Kancelaria - John Grisham - ebook + audiobook

Kancelaria ebook i audiobook

John Grisham

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Walczymy o twoje prawa!”, „My to fachowość!”, „Firmy ubezpieczeniowe drżą przed nami!”, to hasła, jakimi promuje się dwuosobowa Kancelaria adwokacka Finleya i Figga, nazywana przez obu wspólników „butikiem”. Specjalizująca się w rozwodach i odszkodowaniach firma ledwie wiąże koniec z końcem. Choć Finley zawsze marzył o dużej sprawie z milionowymi odszkodowaniami, na co dzień musi zadowalać się oferowaniem swoich usług ofiarom
wypadków samochodowych. W związku z tym zyski kancelarii są równie iluzoryczne, jak jej status. Przez przypadek trafia tam rzutki absolwent Harvardu David Zinc, który właśnie rzucił pracę w wielkiej firmie prawniczej. Trzej partnerzy, z których żaden nie stawał wcześniej przed sądem federalnym, dają się wciągnąć w proces przeciwko producentowi leku na obniżanie zawartości cholesterolu. Pozytywny werdykt wydaje się przesądzony, a miliony dolarów w zasięgu ręki, przy odrobinie szczęścia nawet bez wchodzenia na salę sądową. Niestety, w życiu nigdy nic nie jest tak proste, jak się wydaje...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 12 min

Lektor: Wiktor Zborowski

Oceny
4,5 (170 ocen)
108
47
12
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elac39

Nie oderwiesz się od lektury

Do odsłuchania. Świetna książka, świetna interpretacja.
00
MariaChr

Nie oderwiesz się od lektury

książka bardzo wciągająca, ciekawa z interesującym wątkiem, bardzo polecam.
00
piotrmazur

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych pozycji autora. Słuchając wielowatkowej powieści możemy sobie wyobrazić kulisy praktyki sądowej.
00
maripalinczer

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00

Popularność




Tytuł oryginału:

THE LITIGATORS

Copyright © Belfry Holdings Inc. 2011

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2012

Polish translation copyright © Krzysztof Obłucki 2012

Redakcja: Beata Słama

Konsultacja prawnicza: prof. Tadeusz Tomaszewski

Zdjęcie Chicago na okładce: Kelly DeLay

Projekt graficzny okładki: Hachette UK

Skład: Laguna

ISBN 978-83-7659-493-4

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

2012. Wydanie elektroniczne

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych– jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

Rozdział 1

W kancelarii adwokackiej Finleya i Figga firmę nazywano „butikiem”. To nieprzystające określenie pracownicy wplatali w codzienne rozmowy przy każdej okazji, pojawiało się nawet drukiem w najróżniejszych formach wymyślanych przez wspólników. Gdy używano go właściwie, sugerowało, że Finley i Figg to coś więcej niż dwuosobowe przedsięwzięcie. Butik miał się kojarzyć z czymś niewielkim, o indywidualnym charakterze, wyspecjalizowanym w bardzo określonej dziedzinie. Butik to wyszukany luz i jednocześnie szyk, w końcu nazwa pochodziła od francuskiego słowa boutique. Butik jako firma, która z założenia ma być mała, nie jest dla wszystkich i dobrze prosperuje.

Poza wielkością kancelaria nie miała żadnej z tych cech. Adwokaciny z firmy Finleya i Figga, których raczej trudno byłoby uznać za symbole elegancji i seksu, uganiali się za sprawami o odszkodowania za uszkodzenie ciała, w codziennym młynie wymagającym niewielkich umiejętności czy inteligencji. Zyski były równie iluzoryczne, jak status kancelarii. Firma nie powiększała się, ponieważ brakowało pieniędzy na jej rozwój. Nie każdy mógł w niej pracować, bo i nikt nie chciał, podobnie jak jej dwóch właścicieli. Nawet sąsiedztwo było dowodem, iż monotonnie egzystuje na marginesie ostatniej prawniczej ligi: wietnamski salon masażu po lewej i warsztat naprawczy kosiarek do trawy po prawej stronie. Na pierwszy rzut oka było widać, że Finley i Figg cienko przędzie. Dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, działał inny butik – znienawidzona konkurencja – a jeszcze więcej adwokatów gnieździło się za rogiem. Prawdę mówiąc, okolica roiła się od prawników, niektórych pracujących na własny rachunek, innych zatrudnianych w małych kancelariach i najróżniejszych odpowiednikach ich skromniutkiego biura.

Kancelaria Finleya i Figga działała przy Preston Avenue, ruchliwej ulicy ze starymi parterowymi domami, wykorzystywanymi do wszelkiego rodzaju działalności gospodarczej. Były tam sklepy (monopolowe), punkty usługowe (pralnia chemiczna, masaże, naprawa kosiarek), gabinety dentystyczne i firmy adwokackie oraz punkt gastronomiczny (enchilady, baklawy i pizza na wynos). Oscar Finley stał się właścicielem budynku po wygraniu sprawy w sądzie dwadzieścia lat temu. Niedostatki adresu rekompensowała lokalizacja: w bezpośredniej bliskości skrzyżowania Preston, Beech i Trzydziestej Ósmej, chaotycznego natłoku asfaltu i mnóstwa samochodów, gwarantującego co najmniej jeden porządny wypadek w tygodniu, a często nawet więcej. Koszty ogólne kancelarii pokrywane były z kolizji, do jakich dochodziło mniej niż sto metrów od jej siedziby. Ludzie z firm prawniczych, butików i całej reszty często krążyli po okolicy w poszukiwaniu dostępnego taniego budynku, z którego wygłodzeni adwokaci mogliby usłyszeć pisk opon i zgrzyt miażdżonej blachy.

Jako że w kancelarii pracowało tylko dwóch adwokatów/wspólników, z oczywistych względów jeden z nich musiał być szefem. Starszym wspólnikiem został zatem Oscar Finley, mający sześćdziesiąt dwa lata i trzydziestoletnie doświadczenie w tym, jak działa prawo pięści, dominujące na bezwzględnych ulicach południowo-zachodniego Chicago. Oscar był kiedyś policjantem patrolującym pieszo ulice, ale zawieszono go za zbyt pochopne rozwalanie łbów. Niewiele brakowało, a trafiłby do więzienia, zamiast tego jednak doznał przebudzenia, zdał maturę, a potem skończył prawo. Ponieważ żadna kancelaria nie chciała go zatrudnić, założył własną firmę i wypełniał pozwy każdemu, kto się nawinął. Trzydzieści dwa lata później sam nie mógł uwierzyć, że przez cały ten czas marnował karierę na prowadzenie spraw o wyegzekwowanie zaległych płatności, odszkodowania za stłuczki i złamania kończyn na śliskiej posadzce oraz szybkie rozwody. Od lat miał tę samą żonę, straszną kobietę. Codziennie marzył o rozwodzie. Tyle że nie było go na niego stać. Po trzydziestu dwóch latach uprawiania zawodu adwokata mógł sobie pozwolić na bardzo niewiele.

Jego młodszym wspólnikiem – Oscar miał skłonność do mówienia czegoś w rodzaju: „Polecę młodszemu wspólnikowi, żeby się tym zajął”, kiedy próbował zrobić wrażenie na sędziach albo adwokatach, a zwłaszcza na ewentualnych klientach – był Wally Figg, czterdziestopięciolatek. Wally uważał się za adwokata idącego do celu po trupach. W aż nadto śmiałych ogłoszeniach obiecywał wszelkie możliwe agresywne zachowania. „Walczymy o Twoje prawa!”, „Firmy ubezpieczeniowe drżą przed nami!”, „My to fachowość!”. Takie ogłoszenia można było zobaczyć na ławkach w parkach, autobusach komunikacji miejskiej, w taksówkach, programach studenckich rozgrywek futbolowych, a nawet na słupach telefonicznych, choć łamał w ten sposób sporo przepisów.

Tych ogłoszeń nie widziało się jednak w dwóch najważniejszych miejscach: w telewizji i na billboardach. Wally i Oscar ciągle się o to kłócili. Oscar nie chciał wydawać na nie pieniędzy – oba rodzaje reklamy były wyjątkowo drogie – Wally zaś bez przerwy kombinował, jak go przekonać. Szczytem jego marzeń było zobaczenie swojej uśmiechniętej twarzy i głowy z gładko zaczesanymi włosami na ekranie telewizora, kiedy mówiłby przerażające rzeczy o firmach ubezpieczeniowych i jednocześnie obiecywał ogromne odszkodowania ludziom, którzy mieli wypadki i byli na tyle mądrzy, by zadzwonić pod jego darmowy numer.

Jednak Oscar nie chciał płacić nawet za billboardy. Wally miał już nawet upatrzoną jedną tablicę, sześć przecznic od ich siedziby. Na rogu Beech i Trzydziestej Drugiej, wysoko nad kłębiącym się ruchem ulicznym, na dachu trzypiętrowej kamienicy czynszowej było idealne miejsce, najlepsze w całej aglomeracji Chicago. W tej chwili reklamowano tam tanią bieliznę damską (bardzo ładne ogłoszenie, co Wally musiał przyznać), ale widział już oczami wyobraźni swoją twarz i nazwisko. Oscar jednak niezmiennie się nie zgadzał.

Wally zrobił dyplom na prestiżowym wydziale prawa Uniwersytetu Chicagowskiego, Oscar zaś na nieistniejącej już uczelni, która prowadziła kiedyś kursy wieczorowe. Obaj trzykrotnie podchodzili do egzaminów adwokackich, Wally rozwodził się już cztery razy, o czym Oscar mógł tylko pomarzyć. Wally chciał dużych spraw za ogromne pieniądze i wynagrodzenia sięgającego milionów dolarów. Oscarowi zależało tylko na dwóch rzeczach: rozwodzie i emeryturze.

Jakim cudem tych dwóch mężczyzn zostało wspólnikami w domu mieszkalnym przerobionym na kancelarię, to osobna historia. Jakim cudem przetrwali, nie mordując się wzajemnie, było tajemnicą ich codziennego życia.

***

Arbitrem stała się Rochelle Gibson, krzepka czarna kobieta, którą ulice, gdzie się wychowała, nauczyły przebiegłości i zdecydowania. Pani Gibson zajmowała się frontem: telefonami, recepcją, przyszłymi klientami, którzy zaszli do firmy, i niezadowolonymi, którzy wychodzili źli, od czasu do czasu przepisywała coś na komputerze (choć jej szefowie nauczyli się, że jeśli chcieli mieć coś wklepane w komputer, powinni zrobić to sami), firmowym psem i, co najważniejsze, ciągłymi kłótniami pomiędzy Oscarem i Wallym.

Wiele lat temu pani Gibson została ranna w wypadku samochodowym, nie ze swojej winy. Skomplikowała sobie potem życie jeszcze bardziej, wynajmując kancelarię Finleya i Figga, choć nie z własnego wyboru. Dwadzieścia cztery godziny po wypadku, nafaszerowana środkami przeciwbólowymi, usztywniona szynami i gipsem, obudziła się i zobaczyła uśmiechniętą, mięsistą twarz adwokata Wallisa Figga, pochylającego się nad jej szpitalnym łóżkiem. Miał na sobie niebieskawozielony fartuch, na szyi stetoskop i doskonale podszywał się pod lekarza. Wally podstępnie namówił ją do podpisania umowy, na której mocy ustanawiała go pełnomocnikiem procesowym, obiecał jej gruszki na wierzbie, wymknął się z sali równie cicho, jak się do niej zakradł, a potem przystąpił do partaczenia sprawy. Dostała czterdzieści tysięcy dolarów, które jej mąż przepił i przegrał w parę tygodni, co skończyło się rozwodem przeprowadzonym przez Oscara Finleya. On również zajął się jej bankructwem. Pani Gibson nie była zachwycona żadnym z dwóch adwokatów i zagroziła, że wytoczy im sprawę za zaniedbanie obowiązków i błędy. To przyciągnęło ich uwagę – mieli już podobne sprawy – dlatego bardzo starali się ją ułagodzić. Kiedy kłopoty pani Gibson zaczęły się mnożyć, zatrudnili ją na stałe, a z czasem cała trójka przyzwyczaiła się do siebie.

Kancelaria Finleya i Figga była dużym wyzwaniem dla sekretarki. Niska pensja, klienci w większości nieprzyjemni, inni prawnicy, którzy dzwonili i byli bardzo niegrzeczni, długie godziny pracy… ale najgorsze były kontakty z oboma wspólnikami. Oscar i Wally próbowali wcześniej zatrudniać dojrzałe kobiety, ale starsze panie nie wytrzymywały napięcia. Zdecydowali się na młodą osobę, jednak skończyło się procesem o molestowanie seksualne, bo Wally nie potrafił trzymać łap z dala od biuściastego stworzenia. (Ułożyli się z nią poza salą sądową i zapłacili pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale i tak ich nazwiska pojawiły się w gazetach). Rochelle Gibson znalazła się przypadkiem pewnego ranka w ich biurze, gdy pracująca wówczas sekretarka rzuciła pracę i jak burza wybiegła z kancelarii. Telefon dzwonił, wspólnicy wrzeszczeli na siebie, a pani Gibson podeszła po prostu do biurka i okiełznała chaos. A potem zaparzyła dzbanek kawy. Wróciła następnego dnia i kolejnego. Osiem lat później nadal trwała na stanowisku.

Jej dwaj synowie siedzieli w więzieniu. Wally był ich adwokatem, jednak prawdę mówiąc, nikt nie mógł im pomóc. Dwóch nastolatków dostarczało Wally’emu zajęcia, ponieważ co chwila ich aresztowano i oskarżano o najróżniejsze przestępstwa związane z narkotykami. Coraz bardziej angażowali się w dealerkę, a Wally ostrzegał ich, że zmierzają prostą drogą do więzienia albo w objęcia śmierci. To samo mówił pani Gibson, która nie miała żadnej kontroli nad chłopcami i często modliła się, żeby wreszcie trafili do więzienia. Kiedy wpadli z kokainą, dostali po dwadzieścia lat. Wally uzyskał zmniejszenie wyroków do dziesięciu lat, ale nie zaskarbił sobie tym wdzięczności chłopców. Pani Gibson natomiast podziękowała mu ze łzami w oczach. Mimo wszystkich problemów Wally nie wziął od niej za obronę synów ani centa.

Przez lata wiele łez błyszczało w oczach pani Gibson i często roniła je w gabinecie Wally’ego za zamkniętymi drzwiami. Doradzał jej i starał się pomagać, gdy było to możliwe, ale najważniejsze było to, że słuchał. Niemniej biorąc pod uwagę popaprane życie Wally’ego, role często się odwracały. Kiedy jego dwa ostatnie małżeństwa kończyły się fiaskiem, to pani Gibson słuchała i dodawała mu otuchy. Gdy zaczynał więcej pić, spostrzegała to i nie bała się mu o tym powiedzieć. I chociaż kłócili się codziennie, ich sprzeczki nie trwały długo i często wybuchały właściwie bez powodu, bo miały na celu dobro tej drugiej osoby.

Zdarzało się, że w kancelarii cała trójka warczała na siebie i się dąsała. Zazwyczaj powodem były pieniądze. Na rynku panował po prostu za duży tłok, a po ulicach wałęsało się zbyt wielu adwokatów.

A ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali, byli inni prawnicy.

Rozdział 2

David Zinc wysiadł z linii L na Quincy Station w śródmieściu Chicago i noga za nogą zszedł jakoś po schodach w dół na Wells Street, ale z jego stopami działo się coś złego. Stawały się coraz cięższe, szedł coraz wolniej. Przystanął na rogu Wells i Adams i zaczął uważnie przyglądać się butom, szukając jakiejś podpowiedzi. Nie dostrzegł jednak niczego poza zwykłymi sznurowanymi, czarnymi butami ze skóry, jakie nosili wszyscy prawnicy w jego firmie, a nawet kilka kobiet. Oddychał z trudem, mimo chłodu czuł, że poci się pod pachami. Miał trzydzieści jeden lat, więc na pewno był zbyt młody na atak serca, i choć przez ostatnie pięć lat ciągle czuł się wyczerpany, przyzwyczaił się do życia zmęczonego człowieka. Albo tak mu się wydawało. Skręcił za róg i spojrzał na Trust Tower, połyskujący falliczny monument wznoszący się trzysta metrów ku niebu w chmurach i mgle. Kiedy David zatrzymał się i popatrzył do góry, jego serce przyśpieszyło i poczuł mdłości. Potrącali go śpieszący się ludzie. Przeszedł na drugą stronę Adams razem z grupą pieszych i powlókł się dalej.

Atrium Trust Tower było budowlą wysoką i przestronną, wypełniało ją mnóstwo marmuru i szkła, a także przedziwna rzeźba, która miała inspirować i ocieplać atmosferę, ale była zimna i odpychająca, w każdym razie zdaniem Davida. Sześć wind rozlokowano naprzeciwko siebie. Zmęczeni wojownicy wjeżdżali nimi na górę do swoich boksów i gabinetów. David natężył się, ale nogi nie chciały zanieść go do wind. Zamiast iść, usiadł na obitej skórą ławie obok wysokiej sterty pomalowanych kamieni i próbował zrozumieć, co się z nim dzieje. Ludzie mijali go pośpiesznie, mieli ponure twarze i puste oczy, już bardzo zestresowani, choć dochodziło dopiero wpół do ósmej.

Nagle coś w nim pękło, choć z pewnością nie było to określenie medyczne. Lekarze używali bardziej wyrafinowanego języka, by opisać stan, gdy osoba przeżywająca trudności przekracza pewną granicę. Niemniej takie pęknięcie dzieje się naprawdę. Może do niego dojść w ułamku sekundy na skutek straszliwie traumatycznego wydarzenia. Może to być również kropla przepełniająca czarę, smutna kulminacja napięcia, które narasta, aż umysł i ciało muszą znaleźć dla niego ujście. W przypadku Davida Zinca pęknięcie dotyczyło właśnie ciała. Tego ranka po pięciu latach wściekłej harówki z kolegami, których nie cierpiał, coś się z nim stało, gdy siedział obok pomalowanych kamieni i patrzył na elegancko ubranych zombie jadących na górę, by spędzić kolejny dzień na bezsensownej pracy. Coś w nim pękło.

– Cześć, Dave. Jedziesz na górę? – spytał ktoś. To był Al z działu antymonopolowego.

David zdołał się uśmiechnąć, skinął głową i coś wymamrotał, a potem wstał i z jakiegoś powodu poszedł za Alem. Al wyprzedzał go o krok, gdy stanęli na ruchomych schodach, i opowiadał o wczorajszym meczu Blackhawks. David nie przestawał kiwać głową, gdy opuszczali atrium, zmierzając na górę. Pod nim i za nim podążały dziesiątki samotnych postaci w ciemnych płaszczach, kolejni prawnicy jechali schodami, milczący i ponurzy, przypominający grabarzy na pogrzebie w zimie. David i Al dołączyli do grupy przy ścianie z windami na pierwszym piętrze. Kiedy czekali, David słuchał gadki o hokeju, ale miał zawroty głowy i znów zbierało mu się na wymioty. Wcisnęli się do windy i stali ramię przy ramieniu otoczeni przez zbyt wielu ludzi. Cisza. Al zamilkł. Nikt nie odzywał się słowem. Nikt nie nawiązywał z nikim kontaktu wzrokowego.

David powiedział do siebie w duchu: To koniec, ostatni raz jadę tą windą. Przysięgam.

Winda dygotała lekko i mruczała, potem zatrzymała się na osiemdziesiątym piętrze, na terytorium Rogana Rothberga. Trzech prawników wysiadło, trzy twarze, które David widywał wcześniej, ale nie znał ich nazwisk, co nie było niczym niezwykłym, bo w firmie pracowało sześciuset adwokatów na piętrach od siedemdziesiątego do setnego. Dwa kolejne ciemne garnitury wysiadły na osiemdziesiątym czwartym. David zaczął się pocić i szybciej oddychać. Jego malutki pokój znajdował się na dziewięćdziesiątym trzecim piętrze. Im bardziej się do niego zbliżał, tym mocniej biło mu serce. Kilku ponuraków wysiadło na dziewięćdziesiątym pierwszym, a przy każdym postoju windy David czuł się coraz słabszy.

Tylko trzy osoby zostały na dziewięćdziesiątym trzecim piętrze – David, Al i wielka kobieta, na którą za jej plecami mówiono Skoczek. Winda zatrzymała się, zagrała przyjemna melodyjka, drzwi rozsunęły się bezszelestnie i Skoczek wysiadła. Al również. David natomiast nie chciał się ruszyć, prawdę powiedziawszy, nie był w stanie zrobić kroku. Mijały sekundy. Al obejrzał się przez ramię i powiedział:

– Hej, Davidzie, to nasze piętro. Chodź.

Żadnej reakcji ze strony Davida. Miał pusty wzrok kogoś przebywającego w innym świecie. Drzwi zaczęły się zamykać, lecz Al zablokował je teczką.

– Dobrze się czujesz, Davidzie? – zapytał.

– Jasne – wymamrotał David, zmuszając się, by ruszyć naprzód. Drzwi się otworzyły, zagrała melodyjka. Wysiadł z windy, rozejrzał się nerwowo, jakby nigdy wcześniej nie widział tego miejsca. W rzeczywistości wyszedł stamtąd zaledwie dziesięć godzin temu.

– Jesteś blady – stwierdził Al.

Davidowi kręciło się w głowie. Słyszał głos Ala, ale nie rozumiał, co mówi. Skoczek stała niecały metr dalej i wpatrywała się w niego zdumiona, jakby zobaczyła wypadek samochodowy. Winda zadźwięczała, ale tym razem inaczej, i drzwi powoli zaczęły się zasuwać. Al powiedział coś jeszcze, wyciągnął nawet rękę, żeby mu pomóc. Nagle David odwrócił się, a jego stopy z ołowiu ożyły. Rzucił się w kierunku windy i wskoczył do niej na chwilę przed zamknięciem drzwi. Ostatnie, co słyszał, to spanikowany głos Ala.

Kiedy winda ruszyła na dół, David Zinc zaczął się śmiać. Zawroty głowy i nudności zniknęły. Ucisk w piersi również. Zdobył się na to! Opuszcza „fabrykę” krwiopijcy Rogana Rothberga i żegna się z koszmarem. On, David Zinc, spośród tysięcy nieszczęsnych pracowników i młodszych wspólników, tyrających w wysokich biurowcach śródmieścia Chicago, on – i tylko on – miał dość ikry, żeby odejść w ten posępny poranek. Usiadł na podłodze pustej windy i patrząc z szerokim uśmiechem na zmniejszające się jaskrawoczerwone numery pięter, usiłował zapanować nad myślami. O ludziach: 1. O zaniedbywanej żonie, która marzyła o zajściu w ciążę, ale było to trudne, bo mąż był zbyt zmęczony na seks; 2. O ojcu, wybitnym sędzi, który praktycznie zmusił go do pójścia na prawo, i to nie byle gdzie, bo na Uniwersytet Harvarda, gdyż sam tam studiował; a także: 3. O dziadku tyranizującym rodzinę, który zbudował gigantyczną firmę, zaczynając od zera w Kansas City, i nadal pracował po dziesięć godzin dziennie mimo swoich osiemdziesięciu dwóch lat; i 4. O Royu Bartonie, jego współpracowniku i jednocześnie szefie, ciągle podenerwowanym maniaku, który wrzeszczał i przeklinał przez cały dzień, i był prawdopodobnie najnieszczęśliwszym człowiekiem, jakiego David Zinc znał. Kiedy o nim pomyślał, znowu się roześmiał.

Winda stanęła na osiemdziesiątym piętrze i zamierzały do niej wsiąść dwie sekretarki. Zatrzymały się na widok Davida siedzącego w rogu z teczką z boku, po czym ostrożnie przeszły nad jego nogami i czekały, aż drzwi się zamkną.

– Dobrze się pan czuje? – zapytała jedna z nich.

– Doskonale – odparł David. – A pani?

Nie usłyszał odpowiedzi. Sekretarki stały sztywno wyprostowane i milczące i po krótkiej jeździe wysiadły pośpiesznie na siedemdziesiątym siódmym piętrze. Kiedy David został sam, nagle zaczął się niepokoić. A jeśli będą go ścigali? Al bez wątpienia poszedł prosto do Roya Bartona i poinformował go, że Zinc się załamał. Co Barton może zrobić? O dziesiątej miało się odbyć bardzo ważne zebranie ze wściekłym klientem, grubą rybą, jakimś dyrektorem naczelnym. David dojdzie później do wniosku, że ta ostateczna rozgrywka była przysłowiową kroplą przepełniającą puchar goryczy, która spowodowała „pęknięcie”. Roy Barton był nie tylko złośliwym fiutem, ale też tchórzem. Potrzebował Davida Zinca i innych, gdy dyrektor naczelny wkroczy z długą listą uzasadnionych zażaleń.

Roy może sobie wysyłać za nim ochroniarzy. Ochroniarzami byli zwykle podstarzali wartownicy po cywilnemu, choć istniał też krąg wewnętrznych szpiegów, którzy zmieniali szyfry zamków, nagrywali wszystko na wideo, poruszali się niezauważeni i robili potajemnie, co należało, by utrzymać pracowników w ryzach. David zerwał się na równe nogi, podniósł teczkę i wpatrywał się zniecierpliwiony w migające numery. Winda kołysała się lekko, jadąc w dół środkiem Trust Tower. Kiedy się zatrzymała, David wysiadł i rzucił się ku ruchomym schodom, nadal zatłoczonym przez smutnych ludzi jadących w milczeniu na górę. Schody jadące na dół stały nieruchomo, więc David zbiegł po jednym z ciągów. Ktoś krzyknął:

– Hej, Davidzie, a ty dokąd?

David uśmiechnął się i pomachał mniej więcej w kierunku, z którego dochodził głos, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Przeszedł szybko obok pomalowanych kamieni i dziwacznej rzeźby, a potem wymknął się przez szklane drzwi. Był na dworze. Powietrze, które jeszcze tak niedawno wydawało mu się wilgotne i posępne, teraz pachniało obietnicą nowego początku.

Odetchnął głęboko i się rozejrzał. Należało iść. Zaczął więc maszerować LaSalle Street, szybko, bojąc się obejrzeć za siebie. Nie wyglądaj podejrzanie. Zachowaj spokój. To jeden z najważniejszych dni w twoim życiu, mówił do siebie, więc nie schrzań tego. Nie może pójść do domu, bo nie jest jeszcze gotowy na taką konfrontację. Nie może wałęsać się po ulicach, bo pewnie wpadnie na kogoś znajomego. Gdzie mógłby się ukryć na jakiś czas, przemyśleć sprawy, oczyścić umysł, coś zaplanować? Zerknął na zegarek – siódma pięćdziesiąt jeden, idealna pora na śniadanie. W głębi niewielkiej uliczki dostrzegł migający na czerwono i zielono neon „U Abnera”, a kiedy podszedł bliżej, nie umiał określić, czy to kawiarnia, czy bar. Przy drzwiach spojrzał ponad ramieniem za siebie, upewnił się, że w zasięgu wzroku nie ma żadnego ochroniarza, i wszedł do ciepłego, mrocznego świata Abnera.

To był bar. Loże po prawej stronie świeciły pustkami. Na stołach stały krzesła ustawione do góry nogami, czekające, aż ktoś umyje podłogę. Abner tkwił za długim, wypolerowanym na błysk kontuarem, na twarzy miał uśmieszek, jakby chciał zapytać: „A ty co tu robisz?”.

– Otwarte? – spytał David.

– A czy drzwi były zamknięte? – odpowiedział Abner. Ubrany w biały fartuch, wycierał kufel. Przedramiona miał grube i owłosione, niemniej wbrew oschłemu obejściu jego twarz weterana barmańskiego fachu, który widział już wszystko, budziła zaufanie.

– Chyba nie. – David podszedł wolno do baru, rzucił okiem na prawo i w dalekim końcu dostrzegł mężczyznę, któremu najwyraźniej urwał się film, choć nadal trzymał w ręku drinka.

David zdjął płaszcz w kolorze grafitowym i powiesił go na oparciu stołka. Usiadł, przyjrzał się rzędom butelek stojących przed nim, obejrzał lustra i kurki do piwa oraz dziesiątki szklanek i kieliszków ustawionych przez Abnera w idealnym porządku, a kiedy się zdecydował, spytał:

– Co by mi pan polecał przed ósmą?

Abner spojrzał na faceta z głową opartą o bar i odpowiedział:

– Może być kawa?

– Kawę już piłem. Serwujecie śniadanie?

– Jasne, nazywa się Krwawa Mary.

– W takim razie poproszę jedną.

***

Rochelle Gibson zajmowała mieszkanie kwaterunkowe z matką, jedną z córek, dwójką wnuków i najróżniejszą kombinacją bratanic i bratanków, siostrzenic i siostrzeńców, a czasami z jakimś kuzynem, który akurat potrzebował dachu nad głową. Żeby uciec od panującego tam chaosu, często zostawała dłużej w pracy, choć zdarzało się, że było tam gorzej niż w domu. Przyjeżdżała do biura codziennie mniej więcej o siódmej trzydzieści, otwierała je, zabierała gazety leżące na ganku, zapalała światła, nastawiała termostat, robiła kawę i upewniała się, że z AC, firmowym psem, wszystko jest w porządku. Przy tych rutynowych czynnościach nuciła pod nosem albo cicho śpiewała. Choć nigdy by się do tego nie przyznała żadnemu ze swoich szefów, była bardzo dumna z faktu, że jest sekretarką w kancelarii adwokackiej, nawet jeśli była to firma taka jak ta Finley i Figg. Kiedy pytano ją o zawód, zawsze odpowiadała szybko: „sekretarka w kancelarii adwokackiej”. Nie jakaś tam sekretarka w byle biurze, ale w kancelarii adwokackiej. Niedostatki w wykształceniu nadrabiała doświadczeniem. Przez osiem lat w samym centrum praktyki przy ruchliwej ulicy dowiedziała się bardzo dużo o prawie, a jeszcze więcej o prawnikach.

AC był kundlem, który mieszkał w biurze, bo nikt nie chciał wziąć go do domu. Należał do ich trojga – Rochelle, Oscara i Wally’ego – chociaż w praktyce cała odpowiedzialność za opiekę nad nim spadała na Rochelle. Był uciekinierem, który kilka lat temu uznał siedzibę kancelarii Finleya i Figga za swój dom. Przez cały dzień spał na niewielkim posłaniu blisko Rochelle, a nocami wałęsał się po biurze, pilnując go. Mógł spokojnie uchodzić za psa obronnego, którego szczekanie odstraszało włamywaczy, wandali, a nawet temperowało niektórych niezadowolonych klientów.

Rochelle karmiła go i napełniała mu miskę wodą. Potem z niewielkiej lodówki w kuchni wyjmowała pojemnik z jogurtem truskawkowym. Kiedy kawa była gotowa, nalewała sobie kubek i zupełnie niepotrzebnie przestawiała to i owo na biurku, na którym panował idealny porządek. Zrobione ze szkła i chromu, solidne i imponujące, było pierwszą rzeczą, jaką widzieli klienci, wchodząc frontowymi drzwiami. Gabinet Oscara prezentował się na swój sposób schludnie, Wally’ego przypominał składowisko odpadków. Adwokaci jednak mogli schować się za zamkniętymi drzwiami, Rochelle zaś była na widoku.

Otworzyła „Sun-Timesa” i zaczęła czytać pierwszą stronę. Czytała powoli, sączyła kawę, jadła jogurt i cicho nuciła, podczas gdy AC drzemał. Rochelle bardzo sobie ceniła te chwile ciszy wczesnym rankiem. Niedługo rozdzwoni się telefon, przyjdą jej pracodawcy, a potem, jeśli dopisze im szczęście, pojawią się klienci, niektórzy umówieni, inni przypadkowi.

Uciekając od żony, Oscar Finley wychodził z domu o siódmej, ale rzadko pojawiał się w kancelarii przed dziewiątą. Przez dwie godziny kręcił się po mieście, zaglądał do komisariatu, w którym jego kuzyn zajmował się zgłoszonymi wypadkami samochodowymi, witał się z ekipą odholowującą samochody i słuchał najświeższych plotek o ulicznych kraksach, pił kawę z facetem, który był właścicielem dwóch lichych zakładów pogrzebowych, zawoził pączki do remizy strażackiej i ucinał sobie pogawędkę z kierowcami karetek pogotowia, a od czasu do czasu objeżdżał ulubione szpitale, gdzie przemierzał zatłoczone korytarze, rejestrując wszystko okiem eksperta, w poszukiwaniu osób poszkodowanych przez zaniedbania innych ludzi.

Oscar przyjeżdżał więc o dziewiątej, natomiast jeśli chodzi o Wally’ego, którego życie było znacznie gorzej zorganizowane, nikt nie wiedział, kiedy się pojawi. Potrafił wpaść do kancelarii jak burza o siódmej trzydzieści, napompowany kofeiną i red bullem, gotów pozwać każdego, kto stanie mu na drodze, lub też przywlekał się o jedenastej z podpuchniętymi oczami, na kacu, i szybko chował się w gabinecie.

***

Tego akurat dnia, bardzo ważnego, Wally przyjechał kilka minut przed ósmą, szeroko uśmiechnięty, z jasnym spojrzeniem.

– Dzień dobry, pani Gibson – powiedział wesoło.

– Dzień dobry, panie Figg – odpowiedziała Rochelle podobnym tonem.

W kancelarii Finleya i Figga atmosfera zawsze był napięta, a awantura mogła wybuchnąć w każdej chwili. Słowa dobierano bardzo starannie i słuchano ich z nie mniejszą uwagą. Prozaiczne, codzienne powitania wczesnym rankiem traktowano z dużą ostrożnością, bo mogły stać się wstępem do ataku. Nawet takie słowa jak „pan” i „pani” bywały używane podstępnie i miały swoją historię. W dawnych czasach, kiedy Rochelle była jeszcze ich klientką, Wally popełnił błąd, zwracając się do niej „dziewczyno”. Brzmiało to jak coś w rodzaju: „Posłuchaj, dziewczyno, robię, co mogę”. Nie miał oczywiście niczego złego na myśli, a jej przesadna reakcja była nieuzasadniona, niemniej uparła się, żeby mówili do niej „pani Gibson”.

Trochę się zirytowała, bo Wally zakłócił jej samotność. Powiedział coś do AC i pogłaskał go po łbie, a kiedy ruszył po kawę, zapytał:

– Coś ciekawego w gazecie?

– Nic – odpowiedziała, bo nie chciała rozmawiać o wiadomościach.

– Wcale mnie to nie dziwi – mruknął i był to pierwszy przytyk tego dnia. Ona czytała „Sun-Timesa”, on „Tribune”. Każde z nich uznawało preferencje gazetowe drugiej strony za dowód niewielkich wymagań.

Drugi strzał padł kilka sekund później, kiedy Wally znów się odezwał:

– Kto parzył kawę? – zapytał.

Zignorowała to.

– Jest trochę słaba, nie uważa pani?

Powoli przewróciła stronę i zjadła trochę jogurtu.

Wally siorbał głośno, cmoknął, zmarszczył czoło, jakby pił ocet, a potem wziął swoją gazetę i usiadł przy stole.

Zanim Oscar odzyskał ten budynek po procesie sądowym, ktoś wyburzył kilka ścian na dole blisko frontu i stworzył otwarte lobby. Biurko Rochelle ustawiono po jednej stronie blisko drzwi, a niedaleko stały krzesła dla klientów i długi stół, który kiedyś służył komuś za mebel w jadalni. Przez lata przemienił się w miejsce, gdzie tradycyjnie czytano gazety, pito kawę, a nawet przyjmowano oświadczenia. Wally lubił zabijać tam czas, bo w gabinecie miał chlew.

Zamaszystym gestem rozłożył „Tribune”, starając się robić przy tym jak największy hałas. Rochelle zignorowała go i nuciła pod nosem.

Po kilku minutach rozległ się dzwonek telefonu. Pani Gibson zachowywała się tak, jakby go w ogóle nie usłyszała. Telefon zadzwonił jeszcze raz. Wally opuścił gazetę i powiedział:

– Odbierze pani, pani Gibson?

Telefon zadzwonił po raz czwarty.

– A dlaczego nie? – zapytał bardziej stanowczo.

Zignorowała go. Po piątym dzwonku Wally odrzucił gazetę, zerwał się na równe nogi i skierował do aparatu wiszącego na ścianie obok kserokopiarki.

– Nie odbierałabym na pana miejscu – powiedziała pani

Gibson.

Przystanął.

– A dlaczego?

– Chodzi o niezapłacony rachunek.

– Skąd pani wie? – Wally wpatrywał się w telefon. Na wyświetlaczu widniał jedynie napis „prywatny”.

– Po prostu wiem. Co tydzień dzwoni o tej porze.

Telefon umilkł, a Wally wrócił do stołu i gazety. Ukrył się za nią, zastanawiając się, który z rachunków nie został zapłacony, który z dostawców jest na tyle zirytowany, że zdobył się na dzwonienie do kancelarii z zamiarem wywierania nacisku na prawników. Rochelle, rzecz jasna, to wiedziała, bo prowadziła księgowość, zresztą wiedziała prawie wszystko, ale on wolał nie pytać. Gdyby to zrobił, bardzo szybko zaczęliby się kłócić z powodu rachunków i niezapłaconych należności, i braku pieniędzy w ogóle, a to mogłoby łatwo przejść w zajadłą dyskusję o strategii firmy, jej przyszłości i wadach właścicieli.

A żadne z nich tego nie chciało.

***

Abner był bardzo dumny ze swoich Krwawych Mary. Używał ściśle określonych ilości soku pomidorowego, wódki, chrzanu, limonki, cytryny, sosu Worcestershire, pieprzu, tabasco i soli. Zawsze dodawał też dwie oliwki, a dzieło wieńczył łodygą selera.

David dawno nie rozkoszował się tak pysznym śniadaniem. Po dwóch arcydziełach Abnera, wypitych bardzo szybko, uśmiechał się głupkowato, przepełniony dumą, że rzucił to wszystko. Pijak na końcu baru zaczął chrapać. Innych klientów nie było. Abner należał do ludzi dbających o swój interes, mył i wycierał szklanki do koktajli, zrobił inwentaryzację trunków i majstrował przy kurkach do piwa, wygłaszając jednocześnie komentarze dotyczące najróżniejszych tematów.

W końcu zadzwonił telefon Davida. To była jego sekretarka Lana.

– O rany – sapnął.

– Kto dzwoni? – zapytał Abner.

– Z biura.

– Człowiek ma prawo do śniadania, prawda?

David uśmiechnął się i rzucił:

– Cześć.

– Gdzie jesteś, Davidzie? Dochodzi wpół do dziewiątej.

– Mam zegarek, moja droga. Jem śniadanie.

– Dobrze się czujesz? Chodzą słuchy, że ostatni raz widziano cię, jak wskakiwałeś do windy, żeby zjechać na dół.

– To tylko plotki, moja droga, zwykłe plotki.

– Doskonale. O której przyjdziesz? Roy Barton już dzwonił.

– Dokończę śniadanie, w porządku?

– Jasne. Bądź w kontakcie.

David odłożył telefon, upił przez słomkę duży łyk, a potem oświadczył:

– Wypiję jeszcze jeden.

Abner zmarszczył czoło i powiedział:

– Może trochę zwolni pan tempo?

– Tempo mam idealne.

– W porządku. – Abner wziął czystą szklankę i zaczął mieszać koktajl. – Zakładam, że nie idzie pan dzisiaj do pracy.

– Nie idę. Rzuciłem ją. Odszedłem.

– Jaka to praca?

– Kancelaria prawnicza Rogana Rothberga. Zna ją pan może?

– Słyszałem o niej. Wielka firma, prawda?

– Sześciuset prawników tutaj, w kancelarii w Chicago. Parę tysięcy więcej na całym świecie. W tej chwili trzecia pod względem wielkości, piąta, jeśli chodzi o liczbę godzin przepracowanych przez adwokatów, czwarta pod względem wielkości zysku netto na jednego wspólnika, druga, gdy porównuje się wynagrodzenia pracowników, i bez wątpienia na pierwszym miejscu, gdy idzie o liczbę dupków na metr kwadratowy.

– Przepraszam, że pytałem.

David wziął do ręki telefon.

– Widzi pan tę komórkę?

– Przecież nie jestem ślepy, co nie?

– Przez ostatnie pięć lat ten przedmiot rządził moim życiem. Nie mogę się bez niego nigdzie ruszyć. Zasada firmy. Jest ze mną przez cały czas. Przerywa pyszne obiady w restauracjach. Wyciąga mnie spod prysznica. Budzi w środku nocy. Zdarzyło się, że przerwała mi seks z moją biedną zaniedbywaną żoną. Minionego lata byłem na meczu Cubs, wspaniała impreza, ja i dwóch kumpli ze studiów, środek drugiej rundy, a ona zaczęła wibrować. Dzwonił Roy Barton. Wspominałem panu o Royu Bartonie?

– Nie, jak do tej pory.

– Mój bezpośredni przełożony, złośliwy gnom. Ma czterdzieści lat, wypaczone ego i dany od Boga talent adwokacki. Zarabia jakiś milion dolarów rocznie, ale dla niego to za mało. Pracuje po piętnaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, bo u Rogana Rothberga wszyscy ważniacy pracują non stop. A Roy uważa się za prawdziwego ważniaka.

– Przyjemniaczek, co?

– Nienawidzę go. Mam nadzieję, że już nigdy nie będę oglądał jego gęby.

Abner przesunął trzecią Krwawą Mary po kontuarze i powiedział:

– Wygląda na to, że jest pan na dobrej drodze, kolego. Na zdrowie.

Rozdział 3

Telefon znów zadzwonił, ale tym razem Rochelle postanowiła odebrać.

– Kancelaria adwokacka Finleya i Figga – powiedziała tonem zawodowej sekretarki. Wally nie podniósł wzroku znad gazety. Słuchała przez chwilę, a potem odrzekła: – Żałuję, ale nie zajmujemy się transakcjami na rynku nieruchomości.

Kiedy osiem lat temu Rochelle zaczęła pracować w firmie, kancelaria bez problemu obsługiwała transakcje związane z nieruchomościami, jednak Rochelle szybko się przekonała, że takie sprawy przynoszą mizerne dochody, większość pracy spada na sekretarkę, a od adwokatów nie wymagają prawie żadnego wysiłku. Błyskawicznie rozeznała się w sytuacji i uznała, że nie lubi nieruchomości. A ponieważ to ona miała kontrolę nad telefonami i monitorowała wszystkie połączenia, dział nieruchomości w kancelarii Finleya i Figga obumarł. Oscar się wściekł i zagroził, że ją zwolni, ale zaraz się wycofał, gdy po raz kolejny wspomniała, że pozwie ich za błędy i postępowanie niezgodne z etyką zawodową. Wally wynegocjował zawieszenie broni, ale przez wiele tygodni napięcie między nimi było większe niż zazwyczaj.

Inne rodzaje spraw również zostały wyeliminowane pod jej drobiazgowym nadzorem. Procesy karne przeszły do historii, Rochelle ich nie trawiła, bo nie podobali jej się klienci z takimi problemami. Nie miała nic przeciwko pijanym kierowcom, bo było ich bardzo wielu, dobrze płacili i nie wymagali prawie żadnego udziału z jej strony. Bankructwa podzieliły los nieruchomości z tych samych powodów: nędzne wynagrodzenie i zbyt dużo roboty dla sekretariatu. Przez lata Rochelle udało się skanalizować praktykę kancelarii, co nadal było źródłem problemów. Zgodnie z teorią Oscara, przez którą od prawie trzydziestu lat był bez grosza, firma powinna zajmować się wszystkim, co wpadnie jej w ręce, zarzucać ogromną sieć i wyławiać drobiazgi w nadziei znalezienia dobrej sprawy o odszkodowanie za poniesione straty. Wally się z tym nie zgadzał. Chciał spraw dużego kalibru. Chociaż przełożony zmuszał go do wszelkiego rodzaju prozaicznych zadań prawniczych, marzył o zarobieniu ogromnej kasy.

– Dobra robota – pochwalił, kiedy Rochelle się rozłączyła. – Nigdy nie lubiłem nieruchomości.

Zignorowała go i wróciła do czytania gazety. AC zaczął cicho warczeć. Kiedy spojrzeli na niego, stał na posłaniu, nos trzymał uniesiony, ogon miał wyprostowany, a ślepia zwężone. Jego warczenie stało się głośniejsze, a potem, jak na dany znak, ich pełną namaszczenia poranną ciszę zakłóciła odległa syrena karetki pogotowia. Syreny nigdy nie przestały ekscytować Wally’ego, dlatego zamarł na sekundę czy dwie i analizował ją z ogromną wprawą. Policja, straż pożarna czy karetka? To nieodmiennie było pierwsze pytanie i Wally znajdował na nie odpowiedź w ułamku sekundy. Syreny wozów strażackich i policyjnych radiowozów nie miały znaczenia i je ignorował, ale wycie ambulansu sprawiało, że jego puls przyśpieszał.

– Karetka – powiedział, odłożył gazetę na stół, wstał i od niechcenia ruszył do frontowych drzwi. Rochelle również się podniosła i podeszła do okna. Uniosła żaluzje, żeby zerknąć na ulicę. AC ciągle warczał, a kiedy Wally otworzył drzwi i wyszedł na ganek, pies pobiegł za nim. Po drugiej stronie ulicy Vince Gholston opuszczał swój niewielki butik i spoglądał z nadzieją na skrzyżowanie Beech i Trzydziestej Ósmej. Kiedy spostrzegł Wally’ego, gwizdnął, a Wally szybko pozdrowił go w taki sam sposób.

Karetka na sygnale jechała Beech, lawirując między samochodami, trąbiąc ze złością i wywołując większe zamieszanie i zagrożenie niż to, co na nią czekało. Wally patrzył za nią, aż zniknęła mu z oczu, po czym wrócił do kancelarii.

Lektura prasy została wznowiona i nic już jej nie zakłócało – żadne syreny, telefony od potencjalnych klientów albo wierzycieli. O dziewiątej drzwi się otworzyły i wszedł starszy wspólnik. Jak zwykle Oscar miał na sobie długi ciemny płaszcz i niósł wypchaną skórzaną teczkę, jakby przez całą noc ciężko pracował. Trzymał też w ręku parasol, jak zawsze, niezależnie od pogody czy prognoz. Bardzo oddalił się od pierwszej ligi, ale przynajmniej mógł wyglądać jak szacowny adwokat. Ciemny płaszcz, ciemny garnitur, biała koszula, jedwabny krawat. Żona kupowała mu ubrania i nalegała, żeby tak właśnie się prezentował. Wally natomiast wkładał to, co udało mu się wyciągnąć ze sterty ubrań.

– Dzień dobry – rzucił Oscar trochę szorstko, stając przy biurku pani Gibson.

– Dzień dobry – odpowiedziała.

– Coś ciekawego w gazetach? – Oscara nie interesowały wiadomości sportowe, informacje o powodziach, rynku czy najnowsze wiadomości ze Środkowego Wschodu.

– Operator wózka widłowego miał wypadek w fabryce w Palos Heights – szybko poinformowała pani Gibson. Było to częścią ich porannego rytuału. Jeśli nie udało jej się znaleźć jakiegoś wypadku, żeby poprawić mu poranne samopoczucie, jego skwaszony nastrój jeszcze się pogarszał.

– Brzmi dobrze – mruknął. – Nie żyje?

– Jeszcze żyje.

– To nawet lepiej. Mnóstwo bólu i cierpienia. Niech to pani zapisze. Później go sprawdzę.

Pani Gibson skinęła głową, jakby tamten biedak praktycznie dał już im pełnomocnictwo jako nowy klient. Rzecz jasna, nie był nim. Ani nie będzie. Kancelaria Finleya i Figga rzadko docierała pierwsza na miejsca wypadków. Istniało duże prawdopodobieństwo, że żona operatora wózka widłowego jest już ścigana przez bardziej rzutkich adwokatów, o których wiedziano, że oferują gotówkę albo inne korzyści, byle tylko złapać rodzinę na haczyk.

Podniesiony na duchu dobrymi wieściami Oscar podszedł do stołu i powiedział:

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, Oscarze – odpowiedział Wally.

– Nazwisko żadnego z naszych klientów nie widnieje w nekrologach?

– Jeszcze nie dotarłem do tej części.

– Powinieneś zaczynać od nekrologów.

– Dzięki, Oscarze. Masz jeszcze jakieś rady dotyczące czytania gazety?

Oscar odszedł od stołu i oglądając się przez ramię, zapytał panią Gibson:

– Co mam na dzisiaj w terminarzu?

– To co zwykle. Rozwody i pijacy.

– Rozwody i pijacy – wymamrotał pod nosem, wchodząc do swojego gabinetu. – Przydałby mi się porządny wypadek samochodowy. – Powiesił płaszcz na drzwiach, położył parasol na półce obok biurka i zaczął rozpakowywać teczkę. Wkrótce Wally stał obok niego z gazetą w ręku.

– Czy nazwisko Chester Marino coś ci mówi? – zapytał. – Nekrolog. Pięćdziesiąt siedem lat, żona, dzieciaki, wnuki, nie podali powodu.

Oscar podrapał się po krótko ostrzyżonych siwych włosach i powiedział:

– Może. To był chyba testament, jakaś ostatnia wola.

– Chowa go Van Easel i Synowie. Dzisiaj jest wystawione ciało, pogrzeb jutro. Powęszę i sprawdzę, jak sprawy stoją. Jeśli to jeden z naszych, chcesz wysłać kwiaty?

– Nie, dopóki się nie dowiesz, jaki majątek zostawił.

– Słuszna uwaga. – Wally nadal trzymał gazetę. – Sprawa z paralizatorami wymyka się spod kontroli, wiesz? Gliniarze z Joliet są oskarżeni o porażenie siedemdziesięcioletniego dziadka, który poszedł do Walmartu, żeby kupić sudafed dla chorego wnuka. Aptekarz pomyślał, że stary używa tego towaru do nielegalnej produkcji amfy, więc jako dobry obywatel zadzwonił na policję. Tak się złożyło, że wszyscy gliniarze dostali akurat nowiusieńkie paralizatory. Pięciu z tych pajaców zatrzymało staruszka na parkingu i podpiekli mu tyłek. Stan krytyczny.

– Więc mamy wrócić do paralizatorów, Wally, czy tak?

– Jak jasna cholera, wracamy. To dobre sprawy, Oscarze. Powinniśmy załapać się na kilka.

Oscar usiadł i westchnął ciężko.

– Więc w tym tygodniu to paralizatory. W zeszłym chodziło o wysypkę wywołaną pieluchami… wielkie plany pozwania producenta pampersów, bo kilka tysięcy niemowląt dostało wysypki. A miesiąc temu chodziło o chińskie panele gipsowe.

– Zapłacili już cztery miliardy dolców z powództwa grupowego za te panele.

– Tak, ale my nie zobaczyliśmy z tego ani centa.

– O to mi właśnie chodzi, Oscarze. Musimy poważnie zająć się pozwami zbiorowymi, gdy chodzi o szkody na rzecz wielu osób. W tym właśnie są pieniądze. Milionowe honoraria płacone przez korporacje mające miliardowe zyski.

Drzwi się otworzyły. To Rochelle, która wsłuchiwała się w każde słowo, chociaż akurat ta rozmowa coraz bardziej przypominała zdartą płytę.

Wally zaczął mówić głośniej:

– Weźmy kilka takich spraw, a potem podczepimy się pod speców od pozwów zbiorowych, oddamy im kawałek tortu i pojedziemy na nich, aż załatwią sprawę, a my odejdziemy z górą kasy. To łatwy szmal, Oscarze.

– Wysypka od pieluch?

– No dobra, to nie wypaliło. Ale ta sprawa z paralizatorami to kopalnia złota.

– Kolejna kopalnia złota, Wally?

– Tak, i ci to udowodnię.

– Spróbuj, czekam.

***

Pijak na końcu baru doszedł jakoś do siebie. Uniósł głowę, oczy miał częściowo otwarte. Abner podał mu kawę i gawędził z nim, a wszystko po to, żeby przekonać faceta, by wreszcie sobie poszedł. Nastolatek zamiatał podłogę, ustawiał krzesła i stoły. Maleńki pub zaczynał wykazywać oznaki życia.

Mając mózg skąpany w wódce, David wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze i na próżno starał się ocenić sytuację z odpowiedniej perspektywy. W jednej chwili był podniecony i dumny ze śmiałej ucieczki z marszu śmierci u Rogana Rothberga. W następnym momencie zaczynał bać się żony, rodziny, przyszłości. Wódka jednak dodawała mu odwagi, więc postanowił pić dalej.

Zadzwonił jego telefon. Lana z biura.

– Halo – powiedział cicho.

– Gdzie jesteś, Davidzie?

– Właśnie kończę śniadanie, rozumiesz.

– Twój głos nie brzmi najlepiej, Davidzie. Dobrze się czujesz?

– Świetnie, świetnie.

Cisza, a potem:

– Czyżbyś pił?

– Oczywiście, że nie. Dopiero wpół do dziesiątej.

– No dobrze, skoro tak mówisz. Posłuchaj, Roy Barton wyszedł stąd przed chwilą i jest wściekły. Nigdy nie słyszałam jeszcze takiego języka. Wszelkie możliwe groźby.

– Przekaż Royowi, żeby pocałował mnie w dupę.

– Chyba się przesłyszałam.

– Nie przesłyszałaś się. Powiedz Royowi, żeby pocałował mnie w dupę.

– Tracisz pracę, Davidzie. Rozum ci odjęło. Wcale nie jestem zaskoczona. Przeczuwałam to od jakiegoś czasu. Wiedziałam.

– Nic mi nie jest.

– Nieprawda. Jesteś pijany i wariujesz.

– W porządku, może i jestem pijany…

– Chyba znowu słyszę Roya Bartona. Co mam mu powiedzieć?

– Żeby pocałował mnie w dupę.

– Dlaczego sam mu tego nie powiesz, Davidzie? Masz przecież telefon. Zadzwoń do pana Bartona. – I po tych słowach się rozłączyła.

Abner zbliżył się do niego powoli, ciekawy wyniku ostatniej rozmowy telefonicznej. Przecierał drewniany kontuar czwarty czy piąty raz, od kiedy David usadowił się przy barze.

– To z biura – powiedział David, Abner zaś zmarszczył czoło, jakby dla wszystkich była to zła wiadomość. – Wspomniany wcześniej Roy Barton mnie szuka i klnie jak diabli. Szkoda, że nie mogę być muchą na ścianie. Mam nadzieję, że dostanie zawału.

Abner podszedł bliżej.

– Chyba nadal nie wiem, jak się pan nazywa.

– David Zinc.

– Miło poznać. Posłuchaj, Davidzie, właśnie przyszła kucharka. Chcesz coś zjeść? Może coś bardzo tłustego? Frytki, krążki cebuli w cieście, grubego burgera?

– Poproszę podwójne krążki cebuli i wielką butelkę keczupu.

– Zuch chłopak.

Abner zniknął. David dopił ostatnią Krwawą Mary i wstał, żeby pójść do toalety. Kiedy wrócił, usiadł na swoim miejscu, zerknął na zegarek – dziewiąta dwadzieścia osiem – i czekał na krążki cebulowe. Czuł ich zapach, gdy gdzieś tam na zapleczu skwierczały na gorącym oleju. Pijak siedzący daleko po prawej pił łapczywie kawę i walczył, by nie zamknąć oczu. Nastolatek nadal zamiatał i przestawiał meble.

Telefon zawibrował na kontuarze. Dzwoniła jego żona. David nie poruszył się, żeby odebrać. Kiedy wibrowanie ustało, odczekał chwilę, a potem sprawdził pocztę głosową. Takiej właśnie wiadomości spodziewał się od Helen: „Dzwonili do mnie z twojego biura już dwa razy, Davidzie. Gdzie jesteś? Co ty wyrabiasz? Wszyscy się zamartwiają. Zadzwoń do mnie jak najszybciej”.

Była na studiach doktoranckich na Northwestern, a kiedy pocałował ją tego ranka na pożegnanie o szóstej czterdzieści pięć, nadal leżała w łóżku. Poprzedniego wieczoru, gdy wrócił do domu pięć po dziesiątej, zjedli resztki lasagne, siedząc przed telewizorem, a potem David zasnął na sofie. Helen była starsza od niego o dwa lata i chciała zajść w ciążę, co z czasem stawało się coraz mniej prawdopodobne, biorąc pod uwagę ciągłe wyczerpanie męża. Tymczasem robiła doktorat z historii sztuki, ale niezbyt się z tym śpieszyła.

Cichy sygnał, a potem wiadomość tekstowa od niej: „Gdzie jesteś? Nic ci nie jest? Proszę”.

Wolał nie rozmawiać z nią jeszcze przez kilka godzin, zostałby bowiem zmuszony do przyznania, że zwariował, a ona upierałaby się, by poszukać mu profesjonalnej pomocy. Jej ojciec był psychoterapeutą, a matka psychologiem w poradni małżeńskiej, i cała rodzina wierzyła, że wszystkie problemy i tajemnice życia może rozwiązać kilkugodzinna terapia. Jednocześnie David nie mógł znieść myśli, że tak bardzo przejmuje się tym, czy nic mu nie jest.

Wysłał wiadomość: „Czuję się dobrze. Musiałem wyjść z biura na jakiś czas. Nic mi nie będzie. Proszę, nie martw się”.

Odpowiedziała: „Gdzie jesteś?”.

Zjawiły się krążki cebulowe, ogromny stos złotobrązowych kółek grubo pokrytych panierką i tłuszczem, gorących, prosto z patelni. Abner postawił je przed Davidem i powiedział:

– Takie są najlepsze. Co powiesz na szklankę wody?

– Zastanawiałem się nad kuflem piwa.

– Załatwione. – Abner wziął kufel i podszedł do kurka.

– Teraz szuka mnie żona – poinformował David. – Masz żonę?

– Nie pytaj.

– Przepraszam. To urocza dziewczyna, chce mieć rodzinę i tak dalej, ale najwyraźniej jakoś nie potrafimy się do tego zabrać. W zeszłym roku przepracowałem cztery tysiące godzin, dasz wiarę? Cztery tysiące godzin. Zwykle zaczynam o siódmej rano i kończę około dwudziestej drugiej. Tak wygląda mój typowy dzień, ale nierzadko zdarza mi się pracować jeszcze po północy. Więc kiedy wracam do domu, padam. Wydaje mi się, że uprawialiśmy seks w zeszłym miesiącu. Raz. Aż trudno w to uwierzyć. Mam trzydzieści jeden lat. Ona trzydzieści trzy. Oboje jesteśmy w najlepszym wieku i chcemy tej ciąży, ale ten tu obecny duży chłopczyk ciągle by tylko spał. – Otworzył butelkę z keczupem i wylał z niej jedną trzecią zawartości. Abner postawił przed nim piwo z pianą.

– Przynajmniej zarabiasz mnóstwo szmalu – powiedział.

David wziął jeden krążek, umoczył go w keczupie i włożył do ust.

– Och, jasne, płacą mi. Z jakiego innego powodu dawałbym się tak wykorzystywać, jeśliby mi za to nie płacili? – Rozejrzał się, bo chciał mieć pewność, że nikt go nie słyszy. Ale nikogo nie było. I tak jednak zniżył głos i powiedział, gryząc cebulę: – Jestem radcą prawnym z pięcioletnim stażem. W zeszłym roku dostałem na rękę trzysta tysiaków. To bardzo dużo pieniędzy, a ponieważ nie mam czasu, żeby je wydawać, leżą na koncie w banku i procentują. No i przyjrzyjmy się obliczeniom. Przepracowałem cztery tysiące godzin, ale zapłacili mi tylko za trzy tysiące. Trzy tysiące godzin, rekord w firmie. Resztę straciłem na inne sprawy służbowe i pracę pro bono. Nadążasz za mną, Abnerze? Wyglądasz na znudzonego.

– Słucham cię. Już wcześniej obsługiwałem prawników. Wiem, jacy są nudni.

David upił spory łyk piwa i oblizał usta.

– Doceniam twoją szczerość.

– Wykonuję tylko swoją robotę.

– Firma każe sobie płacić pięćset dolców za godzinę mojej pracy. Razy trzy tysiące. To daje półtora miliona dla drogiego, poczciwego Rogana Rothberga, a oni płacą mi nędzne trzysta tysięcy kawałków. Pomnóż to przez pięciuset radców prawnych, którzy w zasadzie robią to samo co ja, a wtedy zrozumiesz, dlaczego wydziały prawa pełne są młodych, bystrych studentów, którym się wydaje, że chcą pracować w dużej kancelarii prawniczej, zostać wspólnikami i dołączyć do grona bogaczy. Nudzę cię, Abnerze?

– To fascynujące.

– Chcesz krążek cebuli?

– Nie, dziękuję.

David wepchnął do ust kolejny wielki krążek i popił piwem. Na końcu baru rozległ się cichy stuk. Pijak, który tam siedział, poddał się i jego głowa znów leżała na kontuarze.

– Kim jest ten facet? – zapytał David.

– Nazywa się Eddie. Jego brat ma połowę tego miejsca, więc chla, ile wlezie, i nie płaci. Mam go po dziurki w nosie. – Abner odszedł i powiedział coś do Eddiego, który nie zareagował. Abner zabrał filiżankę po kawie i przetarł kontuar wokół niego, a potem wolno wrócił do Davida.

– A więc rezygnujesz z trzystu kawałków – podsumował. – Jaki masz plan?

David się roześmiał, stanowczo za głośno.

– Plan? Tak daleko jeszcze nie dotarłem. Dwie godziny temu jak zwykle stawiłem się w pracy, a teraz tracę rozum. – Kolejny łyk piwa. – Tymczasem zamierzam, Abnerze, siedzieć tutaj bardzo długo i przeanalizować mój obłęd. Pomożesz mi?

– Na tym polega moja praca.

– Zapłacę za siebie i za Eddiego.

– Brzmi jak dobry interes.

– To jeszcze jedno piwo, proszę.

Rozdział 4

Po mniej więcej godzinie czytania prasy, jedzenia jogurtu i rozkoszowania się kawą Rochelle Gibson z niechęcią zabrała się do pracy. Jej pierwszym zadaniem miało być sprawdzenie kartoteki klienta Chestera Marino, leżącego teraz cicho w niedrogiej trumnie w zakładzie pogrzebowym Van Easel i Synowie. Oscar miał rację. Kancelaria spisała testament pana Marino sześć lat temu. Znalazła cienką kartonową teczkę w magazynku obok kuchni i zaniosła Wally’emu, który ciężko pracował wśród śmieci zalegających na biurku.

Gabinet Wallisa T. Figga, adwokata i radcy prawnego, w dawnym domu służył za sypialnię, ale przez lata ściany i drzwi poprzemieszczano i w jakiś sposób powiększono to miejsce. Na pewno nie sprawiało teraz wrażenia sypialni, ale nie kojarzyło się też specjalnie z gabinetem do pracy. Pokój zaczynał się przy drzwiach ścianami oddalonymi od siebie o nie więcej niż trzy i pół metra, zakręcał ostro w prawo ku ogromnej przestrzeni, gdzie Wally pracował przy biurku, stylizowanym niby to na nowoczesne w latach pięćdziesiątych

XX wieku, które wynalazł na jakiejś wyprzedaży po pożarze. Blat biurka pokrywały akta w szarych teczkach, bloczki na notatki i setki karteczek z wiadomościami zostawianymi przez telefon. U każdego, kto nie znał prawdy, w tym u potencjalnych klientów, biurko wywoływało złudzenie, że siedzący za nim człowiek jest wyjątkowo zajęty, a może nawet ważny.

Pani Gibson jak zwykle podeszła wolno do biurka, uważając, by nie potrącić stert grubych prawniczych książek i starych akt zalegających na podłodze. Podała mu teczkę i powiedziała:

– Zrobiliśmy testament dla pana Marino.

– Dzięki. Miał jakiś majątek?

– Nie zaglądałam – odpowiedziała, kierując się do drzwi. Wyszła, nie dodając nic więcej.

Wally otworzył teczkę. Sześć lat temu pan Marino pracował jako audytor dla stanu Illinois, zarabiał siedemdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, mieszkał z drugą żoną i jej dwójką nastoletnich dzieci, ciesząc się spokojnym życiem na przedmieściu. Właśnie spłacił kredyt za dom, który był ich jedynym znaczącym majątkiem. Małżonkowie mieli wspólne konto bankowe, fundusz emerytalny i kilka kart kredytowych. Ciekawostką był jednak zbiór trzystu kart z baseballistami, wyceniony przez pana Marino na dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Na czwartej stronie zawartości teczki natknął się na kserokopię karty z 1916 roku z Shoeless Joem Jacksonem w stroju White Soxów, pod którą Oscar napisał: 75 tysięcy dolarów. Oscar w ogóle nie interesował się sportem i nigdy nie wspomniał Wally’emu o tej przedziwnej rzeczy. Pan Marino podpisał zwyczajny testament, który mógł napisać sam za friko, ale zamiast tego wolał zapłacić za tę przysługę dwieście pięćdziesiąt dolarów kancelarii Finleya i Figga. Czytając jego ostatnią wolę, Wally uświadomił sobie, jaki cel przyświecał takiej decyzji: ponieważ cały pozostały majątek był wspólną własnością, pan Marino chciał mieć pewność, że jego pasierbowie nie położą ręki na kolekcji kart baseballowych. Zapisał ją swojemu synowi, Lyle’owi. Na stronie piątej Oscar nabazgrał: Żona nie wie o tej kolekcji.

Wally oszacował wartość nieruchomości na mniej więcej pięćset tysięcy dolarów, więc za urzędowe potwierdzenie testamentu, zgodnie z obowiązującymi teraz stawkami, adwokat zajmujący się ostatnią wolą pana Marino powinien dostać około pięciu tysięcy dolarów. Chyba że dojdzie do walki o kolekcję kart, a Wally miał szczerą nadzieję, że tak właśnie się stanie. Wtedy uzyskanie postanowienia spadkowego będzie się wlokło w sądzie i zajmie około osiemnastu miesięcy. Gdyby spadkobiercy ze sobą walczyli, Wally dałby radę przeciągnąć proces do trzech lat i potroić swoje wynagrodzenie. Nie lubił zajmować się spadkami, ale i tak było to o wiele lepsze od rozwodów i opieki nad dziećmi. Postępowania spadkowe płaciły rachunki i czasami można było na nich dodatkowo zarobić.

Sam fakt, że kancelaria Finleya i Figga sporządziła testament, nie miał najmniejszego znaczenia przy jego sądowym uprawomocnieniu. Mógł to zrobić byle adwokat, a Wally wiedział z własnego, bardzo bogatego doświadczenia w mrocznym świecie zabiegania o klienta, że całe mnóstwo wygłodniałych adwokatów wczytuje się w nekrologi i kalkuluje honoraria. Warto było stracić czas na sprawdzenie Chestera, bo teraz mogli zgłosić gotowość uporządkowania jego spraw od strony prawnej. Na pewno warto zajrzeć do Van Easela i Synów, jednego z zakładów pogrzebowych, które Wally miał w swoim rewirze.

***

Prawo jazdy, odebrane za prowadzenie po pijaku, miało zostać zwrócone Wally’emu dopiero za trzy miesiące, ale on i tak siadał za kierownicą. Trzeba jednak przyznać, że jeździł ostrożnie i nie wypuszczał się zbyt daleko od domu i biura, bo znał tamtejszych gliniarzy. Kiedy udawał się do sądu w śródmieściu, korzystał z metra albo autobusu.

Dom pogrzebowy Van Easela i Synów znajdował się o kilka przecznic dalej, niż sięgała strefa bezpieczeństwa Wally’ego, niemniej postanowił zaryzykować. Jeśli go złapią, prawdopodobnie i tak wykaraska się jakoś z kłopotów. Jeśli nie uda mu się przekonać policjantów, zna sędziów. Na ile to było możliwe, jechał bocznymi drogami z dala od głównych ulic.

Pan Van Easel i jego trzej synowie nie żyli od wielu lat, a w miarę jak ich zakład pogrzebowy zmieniał właścicieli, interes chylił się ku upadkowi, pogorszyła się też jakość „stosownych i pełnych życzliwości usług”, jak nadal je reklamowano. Wally zaparkował na tyłach na pustym placu i wszedł frontowymi drzwiami, jakby chciał pożegnać zmarłego. Dochodziła dziesiąta w środowy ranek i przez kilka sekund nikt się nie pojawiał. Wally zatrzymał się w lobby i zerknął na harmonogram uroczystości pogrzebowych. Chester znajdował się za drugimi drzwiami po prawej stronie, w drugiej z trzech sal, w których wystawiano trumny. Po lewej była niewielka kaplica. Wreszcie pojawił się mężczyzna o ziemistej cerze i brązowych zębach, ubrany w czarny garnitur, i powiedział:

– Dzień dobry. Mogę w czymś pomóc?

– Dzień dobry, panie Grayber.

– Och, to znowu pan.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Choć Wally uścisnął kiedyś dłoń pana Graybera, nie zdobył się na wysiłek, by zrobić to ponownie. Nie był pewny, ale podejrzewał, że facet jest jednym z właścicieli zakładu pogrzebowego. Nigdy nie zapomniał dotyku jego miękkiej zimnej dłoni. Pan Grayber z kolei również trzymał ręce przy sobie. Obaj nie lubili profesji, którą zajmował się ten drugi.

– Pan Marino był naszym klientem – wyjaśnił Wally bardzo poważnie.

– Jego trumna będzie wystawiona dopiero dzisiaj wieczorem – poinformował pan Grayber.

– Tak, już się zorientowałem. Ale dziś po południu wyjeżdżam z miasta.

– Cóż, skoro tak… – Pan Grayber wykonał coś w rodzaju zachęcającego gestu w kierunku sal, gdzie wystawiano trumny.

– Nie przypuszczam, żeby zaglądali tu inni adwokaci – powiedział Wally.

Grayber prychnął i przewrócił oczami.

– Kto to może wiedzieć? Nie nadążam za wami, ludzie. W zeszłym tygodniu mieliśmy pogrzeb nielegalnego emigranta z Meksyku. Wpadł pod spychacz. Skorzystaliśmy z kaplicy. – Wskazał głową drzwi niewielkiej kaplicy. – Było tu więcej adwokatów niż członków jego rodziny. Biedaczyna nigdy nie był tak kochany.

– To miłe – mruknął Wally. Był na tamtym pogrzebie, ale kancelaria Finleya i Figga nie dostała tej sprawy. – Dziękuję – dodał.

Minął pierwszą salę – z zamkniętą trumną, bez żałobników. Wszedł do drugiej. W słabo oświetlonym pomieszczeniu, sześć na sześć metrów, pod jedną ścianą stała trumna, a pod drugą rząd tanich krzesełek. Trumna z Chesterem była zamknięta, z czego Wally się ucieszył. Położył dłoń na jej wieku, jakby tłumił łzy. Tylko on i Chester, ostatni raz.

Rutynowe działanie polegało na postaniu tak przez kilka minut w nadziei, że pojawi się ktoś z rodziny albo przyjaciel. Jeśli nie, Wally miał zamiar wpisać się do księgi kondolencyjnej i zostawić Grayberowi wizytówkę ze szczegółową instrukcją, by przekazał ją rodzinie z informacją, że adwokat pana Marino zaszedł tu, by się z nim pożegnać. Firma wyśle kwiaty na pogrzeb i list do wdowy, a po kilku dniach Wally do niej zadzwoni i będzie zachowywał się tak, jakby kobieta miała zobowiązania wobec kancelarii Finleya i Figga, bo tam właśnie sporządzono testament. W połowie przypadków zdawało to egzamin.

Wally właśnie wychodził, gdy do sali wszedł młody mężczyzna. Miał około trzydziestki, był przystojny, odpowiednio ubrany, w garnitur i krawat. Spojrzał na Wally’ego ze sporą dozą sceptycyzmu, tak samo jak bardzo wiele osób, które widziały go po raz pierwszy, tyle że teraz Wally w ogóle się tym nie przejmował. Kiedy dwóch zupełnie obcych ludzi spotyka się przy trumnie w pustej sali zakładu pogrzebowego, pierwsze słowa zawsze są niezręczne. Ostatecznie Wally zdołał się przedstawić, na co mężczyzna powiedział:

– Tak, cóż… och… to mój ojciec. Jestem Lyle Marino.

Ach, przyszły właściciel kolekcji kart baseballowych. Ale

Wally nie mógł o tym wspomnieć.

– Pański ojciec był klientem naszej kancelarii – poinformował Wally. – Sporządziliśmy jego testament. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

– Dziękuję – odpowiedział Lyle, robiąc wrażenie, jakby poczuł ulgę. – Nie mogę w to uwierzyć. W zeszłą sobotę byliśmy na meczu Blackhawks. Wspaniale się bawiliśmy. A teraz już go nie ma.

– Bardzo panu współczuję. A więc to było nagłe?

– Atak serca. – Lyle pstryknął palcami i dodał: – Ot tak. W poniedziałek rano był w pracy, siedział przy biurku i niespodziewanie zaczął się pocić, z trudem oddychał, a potem upadł na podłogę. Już nie żył.

– Naprawdę współczuję, Lyle – powiedział Wally, jakby znał tego młodego mężczyznę od zawsze.

Lyle klepał wieko trumny i powtarzał:

– Po prostu nie mogę w to uwierzyć…

Wally musiał uzupełnić swoją wiedzę.

– Pańscy rodzice rozeszli się mniej więcej dziesięć lat temu, prawda?

– Coś koło tego.

– Czy pańska matka nadal mieszka w tym mieście?

– Tak. – Lyle otarł oczy wierzchem dłoni.

– A pańska macocha? Jesteście blisko?

– Nie. Nie rozmawiamy ze sobą. Rozwód był okropny. Wally stłumił uśmiech. Członkowie rodziny walczący między sobą zapewnią mu większy zarobek.

– Przepraszam, ona się nazywa…

– Millie.

– Racja. Posłuchaj, Lyle, muszę lecieć. To moja wizytówka. – Wally zręcznie wyciągnął kartonik i podał mu. – Chester był wspaniałym facetem. Zadzwoń, gdybyś potrzebował pomocy.

Lyle wziął wizytówkę i wsunął ją do kieszeni spodni. Wpatrywał się w trumnę niewidzącymi oczami.

– Przepraszam, a jak pan się nazywa?

– Figg. Wally Figg.

– I jest pan adwokatem?

– Tak. Finley i Figg, niewielki butik, prowadzący za to bardzo wiele spraw we wszystkich co ważniejszych sądach.

– I znał pan mojego ojca?

– Och tak, i to bardzo dobrze. Uwielbiał zbierać karty z baseballistami.

Lyle zdjął rękę z trumny i spojrzał prosto w rozbiegane oczka Wally’ego Figga.

– Wie pan, co zabiło mojego ojca?

– Powiedział pan, że atak serca.

– To prawda. A wie pan, co wywołuje atak serca?

– Cóż, nie.

Lyle spojrzał na drzwi, upewniając się, że nadal są sami. Rozejrzał się po pokoju, jakby chciał się utwierdzić w przekonaniu, że nikt nie może ich słyszeć. Zbliżył się o krok. Jego buty niemal stykały się z butami Wally’ego, który spodziewał się usłyszeć, że poczciwy Chester został zamordowany w jakiś przebiegły sposób.

Lyle prawie szeptem zapytał:

– Słyszał pan o leku o nazwie krayoxx?

***

Niedaleko zakładu pogrzebowego, w centrum handlowym, był McDonald. Wally kupił dwie kawy i usadowili się w boksie, jak najdalej od kas. Lyle miał stos papierów – artykułów ściągniętych z internetu – i było jasne, że bardzo chce z kimś porozmawiać. Od śmierci ojca przed czterdziestoma ośmioma godzinami zaczął mieć obsesję na punkcie krayoxxu.

***

Lek był na rynku od sześciu lat i jego sprzedaż gwałtownie rosła. W większości przypadków obniżał poziom cholesterolu u otyłych osób. Waga Chestera zmierzała powoli do stu trzydziestu kilogramów, co powodowało, że wzrosło mu ciśnienie i cholesterol, żeby wymienić tylko najbardziej oczywiste skutki. Lyle wściekał się na ojca z powodu jego tuszy, ale Chester nie potrafił powstrzymać się od podjadania nocami lodów. Jego sposobem na radzenie sobie ze stresem, jakim był paskudny rozwód, stało się przesiadywanie w ciemności i pochłanianie jednego po drugim półlitrowych pojemników z lodami. A kiedy przytył, nie mógł schudnąć. Po tym, jak lekarz rok wcześniej przepisał mu krayoxx, poziom cholesterolu dramatycznie się obniżył, lecz jednocześnie Chester zaczął się skarżyć na arytmię serca i płytki oddech. Zgłosił to lekarzowi, który twierdził, że nie dzieje się nic złego. Obniżenie poziomu cholesterolu było znacznie poważniejsze od efektów ubocznych.

Krayoxx produkowała Varrick Laboratories, firma z New Jersey, obecnie numer trzeci na liście dziesięciu największych wytwórców leków na świecie, z roczną sprzedażą na poziomie około dwudziestu pięciu miliardów dolarów i z długą, obrzydliwą historią ostrej walki z przepisami federalnymi i adwokatami dybiącymi na jakiekolwiek uchybienia.

– Varrick zarabia na krayoxxie sześć miliardów rocznie – powiedział Lyle, przekładając wyniki swoich poszukiwań, jeszcze gorące, prosto z drukarki. – Przy rocznym wzroście o dziesięć procent.

Wally zapomniał o kawie, gdy przeglądał sprawozdanie. Słuchał w milczeniu, choć miał taką gonitwę myśli, że kręciło mu się w głowie.

– A to najlepsza część – oznajmił Lyle, podnosząc kolejną kartkę. – Słyszał pan o kancelarii prawniczej Zella i Pottera?

Wally nie miał pojęcia o istnieniu krayoxxu, choć przy wadze dobrze ponad sto kilogramów i nieznacznie podniesionym poziomie cholesterolu był trochę zaskoczony, że jego lekarz nigdy nie wspomniał o tym specyfiku. Nie wiedział też nic o kancelarii Zella i Pottera, ale wyczuwając, że jest jednym z ważniejszych graczy w czymś bardzo dużym, za nic nie przyznałby się do swojej ignorancji.

– Myślę, że tak – odpowiedział, marszcząc czoło i myśląc intensywnie.

– Ogromna firma od pozwów zbiorowych z Fort Lauderdale.

– Aha.

– W zeszłym tygodniu wytoczyła firmie Varrick proces na

Florydzie, ogromna sprawa z zarzutem powodowania śmierci przez krayoxx. Wszystko jest opisane w „Miami Heraldzie”.

Wally przeczytał pobieżnie artykuł i jego tętno przyśpieszyło.

– Na pewno słyszał pan o tym procesie – powiedział Lyle.

Wally’ego ciągle zdumiewała naiwność przeciętnych ludzi.

Każdego roku w Stanach Zjednoczonych wytacza się ponad dwa miliony spraw, a biednemu Lyle’owi wydawało się, że Wally zwrócił uwagę na jedną z nich, i to prowadzoną na Florydzie.

– Tak, śledzę tę sprawę – zapewnił.

– Czy pańska firma zajmuje się takimi procesami? – zapytał Lyle niewinnym tonem.

– To nasza specjalność – odrzekł Wally. – Zjedliśmy zęby na odszkodowaniach za spowodowanie uszkodzeń ciała i śmierć. Z przyjemnością dobrałbym się do Varrick Laboratories.

– Naprawdę? Czy już wcześniej wytaczał im pan proces?

– Nie, ale występowaliśmy przeciwko największym firmom farmaceutycznym w kraju.

– To wspaniale. Czy w takim razie weźmie pan sprawę mojego ojca?

Niech mnie diabli, pewnie, że wezmę, pomyślał Wally, jednak lata doświadczenia nauczyły go, że nie należy zbytnio się śpieszyć. A przynajmniej nie okazywać nadmiernego optymizmu.

– Powiedzmy na razie, że sprawa jest rozwojowa. Muszę naradzić się ze starszym wspólnikiem, dowiedzieć się tego i owego, pogadać z chłopakami od Zella i Pottera, słowem, odrobić pracę domową. Powództwa zbiorowe są bardzo skomplikowane.

I mogą być nieprzyzwoicie lukratywne – i o tym przede wszystkim myślał Wally w tamtej chwili.

– Dziękuję, panie Figg.

***

Abner ożywił się z jakiegoś powodu za pięć jedenasta. Zaczął zerkać na drzwi, choć nie przerywał wycierania białą ściereczką kieliszków do martini. Eddie znów się obudził i sączył kawę, ale nadal przebywał na innej planecie. W końcu Abner powiedział:

– Wyświadczyłbyś mi przysługę, jak to mówią, Davidzie?

– Każdą.

– Mógłbyś się przesiąść o dwa stołki? Ten, na którym siedzisz, jest zarezerwowany o jedenastej każdego ranka.

David spojrzał w prawo – stało tam osiem pustych stołków między nim a Eddiem. Po lewej stronie miał siedem wolnych stołków między sobą a końcem baru.

– Żartujesz sobie ze mnie? – zapytał.

– Daj spokój. – Abner zabrał jego kufel, teraz prawie pusty, i przestawił na miejsce dwa stołki dalej.

David podniósł się powoli i ruszył za piwem.

– O co w tym chodzi? – zapytał.

– Sam zobaczysz – odpowiedział Abner, kiwając głową w stronę drzwi. W pubie nie było nikogo poza, rzecz jasna, Eddiem.

Po kilku minutach otworzyły się drzwi i pojawił się w nich starszawy Azjata. Miał na sobie elegancki uniform, muszkę i niewielką czapkę szofera. Asystował kobiecie znacznie starszej od niego, która pod czujnym okiem służącego weszła do środka, podpierając się laską, i oboje ruszyli noga za nogą w kierunku baru. David przyglądał im się zafascynowany – czy upił się tak, że ma przywidzenia, czy to wszystko dzieje się naprawdę? Abner przygotowywał drinka i też nie odrywał od nich oczu. Eddie mamrotał coś do siebie.

– Dzień dobry, pani Spence – powiedział Abner uprzejmie, prawie się przy tym kłaniając.

– Dzień dobry, Abnerze – odpowiedziała kobieta, ostrożnie sadowiąc się przy kontuarze. Kierowca asekurował ją obiema rękami, ale jej nie dotykał. Kiedy już usiadła, rzuciła: – To co zwykle.

Szofer kiwnął głową do Abnera, a potem wyszedł po cichu z baru.