choć stylowy kominek. Na jego gzymsie stały świece i bibeloty. W oknach wisiały ciężkie zasłony z szarego aksamitu. Trzy kryształowe żyrandole podkreślały eklektyczny, oryginalny charakter salonu. Szerokie, zataczające delikatny łuk schody prowadziły na piętro.

– Może zdejmą panie płaszcze? – zaproponowała Estera, przerywając ciszę.

Maria i Weronika przyglądały się w milczeniu obrazom i lustrom w klasycznych ramach. Maria odruchowo rozpięła guziki płaszcza, Weronika zaprotestowała:

– Zrobiłabym to, gdyby sytuacja była jednoznaczna. Podoba mi się ten dom, bardzo. Powinnam tu zostać. Gdybym miała pewność, że tak będzie, chętnie bym się rozgościła. – Spojrzała w twarz gospodyni. – Pani chyba rozumie, że niewywiązanie się z umowy rodzi skutki prawne.

– Tak? Cóż… – Estera przełknęła nerwowo ślinę.

– No tak, tak. Coś o tym wiem, jestem prawnikiem. Pani złamała warunki. To znaczy złamie pani, jeśli każe mi odjechać z kwitkiem. Ale jeśli…

– A co jest tam? – przerwała jej Maria, wskazując na ściany ograniczające salon.

– Po lewej kuchnia z jadalnią, pokój kąpielowy i gabinet. Po prawej biblioteka i oranżeria. – Estera uśmiechnęła się z wdzięcznością. Wrogi ton Weroniki stawał się męczący.

– Pani lubi czytać?

– Bardzo! No i pomyślałam, że jeśli nawet trafią mi się goście, którzy nie czytają, to może tutaj, we Wrzosówce, sięgną po coś ciekawego.

– Słusznie – przytaknęła Maria.

– A może jednak przejdziemy do rzeczy? – Weronika nie zamierzała wdawać się w zbędne konwersacje.

– Jeszcze chwila. Chciałabym obejrzeć pokoje na górze. – Maria spojrzała na nią wymownie, Weronice wydało się, że z wyższością, zacisnęła usta i ruszyła na piętro w ślad za Esterą.

Poprzeczny korytarz na piętrze, do którego prowadziła serpentyna schodów, był szeroki, wyłożony mięsistym ciemnozielonym chodnikiem. W jego środkowej części znajdowały się drzwi prowadzące do małego salonu. Boczne wiodły do osobnych skrzydeł.

– Pokażę paniom sypialnie. – Estera skierowała się w lewy korytarz i przekręciła klucz w zamku drzwi z ciemnego drewna.

Maria weszła za nią do środka, Weronika została w progu.

W centralnym punkcie sypialni stało duże łóżko z pikowanym zagłówkiem zasłane narzutą w kwiaty. Była też mała kanapa z kawowym stolikiem i toaletka. Boczne drzwi prowadziły do łazienki. Kotary w oknach miały kolor burgunda, a dywan – kawy z mlekiem. Maria podeszła do okna.

– Widać stąd wrzosowisko.

– Z sypialni w przeciwległej części również. O tej porze roku widok jest bajeczny, prawda?

– Niesamowity – zgodziła się Maria.

Weronika chrząknęła.

– Zejdźmy na dół i zdecydujmy, co robić, dobrze? Mam wrażenie, że tracimy czas. Tylko jedna z nas będzie podziwiała wrzosy z okna, ustalmy wreszcie która.

– Czyli… Nie biorą panie pod uwagę możliwości zamieszkania tu wspólnie? – zapytała cicho Estera, gdy znalazły się na parterze. – Może napalę w kominku i o tym porozmawiamy?

– Pani chyba żartuje! – Weronika ostentacyjnym gestem sięgnęła po papierosa, zapaliła go i wypuściła z ust obłoczek dymu. Rozejrzała się nerwowo, w końcu opadła na kanapę. – Jestem wyczerpana, jechałam tu sześć godzin, chciałabym już wiedzieć, gdzie dzisiaj nocuję.

– Pani Estero… – Maria ulokowała się w fotelu i sięgnęła po kremowy pled, który zarzuciła sobie na ramiona. Zdjęła jednak płaszcz i teraz było jej chłodno. Miała na sobie białą koszulę z cienkiego materiału. Położyła dłoń na naszyjniku splecionym ze sznurów kolorowych pereł i spojrzała w oczy Estery. – Pani musi zdawać sobie sprawę, że obie wybrałyśmy ten dom z powodu jego wyjątkowości i w tej chwili trudno byłoby zastąpić go innym. Chodzi nam o spokój, a w moim przypadku także o odosobnienie. Piszę książkę, muszę oddać ją do wydawnictwa za miesiąc. Mam dużo pracy, która wymaga skupienia i odpowiedniej, jak by to rzec, aury. Tutaj miałabym to zagwarantowane. Pod warunkiem że nikt inny…

– A ja – weszła jej w słowo Weronika – mam stąd niedaleko do Szczecinka. To rodzinne miasto mojego ojca, który wkrótce wraca do Polski z Anglii, z Oksfordu. Muszę przygotować wszystko na jego przyjazd.

– Nie może pani mieszkać w tamtym domu w mieście? – wtrąciła nieśmiało Estera.

– Wykluczone. Dom był wynajmowany przez lata, wciąż są tam lokatorzy. Opuszczą go w najbliższych dniach, ja przez ten czas będę załatwiać formalności. Muszę też dopilnować remontu, mam niewiele czasu. A poza tym – zawiesiła głos, wyprostowała się i poprawiła plisowaną spódnicę – poza tym mam tu do załatwienia zupełnie wyjątkową sprawę. Nie zamierzam zdradzać szczegółów, powiem tylko, że usytuowanie Wrzosówki bardzo temu sprzyja.

– No tak – westchnęła ciężko Estera. – To ja już sama nie wiem… – Urwała i wszystkie trzy odwróciły głowy w kierunku drzwi wejściowych.

Ktoś wbiegł po schodach na taras. Rozległo się energiczne pukanie. Estera podniosła się i otworzyła. W progu stała dziewczyna w dresowej bluzie i czerwonym berecie, spod którego wysypywała się burza czarnych loków. Była młoda i ładna. W rękach trzymała wiklinowe koszyki.

– Dobry wieczór, przywiozłam kolację. Jezusie, jak zimno się zrobiło. Wpuść wędrowca do środka, bo struchleję na tym ziąbie jak zając. Och, a wy tak bez ognia siedzicie? Drewno naszykowane, czemu nie rozpalacie? A, dobry wieczór paniom. – Ukłoniła się i zdjęła beret. Loki okryły jej ramiona. Dziewczyna popatrzyła po ich twarzach. – To panie są dwie? Nie mówiłaś – zwróciła się do Estery, ale nie pozwoliła jej wyjaśnić. – Ha! Na szczęście mam szósty zmysł, coś mi powiedziało, żeby kupić większego kurczaka. Z orzechami i miodem, mam nadzieję, że panie nie są uczulone na orzechy? – Zrzuciła kurtkę i porwała jeden z koszy.

– To jest Marcela – przerwała potok jej słów Estera. – Zajmuje się domem, będzie tu bywać od czasu do czasu. Dzisiaj poprosiłam ją o przygotowanie kolacji, od jutra kuchnia jest do dyspozycji. Rano świeże pieczywo przywiezie Krystyna, ma sklep obwoźny, bo od nas do najbliższego marketu spory kawałek. Krystyna przywiezie, co trzeba.

– I pizzę można z miasta zamówić, mój chłopak dostarczy w pół godzinki. Mieszkamy w Szczecinku. Kubuś prowadzi pizzerię, a ja zajęcia z aerobiku, aqua, czyli w wodzie. Zapraszamy. A panie skąd właściwie? – zaszczebiotała Marcela, ale zmitygowała się, widząc ganiące spojrzenie Estery.

– Miło mi panią poznać. – Maria wstała i podeszła do niej z uśmiechem. – Przyjechałam z Wrocławia. Nie jestem uczulona na orzechy, przeciwnie, bardzo je lubię. W moim ogrodzie rosną dwa stare orzechowce i…

– A ja z Warszawy. – Weronika nie pozwoliła jej dokończyć, wyrosła przy Marii jak spod ziemi. – Jestem zmęczona po podróży, chętnie zjem pani kolację.

– Aha. – Marcela była lekko zdezorientowana. – Czyli nakrywam na dwie osoby?

– Raczej nie. – Weronika spojrzała jej w oczy.

– Właśnie – zgodziła się Maria już lekko ubawiona sytuacją.

Wyglądało to tak, jakby obie kobiety zabiegały o względy czarnowłosej dziewczyny.

– Aha – powtórzyła Marcela i wzruszyła ramionami.

W tym momencie od strony drzwi wejściowych rozległo się głośne miauknięcie.

– A to co? – Estera uniosła oczy do nieba.

Marcela uchyliła wieko drugiego kosza.

– To jest kot. Piękny, prawda? Chyba rasowy. Kuba go znalazł, pod samochodem. Daliśmy ogłoszenie, ale nikt się nie zgłosił. No jak nie przygarnąć takiego słodziaka? – Wyjęła z kosza rudego puszystego persa i ostrożnie postawiła go na dywanie.

Kot rozejrzał się z zaciekawieniem, miauknął znowu i otarł się o nogi Marii, a potem Weroniki.

– Dlaczego go tutaj przywiozłaś? – Estera w złości zmarszczyła brwi.

– Bo tak sobie pomyślałam… Ja mam alergię. Nie wiedziałam o tym, bo w moim domu nigdy nie było zwierząt. Ale od kiedy ta ślicznota jest u nas, kicham bez przerwy. Byłam u lekarza, to uczulenie. No więc przyszło mi do głowy, że skoro tutaj i tak ktoś będzie mieszkał… to może on by trochę został, a ja mu przez ten czas poszukam domu na stałe.

– Wykluczone. Kotem trzeba się zajmować, dobrze o tym wiesz. Karmić go, sprzątać po nim i tak dalej. Ten w dodatku ma długą sierść, obawiam się, że…

– Ale dlaczego? Dlaczego od razu pani odmawia? – Maria pochyliła się i wzięła rudzielca na ręce. – On jest naprawdę piękny. Całe życie miałam koty, mogłabym się nim zająć, nie przeszkadzałby. – Zajrzała w zielone ślepia.

Estera spojrzała zaskoczona na Marię, a zaraz potem na Weronikę. Jakby spodziewała się jej riposty, zapewne w kategorycznym tonie. Pomyliła się.

– Rzeczywiście piękny. – Weronika uśmiechnęła się delikatnie. Chyba pierwszy raz tego wieczoru. Podeszła do Marii i pogłaskała kota, który zamruczał przyjaźnie. – Mam w domu błękitną rosyjską kotkę, Dalmację. Koty są śliczne. I mądre. On ma jakieś imię? – Spojrzała pytająco na Marcelę.

– Jeszcze nie. Czeka na nowy dom i na imię.

– Moim zdaniem powinien tu zostać. – Maria postawiła kota na podłodze i obserwowała, jak zwierzę przemierza salon, po czym wybiera jedną z przepastnych kanap i sadowi się na poduszce.

– Moim zdaniem również – zgodziła się Weronika, a zrezygnowana Estera osunęła się na fotel.

– Oszaleję. Niechże już ten futrzak tutaj pomieszka. Ale góra kilka dni! I może zróbmy tak. – W jej oczach nagle rozbłysły iskierki entuzjazmu. – Panie zostaną do jutra, obie. Tylko na jedną noc. Marcelko, przygotujesz dwie sypialnie, wschodnią i zachodnią, dobrze? A ja się rozejrzę, podzwonię, może uda się znaleźć w okolicy coś podobnego do Wrzosówki. Jakiś dom, którego nie zamknięto po sezonie. Czy możemy się zgodzić na takie rozwiązanie? – Spojrzała niemal błagalnie.

– Lepszego chyba nie mamy – stwierdziła Maria.

– To się nie mieści w mojej definicji wynajmowania samodzielnego domu, ale trudno, chyba faktycznie nic innego nam nie pozostaje. – Weronika lekko wydęła usta.

– No to ja podgrzeję tego kurczaka. Mam do niego genialny sos, śmietanowy z rozmarynem. Rozumiem, że macie jakiś problem, ale dobre jedzenie jest na kłopoty najlepsze. – Marcela klasnęła w dłonie.

– A ja idę po walizkę. – Weronika poprawiła bransoletki na przegubach. Przechodząc obok kanapy, pogłaskała kota, który rozgościł się w salonie na dobre. – Jakie imię chciałbyś nosić, przystojniaku?

– Ja myślałam: może Pusio? – Marcela wychyliła się przez drzwi kuchni.

– Dość banalne – zauważyła Maria.

– Nieważne imię. Proponuję otworzyć wino. W kredensie czeka na gości tutejszy rarytas: wino z bławatków. Robi je Wiktor, mój przyjaciel, weterynarz z sąsiedztwa. Chciałabym uczcić ten kompromis. – Estera położyła nacisk na ostatnie słowo.

– Kompromis? – W drzwiach kuchni znowu ukazała się głowa w chmurze loków. – Nawet ładnie. I oryginalnie. Kompromis kojarzy się dobrze, prawda?

– Rzeczywiście – przytaknęła Maria, a Estera wyjęła z szafki kryształowe kieliszki.

– Chcesz mieć na imię Kompromis? – Starsza kobieta usiadła na kanapie obok kota i odebrała z rąk gospodyni wino w intrygującym błękitnawym kolorze. – Jest niezwykłe. – Uniosła kieliszek. W krysztale załamały się promienie jesiennego słońca.

– Mam wrażenie, że w tym domu będą się działy rzeczy tylko i wyłącznie niezwykłe – westchnęła z uśmiechem Estera. – Pierwsi goście i od razu tyle atrakcji.

– A może powinnaś powiedzieć: pierwsze gościnie? Słyszałam w telewizji, że tak się powinno nazywać kobiety, które przychodzą w gości – zawołała z oddali Marcela.

– Ty nas podsłuchujesz?

– Ja? Skądże!

– Pani jest feministką? – zapytała rozbawiona Maria.

– A broń cię Panie Boże! Ja jestem z dobrego domu! – odkrzyknęła Marcela, a Estera i Maria roześmiały się głośno.

– Coś mnie ominęło? – zapytała Weronika, wchodząc ze swoim bagażem do salonu.

– Nie. Może tylko to, że rudzielec został już ochrzczony. – Maria upiła łyk bławatkowego wina.

– Czyli?

– Od teraz ma na imię Kompromis.

– Beznadziejnie. Ale mniejsza o to. Czy mogłabym wreszcie dostać coś do zjedzenia? Pachnie obiecująco. Chociaż jak mogłyśmy się przekonać, obietnice to jedno, a życie drugie. Ej, kocie, nie łaś się tak! Te botki kosztowały fortunę.

2. Nie ma wyjścia

Weronika dokończyła makijaż i przeczesała palcami jasną krótką fryzurę. Spojrzała w lustro – dobrze, że zmieniła uczesanie. Długie włosy, które do niedawna nosiła, wydawały jej się niepoważne, zbyt… wdzięczne. A ona nie chciała być wdzięczna. Lubiła swój nowy, nieco surowy wizerunek. Ostatecznie jest osobą poważną. Trzydziestoletnią, pewną siebie. Profesjonalistką z precyzyjnie wytyczonym celem. Przynajmniej tak o sobie myśli. Pociągnęła usta smugą przezroczystego błyszczyku, zadowolona wyszła z łazienki i stanęła na szczycie schodów prowadzących do salonu. Oniemiała.

Zasłony w oknach na parterze były rozsunięte, widok sprawiał wrażenie filmowej scenografii. Wrzosowisko, oświetlone miękkim porannym blaskiem słońca, wyglądało jak dywan rozesłany w dolinie i na łagodnych wzgórzach. Jaskrawy fiolet zalewał okolicę, wydawało się, że zamierza przedostać się przez okna do wnętrza. Zachwycona zeszła kilka stopni niżej i spojrzała w boczne okna kuchni i biblioteki. To samo. Wrzosy były jak kwietne morze opływające dom. Nigdy nie widziała czegoś takiego. Uśmiechnęła się łagodnie. Z zaskoczeniem poczuła, że widowisko za oknami wprowadziło ją w stan niekontrolowanego wzruszenia. Chciała je natychmiast opanować, ale nie potrafiła. Łzy? Czy to łzy napłynęły jej do oczu? Wzięła głęboki wdech, uniosła brodę. Zbędne sentymenty.

Skupiła się na tym, że dom pachnie kawą. O tak, marzyła o kawie. Wierzchem dłoni pospiesznie otarła oczy. Gdzie jest Maria? Musiała już wstać i włączyć ekspres. Zerknęła na kominkowy zegar. Ósma. Dawno nie spała tak długo. Zwykle wstaje o szóstej, żeby przed pracą zdążyć do siłowni. Dotknęła obramowania paleniska, wciąż było ciepłe. Wieczorem Marcela napaliła w kominku, ogień zgasł dopiero nocą, w salonie wciąż było ciepło. Niepotrzebnie włożyła gruby sweter – dotknęła splotów na golfie z białej wełny.

Rozejrzała się i dopiero teraz zauważyła Marię. Siedziała w fotelu na tarasie. Otulona szalem w kratę, w przeciwsłonecznych okularach, patrzyła na wrzosowisko. Weronika chyba powinna się z nią przywitać. A może nie? Maria, która musiała wyczuć jej wzrok, odwróciła się i skinęła głową. W uszach miała duże złote kolczyki, była delikatnie umalowana. Kiedyś musiała być piękna – przemknęło przez głowę Weroniki.

– Dzień dobry. Wcześnie pani wstała. – Uchyliła drzwi i stanęła w progu. Poczuła lekki chłód i zapach wilgotnych liści. Na trawie błyszczała rosa.

– Szkoda by było takiego poranka. – Maria zdjęła okulary.

Dopiero teraz Weronika zauważyła, że jej oczy mają fascynujący kolor. Są szare, jakby rozmyte, a jednak wyraziste.

– W kuchni czeka kawa, w dzbanku na stole, proszę się poczęstować.

– Dziękuję. Nie słyszałam, żeby ekspres pracował.

– No proszę, a ja się bałam, że panią obudzę. Pracował, mielił kawę, nic do pani nie dotarło?

– Zupełnie nic, żadnych odgłosów z kuchni.

– Czyli Estera nie przesadziła. Dom tłumi hałasy. Miałam wrażenie, że jestem tu sama. – Maria znowu zapatrzyła się na wzgórza.

– Ja również. I chciałabym, żeby tak pozostało – dodała Weronika i szybko się zmitygowała. – Przepraszam. Nie tak to miało zabrzmieć. Chyba wciąż jestem zbyt zestresowana naszą sytuacją.

– Nic się nie stało. I proszę się nie denerwować. Estera będzie tu o dwunastej, na pewno coś wymyślimy. A do południa jakoś tu we dwie przetrwamy, prawda? Może pani usiądzie na chwilę? Piękny sweter.

– Dziękuję. Dobrze, na chwilę. Tylko przyniosę sobie kawę – zgodziła się Weronika. Bardziej dlatego, że chciała zatrzeć złe wrażenie, niż z chęci spędzenia czasu z tą obcą kobietą.

Odwróciła się, żeby wejść do środka, i stanęła zaskoczona. Na wprost wejścia siedział Kompromis. Wyprostowany, z ogonem owiniętym wokół rudych łap. Wyglądał, jakby nie chciał jej przepuścić, dopóki nie dostanie pieszczot albo jedzenia. Roześmiała się.

– Chyba musimy nakarmić kota, właśnie terroryzuje mnie wzrokiem.

– Może damy mu resztki z kolacji? – Maria podeszła i spojrzała w zielone oczy, które teraz przeszywały karcącym spojrzeniem obie kobiety. – Nie dostałeś jedzenia? Panie o tobie zapomniały? Nieładnie. Chodź, damy ci kurczaka.

Kot miauknął i oblizał się, jakby wszystko rozumiał. Majestatycznym krokiem udał się za Marią do kuchni, raz po raz spoglądał za siebie, sprawdzając, czy towarzyszy im także Weronika.

– Kto opiekuje się Dalmacją pod pani nieobecność? – zapytała Maria, otwierając lodówkę.

– Przyjaciółka. Przeniosła się do mnie na jakiś czas. Mieszkam sama. Nie mam rodziny.

– Tak, przyjaciele są bezcenni – zgodziła się Maria.

Nie podjęła wątku rodziny i Weronika była jej za to wdzięczna. Po co w ogóle powiedziała jej o tym, że jest samotna, przecież mogła sobie darować.

– Ja mam przyjaciółkę, z którą znamy się od liceum, uwierzy pani? Hanna. Jest mikrobiologiem. I, proszę sobie wyobrazić, alpinistką! Wciąż chodzi po górach, podziwiam ją. Jest dla mnie bardzo ważna. Choć i tak muszę przyznać, że najlepszymi przyjaciółmi byli moi mężowie. – Maria uśmiechnęła się do siebie i postawiła na podłodze miseczkę z jedzeniem dla kota. Wyjęła z szafki drugą filiżankę, nalała kawy z dzbanka stojącego na ekspresie. – Chodźmy na taras.

– Powiedziała pani: mężowie? – zapytała Weronika, kiedy usadowiły się w fotelach.

– Konkretnie trzech. Jeden umarł na raka, drugi zostawił mnie dla innej, a trzeci zginął w wypadku. Długo by opowiadać. Każdy był na swój sposób fantastyczny. Nawet ten, przez którego najwięcej wycierpiałam. – Maria zerknęła na Weronikę, sprawdzając, czy wzbudziła jej zainteresowanie.

– Rozumiem, że to ten, który zdradził?

– Nie. Są rzeczy, które bolą bardziej niż zdrada.

– Naprawdę? Nie mam doświadczeń w tej dziedzinie, ale sądziłam, że to ona jest najczęstszym powodem rozstań.

– Śmiem twierdzić, że w związku bywają gorsze rzeczy. – Maria odstawiła filiżankę. Z satysfakcją dostrzegła w spojrzeniu Weroniki błysk zaciekawienia. – Tu muszę dodać, że mężowie nie byli jedynymi mężczyznami w moim życiu. Było ich wielu, a żyję siedemdziesiąt lat. Stąd w moim głosie pewność, którą może pani pochopnie wziąć za zarozumiałość.

– Pani książka jest o miłości?

– Cóż, zupełnie przeciwnie. O niechęci, a nawet nienawiści. I nie tylko między pojedynczymi ludźmi. Między grupami, całymi społeczeństwami.

– Jest pani historykiem?

– Blisko. Historykiem sztuki. Zrobiłam doktorat, wykładałam. Ale do pisania ciągnęło mnie zawsze. Teraz mogę to robić bez ograniczeń. Można powiedzieć, korzystam z uroków emerytury.

– Nie wygląda pani na emerytkę.

– Rzeczywiście? A jak, pani zdaniem, wygląda klasyczna emerytka? – Maria się roześmiała. – Powinnam mieć laseczkę i okulary na czubku nosa? Aha, i jeszcze druty w rękach! Tak, to by było kompletne. I wie pani co? Właśnie sobie przypomniałam, że zamierzałam wrócić do robienia na drutach. Kiedyś dziergałam bez opamiętania: swetry, szaliki, nawet sukienki. To uspokaja, jak wszelkie prace ręczne. Czy pani uwierzy, że mój asystent, człowiek trzydziestoletni i bardzo zapracowany, dostał od swojego terapeuty zadanie wyszycia serwetki ściegiem krzyżykowym? Miał przykazanie potraktowania tego poważnie, a że z zasady jest odpowiedzialny, postanowił pilnie wywiązać się z zadania. Nie muszę pani opowiadać, jakie zainteresowanie wzbudzał w pociągu, kiedy razem podróżowaliśmy. Toczyliśmy pogawędkę o sztuce, a on trzymał w rękach tamborek! Wie pani, co to jest?

– Tamborek? Nie mam pojęcia. Ale podoba mi się pani opowiadanie. – Weronika usiadła wygodniej w fotelu, potarła lekko zmarznięte dłonie.

– Taka okrągła rama, na której rozpina się wyszywany materiał. Kobiety w mojej rodzinie haftowały i tkały. Mam w domu obrusy po babci. Ale ich nie używam, nie są w moim stylu. – Maria zmieniła ton z sentymentalnego na pogodny. – Pani jest prawnikiem, prawda?

– Prawniczką. Wolę formy żeńskie. Jestem radczynią prawną w dużej kancelarii.

– To zapewne trudna praca. Urlop się pani przyda.

– Nie czuję się zmęczona. Przeciwnie, przede mną nowe wyzwania i już się na nie cieszę. Ale ma pani rację, odpoczynek przyda się każdemu, choć prawdę mówiąc, nie pamiętam, jak to jest być na urlopie. Zresztą przede wszystkim muszę załatwić tu ważne sprawy.

– No tak, wspominała pani. Pani ojciec wraca z zagranicy.

– Chce znowu zamieszkać u siebie. Cieszę się z tego, choć ja ten dom pamiętam słabo. Bywałam tu jako dziecko u dziadków, kilka razy. Rodzice przenieśli się do Warszawy przed moim urodzeniem, tata dostał pracę na uniwersytecie. Jest tłumaczem literatury angielskiej. Potem rodzice się rozwiedli, on wyjechał do Oksfordu, zdobył pozycję. Myślałam, że tam zostanie. W Londynie mieszka mój brat z rodziną, tata nie byłby sam. Ale postanowił wrócić. Muszę przygotować dom, rozwiązać umowę z lokatorami, sprowadzić meble. Ojciec ma siedemdziesiąt lat, dom powinien być wygodny i bezpieczny. Może uda mi się zrobić coś z ogrodem. Jest bardzo duży, nie wiem, jak wygląda teraz, na ile ci ludzie się nim opiekowali. Zaplanowałam, że dzisiaj pojadę do miasta, wszystko obejrzę. Mam nadzieję, że to całe zamieszanie skończy się na tyle szybko, że będę w Szczecinku przed zapadnięciem zmroku. Dom stoi na obrzeżach miasta, w pięknej okolicy. No, ale nie ładniejszej niż ta. – Weronika podniosła się z fotela i oparła o balustradę tarasu.

Słońce wzniosło się wyżej i wrzosowisko z fioletowego robiło się liliowe.

– O ile się nie mylę, wspomniała pani, że ma jeszcze inne plany związane z tym pobytem. Proszę nie mówić, jeśli to tajemnica, ale miałam wrażenie, że to coś bardzo dla pani ważnego. Choć nie, nie, przepraszam, nie powinnam się wtrącać. – Maria machnęła ręką. Ale wciąż wyglądała na zaciekawioną, co Weronika uznała za zabawne, nawet sympatyczne.

– Powiem pani. To sprawa wyjątkowa, dla niektórych może być nawet dziwna.

– Takie lubię najbardziej.

– Mój ojciec sprowadził się tutaj jako dziecko. Przyjechał z Kresów, rodzinę przesiedlono na Ziemie Odzyskane, z okolic Lidy, dzisiaj to Białoruś. Tata już nie pamięta tamtych stron, jego dzieciństwo wiąże się ze Szczecinkiem. Zaraz po wojnie w mieście powstała jednostka straży pożarnej, opowiadał mi o tym. Żeby zarobić na wyposażenie remizy, strażacy podejmowali się różnych nietypowych zajęć, między innymi prowadzili wesołe miasteczko, a właściwie tylko karuzelę. Uruchamiali ją w niedziele, dzieciaki miały frajdę. Mój tata chodził na karuzelę tydzień w tydzień, prowadzany przez rodziców albo dziadków. Był nią zafascynowany, o wiele bardziej niż inne dzieci. Rysował figury koni, wypytywał dziadka i strażaków o to, jak działają mechanizmy. Żył tym. W latach pięćdziesiątych karuzela została zamknięta i wywieziona z miasta. Długo nikt nie wiedział, co się z nią stało. Tata wyjechał, ale o wesołym miasteczku nie zapomniał. Zaczął gromadzić grafiki z karuzelami, figurki. W jego domu w Oksfordzie wiszą obrazy i zdjęcia z lunaparków całego świata. Cóż, nieszkodliwy bzik. – Weronika się uśmiechnęła.

Maria siedziała zasłuchana.

– Pewnego dnia brat, szperając w internecie, odkrył, że szczecinecką karuzelę, którą zamierzano zniszczyć, bo była stara i wysłużona, przejął jeden ze strażaków. Podobno odrestaurował ją i uruchomił obok swojego domu, dla własnych dzieci. Gdzieś na wsi. Mniej więcej wiemy, gdzie to było. Ten człowiek mieszkał w tej okolicy.

– Pani i brat go szukacie?

– On już z pewnością nie żyje. Jednak my szukamy karuzeli.

– Tej samej? Możliwe, że przetrwała?

– Tak. Strażak musiał ją w końcu rozmontować, podobno dostał taki nakaz. To dłuższa historia. Prawdopodobnie ją zakonserwował i ukrył w bezpiecznym miejscu.

– Skąd pani to wie?

– Filip, mój brat, prowadził coś w rodzaju prywatnego dochodzenia, znalazł też człowieka, który nam pomaga. To lekarz, mieszka w Szczecinku, pasjonat lokalnej historii. Zamierzam się z nim spotkać.

– No dobrze, ale po co właściwie szukają państwo karuzeli?

– Widzi pani… – Weronika przerwała.

Obie usłyszały w tej chwili basowy pomruk silnika. Jakiś samochód zbliżał się drogą przecinającą wrzosowisko.

– Bardzo chciałabym, oboje chcielibyśmy, odnaleźć ją i ustawić w ogrodzie ojca.

– Zrobić mu niespodziankę?

– Właśnie tak.

– To piękne. – Maria spojrzała w oczy Weroniki. – Naprawdę piękne. Pani jest romantyczna? Myślałam, że…

– Ja? Ja romantyczna? Nie, ależ skąd!

– Pani zaprzecza, ale mam wrażenie, że wbrew sobie. – Starsza kobieta wstała i przesłoniła oczy dłońmi. – Ktoś do nas jedzie.

– Wbrew sobie? Co pani ma na myśli?

– Czasem sprawy wyglądają zupełnie inaczej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. A ludzie bywają inni, niż sami o sobie myślą. Ale to tylko filozoficzne trele-morele, dajmy spokój – skwitowała Maria.

Jednak jej słowa poruszyły Weronikę. Jakim prawem ta kobieta pozwala sobie na uwagi na jej temat?

Auto, podskakując lekko na wąskiej drodze, zbliżało się do domu. Dostawczy samochód z kolorowym logo firmy. Za kierownicą siedziała ładna kobieta o rudych włosach związanych w kucyk. Zaparkowała od strony tarasu na podjeździe wysypanym białymi kamieniami.

– Dzień dobry! – Wysiadła i pomachała na przywitanie. Miała najwyżej czterdzieści lat, była w kraciastej koszuli z rękawami podwiniętymi powyżej łokci, błękitnych dżinsach i butach kowbojkach. – Piękny dzień, prawda? Jestem Krystyna. – Zgrabnie wbiegła po schodach. – Wpadłam się przedstawić i zostawić swój numer. Mam sklep w mieście, ale dostarczam towar także na telefon, Estera na pewno uprzedzała. Proszę, tu jest adres strony, można zapoznać się z ofertą. – Z tylnej kieszeni dżinsów wydobyła wizytówkę i zastanawiała się, komu ją podać.

– Dziękuję. – Weronika pierwsza wyciągnęła dłoń.

– Do której godziny jeździ pani swoją piękną furgonetką? – Maria obrzuciła fachowym spojrzeniem oryginalny samochód. – To chyba chevrolet?

– Tak, mąż sprowadził go ze Stanów – przytaknęła Krystyna. – Jest byłym wojskowym, służył z Amerykanami na misji. – Wyprostowała się, przez jej policzek przebiegł ledwo dostrzegalny skurcz. – Pracuję do nocy, proszę dzwonić śmiało. To która z pań zamieszkała we Wrzosówce?

– No właśnie tego jeszcze nie wiemy – westchnęła Maria.

– Jak to?

– Pewnie zaraz się to wyjaśni. – Weronika wskazała na róg domu, zza którego wyłoniła się Estera. Była poważna.

– Nie przywozi pani dobrych wiadomości, prawda? – zapytała uprzedzająco Maria.

– Nie wiem, jak to paniom powiedzieć. – Estera westchnęła i oparła się o poręcz schodów. – Obdzwoniłam wszystkich w okolicy. Znalazłam co prawda jeden wolny dom… Czy mogłabym napić się kawy? – Nerwowo potarła czoło.

– Jasne. Zaraz przyniosę – zaoferowała Maria, ale Weronika przytrzymała ją za ramię.

– Pani jest u siebie, może sobie nalać, kawa jest w kuchni.

– No to potem. – Estera zrozumiała aluzję. – Jeden dom, pod miastem, ładny, ale… Należy do niezbyt miłych ludzi.

– Worońcowie? Leśniczówka w Szarym Lesie? – zgadła Krystyna. – Nie polecam.

– A cóż to za miejsce? – Maria udała zainteresowanie, ale Weronika jej przerwała.

– Skoro nie jest warte polecenia, nie ma sensu się nad nim rozwodzić. Chyba wszystkie rozumiemy, że dla Wrzosówki nie ma konkurencji. To było jasne od początku. Sądziłam jednak – spojrzała przeciągle na Esterę – że pani zdoła wymyślić jakieś satysfakcjonujące rozwiązanie.

– Chciałam. Naprawdę chciałam. Ale…

– Aha. Czyli panie przyjechały tu obie naraz? – domyśliła się Krystyna. – I teraz trzeba się pogodzić?

– Nie wiem, czy „pogodzić” to dobre słowo – zauważyła ironicznie Weronika.

– A nie myślały panie, żeby zamieszkać tu razem? Dom jest ogromny. Zawsze to raźniej. No i koszt mniejszy.

– Już to paniom proponowałam, Krysiu.

– I co?

– Każda z pań chce mieć dom dla siebie. Tak się umawiałyśmy. To moja wina, że zrobiłam podwójną rezerwację.

– Gapa z ciebie, faktycznie. Ale problem trzeba rozwiązać. Przepraszam, że się wtrącam, jednak teraz, jesienią, kiedy wilki zaczynają podchodzić pod gospodarstwa, ja bym radziła nie mieszkać samotnie. No i ten Czabor, kłusownik, słyszały panie o nim?

– Wilki? – Oczy Marii zrobiły się większe.

– Kłusownik? – Weronika zmarszczyła czoło, a Estera ciężko sapnęła.

– Krysiu, litości!

– Już nie wspominam o Burym Romanie. Podobno znowu zaczyna kręcić się po okolicy!

– Bury Roman? Kto to jest, do cholery? – syknęła Weronika.

– Nikt, nikt. Ona przesadza. – Estera chwyciła Krystynę za łokieć. – Naprawdę przesadza.

– Chwileczkę. – Maria przyłożyła czubek dłoni do nosa. Tylko Weronika stojąca blisko zauważyła, że maskuje w ten sposób grymas rozbawienia. – Ja, mówiąc szczerze, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby poznać Burego Romana.

– Ponoć to typ niebanalny – przytaknęła Krystyna, a Estera zacisnęła powieki.

– Błagam! Burego Romana nie widziałam od miesięcy, a Wrzosówka to nie żadne gospodarstwo i do lasu mamy kilkaset metrów. Jakże mogłyby tutaj podchodzić wilki? Kryśka! Nie pogarszaj sytuacji!

– Dlaczego on właściwie jest Bury? – niemal wycedziła przez zęby Weronika.

Maria nie wytrzymała. Parsknęła śmiechem. Estera powachlowała się dłonią, a Krystyna wzruszyła ramionami. Weronika spojrzała ze zdziwieniem, ale widząc wesołość Marii, poczuła, że sama nie może się powstrzymać. Nie było już odwrotu. Roześmiała się w głos, a zaraz po niej Estera i Krystyna.

– No dobrze, już dobrze. – Krystyna pierwsza wróciła do równowagi. – Skoro moje argumenty nie działają, powiem coś innego. Ten dom jest niezwykły. Ma dobrą energię, bo zbudowano go z miłości, może Estera kiedyś o tym opowie. Warto zostać. Obie panie by mogły. We Wrzosówce jest radość i spokój. Warto się tym podzielić – skończyła, chyba lekko speszona swoją przemową.

– Ładnie powiedziałaś. – Estera dotknęła jej dłoni.

– To mnie przekonuje. I jestem ciekawa dalszej części historii o karuzeli. – Maria spojrzała Weronice w oczy.

– Cóż. Ja nie jestem przekonana. Ale… Wygląda na to, że to jedyne wyjście. Nie mam zamiaru mieszkać u Borońców czy jak im tam.

– Worońców. Szemrane towarzystwo, pędzą bimber i trzymają psa na łańcuchu – wtrąciła Krystyna.

– I ja się tam nie wybieram. Bimbru nie piję. – Maria spojrzała na nią z życzliwością. – Przywiezie nam pani na wieczór butelkę dobrego wina? Chyba że pani nie lubi? – Odwróciła się do Weroniki.

Stały teraz na wprost siebie, równe wzrostem, tak samo wyprostowane. Mierzyły się wzrokiem, przez moment poważne, skupione na wyrazie twarzy tej drugiej. Jakby szukały odpowiedzi na pytanie, co skłania je do decyzji, którą jeszcze godzinę temu obie wykluczały.

– Lubię wino. Białe.

– To tak jak ja. Zrobię pani listę na wieczór, dobrze? – zwróciła się do Krystyny Maria i założyła ciemne okulary.

Jesienne słońce świeciło coraz jaśniej, na niebie nie było ani jednej chmury. Przez uchylone drzwi na taras wyszedł Kompromis. Miauknął zadowolony i ułożył się na rozgrzanych deskach.

– Dziękuję – westchnęła z ulgą Estera.

3. Dziwne miejsce

Mężczyzna, który wszedł do kawiarni, miał na sobie krótką kurtkę z miękkiego tweedu i wełniany szal. Rzeczywiście, mimo południa dzień był chłodny. Mężczyzna skinieniem głowy przywitał się z dziewczyną za kontuarem. Weronika zastanawiała się, czy kobiety pijące kawę przy sąsiednim stoliku zwróciły na niego uwagę dlatego, że jest przystojny, czy może go znają i dlatego szepczą do siebie coś na jego temat. Zachowywał się swobodnie. Był wysoki, miał dobrze przystrzyżony krótki zarost i ciemne włosy zaczesane na bok. Z powodzeniem mógłby wystąpić w reklamie – pomyślała, choć ten typ mężczyzn nie robił na niej wrażenia. Jak zresztą żaden. Brunet się rozejrzał i napotkał jej wzrok.

– Pani Weronika, prawda? Albert Gras. – Ukłonił się i podał jej rękę.

– Weronika Solska. Dziękuję, że pan przyszedł.

– Nie miała pani problemów z trafieniem?

– Nie, kierowałam się pana wskazówką. Jest tutaj chyba tylko jedna wieża strażacka. To zresztą zabawne, że wybrał pan to miejsce.

– Ma pani na myśli sąsiedztwo wieży? – Gras zdjął płaszcz i odwiesił go na wieszak. – Ta kawiarnia jest najlepsza w mieście, moim zdaniem. Kamienicę zbudowano niedawno, inwestor zastanawiał się, co zrobić z pozostałością remizy, w końcu zdecydował, że budynek „wchłonie” wieżę. Wyszło nieźle, prawda?

– Rzeczywiście. – Weronika skinieniem głowy przywołała kelnerkę. – Wchłonął, ale nie pochłonął. Wciąż jest jakby odrębna. Myślałam zresztą, że tego typu budowle są wyższe.

– Bo służą jako punkty obserwacyjne? Ta miała inne zadanie. Suszono w niej węże strażackie, długie na kilka pięter. Pani interesuje się architekturą? – Spojrzał pogodnie, ale Weronika nie zdążyła odpowiedzieć.

– Dzień dobry, pani, dzień dobry, doktorze. – Przy ich stoliku bezszelestnie pojawiła się młoda kelnerka.

– Napijemy się kawy, a może ma pan ochotę na późne śniadanie? Zapraszam. – Weronika spojrzała w kartę.

– Dziękuję, tylko cappuccino. Dla pani także? I to ja panią zapraszam, jesteśmy na moim terenie. – Gras zamówił dwie kawy i zaproponował ciastka.

Weronika wyjęła z torby mały dyktafon.

– Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym nagrywała? Chcę wszystko wiernie przekazać bratu.

– Oczywiście. A więc będę musiał uważać na polszczyznę. – Udał przejęcie.

Musiała przyznać, że ma ładny tembr głosu. Niski, typowy dla radiowców. Spojrzała na jego dłonie. Podobno był chirurgiem. Zawsze zastanawiała się, jak wyglądają ręce chirurga. Znała niewielu lekarzy. Palce Alberta były długie i smukłe.

– Była pani w domu ojca?

– Tak, wracam stamtąd. Wszystko wydaje się w porządku. Lokatorzy są już spakowani. Za kilka dni, kiedy wyjadą, wejdę tam z fachowcem, ocenimy zakres remontu.

– Jak wygląda ogród? Bała się pani o jego stan.

– Nieźle. Ci ludzie właściwie z niego nie korzystali, nie licząc skrawka działki zaraz za domem. Nie mają dzieci, nie urządzili piaskownicy, basenu. Latem było tam tylko małe miejsce do wypoczynku. Z pewnością będę musiała zatrudnić ogrodnika. Ale przede wszystkim – zawiesiła głos, spojrzała na mury starego spichlerza po drugiej stronie ulicy – muszę ten ogród zaprojektować. Pan wie, na czym mi zależy.

– Tak, po to się tu spotkaliśmy. Powiem pani, co udało mi się ustalić. – Gras upił łyk kawy. – Proszę włączyć dyktafon.

– Ach tak, jasne – zmitygowała się.

Przemknęło jej przez głowę, że zbyt długo patrzy na jego usta, na których osiadła kreska białej piany. Albert poprawił się w fotelu, potarł czoło.

– Tak jak wspominałem w mailach, wiemy już, jak nazywał się człowiek, którego, a właściwie którego rodziny szukamy. Nie możemy zakładać, że on żyje, bo musiałby dziś mieć… – zmrużył oczy, liczył w myślach – około stu lat. Czyli powinniśmy skupić się na jego dzieciach i wnukach. Syn Kornela Sałygi pracował w miejscowym browarze, to nie ulega wątpliwości, sprawdziłem. Browaru już nie ma, zburzono go w latach siedemdziesiątych. Jeśli będzie okazja, pokażę pani, gdzie stał, zachowały się tylko piwnice. Wiadomo, że młody Sałyga, Józef, mieszkał na wsi, prawdopodobnie w domu po ojcu. Zatem to ta lokalizacja, o którą nam chodzi.

– Gdzie to jest?

– W okolicy, gdzie wynajęła pani dom. Wrzosówkę otacza kilka wsi, z których każda może być tą, której szukamy. Przygotowałem mapę, wysłałem przed godziną, ma ją pani w skrzynce mailowej.

– Nie wiemy, jak dokładnie nazywała się ta konkretna wieś?

– Nie. Korzystając ze znajomości z człowiekiem, który pracował kiedyś w browarze, ustaliłem jedynie, skąd mniej więcej przyjeżdżał do pracy Józef Sałyga. Wiem, że musiał dojść kawałek pieszo do autobusu, potem jechał jakieś pół godziny. Drogą dedukcji wytypowałem trzy wsie. Niestety, trzeba będzie dotrzeć do każdej i rozpytywać. Jest pani na to przygotowana?

– Przygotowana? Tak. Raczej nie mam kłopotów w porozumiewaniu się z ludźmi, w zadawaniu im pytań, ostatecznie na tym polega moja praca. Choć muszę przyznać, że kiedy napisał pan, że czeka nas zadanie niemal detektywistyczne, zrozumiałam, że to będzie nowe doświadczenie.

– I z pewnością okazja do poznania naszej okolicy. Zobaczy pani, jak tu pięknie, nawet jesienią.

– Pan dobrze zna te strony, to miasto, prawda?

– Myślę, że tak.

– Pochodzi pan ze Szczecinka?

– Nie. Przyjechałem tu po ślubie, z Podlasia. Moja żona, to znaczy była żona, jest stąd. Ale muszę powiedzieć… – Gras spojrzał na czerwieniejące w słońcu mury spichlerza. – Muszę się przyznać, że na początku nie lubiłem tego miejsca.

– Dlaczego?

– Irytowało mnie swoim eklektyzmem, dziwactwami. Mój teść wciąż opowiadał o rosyjskich żołnierzach, którzy stacjonowali w mieście jeszcze trzydzieści lat temu. To była duża jednostka. Julita, moja żona, pamiętała z dzieciństwa oficerów i zwykłych szeregowych kręcących się po ulicach, robiących zakupy w sklepach, z których wiele powstawało specjalnie na ich potrzeby. Zresztą szczecinecka jednostka to jedno. W okolicy było coś jeszcze: tajne miasto, w którym mieszkało wiele tysięcy rosyjskich żołnierzy, ich rodziny. Słyszała pani o Bornem Sulinowie?

– Dopiero teraz, kiedy szukałam domu do wynajęcia. To chyba gdzieś niedaleko Wrzosówki?

– Kilkanaście kilometrów. Przez dziesięciolecia Borne było białą plamą na mapach. Teoretycznie nie istniało. Niedostępne dla Polaków, żyło własnym tajemniczym życiem. Ale i stamtąd Rosjanie przyjeżdżali do Szczecinka, głównie na zakupy. Często wyobrażałem sobie, jak musiało wyglądać miasto w tamtym okresie. To nie budziło pozytywnych skojarzeń. Wie pani, mój dziadek walczył w powstaniu warszawskim, ojciec był w Solidarności. Jakoś nie kleiło mi się to z tradycją tego miejsca. – Albert Gras uśmiechnął się delikatnie. – Ale jest i druga strona medalu. To są ziemie, z których po wojnie wysiedlono Niemców, musieli wyjechać, a przyjechali Polacy.

– Tak jak moi dziadkowie. Z Kresów.

– Właśnie. O Niemcach władza kazała zapomnieć. Mieli wyparować z umysłów ludzi, którzy tutaj zamieszkali. Jakby nigdy nie istnieli, nie zbudowali tego miasta.

– To się udało?

– Z tego, co wiem, nie do końca. Komuniści nad tym pracowali, ale w pewnym momencie Niemcy zaczęli tu wracać. Bez złych zamiarów, po prostu w odwiedziny. Żeby zobaczyć swój dawny dom albo pokazać go dzieciom.

– Ludzie godzili się na te wizyty?

– Różnie. Niektórzy nie mieli nic przeciwko temu. Ale większość była niechętna. Ci, którzy żyli w przekonaniu, że to ich ziemia, od wieków. Odzyskana i trzeba jej strzec.

– Nic dziwnego, że nie zdobywali się na wielkoduszność. Po co mieli wpuszczać tu Niemców?

– Teoretycznie zrozumiałe. Polacy bywali wobec tych ludzi bardzo obcesowi. Z czasem te wizyty ustały. Ale pewien niepokój związany z historią miasta wciąż jest, budzi się co jakiś czas. Kiedy przyjechałem piętnaście lat temu, nasłuchałem się tych wszystkich opowieści o Niemcach i Rosjanach. Miałem wrażenie, że jestem w dziwnym miejscu. To było w jakimś sensie zniechęcające. – Albert znów sięgnął po kawę, poprawił ciemne włosy.

– Zabawne, że mówi to pan. Poznałam pana jako miłośnika tych stron.

– Paradoks, prawda? Ale tak chyba jest, że jeśli chce się coś polubić, trzeba to dobrze poznać. Zacząłem dużo czytać, rozmawiać z ludźmi. Jako lekarz mam wiele kontaktów. Z czasem zrozumiałem, że to osobliwe miejsce jest szalenie ciekawe. Tak się to zaczęło. Poza tym… Poza tym w pewnym momencie potrzebowałem zajęcia, które odciągnęłoby mnie od innych spraw, jakiegoś hobby. – Gras wyprostował się, spojrzał poważniej w oczy Weroniki, potem na czerwoną lampkę w dyktafonie. – No, ale to już inna sprawa. Wróćmy do Kornela Sałygi. Zresztą teraz wiele rzeczy wygląda inaczej. Rosjanie dawno się stąd wynieśli, a Niemcom pozwolono postawić w parku pomnik dla ich przodków. Tylko jeszcze to. – Skinieniem głowy wskazał na budowlę za oknem. – Spichlerz. Zupełnie niedawno rozgorzał nowy spór. Na bocznej ścianie był kiedyś napis… – zaczął, ale po chwili urwał i roześmiał się w głos. – Dość. Proszę mnie powstrzymywać, bo mogę gadać o tym bez końca.

– W porządku. Ale kiedyś opowie mi pan o tym napisie?

– Jasne. Teraz jednak ustalmy plan działania. – Włączył terminarz w telefonie.

Weronika wyjęła notes i długopis. Umówili się, że nazajutrz Albert przyjedzie po nią do Wrzosówki i ruszą na objazd trzech nieznacznie oddalonych od siebie wsi. Dodał, że jeszcze tego samego wieczoru odwiedzi człowieka, który obiecał odszukać zdjęcie starej karuzeli, twierdził, że ma takie w rodzinnym albumie.

– Pani jeszcze jej nie widziała?

– Nie. Tata nie ma takiej fotografii, choć zgromadził dziesiątki innych z lunaparków na całym świecie.

– Rzeczywiście tak bardzo utkwiła mu ona w pamięci?

– Tak. Myśli pan, że to nienormalne?

– Nie, dlaczego? Ludzie przywiązują się do wspomnień. Zwłaszcza jeśli dotyczą czegoś, co było naprawdę piękne, bliskie. – Gras zmienił ton. Weronika miała wrażenie, że w jego głosie pojawiła się nuta smutku.

– Dlaczego pan to robi? – zapytała nagle.

– Co?

– Dlaczego pan mi pomaga?

– Bo ja wiem? Może dlatego, że zwyczajnie poruszyła mnie wasza opowieść i determinacja. To znaczy opowieść pani i pani brata – poprawił się.

– Chyba będzie wygodniej, jeśli będziemy mówili sobie po imieniu.

– Świetnie – ucieszył się. – Nie znam wielu ludzi, którym chciałoby się z takim zapałem grzebać w historii rodziny.

– Pewnie jesteś ciekaw, czy istnieje po temu jakiś specjalny powód?

– Powrót ojca to chyba wystarczająca przyczyna. Ale rzeczywiście, mam wrażenie, że jest tu jakieś drugie dno. Choć nie chcę być niedyskretny. – Zdjął z wieszaka swoją kurtkę i płaszcz Weroniki.

– Nie jesteś. Wiele osób zadawało mi pytanie, po co jadę na Pomorze na tak długo. Rzadko bierze się miesięczny urlop. Ale widzisz… Faktycznie. Jest coś jeszcze. – Urwała, bo młoda kelnerka podeszła do nich z rachunkiem.

Gras zapłacił i wyszli na ulicę. Spojrzał na nią pytająco, ale Weronika milczała.

– Zimno. Zabrałaś z Warszawy rękawiczki? – Uśmiechnął się, rozumiejąc, że na razie nie dowie się niczego więcej.

– Nie. Ale jakoś wytrzymam, zaparkowałam samochód na sąsiedniej ulicy.

– Niedaleko rynku, obok lodziarni, jest świetny sklep z rzeczami z wełny alpak. Właścicielką jest Leokadia, jedna z moich pacjentek. Polecam ci, mam od niej czapkę.

– Zdaje się, że tych twoich pacjentek jest tutaj sporo. – Weronika dyskretnie wskazała na stolik za szybą, skąd wciąż przyglądały im się dwie zaciekawione kobiety.

– To małe miasto, ludzie się znają. – Albert postawił kołnierz kurtki. – Odprowadzić cię do auta?

– Dziękuję. Widzimy się jutro, czekam we Wrzosówce. Aha, jeszcze ci nie mówiłam. Nie mieszkam tam sama.

– Jak to?

– Skomplikowana historia, opowiem kiedy indziej. Do zobaczenia – pożegnała się i ruszyła w stronę ulicy, na której zostawiła samochód. Szła szybko, opierając się chęci odwrócenia i sprawdzenia, czy wciąż na nią patrzy.

Drogę na wrzosowisko pokonała w kwadrans. Myślała o tajemnicy rosyjskiego miasta, o Niemcach powracających w te strony. Nagle przypomniała sobie dłonie, smukłe palce Alberta. Ręce chirurga. A więc tak wyglądają? Całkiem ładne – uśmiechnęła się do siebie. Miły człowiek. Nie znała wielu mężczyzn, którzy nie są prawnikami. I niewielu, którym nie chciałaby udowodnić, że są od niej gorsi albo słabsi. Ilu z nich pokonała na drodze do miejsca, w którym się znalazła? Szkoda liczyć. Ten cały Gras jest przyjemną odmianą. Poczuła ulgę. I rozbawienie. Jak traktować mężczyznę inaczej niż jako rywala? Tego nie wiedziała. Zresztą po co te dywagacje. Ona nie potrzebuje do szczęścia faceta.

Może tylko tego jednego. Starego człowieka, który wkrótce miał tak namacalnie pojawić się w jej życiu. Mężczyzny z krwi i kości, z którym łączyło ją tyle samo dobrego co złego. Jak z tego wybrną – ona i on?

Z zamyślenia wyrwała ją nagła zmiana krajobrazu. Była już na bocznej drodze do domu. Auto wjechało w delikatnie falujący ocean wrzosów. Słońce zeszło niżej i ich fiolet stał się ciemniejszy niż rano, intensywny, aksamitny. Przejechała wolno przez dolinę i wspięła się na łagodne wzgórze. Dom wydał się jej jeszcze większy niż wczoraj. Zaparkowała i nasłuchiwała zaskoczona. Co to jest, do jasnej cholery?

– „Szumią jodły na gór szczycie, szumią sobie w dal! I młodemu smutne życie, gdy ma w sercu żaaal…”. – Mocny baryton fałszował nieznośnie.

Obeszła dom i zatrzymała się przy bocznym wejściu. W pobliżu gospodarczej komórki wysoki, postawny mężczyzna rąbał drewno i odkładał polana na stos. Miał około pięćdziesięciu lat i był rozebrany do pasa. Zauważył ją, wyprostował się i uśmiechnął szeroko.

– Uszanowanie. Hektor Balcerzak. Drew przyjechałem narąbać, zimno ma być. Prywatnie masażysta, certyfikowany! Gdyby pani potrzebowała, jestem do usług. – Ukłonił się nisko, puścił do niej oko i wrócił do pracy.

Weronika dopiero teraz zauważyła Marię, która stała oparta o tarasową kolumnę.

– Piękny, prawda? Jak rzymski gladiator – szepnęła Maria, przyglądając się Hektorowi. Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się znad kubka kakao, który ogrzewał jej dłonie.

Weronika wzniosła wzrok do nieba i bez słowa weszła do domu.

– „Oj, Halino, oj, jedyna, dziewczyno mojaaa!”. – Hektor uderzył w jeszcze mocniejszą nutę.

Weronika ciężko westchnęła. I to ma być ten spokój na odludziu?