Wezwanie - John Grisham - ebook + audiobook

Wezwanie ebook i audiobook

John Grisham

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwa miliony dolarów to dużo, zwłaszcza dla sędziego, który podobno nie brał łapówek.

Ray Atlee, wykładowca prawa, i jego brat nieudacznik zostają wezwani przez ojca do rodzinnego miasteczka, Clanton. Nieuleczalnie chory emerytowany sędzia chce im przedstawić swą ostatnią wolę. Zanim jednak Ray dociera na miejsce, staruszek umiera, pozostawiając po sobie – poza testamentem, który nikogo nie zaskakuje – ukrytą w pudłach fortunę. Nikomu o tym nie mówiąc, zwłaszcza bratu, Ray postanawia odkryć tajemnicę źródła pieniędzy. Kiedy okazuje się, że nie tylko on wie o ich istnieniu, robi się naprawdę gorąco.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 5 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
3,9 (212 oceny)
82
59
48
19
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam mistrza Grishama
00
Osiolek40

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
piosik83
(edytowany)

Nie polecam

Nie działa. Nie da się pobrać pliku. Brak audiobooka
00

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

PODOBNO NIE BRAŁ ŁAPÓWEK. HAZARD? OWSZEM, CZASAMI ODWIEDZAŁ KASYNA, ALE NIE GRAŁ NA WIELKIE SUMY. WIĘC SKĄD TAKA KASA?!

Nieuleczalnie chory sędzia Reuben Atlee z Clanton w Missisipi, przeczuwając zbliżający się koniec, wzywa swoich dwóch synów. Ray – starszy z nich, wykładowca prawa – zjawia się w rodzinnym domu przed bratem. Ale i tak przybywa za późno – ojciec już nie żyje. Poza testamentem, który nie zawiera żadnych niespodzianek, pozostawia po sobie ukryte w pudłach pieniądze. Ponad trzy miliony dolarów! Zatajając ten fakt przed uzależnionym od narkotyków bratem, Ray stara się za wszelką cenę odkryć źródło pieniędzy. Bo przecież sędzia z prowincjonalnego miasteczka żadnym sposobem nie mógłby uczciwie tyle zarobić. Wkrótce okazuje się, że o istnieniu fortuny wie nie tylko Ray. I wtedy robi się naprawdę głośno… i gorąco!

JOHN GRISHAM

Współczesny amerykański pisarz, autor 38 powieści (w tym sześciu dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 50 językach, a ich łączny nakład przekroczył 300 milionów egzemplarzy. W 2011 r. otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee.

Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy takiej miary jak Sydney Pollack, Francis Ford Coppola, Robert Altman czy Alan J. Pakula, a ekranizacje jego powieści, m.in. Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem, stały się megahitami.

jgrisham.com

www.facebook.com/JohnGrisham

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMA

KANCELARIA

ZAKLINACZ DESZCZU

KRÓL ODSZKODOWAŃ

WIĘZIENNY PRAWNIK

OSTATNI SPRAWIEDLIWY

CALICO JOE

KOMORA

DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA

UŁASKAWIENIE

NIEWINNY CZŁOWIEK

RAPORT PELIKANA

GÓRA BEZPRAWIA

CHŁOPCY EDDIEGO

KLIENT

SAMOTNY WILK

ADEPT

WERDYKT

DEMASKATOR

ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

WEZWANIE

WSPÓLNIK

BAR POD KOGUTEM

WYSPA CAMINO

Jake Brigance

CZAS ZABIJANIA

CZAS ZAPŁATY

Theodore Boone

MŁODY PRAWNIK

UPROWADZENIE

OSKARŻONY

AKTYWISTA

ZBIEG

AFERA

Tytuł oryginału:

THE SUMMONS

Copyright © Belfry Holdings, Inc. 2002

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Andrzej Leszczyński 2003

Redakcja: Marta Gral

Zdjęcie na okładce: © Agencja BE&W

Projekt graficzny okładki i serii: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-626-1

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Rozdział 1

Przyszło pocztą, zwykłym listem, ponieważ dobiegający osiemdziesiątki Sędzia nie miał zaufania do współczesnych urządzeń łączności. Nie wysyłał wiadomości pocztą elektroniczną i nie korzystał z faksu. Nie włączał automatycznej sekretarki i nawet do telefonu odnosił się z rezerwą. Zasiadał przy swoim starym biurku stojącym pod wielkim portretem Nathana Bedforda Forresta, podnosił roletę z listewek i nisko pochylony nad walizkową maszyną do pisania Underwooda, z mozołem, litera po literze, dwoma palcami wskazującymi wystukiwał wszystkie pisma. Jego dziadek walczył u boku generała Forresta pod Shiloh i później przedzierał się z nim na południe, toteż Sędzia darzył konfederackiego przywódcę najwyższym szacunkiem. Przez trzydzieści dwa lata uparcie odmawiał prowadzenia rozpraw trzynastego lipca, w dniu urodzin Forresta.

Razem z jeszcze jednym listem, prenumerowanym czasopismem i dwoma rachunkami znalazło się w skrytce pocztowej profesora Raya Atlee na wydziale prawa. Od razu rozpoznał charakterystyczną kopertę – listy od ojca, którego nigdy nie nazywał inaczej niż Sędzią, stanowiły nieodłączny element jego życia.

Profesor Atlee patrzył na nią przez chwilę, nie mogąc się zdecydować, czy powinien natychmiast otworzyć kopertę, czy na razie się z tym wstrzymać. Nigdy nie wiedział, czego spodziewać się po ojcu, ale oczekiwał raczej złych wiadomości, bo Sędzia był umierający. W cienkiej kopercie musiała się znajdować pojedyncza kartka. W tym też nie było nic niezwykłego, ponieważ staruszek oszczędnie przelewał słowa na papier, chociaż przed laty słynął z długich i kwiecistych mów w sali rozpraw.

Na pewno chodziło o jakieś sprawy urzędowe. Sędzia brzydził się plotkami, nie znosił towarzyskich konwersacji i mówienia o niczym, zarówno w mowie, jak i na piśmie. Wypicie mrożonej herbaty na werandzie w jego towarzystwie musiało niechybnie oznaczać dyskusję na temat wojny domowej, a zwłaszcza klęski pod Shiloh, za którą winił wyłącznie generała Pierre’a G.T. Beauregarda, człowieka w wypolerowanych do połysku, nietkniętych drobiną kurzu butach. Zapewne nienawidziłby go nawet w niebie, gdyby mieli okazję się tam spotkać.

Był już bliski śmierci. Skończył siedemdziesiąt dziewięć lat i cierpiał na raka żołądka. Nałogowo palił fajkę, przeszedł trzy zawały, miał nadwagę, cukrzycę oraz całą masę dokuczających mu od dwudziestu lat drobniejszych dolegliwości, które obecnie jednoczyły siły do zadania ostatecznego ciosu. Bez przerwy uskarżał się na ból. W czasie ostatniej rozmowy telefonicznej przed trzema tygodniami – kiedy jak zwykle zadzwonił Ray, bo dla jego ojca połączenia międzymiastowe były zbędnym wydatkiem – Sędzia mówił z wysiłkiem i sprawiał wrażenie osłabionego. Rozmawiali niecałe dwie minuty.

Adres zwrotny na kopercie był wytłoczony złotymi literami: Przewodniczący Reuben V. Atlee. XXV okręg sądowy, Sąd Kanclerski1 w Clanton, hrabstwo Ford w stanie Missisipi. Ray wsunął ją do czasopisma i poszedł dalej. Sędzia nie był już przewodniczącym sądu kanclerskiego; przed dziewięcioma laty przegrał wybory, co odebrał jako dotkliwy cios, po którym do dziś nie mógł się pozbierać. Po tym, jak przez trzydzieści dwa lata poświęcał się służbie publicznej, wybrano na jego miejsce kogoś młodszego, kto reklamował się w radiu i telewizji. Zrezygnował nawet z kampanii wyborczej, twierdząc, że ma dużo pracy, a jest powszechnie znany, więc ludzie i tak go wybiorą, jeśli będą tego chcieli. Współpracownicy uznali jego podejście za zbyt aroganckie. I zwyciężył tylko w macierzystym hrabstwie, w pozostałych pięciu należących do okręgu wybrano innego kandydata.

Musiały minąć jeszcze trzy lata, zanim ostatecznie pożegnał się z sądem. Jego gabinet na pierwszym piętrze przetrwał pożar budynku i uniknął dwóch generalnych remontów. Sędzia nie pozwolił tam niczego tknąć ani położyć choćby jednej warstwy świeżej farby. Kiedy władzom stanowym udało się go w końcu przekonać, żeby przeszedł na emeryturę, bo inaczej zostanie usunięty siłą, spakował do kartonowych pudeł bezwartościowe akta, stosy notatek i pokryte kurzem książki gromadzone przez trzydzieści lat, zaczął je kolejno transportować do domu i ustawiać w sterty w gabinecie, a gdy zabrakło w nim miejsca, pod ścianą w korytarzu aż do drzwi jadalni, wreszcie w kątach holu wejściowego.

Ray skinął głową studentowi siedzącemu na ławce przed jego gabinetem, po czym zamienił parę słów z kolegą, wreszcie wszedł do środka, zamknął drzwi i położył pocztę na środku biurka. Zdjął marynarkę, powiesił ją na haczyku na drzwiach i przestąpił stertę opasłych kodeksów prawa, nad którą przechodził od pół roku, za każdym razem nakazując sobie zrobić porządek.

Zajmował pokój o wymiarach cztery na pięć metrów, z niewielkim biurkiem i jeszcze mniejszą kanapą, przy czym jedno i drugie było zawalone papierami, tak że goście mogli odnieść wrażenie, że gospodarz jest nadzwyczaj zajętym człowiekiem. Prawda wyglądała inaczej. W semestrze wiosennym prowadził zajęcia tylko z prawa antytrustowego, resztę czasu powinien poświęcać na pisanie książki – kolejnej rozwlekłej i nudnej rozprawy na temat monopoli, która nikogo nie zainteresuje, za to wydatnie powiększy jego dorobek naukowy. Co prawda, miał stały etat, ale jak całe akademickie grono pedagogiczne, musiał się poddać niepisanej uczelnianej regule: „publikuj albo znikaj”.

Usiadł przy biurku i zrobił trochę miejsca między papierami.

List był zaadresowany: Profesor N. Ray Atlee, Wydział Prawa Uniwersytetu Wirginii, Charlottesville, Wirginia. Wewnętrzne części liter „a”, „e”, „o” tworzyły ciemne plamy. Taśmę w maszynie do pisania należało wymienić już z dziesięć lat temu. Poza tym Sędzia nie wierzył także w celowość umieszczania kodu pocztowego.

N. było skrótem od Nathana, imienia, które Ray dostał po generale, choć ledwie parę osób o tym wiedziało. Przed laty wywiązała się zacięta kłótnia, kiedy postanowił całkiem z niego zrezygnować i zostać zwykłym Rayem.

Sędzia zawsze przysyłał listy na wydział, nigdy nie na domowy adres syna w Charlottesville. Uwielbiał tytuły i dumnie brzmiące nazwy; bardzo mu zależało, aby wszyscy w Clanton, nawet pracownicy poczty, wiedzieli, że jego syn jest wykładowcą prawa, chociaż było to całkowicie zbędne. Ray pracował na wydziale i pisywał publikacje od trzynastu lat, zatem wszyscy z hrabstwa Ford, których to interesowało, wiedzieli o tym od dawna.

Rozerwał kopertę i rozłożył kartkę. W nagłówku także był wytłoczony złotymi literami dawny tytuł i nazwisko nadawcy oraz adres, również bez kodu pocztowego. Sędzia najwyraźniej dysponował olbrzymim zapasem firmowego papieru listowego i kopert.

Pismo było zaadresowane do Raya i jego młodszego brata, Forresta – jedynych owoców nieudanego małżeństwa, które zakończyło się w 1969 roku śmiercią ich matki. Jak zwykle wiadomość była lakoniczna:

Proszę, postarajcie się stawić w moim gabinecie w niedzielę, 7 maja, o godzinie 17.00, w celu omówienia spraw dotyczących zarządzania moim majątkiem.

Z poważaniem

Reuben V. Atlee

Zwykle zamaszysty podpis tym razem był dziwnie skurczony i chwiejny. Przez lata uświetniał rozmaite nakazy i wyroki, które odmieniły życie wielu ludzi. Postanowienia o rozwodzie, przyznawanie praw do opieki nad dziećmi, odbieranie praw rodzicielskich czy uznanie adopcji; decyzje rozstrzygające spory o podział spadku, wynik wyborów, granice posiadłości ziemskich albo przejęcia aktywów. Dobrze znany podpis reprezentujący autorytet był teraz ledwie rozpoznawalnym bohomazem schorowanego starego człowieka.

Niemniej Ray wiedział, że musi się stawić w gabinecie ojca w wyznaczonym terminie. Jeśli nawet poczuł się zirytowany tak stanowczym wezwaniem, nie miał żadnych wątpliwości, że razem z Forrestem stanie przed majestatem Wysokiego Sądu, by wysłuchać jeszcze jednego kazania. Ojciec, jak zawsze, wybrał termin dogodny dla niego, nie troszcząc się wcale, czy odpowiada on innym.

Leżało to w naturze Sędziego, jak też, ściślej rzecz biorąc, w naturze wszystkich sędziów, wyznaczających daty przesłuchań i rozpraw bez oglądania się na cokolwiek. Takie bezkompromisowe podejście jest wskazane, a nawet konieczne w sądzie, przy zapełnionej wokandzie, wobec ociągających się pozwanych albo leniwych czy też wiecznie zabieganych adwokatów. Tyle że Sędzia tak samo traktował rodzinę i w domu rządził podobnie jak w sali rozpraw, co stało się główną przyczyną, dla której Ray wykładał prawo w Wirginii, a nie w Missisipi.

Ray jeszcze raz przeczytał lakoniczne wezwanie, po czym odłożył je na stertę dokumentów związanych z bieżącymi sprawami. Podszedł do okna i wyjrzał na pełen zieleni i kwiatów teren kampusu. Nie czuł złości ani rozgoryczenia, był jednak rozdrażniony tym, że ojciec znów odnosi się do niego jak dyktator. Tłumaczył sobie w duchu, że jest umierający i trzeba mu to wybaczyć. Prawdopodobnie miała to być już ostatnia wyprawa do rodzinnego domu.

Majątek Sędziego otaczała mgła tajemnicy. Jego zasadniczą częścią był dom, a raczej duży dworek odziedziczony po tym dziadku, który walczył z generałem Forrestem. Gdyby stał pośród starych drzew na przedmieściach Atlanty, byłby wart ponad milion dolarów. Ale otoczony dwoma hektarami ugorów, stał na skraju Clanton, zaledwie trzysta metrów od rynku. Podłogi się zapadały, dach przeciekał, a ściany nie widziały świeżej farby od narodzin Raya. On i brat mogli za niego dostać najwyżej sto tysięcy, a nabywca musiałby wyłożyć jeszcze ze dwa razy tyle, by móc się tam wprowadzić. Bo żaden z braci na pewno nie chciałby tam mieszkać. Prawdę powiedziawszy, Forrest od wielu lat nie widział rodzinnego domu na oczy.

Nosił szumną nazwę Klonowy Zdrój, jakby faktycznie był posiadłością, gdzie zatrudniano liczną służbę i regularnie wydawano przyjęcia. Tymczasem jedyną pracującą tam kiedykolwiek osobą była stara pokojówka o imieniu Irene, która zmarła przed czterema laty, i od tamtego czasu nikt nawet nie zamiatał podłóg i nie ścierał kurzu z mebli. Sędzia płacił jakiemuś chłopakowi z sąsiedztwa dwadzieścia dolarów tygodniowo za koszenie trawy, a i tak robił to z oporami, uważając, że wydatek osiemdziesiąt dolarów miesięcznie to zdzierstwo.

Kiedy Ray był mały, matka nie nazywała majątku inaczej niż Klonowym Zdrojem. Na obiad wracali nie do domu, ale do Klonowego Zdroju. Listy adresowało się nie do państwa Atlee przy Czwartej Ulicy, lecz do Klonowego Zdroju przy Czwartej Ulicy. Tylko nieliczne posiadłości w Clanton miały swoje indywidualne nazwy.

Gdy matka zmarła z powodu tętniaka, jej zwłoki wystawiono na stole we frontowym salonie. Przez dwa dni mieszkańcy miasteczka paradowali przez werandę, główny hol i salon, by złożyć jej ostatni hołd, a następnie w jadalni ugościć się ponczem i ciastem. Ray z Forrestem, ukryci na poddaszu, przeklinali ojca za tolerowanie tego żałosnego widowiska. Przecież w otwartej trumnie, wystawiona na widok publiczny, leżała blada i sztywna ich matka, jeszcze młoda i piękna kobieta.

Forrest nie nazywał domu inaczej niż Klonową Ruderą. Złotoczerwone klony, które niegdyś stały wzdłuż bocznej uliczki, pousychały od nieznanej zarazy, a spróchniałych pni nie wycięto. Frontowy trawnik ocieniały cztery rozłożyste dęby. Jesienią liście opadały z nich tonami, nie można było nadążyć z ich zagrabianiem i wywożeniem. Do tego co najmniej dwa razy do roku w którymś z drzew pękał gruby konar, spadał na dach i nie zawsze był od razu usuwany. Ale dom jakimś cudem dzielnie znosił przez lata wszystkie ciosy, stał mocno na fundamentach i nie zamierzał się walić.

Nadal był piękny i okazały, w stylu króla Jerzego, z rzeźbioną kolumnadą frontowej werandy. Tyle że z prawdziwego dzieła sztuki architektonicznej stał się istnym reliktem wymierającego rodu. Ray nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Dla niego stary dom był pełen nieprzyjemnych wspomnień i po każdej wizycie wracał przygnębiony. A już na pewno nie stać go było na to, by topić pieniądze w bezdennej studni zaniedbanego dworku, który należało raczej zrównać z ziemią. Gdyby odziedziczył go Forrest, ten pewnie od razu podłożyłby ogień, jeszcze przed podpisaniem wszystkich papierów.

Jednakże stary sędzia życzył sobie, aby to Ray przejął rodzinną posiadłość i zatroszczył się o nią. Już od kilku lat wracał do tego tematu, choć na razie tylko ogólnikowo. Ray zaś nigdy nie zdobył się na odwagę, by zapytać: „O jaką rodzinę chodzi?”. Nie miał dzieci, z byłą żoną nie utrzymywał kontaktów i na razie nie zamierzał się drugi raz żenić. Podobnie Forrest, który mógł się pochwalić wyłącznie dość odpychającą kolekcją byłych narzeczonych, a obecnie mieszkał z Ellie, ważącą sto pięćdziesiąt kilo malarką i garncarką, starszą od niego o dwanaście lat. Można było uznać za wybryk biologii to, że Forrest nie spłodził dotąd dzieci, w każdym razie nic na ten temat nie wiedział.

Tak więc ród Atlee zmierzał do nieuchronnego smutnego końca, czym zresztą Ray wcale się nie przejmował. Żył na własny rachunek, a nie dla dobra ojca czy wspaniałej rodzinnej przeszłości. Przyjeżdżał do Clanton jedynie na pogrzeby.

Nigdy nie rozmawiali o pozostałym majątku Sędziego, a rodzina Atlee niegdyś, jeszcze przed narodzinami Raya, należała do bardzo bogatych. Posiadała plantacje bawełny, na których pracowali niewolnicy, udziały w lokalnych liniach kolejowych i kilku bankach oraz uczestniczyła w życiu politycznym. Niestety, do połowy dwudziestego wieku tego typu konfederackie majątki niemal całkiem podupadły. Po dawnej świetności rodu Atlee pozostał jedynie status bogatej rodziny z Południa.

Kiedy Ray skończył dziesięć lat, zaczął mieć tego świadomość. Uzmysłowił sobie, że ojciec jest przewodniczącym sądu okręgowego i mieszkają w rezydencji noszącej własną nazwę, a w rolniczych rejonach Missisipi oznaczało to, że był dzieckiem z bogatego domu. Matka przed śmiercią robiła wszystko, aby przekonać obu synów, że jako prezbiterianie żyjący w okazałej rezydencji są lepsi od rówieśników z sąsiedztwa. Co trzy lata wysyłała ich na wakacje na Florydę, a od czasu do czasu zabierała na obiad do restauracji hotelu Peabody w Memphis. Zawsze byli lepiej ubrani od kolegów ze szkoły.

Później, gdy Ray dostał się na Uniwersytet Stanforda, ojciec oznajmił krótko:

– Nie stać mnie na opłacenie twoich studiów.

– Co to znaczy? – zapytał Ray ostro, rozjątrzony do żywego.

– Dokładnie to, co powiedziałem. Nie stać mnie na twoją naukę na uniwersytecie.

– Nie rozumiem.

– W takim razie wytłumaczę ci dokładniej. Możesz iść do takiego college’u, do jakiego sobie życzysz, ale opłacę twoją naukę tylko w Sewanee.

I Ray, zmuszony nagle do zmiany poglądów w kwestii rodzinnego bogactwa, zaczął studia w Sewanee. Pieniędzy od ojca starczało zaledwie na opłatę czesnego, zakup podręczników i niezbędne studenckie wydatki. Potem przeniósł się na wydział prawa Uniwersytetu Tulane’a w Nowym Orleanie i zdołał ukończyć studia tylko dzięki temu, że wieczorami zmywał talerze i stoliki w barze ostrygowym w Dzielnicy Francuskiej.

Przez trzydzieści dwa lata ojciec zadowalał się pensją przewodniczącego sądu kanclerskiego, jedną z najniższych w całym kraju. Podczas studiów na Tulane Ray zetknął się z raportem na temat sędziowskich wynagrodzeń i ze smutkiem przeczytał w nim, że sędziowie w Missisipi zarabiają średnio pięćdziesiąt dwa tysiące rocznie, gdy tymczasem przeciętna krajowa wynosi dziewięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.

Stary Atlee mieszkał sam, niewiele wydawał na życie i nie miał kosztownych nałogów, nie licząc palenia fajki, do której zresztą kupował najtańszy tytoń. Jeździł zardzewiałym lincolnem, odżywiał się byle jak, chociaż do syta, i nosił czarne garnitury pochodzące jeszcze z lat pięćdziesiątych. Nie stronił jednak od działalności dobroczynnej, lubił rozdawać ciężko zaoszczędzone pieniądze. Nikt nie wiedział, ile w sumie na to przeznacza. Dziesięć procent jego dochodów szło automatycznie na potrzeby Kościoła prezbiteriańskiego. Uczelnia w Sewanee dostawała dwa tysiące dolarów rocznie, podobnie jak Zrzeszenie Synów Konfederackich Weteranów. Te trzy datki były niepodważalne, ale na nich się nie kończyło.

Sędzia Atlee gotów był dać pieniądze każdemu, kto o nie poprosi – kalekiemu dziecku na kule, drużynie oldbojów organizującej turniej stanowy, wolontariuszce z Klubu Rotariańskiego zbierającej na głodujące niemowlęta z Konga, kierowniczce schroniska dla bezdomnych psów i kotów, kustoszowi jedynego muzeum w Clanton na nowe pokrycie dachu.

Lista nie miała końca, tym bardziej że wystarczyło przysłać krótki list z prośbą, a w odpowiedzi dostawało się czek. Od czasu, kiedy obaj synowie wyprowadzili się z domu, sędzia lekką ręką rozdawał w ten sposób pieniądze. Ray niemal widział oczami wyobraźni, jak ojciec zasiada wśród starych papierzysk, podnosi zakurzoną listewkową żaluzję biurka, wystukuje na swoim underwoodzie lakoniczne pisma, po czym wsuwa je do kopert z wytłoczonym złotym nadrukiem i dołącza ledwie czytelnie wypisany czek z banku First National w Clanton – ten na pięćdziesiąt dolarów, ten na sto, po trochu dla każdego, dopóki zostało jeszcze parę groszy z emerytury.

Sprawy majątku powinny być bardzo proste, ponieważ niewiele obejmował: archaiczne kodeksy i podręczniki prawa, podniszczone meble, pamiątki i zdjęcia rodzinne przywołujące bolesne wspomnienia, zdezaktualizowane dokumenty – krótko mówiąc, wielką stertę rupieci, z których należało rozpalić imponujące ognisko. A potem Ray do spółki z Forrestem powinni sprzedać stary dom za taką sumę, jaką zdołają uzyskać, i cieszyć się, że cokolwiek odziedziczyli z osławionej rodzinnej fortuny.

Przyszło mu do głowy, że warto by zadzwonić do brata, ale i tym razem odłożył to na później. Forrest reprezentował sobą odrębny zestaw kłopotów i problemów, o wiele bardziej skomplikowanych niż te, które wiązały się z umierającym, wiodącym pustelniczy żywot i rozdającym swoją emeryturę ojcem. Trzydziestosześcioletni, przypominał żywą, chodzącą katastrofę, z umysłem dokumentnie zatrutym wszelkimi dostępnymi – zarówno legalnymi, jak i nielegalnymi – substancjami otumaniającymi.

– Cudowna rodzinka – mruknął Ray pod nosem.

Wypisał zawiadomienie o odwołaniu najbliższych zajęć swojej grupy i wyruszył na swoją „terapię”.

Rozdział 2

Wiosna w Piedmoncie to czyste błękitne niebo, zieleniejące z dnia na dzień łagodne zbocza wzgórz i ciągle zmieniający się wygląd doliny Shenandoah, w miarę jak rolnicy wykonują kolejne prace na polu. Co prawda na jutro zapowiadano deszcz, ale w środkowej Wirginii nie można ufać prognozom pogody.

Ray miał wylatane już prawie trzysta godzin i każdego ranka, wychodząc na swoją ośmiokilometrową trasę joggingu, uważnie obserwował niebo. Biegać mógł niemal przy każdej pogodzie, ale latać już nie. Na samym początku obiecał sobie (jak również firmie ubezpieczeniowej), że nigdy nie będzie latał po zmierzchu ani zapuszczał się w chmury, bo do dziewięćdziesięciu pięciu procent wypadków małych turystycznych samolotów dochodzi albo z powodu ciemności, albo złej pogody. Brał lekcje pilotażu prawie od trzech lat, a wciąż przyznawał się otwarcie do tchórzostwa. Święcie wierzył w trafność powiedzenia, że „są starzy piloci i brawurowi piloci, ale nie ma pilotów i starych, i brawurowych”.

A poza tym uważał centralną Wirginię za zbyt piękną, by latać nad nią w chmurach. Dlatego wyczekiwał na idealną pogodę – bez wiatru, który by komplikował lądowanie, mgły zacierającej linię horyzontu, wysokiej wilgotności czy chmur zwiastujących opady. Wiedział z doświadczenia, że idealnie czyste niebo w porze joggingu zwiastuje dobrą pogodę na resztę dnia. A bez trudu mógł przesunąć lunch czy nawet odwołać zajęcia i odłożyć pracę na mniej sprzyjającą porę. Jeśli do tego prognoza była obiecująca, prosto z domu jeździł na lotnisko.