Testament - John Grisham - ebook + audiobook + książka

Testament ebook i audiobook

John Grisham

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

John Grisham w swoim lżejszym, bardziej pogodnym wydaniu!
Połączenie thrillera prawniczego z powieścią sensacyjną i przygodową.

Samobójstwo ekscentrycznego miliardera, które wprowadzi chaos w życie wielu ludzi, a los co najmniej jednej osoby odmieni na zawsze.

Troy Phelan, decydując się na spektakularne zakończenie swojej egzystencji, postanawia po raz ostatni zakpić z byłych żon i nieudanych dzieci, dla których był tylko źródłem pieniędzy.

Jego nowy Testament, szokujący rodzinę i media, doprowadza do zaciekłej walki prawnej. A jest o co walczyć – jedenaście miliardów dolarów, które zgodnie z ostatnią wolą zmarłego ma otrzymać nikomu nieznana nieślubna córka Phelana, Rachel Lane, żyjąca w sercu brazylijskiej dżungli. Zaufany adwokat miliardera wysyła tam jednego ze swoich wspólników, skompromitowanego Nate’a O’Rileya, świeżo po odwyku.

Podczas gdy eksżony i ich dzieci oraz zatrudniona przez nich armia prawników próbują obalić Testament i dostać swój kawałek tortu, O’Riley wkracza w zupełnie nieznany mu świat i narażając się na tysiące śmiertelnych niebezpieczeństw, przedziera się przez dziką dżunglę, gdzie indiańskie plemiona wciąż żyją jak przed wiekami.

A tymczasem ścigana przez wrogów kobieta, której szuka, kryje w sobie niewiarygodną tajemnicę.

Fani Grishama nie będą zawiedzeni. Prawne potyczki, przedstawione ze znawstwem tematu i humorem, i ciekawe postacie, nawet te drugoplanowe.

„USA Today”

Grisham potrafi wykorzystać thriller prawniczy do zadawania pytań o to, co w życiu jest naprawdę ważne.

„Publishers Weekly”

Trudno się od tej książki oderwać. Strony przewracają się same.

„Chicago Tribune”

Świetna rozrywka!

„The New York Times Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 49 min

Lektor: Czyta: Andrzej Hausner

Oceny
4,6 (311 ocen)
214
73
20
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidkaa

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca, z przesłaniem
10
GrzankaEla

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka,
10
abasik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna, wciągająca fabuła. Polecam.
10
lemmonek

Nie oderwiesz się od lektury

Wróciłam do tej książki po ok. 20 latach. Powtórnie przeczytałam i nadal mi się podoba. To jest właśnie ten stary, dobry Grisham. Niestety jego najnowsza twórczość jakoś do mnie nie przemawia. W przypadku „Testamentu” jestem za. Polecam
10
aquilla

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza ze wszystkich jego ksiazek
10

Popularność




JOHN GRISHAM W SWOIM LŻEJSZYM, BARDZIEJ POGODNYM WYDANIU!

POŁĄCZENIE THRILLERA PRAWNICZEGO Z POWIEŚCIĄ SENSACYJNĄ I PRZYGODOWĄ.

Samobójstwo ekscentrycznego miliardera, które wprowadzi chaos w życie wielu ludzi, a los co najmniej jednej osoby odmieni na zawsze.

Troy Phelan, decydując się na spektakularne zakończenie swojej egzystencji, postanawia po raz ostatni zakpić z byłych żon i nieudanych dzieci, dla których był tylko źródłem pieniędzy.

Jego nowy testament, szokujący rodzinę i media, doprowadza do zaciekłej walki prawnej. Jedenaście miliardów dolarów zgodnie z ostatnią wolą zmarłego ma otrzymać nikomu nieznana nieślubna córka Phelana, żyjąca w sercu brazylijskiej dżungli. Zaufany adwokat miliardera wysyła tam jednego ze swoich wspólników, Nate’a O’Rileya.

Podczas gdy eksżony i ich dzieci oraz zatrudniona przez nich armia prawników próbują obalić testament, O’Riley wkracza w zupełnie nieznany mu świat i narażając się na tysiące śmiertelnych niebezpieczeństw, przedziera się przez dziką dżunglę.

A tymczasem kobieta, której szuka, kryje w sobie niewiarygodną tajemnicę.

JOHN GRISHAM

Autor, którego nazwisko jest synonimem nowoczesnego thrillera prawniczego. Po ukończeniu studiów prawniczych w 1981 roku praktykował w Southaven, specjalizując się w sprawach karnych. Pewnego dnia Grisham usłyszał wstrząsające zeznania dwunastoletniej ofiary gwałtu. To przeżycie zainspirowało go do napisania debiutanckiej powieści – Czas zabijania – która rozsławiła jego nazwisko na cały świat. Od tego czasu napisał ponad 40 książek, w tym kilka dla młodzieży. Jego powieści zostały przetłumaczone na 50 języków, a ich łączny nakład dawno przekroczył 300 milionów egzemplarzy.

Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy: Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem stały się megahitami.

jgrisham.com

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMA

KANCELARIA

ZAKLINACZ DESZCZU

KRÓL ODSZKODOWAŃ

WIĘZIENNY PRAWNIK

OSTATNI SPRAWIEDLIWY

CALICO JOE

KOMORA

DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA

UŁASKAWIENIE

NIEWINNY CZŁOWIEK

RAPORT PELIKANA

GÓRA BEZPRAWIA

CHŁOPCY EDDIEGO

KLIENT

SAMOTNY WILK

ADEPT

WERDYKT

DEMASKATOR

ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

WEZWANIE

WSPÓLNIK

BAR POD KOGUTEM

WYSPA CAMINO

DZIEŃ ROZRACHUNKU

WICHRY CAMINO

Jake Brigance

CZAS ZABIJANIA

CZAS ZAPŁATY

CZAS ŁASKI

Theodore Boone

MŁODY PRAWNIK

UPROWADZENIE

OSKARŻONY

AKTYWISTA

ZBIEG

AFERA

Tytuł oryginału:

THE TESTAMENT

Copyright © 1999 by Belfry Holdings Inc.

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2022

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Zdjęcie na okładce: © Magnusson/Stone/Getty Images

Opracowanie graficzne okładki: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

ISBN 978-83-8215-928-8

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Od autora

Rozdział 1

Dobiłem do ostatniego dnia, a nawet ostatniej godziny. Jestem starym człowiekiem, samotnym i niekochanym, chorym i cierpiącym, zmęczonym życiem. Jestem gotów przejść na drugą stronę. Tam musi być lepiej.

Jestem właścicielem wysokiego szklanego budynku, w którym mam apartament zajmujący całą kondygnację, i dziewięćdziesięciu siedmiu procent akcji korporacji, której siedziba mieści się piętro niżej. Do mnie należy również działka, na której stoi budynek – obszar o długości dwóch kilometrów i szerokości kilometra. Podlegają mi dwa tysiące ludzi, którzy pracują tutaj, i kolejne dwadzieścia tysięcy pracujących w innych miejscach. Jestem właścicielem podziemnego rurociągu, który doprowadza do budynku gaz z moich pól naftowych w Teksasie, oraz linii wysokiego napięcia dostarczających tu elektryczność. Wynajmuję satelitę, który, niewidoczny, krąży kilometry nad Ziemią, i to za jego pośrednictwem przekazywałem niezbyt uprzejmym tonem rozkazy w różne strony mojego imperium rozrzuconego po całym świecie. Środki, którymi dysponuję, przekraczają sumę jedenastu miliardów dolarów. Mam srebro w Nevadzie i miedź w Montanie, kawę w Kenii i węgiel w Angoli, a także plantacje kauczuku w Malezji, gaz w Teksasie, ropę naftową w Indonezji i stal w Chinach. Moje przedsiębiorstwo obejmuje firmy energetyczne, produkujące komputery i budujące tamy, oraz popularne wydawnictwa i stacje nadające przez mojego satelitę. Mam filie, których oddziały znajdują się w tylu krajach, że nikt tego nie zliczy.

Swego czasu posiadałem wszystkie niezbędne zabawki – jachty, odrzutowce, blondynki, domy w Europie, hacjendy w Argentynie, wyspę na Pacyfiku, konie szlachetnej krwi, nawet drużynę hokejową. Ale wyrosłem z tego. Jestem już za stary.

Pieniądze są źródłem mojej niedoli.

Miałem trzy rodziny – trzy kolejne żony urodziły mi siedmioro dzieci, z których szóstka jeszcze żyje i robi wszystko, żeby mnie dręczyć. Z tego, co wiem, spłodziłem całą tę siódemkę. Jedno pochowałem. A raczej powinienem powiedzieć, że pochowała je matka. Mnie nie było w kraju.

Nie utrzymuję kontaktu z żonami ani dziećmi. Zbierają się tu dzisiaj, bo umieram i czas podzielić pieniądze.

· · ·

Ten dzień planowałem od dawna. Mój budynek ma czternaście pięter – każde o wielkiej przestrzeni – a jego skrzydła otaczają ocieniony dziedziniec na tyłach, gdzie niegdyś wydawałem lunche w blasku słońca. Mieszkam i pracuję na samej górze – na ponad tysiącu metrach luksusu, co wielu wydawałoby się nieprzyzwoite, ale mnie to w najmniejszym stopniu nie przeszkadza. Zaczynałem od zera i w pocie czoła, dzięki inteligencji, zdobywałem majątek. Wydanie go jest dla mnie priorytetem. Właściwie powinienem chcieć go rozdać, ale jestem wredny.

Co mi zależy, kto dostanie te pieniądze? Robiłem z nimi wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Siedząc tu sam, na wózku inwalidzkim, czekając, nie potrafię pomyśleć nawet o jednej rzeczy, którą chciałbym sobie kupić czy zobaczyć, o żadnym miejscu, które chciałbym odwiedzić, o żadnej przygodzie, jaką jeszcze miałbym chęć przeżyć.

Próbowałem już wszystkiego i jestem bardzo zmęczony.

Nie obchodzi mnie, kto dostanie pieniądze. Ale bardzo mi zależy, żeby niektórzy ich nie dostali.

Każdy metr kwadratowy tego budynku został zaprojektowany przeze mnie, wiem więc dokładnie, gdzie kogo posadzić podczas tej małej uroczystości. Są tu wszyscy. Czekanie się przedłuża, ale ich to nie zraża. Staliby nadzy na śnieżycy, byle dostać to, na co liczą.

Pierwszą rodziną jest Lillian i jej potomstwo, czwórka moich dzieci wydanych na świat przez kobietę, która rzadko pozwalała mi się tknąć. Pobraliśmy się młodo – miałem dwadzieścia cztery lata, ona osiemnaście, więc teraz i ona jest stara. Nie widziałem jej od lat i dziś też nie zobaczę. Na pewno nadal odgrywa rolę pełnej żalu oddanej pierwszej żony, która została porzucona i wymieniona na kobietę-trofeum. Nigdy nie wyszła ponownie za mąż i jestem przekonany, że od pięćdziesięciu lat nie poszła z nikim do łóżka. Nie wiem, jak udało nam się spłodzić tyle dzieci.

Jej najstarszy syn skończył czterdzieści siedem lat. Troy Junior, nic niewarty idiota, który ma nieszczęście nosić moje imię. Jako chłopiec używał zdrobnienia TJ i nadal woli je od Troya. Z szóstki dzieci, które się tu zebrały, TJ jest najbardziej tępy, choć pozostali niewiele ustępują mu pod tym względem. Wywalili go z college’u, kiedy miał dziewiętnaście lat, za sprzedawanie narkotyków.

TJ, jak moje pozostałe latorośle, dostał na dwudzieste pierwsze urodziny pięć milionów dolarów. I jak jego rodzeństwu, te pieniądze przeciekły mu przez palce.

Nie jestem w stanie przytoczyć wszystkich żałosnych historii dzieci Lillian. Dość powiedzieć, że każde z nich jest mocno zadłużone, nie nadaje się do żadnej pracy, a nadzieje, że to się zmieni, są bardzo nikłe, więc złożenie przeze mnie podpisu na testamencie to dla nich najważniejszy moment w życiu.

Ale wróćmy do byłych żon. Od oziębłej Lillian uciekłem do dziko namiętnej Janie – pięknego młodego stworzenia zatrudnionego w charakterze sekretarki w dziale księgowości. Szybko awansowała, kiedy uznałem, że jest mi potrzebna w podróżach służbowych. Rozwiodłem się z Lillian i ożeniłem z Janie, która była dwadzieścia dwa lata młodsza ode mnie i zdecydowana mnie zadowalać. Urodziła mi dwoje dzieci najszybciej, jak się dało. Wykorzystywała je, żeby utrzymać mnie przy sobie. Rocky, młodszy, zginął w sportowym aucie z dwójką kumpli, a wypadek ten kosztował mnie sześć milionów w wyniku ugody, która ustrzegła mnie przed procesem sądowym.

Z Tirą ożeniłem się, kiedy miałem sześćdziesiąt cztery lata. Ona miała dwadzieścia trzy i była ze mną w ciąży. Tak urodził się mały potwór, którego z niewiadomego mi powodu nazwała Ramble. Chłopak ma teraz czternaście lat i był już raz aresztowany za kradzież w sklepie, a raz za posiadanie marihuany. Jego tłuste włosy kleją się do szyi i sięgają za ramiona. Nosi kolczyki w uszach, brwiach i nosie. Mówiono mi, że chodzi do szkoły, kiedy uzna to za stosowne.

Ramble wstydzi się, że jego ojciec ma prawie osiemdziesiąt lat, a ojciec wstydzi się, że jego syn ma srebrne kulki na przekłutym języku.

On też, jak wszyscy, spodziewa się, że złożę podpis na testamencie i sprawię, że jego życie stanie się lepsze. Choć mam wielki majątek, moje pieniądze nie starczą na długo tym idiotom.

Umierający człowiek nie powinien ziać nienawiścią, ale nic na to nie poradzę. To żałosna banda, oni wszyscy. Ich matki mnie nie znoszą i wpoiły to uczucie dzieciom.

Są jak hieny krążące dokoła, o ostrych pazurach i zębach, z głodem w oczach wyczekujące niewyczerpanych pokładów gotówki.

· · ·

Podstawową kwestią jest teraz to, czy jestem o zdrowych zmysłach. Sądzą, że mam guza mózgu, bo gadam dziwne rzeczy. Mamroczę coś bez ładu i składu podczas spotkań i przez telefon, a podwładni za moimi plecami szepczą, kiwają głowami i myślą sobie: Tak, prawda. To guz.

Spisałem testament dwa lata temu i zapisałem w nim wszystko ostatniej partnerce, która wówczas paradowała po mieszkaniu ubrana jedynie w majteczki w cętki leoparda. Rzeczywiście, mam bzika na punkcie dwudziestoletnich blondynek z tymi wszystkimi krągłościami. Ale szybko dostała kopa w tyłek. A niszczarka testament. Miałem po prostu dość.

Trzy lata temu też sporządziłem testament, tak dla hecy, i zapisałem wszystko organizacjom charytatywnym, ponad stu. Pewnego dnia miałem pyskówkę z TJ-em, zwyzywałem go, a on mnie, i powiedziałem mu o swojej nowej ostatniej woli. On, jego matka i rodzeństwo wynajęli kilku szemranych prawników i polecieli do sądu, żeby zamknąć mnie w zakładzie – na leczenie i badania psychiatryczne – co było sprytne ze strony ich prawników, bo gdyby uznano mnie za niespełna rozumu, testament byłby nieważny.

Ale ja mam wielu prawników, którym płacę po tysiąc dolarów za godzinę, by interpretowali prawo na moją korzyść. Nie trafiłem do psychiatryka, choć w tamtym czasie chyba rzeczywiście trochę mi odbijało.

I mam niszczarkę, której używałem do starych testamentów. Wszystkie zostały pocięte na strzępy, pożarła je ta mała maszynka.

Noszę długie białe szaty z tajskiego jedwabiu i golę głowę jak mnich. Jem niewiele, moje ciało skurczyło się i pomarszczyło. Myślą, że przeszedłem na buddyzm, ale tak naprawdę studiuję Zaratustrę. Nie widzą różnicy. Właściwie potrafię zrozumieć, dlaczego myślą, że nie jestem w pełni władz umysłowych.

Lillian i jej dzieci są w sali konferencyjnej zarządu na trzynastym piętrze, tuż pode mną. To duże pomieszczenie – marmury, mahoń, kosztowne dywany i długi owalny stół pośrodku; teraz siedzi przy nim gromada bardzo zdenerwowanych ludzi. Nic dziwnego, że prawników jest więcej niż członków rodziny. Lillian ma prawnika i każde z jej czwórki dzieci też, z wyjątkiem TJ-a, który przyprowadził aż trzech, by zaznaczyć, jaki jest ważny, i mieć pewność, że uzyska porządną poradę na każdy możliwy scenariusz. TJ ma więcej problemów prawnych niż większość czekających w więzieniach na wykonanie wyroku śmierci. Po jednej stronie stołu jest wielki ekran, na którym będzie wyświetlana relacja z tego, co ma się wydarzyć.

Brat TJ-a, Rex, lat czterdzieści cztery, mój drugi syn, ożenił się ze striptizerką. To biedne stworzenie bez mózgu, za to z wielkim sztucznym biustem, ma na imię Amber i jest, jak sądzę, jego trzecią żoną. Zresztą drugą czy trzecią, czy mam prawo go potępiać? W każdym razie pojawiła się tutaj, razem z resztą aktualnych żon albo partnerek, i wierci się niespokojnie, bo za chwilę ma dojść do podziału jedenastu miliardów.

Najstarszą córką Lillian i moją jest Libbigail. Szaleńczo ją kochałem, póki nie wyjechała do college’u i o mnie nie zapomniała. Potem wyszła za Afrykanina, a ja wykreśliłem jej imię z moich testamentów.

Mary Ross to ostatnie dziecko Lillian. Poślubiła lekarza, któremu marzy się bogactwo, ale toną w długach.

Janie ze swoją rodziną czeka w sali na dziesiątym piętrze. Od naszego rozwodu miała dwóch mężów. Jestem niemal pewien, że w tej chwili mieszka sama. Wynajmuję detektywów, żeby być na bieżąco, ale nawet FBI nie byłoby w stanie nadążyć za jej przygodami łóżkowymi. Jak wspominałem, nasz syn Rocky zginął. Córka, Geena, jest tu ze swoim drugim mężem, Codym, debilem po studiach MBA, wystarczająco niebezpiecznym, żeby wziąć jakieś pół miliarda dolarów i w trzy lata po mistrzowsku je roztrwonić.

No i jest jeszcze Ramble, zgarbiony na krześle na piątym piętrze, liżący złoty kolczyk w kąciku ust, przeczesujący palcami tłuste zielone włosy i popatrujący spode łba na matkę, która miała czelność pojawić się tu dziś z jakimś włochatym małym żigolakiem. Ramble spodziewa się, że dziś stanie się bogaty, że dostanie wielki majątek tylko dlatego, że został przeze mnie spłodzony. On też ma prawnika – hipisowatego radykała, którego Tira wypatrzyła w telewizji i wynajęła zaraz po tym, jak go zaliczyła. Czekają razem z innymi.

Znam ich wszystkich. I obserwuję.

· · ·

Z zaplecza mojego apartamentu wynurza się Snead. Jest moim „przynieś wynieś” już prawie trzydzieści lat. Okrągły niewyględny człowieczek w białej kamizelce, potulny i uniżony, wiecznie lekko nachylony, jakby kłaniał się królowi. Zatrzymuje się przede mną. Dłonie splecione na brzuchu, jak zawsze, głowa przechylona na bok, wkurzający lepki uśmieszek.

– Jak się pan miewa? – pyta z afektowanym zaśpiewem, którego nabył kiedyś w Irlandii.

Milczę, bo nie mam obowiązku odpowiadać Sneadowi i nikt tego nie oczekuje.

– Kawy, proszę pana?

– Lunch.

Snead mruga i skłania się jeszcze niżej, po czym drepcze spełnić moje polecenie. Mankiety jego spodni zamiatają podłogę. On też liczy na to, że stanie się bogaty po mojej śmierci. I przypuszczam, że już nie może się doczekać, jak oni wszyscy.

Problem z posiadaniem pieniędzy polega na tym, że każdy chciałby coś z nich uszczknąć. Kawałeczek, odrobinkę. Co to jest dla miliardera milion? Daj mi milion, stary, nawet nie poczujesz. Pożycz mi trochę i obaj zapomnijmy o sprawie. Dopisz moje nazwisko w testamencie, zmieści się.

Snead jest wścibski jak diabli. Lata temu przyłapałem go na grzebaniu w moim biurku. Sądzę, że szukał najnowszego testamentu. Chce, żebym umarł, bo liczy na kilka milionów.

Jakie ma prawo czegokolwiek oczekiwać? Powinienem był dawno go zwolnić.

Jego nazwisko nie jest wymienione w najnowszym testamencie.

Stawia przede mną tacę – nieotwarte opakowanie krakersów Ritz, mały słoiczek miodu z plastikowym zabezpieczeniem przy wieczku i puszka lemoniady Fresca w temperaturze pokojowej. Jakakolwiek zmiana i Snead wylatuje z miejsca.

Odprawiam go i maczam krakersy w miodzie. Ostatni posiłek.

Rozdział 2

Siedzę i patrzę przez ściany z przyciemnionego szkła. W pogodny dzień mogę dojrzeć stąd, z odległości dziewięciu kilometrów, czubek pomnika Waszyngtona, ale nie dziś. Jest brzydko, zimno, pochmurno, wieje wiatr. Nie najgorszy dzień na śmierć. Wiatr zwiewa ostatnie liście z drzew i rozrzuca po parkingu na dole.

Czemu martwi mnie ból? Co złego w odrobinie cierpienia? Spowodowałem więcej nieszczęść niż pierwszych lepszych dziesięciu ludzi razem wziętych.

Naciskam guzik i pojawia się Snead. Kłania się i popycha mój wózek przez drzwi apartamentu do marmurowego holu, a potem przez kolejne drzwi. Jesteśmy coraz bliżej, ale nie odczuwam niepokoju.

Kazałem psychiatrom czekać ponad dwie godziny.

Mijamy moje biuro. Kiwam głową Nicolette, mojej najnowszej sekretarce, kochanemu młodemu stworzeniu. Bardzo ją lubię. Z czasem mogłaby się stać numerem cztery.

Ale nie ma czasu. Tylko minuty.

Motłoch już czeka – bandy prawników i kilku psychiatrów, którzy stwierdzą, czy jestem poczytalny. Skupili się wokół długiego stołu w mojej sali konferencyjnej. Kiedy się pojawiam, wszyscy milkną, wlepiają we mnie wzrok. Snead podprowadza mnie do jednego z krańców stołu, na miejsce obok mojego prawnika, Stafforda.

Kamery są skierowane w różnych kierunkach. Obsługujący rzucają się, żeby podregulować ostrość. Każdy szept, każdy ruch, każdy oddech zostaną zarejestrowane, bo chodzi o wielką fortunę.

Ostatnia wola, którą podpisałem, zostawiała niewiele dzieciom. Przygotował ją Josh Stafford, jak zawsze. Włożyłem ją dziś rano do niszczarki.

Siedzę tu, żeby pokazać światu, że jestem w pełni sił umysłowych, by podpisać nowy testament. Kiedy moja poczytalność zostanie dowiedziona, nikt nie będzie mógł go zakwestionować.

Na wprost mnie jest trzech psychiatrów – po jednym od każdej rodziny. Przed nimi stoją kartoniki, na których ktoś wydrukował ich nazwiska – Dr Zadel, Dr Flowe, Dr Theishen. Przyglądam się twarzom i oczom tych specjalistów. Skoro mam wyglądać na człowieka w pełni władz umysłowych, muszę nawiązywać kontakt wzrokowy.

Przypuszczają, że jestem trochę szurnięty, ale zjadłbym ich na śniadanie.

Stafford ma poprowadzić imprezę. Kiedy wszyscy są na swoich miejscach, a kamery gotowe, mówi:

– Nazywam się Josh Stafford, jestem prawnikiem reprezentującym pana Troya Phelana, siedzącego po mojej prawej ręce.

Wpatruję się w psychiatrów, jednego po drugim, patrzę im prosto w oczy, surowo, aż mrugają i odwracają wzrok. Każdy ma na sobie ciemny garnitur. Zadel i Flowe noszą wątłe bródki. Theishen, który nie wygląda na więcej niż trzydzieści lat, założył muszkę. Żony i ich dzieci miały prawo zaangażować, kogo zechcą.

– Celem tego spotkania – ciągnie Stafford – jest zbadanie pana Phelana przez zespół psychiatrów, którzy mają ustalić jego zdolność testamentową. Zakładając, że zostanie ona potwierdzona, pan Phelan zamierza podpisać ostatnią wolę, która określi, jak po jego śmierci ma być rozdysponowany jego majątek.

Stafford stuka długopisem w leżący przed nim plik gruby na dwa, może trzy centymetry. Jestem pewien, że kamery robią zbliżenie i że na sam widok tego dokumentu po plecach moich dzieci i ich matek siedzących w różnych częściach budynku przebiegają dreszcze.

Nie widzieli tego testamentu, nie mają też do tego prawa. To poufny dokument, którego treść ujawnia się dopiero po śmierci. Mogą jedynie domyślać się, co zawiera. Moi potencjalni spadkobiercy chwycili drobne aluzje, misternie spreparowane przeze mnie kłamstewka.

I uwierzyli, że większość tego, co mam, zostanie dość sprawiedliwie podzielona na dzieci, a byłe małżonki zostaną hojnie obdarowane. Są o tym przekonani, czują to. Modlili się o to gorliwie tygodniami, nawet miesiącami. To dla nich sprawa życia i śmierci, bo wszyscy toną w długach. Ostatnia wola leżąca przede mną ma uczynić z nich bogaczy i zapobiec sporom. Dokument przygotował Stafford i w rozmowach z ich prawnikami, za moim pozwoleniem, zarysował w przybliżeniu, co zawiera. Każde z dzieci dostanie pewną sumę w granicach trzystu, pięciuset milionów, a po pięćdziesiąt milionów przypadnie byłym żonom, które zostały dobrze zabezpieczone podczas rozwodów, ale o tym, oczywiście, już się nie pamięta.

W sumie rodzina dostanie jakieś trzy miliardy. Reszta, po potrąceniu podatków w wysokości kilku miliardów, pójdzie na cele charytatywne.

Rozumiecie więc, czemu tutaj są, wypucowani, wystrojeni i trzeźwi (przeważnie); w napięciu patrzą w monitory i czekają jak na szpilkach w nadziei, że ja, stary człowiek, dam radę. Jestem pewien, że uprzedzili wynajętych psychiatrów: „Nie bądźcie zbyt surowi dla staruszka. Chcemy, żeby okazał się zdrów na umyśle”.

Skoro wszyscy są zadowoleni, to po co cały ten cyrk z badaniem? Bo zamierzam wykiwać ich po raz ostatni i chcę to zrobić jak należy.

Psychiatrzy to mój pomysł, ale moje dzieci i ich prawnicy są zbyt tępi, żeby zdać sobie z tego sprawę.

Zaczyna Zadel.

– Panie Phelan, może nam pan powiedzieć, jaką mamy dziś datę, która jest godzina i gdzie się znajdujemy?

Czuję się jak pierwszoklasista. Opuszczam głowę jak imbecyl i zastanawiam się nad odpowiedzią tak długo, że na pewno mieliby ochotę wychylić się do przodu i szepnąć: „No dawaj, ty zwariowany stary skurczybyku. Przecież wiesz”.

– Poniedziałek – mówię cicho. – Poniedziałek. Dziewiąty grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku. I jesteśmy w moim biurze.

– A godzina?

– Jest około czternastej trzydzieści.

Nie noszę zegarka.

– A gdzie znajduje się pana biuro?

– W McLean, w stanie Wirginia.

Do mikrofonu nachyla się Flowe.

– Czy może pan wymienić imiona i daty urodzin swoich dzieci?

– Nie. Imiona może tak, ale nie daty urodzin.

– Dobrze. Proszę podać imiona.

Nie spieszę się. Nie zamierzam od razu popisywać się, jaki to ze mnie bystrzak. Niech się pocą z nerwów.

– Troy Phelan Junior, Rex, Libbigail, Mary Ross, Geena i Ramble. – Wypowiadam to tak, jakby było mi przykro nawet o nich pomyśleć.

Flowe ma okazję zadać pytanie dodatkowe.

– Było też siódme dziecko, prawda?

– Prawda.

– Pamięta pan jego imię?

– Rocky.

– Co się z nim stało?

– Zginął w wypadku samochodowym.

Prostuję się w fotelu, unoszę głowę i patrzę kolejno w oczy psychiatrom, wykazując przed kamerami, że jestem całkiem zdrów na umyśle. Na pewno dzieci i byłe żony są ze mnie dumni, obserwując monitory w swoich grupach, ściskając dłonie aktualnych partnerów i uśmiechając się do nienasyconych prawników, bo stary Troy zaliczył egzamin wstępny.

Może mój głos jest cichy i bez wyrazu, może w białej jedwabnej szacie i zielonym turbanie na głowie wyglądam jak czubek, ale odpowiedziałem na pytania.

No dawaj, staruszku, błagają mnie w duchu.

– Jaki jest obecnie pana stan fizyczny? – pyta Theishen.

– Bywało lepiej.

– Podobno ma pan nowotwór.

Od razu do rzeczy, co?

– Myślałem, że badanie dotyczy mojego stanu umysłowego – mówię, rzucając okiem na Stafforda, a ten nie może powstrzymać uśmiechu. Ale zgodnie z zasadami wszelkie tematy są dozwolone. To nie sala sądowa.

– Prawda – przyznaje uprzejmie Theishen. – Ale każde pytanie jest istotne dla sprawy.

– Ach, tak.

– Odpowie pan?

– Na co?

– Czy ma pan nowotwór?

– Jasne. Mam w mózgu guz wielkości piłeczki do golfa. Rośnie z dnia na dzień. Jest nieoperacyjny. Lekarz nie daje mi nawet trzech miesięcy życia.

Mam wrażenie, że słyszę, jak na piętrach niżej strzelają korki od szampana. Pogłoski o guzie się potwierdziły!

– Czy w tej chwili jest pan pod wpływem jakichkolwiek leków, narkotyków albo alkoholu?

– Nie.

– Czy jest pan w posiadaniu jakichś mocnych środków przeciwbólowych?

– Na razie nie.

Głos znów zabiera Zadel.

– Panie Phelan, trzy miesiące temu magazyn „Forbes” oceniał pana majątek na osiem miliardów dolarów. Czy to trafne oszacowanie?

– Od kiedy to „Forbesa” uznaje się za miarodajne źródło?

– A więc to nieprawda?

– Można raczej powiedzieć, że ta suma oscyluje pomiędzy jedenastoma miliardami a jedenastoma i pół, w zależności od notowań giełdy – oświadczam bardzo wolno, ale zdecydowanie, tonem kogoś, kto wie, o czym mówi. Nikt nie wątpi w ogrom mojej fortuny.

Flowe postanawia drążyć temat pieniędzy.

– Panie Phelan, potrafiłby pan opisać, w ogólnych zarysach, organizację pana finansów?

– Tak, potrafiłbym.

– Zechce pan to zrobić?

– Czemu nie. – Urywam i pozwalam, żeby ich napięcie rosło. Stafford zapewnił mnie, że nie muszę ujawniać poufnych informacji. Wystarczy powiedzieć, jak to wygląda z grubsza, twierdził. – Phelan Group to prywatna korporacja, należy do niej siedemdziesiąt różnych firm, z których kilka jest na giełdzie.

– Jakie są pana udziały w Phelan Group?

– To dziewięćdziesiąt siedem procent. Reszta jest w rękach garstki pracowników.

Do obławy przyłącza się Theishen. Nie trwało długo, nim skupili się na kurze znoszącej złote jajka.

– Panie Phelan, czy pana przedsiębiorstwo ma udziały w Spin Computer?

– Tak – odpowiadam bez pośpiechu, starając się umiejscowić tę firmę na tle dżungli interesów, które prowadzę.

– Ile ich pan posiada?

– Osiemdziesiąt procent.

– Czy akcje Spin Computer są dostępne na giełdzie?

– Owszem.

Theishen grzebie w stercie dokumentów wyglądających na pisma urzędowe i widzę, że ma tam roczne sprawozdanie firmy i raporty kwartalne – to, co potrafiłby pozyskać każdy przeciętny student prawa.

– Kiedy nabył pan Spin? – pyta.

– Jakieś cztery lata temu.

– Ile pan zapłacił?

– Po dwadzieścia dolarów za akcję. W sumie trzysta milionów.

Chciałem chwilę zwlekać z odpowiedzią, ale nie mogłem się powstrzymać. Świdruję wzrokiem Theishena, nie mogę się doczekać następnego pytania.

– A ile są dziś warte? – rzuca.

– Według wczorajszych notowań, akcje są na poziomie prawie czterdziestu trzech i pół, może pół punktu niżej. Kapitał podwoił się od czasu zakupu. Inwestycja jest obecnie warta jakieś osiemset pięćdziesiąt milionów.

– Osiemset pięćdziesiąt milionów?

– Zgadza się.

W gruncie rzeczy na tym badanie skończone. Jeśli jestem w stanie pojąć wczorajsze notowania na giełdzie, to moi przeciwnicy są usatysfakcjonowani. Niemal widzę już, jak się głupkowato uśmiechają. Słyszę stłumione wiwaty. Brawo, Troy! A niech ich szlag.

Zadel chce ustalić pewne fakty. Chodzi o sprawdzenie zakresu mojej pamięci.

– Panie Phelan, gdzie się pan urodził?

– W Montclair, w stanie New Jersey.

– Kiedy?

– Dwunastego maja tysiąc dziewięćset osiemnastego roku.

– Nazwisko panieńskie matki?

– Shaw.

– Kiedy umarła?

– Dwa dni przed Pearl Harbor.

– A ojciec?

– Co ojciec?

– Kiedy zmarł?

– Nie wiem. Ulotnił się, jak byłem dzieckiem.

Zadel popatruje na Flowe’a, który ma pytania spisane w notesie.

– Kto jest pana najmłodszą córką? – pyta Flowe.

– Z której rodziny?

– Hm… z pierwszej…

– To będzie Mary Ross.

– Zgadza się…

– Oczywiście, że się zgadza.

– Gdzie studiowała?

– Na Uniwersytecie Tulane’a, w Nowym Orleanie.

– A co?

– Coś o średniowieczu. Potem zawarła niefortunny związek małżeński, jak wszystkie moje dzieci. Pewnie odziedziczyły ten talent po mnie. – Wyobrażam sobie, jak się na to najeżają. I niemal widzę, jak prawnicy i obecni małżonkowie lub partnerzy tłumią uśmieszki, bo nikt nie może zaprzeczyć, że żeniąc się, naprawdę za każdym razem trafiałem jak kulą w płot.

A rozmnażanie się wychodziło mi jeszcze bardziej żałośnie.

Flowe nagle uznaje, że ta runda skończona. Theishena nadal frapuje kwestia pieniędzy.

– Ma pan pakiet kontrolny akcji MountainCom?

– Tak, jestem pewien, że ma to pan przed sobą w papierach. To spółka publiczna.

– Ile pan zainwestował?

– Płaciłem około osiemnastu dolarów za akcję. Dziesięć milionów akcji.

– A teraz to…

– Wczoraj wartość akcji wynosiła dwadzieścia jeden dolarów. Po sześciu latach mam w tych akcjach jakieś czterysta milionów. Czy to jest odpowiedź na pana pytanie?

– Tak. Tak sądzę. W ilu spółkach publicznych ma pan pakiety kontrolne?

– W pięciu.

Flowe spogląda na Zadela. Zastanawiam się, ile to jeszcze potrwa. Nagle czuję zmęczenie.

– Jeszcze jakieś pytania? – rzuca Stafford.

Nie chcemy wywierać presji, zależy nam, żeby byli w pełni usatysfakcjonowani.

– Zamierza pan podpisać swoją ostatnią wolę dzisiaj?

– Taki mam zamiar.

– Czy to ten dokument, który leży przed panem na stole?

– Tak.

– Czy w tym testamencie przeznacza pan sporą część swoich środków dzieciom?

– Tak.

– Czy jest pan gotów podpisać to teraz?

– Tak.

Zadel starannie odkłada pióro na stół, w zamyśleniu splata dłonie i patrzy na Stafforda.

– Moim zdaniem pan Phelan ma w tej chwili pełną zdolność, by wydać dyspozycje co do podziału swojego majątku po śmierci – oświadcza, ważąc każde słowo, jakby mój występ pozostawiał możliwość innej interpretacji.

Dwaj pozostali psychiatrzy szybko przychylają się do jego opinii.

– Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że pan Phelan jest w pełni władz umysłowych – zwraca się Flowe do Stafforda. – Według mnie jest osobą myślącą niezwykle trzeźwo i precyzyjnie.

– Stwierdza to pan bez najmniejszych zastrzeżeń?

– Jak najbardziej.

– Doktorze Theishen?

– Nie oszukujmy się. Pan Phelan dobrze wie, co robi. Jest o wiele bystrzejszy od nas.

Och, dziękuję. Aż się wzruszyłem. Banda psychiatrów, którzy stawali na głowie, żeby zarobić ze sto tysięcy rocznie, kiedy ja zarabiałem miliardy, poklepuje mnie po główce i chwali, jaki to mądry ze mnie chłopczyk.

– A więc stwierdzają to panowie jednogłośnie? – upewnia się Stafford.

– Tak, zdecydowanie.

Skwapliwie kiwają głowami.

Stafford podsuwa mi testament i podaje pióro.

– To ostatnia wola i testament Troya L. Phelana, unieważniający wszelkie poprzednie tego typu dokumenty i uzupełnienia do nich – mówię.

Testament ma dziewięćdziesiąt stron, został przygotowany przez Stafforda i kogoś z jego kancelarii. Rozumiem ideę, ale sformułowania mnie nie obchodzą. Nie czytałem go i nie musiałem. Przekartkowuję dokument i stawiam na końcu podpis, którego nikt nie może odczytać, a potem kładę na nim dłonie.

Te hieny nigdy go nie zobaczą.

– Niniejszym uważam to spotkanie za zakończone – oznajmia Stafford i wszyscy pospiesznie zbierają się do wyjścia.

Zgodnie z moją instrukcją, trzy żony i ich dzieci zostają szybko wyprowadzeni z sal i poproszeni o opuszczenie budynku.

Jedna z kamer pozostaje skupiona na mnie. Obraz nie trafia już nigdzie indziej poza archiwum. Prawnicy i psychiatrzy wychodzą w pośpiechu. Każę Sneadowi zająć miejsce przy stole. Stafford i jeden z jego wspólników, Durban, pozostają w sali. Kiedy jesteśmy już sami, wyciągam zza poły jedwabnej szaty kopertę i otwieram ją. Wyjmuję z niej trzy żółte kartki i kładę przed sobą na stole.

Pozostało już tylko kilka sekund. Przebiega mnie lekki dreszczyk lęku. To będzie wymagało ode mnie więcej sił, niż zdołałem wykrzesać z siebie w ciągu ostatnich tygodni.

Stafford, Durban i Snead gapią się na żółte kartki zdumieni.

– Oto mój testament – oznajmiam, wyjmując pióro. – Holograficzna wola, której każde słowo spisałem sam, kilka godzin temu. Z dzisiejszą datą i właśnie teraz podpisana.

Znów bazgrzę imię i nazwisko.

Stafford jest zbyt zaskoczony, by zareagować.

– Unieważnia ona wszystkie poprzednie testamenty, włącznie z tym, który został podpisany pięć minut temu – dodaję.

Składam kartki i wsuwam je z powrotem do koperty.

Zaciskam zęby i przypominam sobie, jak bardzo chcę umrzeć.

Przesuwam kopertę po blacie w kierunku Stafforda i w tej samej chwili podnoszę się z wózka inwalidzkiego. Nogi mi się trzęsą. Serce mi wali. To już sekundy. Na pewno umrę, nim wyląduję.

– Hej! – krzyczy ktoś. Chyba Snead. Ale ja jestem już daleko.

Kuśtykając, niemal biegiem mijam rząd obitych skórą krzeseł i jeden z moich portretów – marny, zamówiony przez żonę – mijam wszystko i dopadam przesuwanych szklanych drzwi, które nie są zablokowane. Wiem, bo przećwiczyłem to parę godzin temu.

– Stój! – wrzeszczy ktoś i ruszają za mną.

Nikt od roku nie widział, żebym chodził. Łapię za klamkę i otwieram drzwi. Powietrze jest przejmująco zimne. Robię bosą stopą krok na wąski taras, który otacza ostatnie piętro budynku. Nie patrząc w dół, rzucam się przez barierkę.

Rozdział 3

Snead był dwa kroki za panem Phelanem i przez chwilę myślał, że uda mu się go złapać. Szok na widok starego człowieka, który nie tylko wstał na nogi, ale wręcz pobiegł do szklanych drzwi, sparaliżował służącego. Pan Phelan nie ruszał się tak szybko od lat.

Snead dotarł do barierki w samą porę, by krzyknąć z przerażenia, a potem tylko bezradnie przyglądać się, jak jego chlebodawca spada w ciszy, wirując, machając rękami, i staje się coraz mniejszy i mniejszy, aż wreszcie uderza o ziemię. Snead zacisnął palce na barierce i patrzył, nie wierząc własnym oczom, po czym zaczął płakać.

Josh Stafford pojawił się na tarasie tuż za Sneadem i był świadkiem niemal całego upadku. Wszystko nastąpiło tak szybko, w każdym razie sam skok, ale lot wydawał się trwać godzinami. Człowiek ważący sześćdziesiąt osiem kilogramów spada sto metrów w dół w niecałe pięć sekund, Stafford mówił jednak później, że staruszek leciał w nieskończoność niczym piórko wirujące na wietrze.

Tip Durban dobiegł do barierki tuż za Staffordem i zobaczył tylko, jak ciało uderza o ceglane patio pomiędzy wejściem głównym a łukowatym podjazdem. Z jakiegoś powodu Durban trzymał w dłoni kopertę, którą chwycił bezwiednie, gdy próbował łapać starego Troya. Wydawała się o wiele cięższa, kiedy stał w lodowatym powietrzu, patrzył w dół na scenę niczym z filmowego horroru i obserwował, jak wokół ofiary zbierają się pierwsi gapie.

· · ·

Upadek nie osiągnął poziomu artystycznego, o jakim marzył Troy Phelan. Zamiast opadać na ziemię niczym anioł, cudownym lotem nurkowym łabędzia, z jedwabną szatą powiewającą za nim, i wylądować martwy na oczach skamieniałych z trwogi rodzin, które, jak sobie wyobrażał, będą właśnie wychodzić z budynku, miał tylko jednego świadka – nisko opłacanego urzędnika, który szedł spiesznie przez parking po bardzo długim lunchu w barze. Urzędnik usłyszał głos, popatrzył w górę i obserwował z przerażeniem, jak blada naga postać obraca się i wywija rękami z łopoczącym za nią czymś, co wyglądało na zamotane na szyi prześcieradło. Wylądowała plecami na ceglanym patio, z plaśnięciem, jakiego można się było spodziewać po takim uderzeniu.

Urzędnik podbiegł do ofiary w tym samym momencie, w którym jeden z pracowników ochrony zauważył, że coś się stało, i rzucił się tam ze swojego stanowiska przy wejściu do Phelan Tower. Ani urzędnik, ani ochroniarz nigdy nie widzieli pana Troya Phelana, więc z początku żaden z nich nie zorientował się, na czyje szczątki patrzy. Ciało krwawiło, było bose, skręcone i nagie, ze wszystkim na widoku, bo prześcieradło zaplątało się pod ramionami. Nieszczęśnik był zdecydowanie martwy.

Jeszcze trzydzieści sekund i życzenie Troya by się spełniło. Tira i Ramble, którzy znajdowali się na piątym piętrze, razem z doktorem Theishenem i swoją ekipą prawników wychodzili z budynku pierwsi. Dlatego też pierwsi dowiedzieli się o samobójstwie. Tira krzyknęła, nie z rozpaczy, miłości czy żalu, ale z szoku na widok starego Troya rozbryzganego na patio. Snead, Stafford i Durban czternaście pięter wyżej usłyszeli wyraźnie jej ohydny przeraźliwy pisk.

Ramble uznał, że scena jest całkiem spoko. Wychowanego na telewizji chłopaka, uzależnionego od brutalnych gier wideo, pociągały krwawe jatki. Odsunął się od wrzeszczącej matki i przykląkł przy martwym ojcu. Ochroniarz położył mu ciężką dłoń na ramieniu.

– To Troy Phelan – powiedział jeden z prawników, nachylając się nad ciałem.

– Nie mów pan – żachnął się ochroniarz.

– O rany – wybąkał urzędnik.

Z budynku nadbiegali inni.

Janie, Geena i Cody, z ich psychiatrą, doktorem Flowe’em, i swoimi prawnikami, pojawili się jako następni. Ale nie było krzyków ani rozpaczy. Skupili się ciasno jedno przy drugim, trzymając się na dystans od Tiry i jej ekipy, i jak wszyscy wlepili wzrok w biednego Troya.

Zaskrzeczał radiotelefon, przybył kolejny ochroniarz i przejął dowodzenie. Wezwał karetkę.

– I co to da? – spytał urzędnik, który jako pierwszy pojawił się na miejscu zdarzenia, więc przypisywał sobie ważniejszą rolę w dalszych działaniach.

– A co? Chcesz go pan stąd zabrać swoim samochodem? – spytał ochroniarz.

Ramble obserwował, jak z roztrzaskanych szczątków wypływa krew i z niewielkiego wzniesienia idealnymi strużkami wędruje w kierunku zamarzniętej fontanny i słupa na flagę.

W atrium zatrzymała się i otworzyła wypakowana winda. Wysiadła z niej Lillian z dziećmi i świtą. Ponieważ TJ-owi i Rexowi udostępniano niegdyś biura w budynku, zaparkowali na tyłach. Cała grupa skręciła do wyjścia w lewo, gdy nagle ktoś od frontu krzyknął:

– Pan Phelan wyskoczył!

Zawrócili i pobiegli do głównych drzwi, a potem na ceglane patio obok fontanny, gdzie go zobaczyli.

Najwyraźniej nie będą musieli już czekać na to, by guz zrobił swoje.

· · ·

Chwilę trwało, nim Joshua Stafford oprzytomniał z szoku i znów zaczął myśleć jak prawnik. Odczekał, aż zobaczył, że trzecia i ostatnia rodzina pojawiła się na dole, po czym kazał Sneadowi i Durbanowi cofnąć się do środka.

Kamera nadal była włączona. Snead zajął miejsce naprzeciwko niej, uniósł prawą dłoń i przysiągł, że będzie mówił prawdę, po czym starając się hamować łzy, wyjaśnił, czego właśnie był świadkiem. Stafford otworzył kopertę i przytrzymał żółte kartki dość blisko kamery, żeby mogła to utrwalić.

– Tak, widziałem, jak to podpisał – powiedział Snead. – Parę minut temu.

– I to jest jego podpis? – zapytał Stafford.

– Tak, zgadza się.

– Czy oświadczył, że to jego ostatnia wola i testament?

– Nazwał to swoim testamentem.

Stafford zabrał kartki, nim Snead mógł cokolwiek przeczytać. Powtórzył te same czynności z Durbanem, po czym zajął miejsce przed kamerą i przedstawił swoją wersję zdarzeń. Kamera została wyłączona i cała trójka zjechała na parter, by oddać hołd panu Phelanowi. W windzie tłoczyli się pracownicy. Byli zszokowani, ale nie chcieli odpuścić tak rzadkiej i ostatniej okazji zobaczenia tego starego człowieka. Budynek pustoszał. Z kąta windy dobiegały stłumione szlochy Sneada.

Ochrona kazała wszystkim odsunąć się i zostawić w spokoju Troya leżącego w kałuży krwi. Słychać już było syrenę nadjeżdżającej karetki. Ktoś robił zdjęcia, żeby upamiętnić obraz śmierci miliardera. Potem ciało nakryto czarnym kocem.

Jeśli chodzi o żony i dzieci, to wkrótce w miejsce szoku pojawiła się odrobina żalu. Stali z opuszczonymi głowami, wpatrując się ze smutkiem w koc, zbierając myśli w obliczu tego, co teraz nastąpi. Nie dało się patrzeć na Troya i nie myśleć o pieniądzach. Ból po stracie krewnego, nawet jeśli to rodzony ojciec, z którym nie utrzymywało się kontaktów, nie może przesłonić kwestii połowy miliarda dolarów.

U pracowników wstrząs ustępował miejsca dezorientacji. Mówiło się, że Troy mieszka nad nimi, ale niewielu miało okazję go zobaczyć. Ekscentryczny, zwariowany, chory – plotkom nie było końca. Nie lubił ludzi. Niektórzy ważni wiceprezesi z tego budynku nie widywali go częściej niż raz w roku. Jeśli korporacja działała tak dobrze bez jego udziału, to chyba ich etatom nic nie zagrażało.

Dla psychiatrów – Zadela, Flowe’a i Theishena – to była chwila wielkiego napięcia. Stwierdzasz, że facet jest poczytalny, a on kilka minut później skacze, żeby się zabić. Ale przecież nawet szaleńcy mają przebłyski trzeźwego myślenia – powtarzali sobie to określenie prawne, dygocząc w tłumie. Ktoś może być kompletnym czubkiem, lecz w chwili przejściowego powrotu do świadomości podpisać testament, który uznaje się za ważny. Będą bronić do końca opinii, którą wydali. Dzięki Bogu, wszystko jest nagrane. Stary Troy był bystry. I myślał jasno.

Prawnikom szok minął prędko i nie mieli powodu do zmartwienia. Stali z ponurymi minami przy swoich klientach i patrzyli na żałosny widok. Honoraria będą ogromne.

Karetka podjechała i zatrzymała się przy zwłokach. Stafford przeszedł za taśmę odgradzającą i szepnął coś do ochroniarzy.

Troya szybko załadowano na nosze i zabrano.

· · ·

Troy Phelan przeniósł główną siedzibę firmy do północnej Wirginii dwadzieścia dwa lata wcześniej, by uciec przed podatkami w Nowym Jorku. Wydał czterdzieści milionów na wieżowiec i działkę pod nim. Dzięki przeprowadzce do Wirginii te pieniądze zwróciły mu się wielokrotnie.

Joshuę Stafforda poznał podczas nieprzyjemnego przegranego procesu, w którym Stafford stał po przeciwnej stronie. Styl i zaciekłość początkującego prawnika zachwyciły Troya, więc go wynajął. Przez ostatnie dziesięć lat Stafford powiększył dwukrotnie swoją kancelarię i dzięki pieniądzom, które zarobił, reprezentując Troya, stał się bogaty.

W ostatnich latach życia pana Phelana nikt nie był z nim bliżej niż on. Teraz Stafford i Durban wrócili na czternaste piętro i zamknęli za sobą drzwi. Sneada odesłali – poradzili mu, żeby się położył.

Przy włączonej kamerze Stafford otworzył kopertę i wyjął trzy kartki żółtego papieru. Na pierwszej był list do niego od Troya.

– Ten list ma dzisiejszą datę – powiedział do kamery Josh. – Poniedziałek, dziewiąty grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Jest napisany ręcznie przez Troya Phelana, zaadresowany do mnie. Zawiera pięć akapitów. Przeczytam go w całości.

Drogi Josh,

już nie żyję. Oto moje polecenia. Masz trzymać się ściśle moich wytycznych. Procesuj się, jeśli trzeba, ale chcę, żeby moje życzenia zostały spełnione.

Po pierwsze, chcę szybkiego przeprowadzenia sekcji. Z przyczyn, które później mogą mieć duże znaczenie.

Po drugie, pogrzebu nie będzie, żadnych ceremonii jakiegokolwiek rodzaju. Chcę zostać skremowany, a moje prochy mają być rozrzucone z powietrza nad moim ranczem w Wyoming.

Po trzecie, chcę, by mój testament pozostał tajny do 15 stycznia 1997 roku. Prawo nie nakazuje, żebyś od razu go ujawnił. Odczekaj miesiąc.

To na razie,

Troy

Stafford powoli odłożył pierwszą kartkę i ostrożnie sięgnął po drugą. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym powiedział do kamery:

– To jednostronicowy dokument stwierdzający, że jest ostatnią wolą Troya L. Phelana. Przeczytam dokładnie, słowo w słowo.

Ostatni testament Troya L. Phelana.

Ja, Troy L. Phelan, będąc w pełni władz umysłowych i przy zdrowych zmysłach, odwołuję niniejszym wszelkie poprzednie testamenty i poprawki do nich, które wnosiłem, i rozdysponowuję mój majątek następująco:

Każdemu ze swoich dzieci – Troyowi Phelanowi Juniorowi, Rexowi Phelanowi, Libbigail Jeter, Mary Ross Jackman, Geenie Strong i Ramble’owi Phelanowi – przeznaczam sumy potrzebne do spłaty wszystkich ich długów, zgodnie ze stanem dzisiejszym. Jakiekolwiek długi zaciągane od jutra nie zostaną pokryte. Jeśli którekolwiek z dzieci będzie chciało podważać ten testament, nie otrzyma ani centa.

Byłym żonom – Lillian, Janie i Tirze – nie zostawiam nic. Zostały odpowiednio zabezpieczone przy rozwodach.

Pozostałą część majątku przeznaczam dla mojej córki Rachel Lane, urodzonej drugiego listopada 1954 roku w Szpitalu Katolickim w Nowym Orleanie, w stanie Luizjana, przez nieżyjącą już Evelyn Cunningham.

Stafford nigdy o żadnej z nich nie słyszał. Musiał złapać oddech, by czytać dalej.

Na wykonawcę testamentu wyznaczam mojego zaufanego prawnika, Joshuę Stafforda, i udzielam mu w tym celu szerokich pełnomocnictw.

Ten dokument jest testamentem holograficznym. Został spisany w całości moją ręką i ja go niniejszym podpisuję.

Podpisano dziewiątego grudnia 1996 roku, o trzeciej po południu, przez Troya L. Phelana.

Prawnik położył kartkę na stole i zamrugał do kamery. Przydałoby mu się pospacerować wokół budynku, trochę przewietrzyć na chłodzie, ale wziął się w garść. Podniósł trzecią kartkę i powiedział:

– To jednoakapitowa notatka, zaadresowana do mnie. Przeczytam ją.

Josh, Rachel Lane jest misjonarką organizacji World Tribes. Pracuje na granicy Brazylii z Boliwią na rzecz indiańskiego plemienia żyjącego z dala od cywilizacji w regionie zwanym Pantanal. Najbliższe miasto to Corumbá. Nie zdołałem jej znaleźć. Przez ostatnie dwadzieścia lat nie miałem z nią kontaktu.

Podpisano

Troy Phelan

Durban wyłączył kamerę i dwa razy obszedł stół, gdy Stafford czytał dokument raz za razem.

– Wiedziałeś, że miał córkę ze związku pozamałżeńskiego?

Stafford zapatrzył się tępo w ścianę.

– Nie. Przygotowywałem Troyowi jedenaście testamentów, ale nigdy o niej nie wspominał.

– Pewnie nie powinniśmy się dziwić.

Stafford wiele razy mówił, że jeśli chodzi o Troya Phelana, nic go już nie zaskoczy. Zarówno w sprawach zawodowych, jak i prywatnie ten człowiek był kapryśny i nieprzewidywalny. Stafford zarobił miliony, starając się nadążyć za swoim klientem, gasząc pożary.

Ale naprawdę był zszokowany. Przed chwilą był świadkiem dość dramatycznego samobójstwa – człowiek skazany na wózek inwalidzki zerwał się nagle i pobiegł. Teraz Stafford trzymał w dłoniach ważny testament, który – w kilku akapitach – przekazywał jeden z największych majątków na świecie jakiejś nieznanej spadkobierczyni i nie dawał żadnych wskazówek co do dalszych planów dla korporacji. Podatki od spadku będą potworne.

– Muszę się napić, Tip – powiedział.

– Trochę wcześnie.

Przeszli do biura pana Phelana, które mieściło się obok, i zastali wszystko otwarte. Sekretarka i wszyscy inni pracownicy z czternastego piętra nadal byli na dole.

Zamknęli za sobą drzwi gabinetu i szybko przejrzeli szuflady i szafki. Troy oczekiwał, że to zrobią. Nigdy nie zostawiłby ich niezamkniętych. Wiedział, że Josh od razu zacznie działać. W środkowej szufladzie biurka znaleźli umowę z krematorium w Alexandrii, zawartą pięć tygodni wcześniej. Pod nią była teczka dotycząca organizacji World Tribes Missions.

Pozbierali, co dali radę unieść, a potem zawołali Sneada i kazali zamknąć gabinet.

– I co jest w tym ostatnim testamencie? – zapytał służący.

Był blady, oczy miał podpuchnięte. Pan Phelan nie mógł umrzeć ot tak, nie zostawiając mu niczego, jakichś środków do życia. Przecież Snead służył mu wiernie przez trzydzieści lat.

– Nie mogę powiedzieć – odparł Stafford. – Przyjdę jutro zrobić inwentaryzację. Nie wpuszczaj nikogo.

– Oczywiście – szepnął Snead i zaczął płakać.

Stafford i Durban spędzili pół godziny z policjantem, który zadawał im rutynowe pytania. Pokazali mu, w którym miejscu Troy rzucił się przez poręcz, podali imiona i nazwiska świadków, opisali ogólnie sprawę ostatniego listu i testamentu. To było samobójstwo, nie ma wątpliwości. Obiecali przekazać raport z sekcji zwłok i policjant zamknął sprawę, zanim wyszedł z budynku.

Pojechali tam, dokąd zabrano ciało, i na miejscu zarządzili autopsję.

– Po co ta sekcja? – spytał szeptem Durban, gdy czekali na przygotowanie odpowiednich papierów.

– By dowieść, że w jego organizmie nie było żadnych narkotyków i alkoholu. Nic, co mogłoby negatywnie wpłynąć na trzeźwą ocenę sytuacji. Pomyślał o wszystkim.

Była prawie szósta, kiedy udało im się dotrzeć do baru w hotelu Willard, niedaleko Białego Domu, dwie przecznice od kancelarii. I dopiero po mocnym drinku Stafford potrafił zdobyć się na pierwszy uśmiech.

– Pomyślał o wszystkim, co?

– Jest bardzo okrutny – stwierdził w zadumie Durban.

Szok mijał, ale dopiero zaczynało do nich docierać, co się naprawdę stało.

– Masz na myśli „był”.

– Nie. On nadal tu jest. Dalej rozdaje karty.

– Wyobrażasz sobie, ile forsy wydadzą ci idioci przez ten miesiąc?

– To zbrodnia im nie powiedzieć.

– Nie możemy. Dostaliśmy wyraźne wytyczne.

· · ·

Dla prawników, których klienci nieczęsto ze sobą rozmawiali, to spotkanie było rzadkim momentem współdziałania. Największe ego wśród zebranych miał Hark Gettys, awanturnik procesowy, który od lat reprezentował Rexa Phelana. Hark nalegał na spotkanie wkrótce po powrocie do swojej kacelarii na Massachusetts Avenue. W gruncie rzeczy szepnął o tym słówko prawnikom TJ-a i Libbigail, już kiedy patrzyli, jak ciało starego miliardera ładowano do karetki.

Pomysł był tak dobry, że reszta prawników nie mogła się spierać. Po siedemnastej przybyli razem z Flowe’em, Zadelem i Theishenem do biura Gettysa. Czekał już na nich protokolant i dwie kamery.

Z oczywistych powodów samobójstwo starego wprawiło ich w niepokój. Każdy z psychiatrów został wywołany osobno i przepytany szczegółowo, co zaobserwował na temat pana Phelana, zanim ten skoczył.

Żaden nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że pan Phelan wiedział dokładnie, co robi, że był wystarczająco sprawny umysłowo, by podpisać ważny testament. Podkreślali z całą mocą, że nie trzeba być szalonym, by popełnić samobójstwo.

Gdy prawnicy, cała trzynastka, wydobyli z ekspertów wszelkie możliwe opinie, Gettys zakończył spotkanie. Dochodziła dwudziesta.

Rozdział 4

Według „Forbesa” Troy Phelan był na dziesiątym miejscu w rankingu najbogatszych ludzi w Stanach. Śmierć kogoś takiego była wydarzeniem medialnym, a sposób, jaki wybrał, by odejść z tego świata, zrobił z tego prawdziwą sensację.

Na ulicy pod posiadłością Lillian w Falls Church zgromadzili się reporterzy. Czekali na wypowiedź rzecznika rodziny. Filmowali przychodzących i wychodzących z domu przyjaciół i sąsiadów, zadając banalne pytania na temat samopoczucia bliskich miliardera.

W środku zebrała się czwórka najstarszych potomków Phelana wraz z partnerami i dziećmi, by odbierać kondolencje. Przy gościach mieli ponure miny. Ale gdy ci wychodzili, atmosfera kompletnie się zmieniała. Obecność wnuków Phelana – a było ich tu jedenaścioro – zmuszała TJ-a, Rexa, Libbigail i Mary Ross, żeby przynajmniej starali się tłumić radość. Było to trudne. Podano dobre wino i szampana, lało się mnóstwo trunków. Stary Troy nie chciałby przecież, żeby rozpaczali, prawda? Starsze wnuki piły więcej od rodziców.

Telewizor w salonie był nastawiony na CNN. Co pół godziny zbierali się przy nim, żeby obejrzeć ostatnie wiadomości na temat dramatycznej śmierci Troya. Dziennikarz zajmujący się finansami przygotował dziesięciominutowy blok na temat ogromu fortuny Phelana. Wszyscy się uśmiechali.

Lillian trzymała fason i sumiennie odgrywała rolę zbolałej wdowy. Następnego dnia zajmie się, czym trzeba.

Około dziesiątej przybył Hark Gettys i wyjaśnił rodzinie, że rozmawiał z Joshem Staffordem. Nie będzie pogrzebu, żadnej ceremonii, tylko sekcja zwłok, kremacja i rozsypanie prochów. Te dyspozycje zostały wydane w odręcznym zapisie i Stafford był gotów w sądzie bronić woli swojego klienta.

Lillian kompletnie nie obchodziło, co zrobią z Troyem, jej dzieci też nie. Ale wypadało zaprotestować i pospierać się z Gettysem. To nie w porządku żegnać zmarłego bez nabożeństwa. Libbigail zdołała nawet uronić łezkę i głos się jej załamał.

– Nie walczyłbym o to – poradził z powagą Gettys. – Pan Phelan zostawił wytyczne na piśmie tuż przed śmiercią, sąd uhonoruje jego wolę.

Szybko dali się przekonać. Jaki sens tracić czas i pieniądze na opłaty sądowe? Nie ma co przedłużać udręki. Po co pogarszać sytuację? Troy i tak zawsze dostawał, czego chciał. I wielokrotnie przekonali się boleśnie, że nie warto szarpać się z Joshem Staffordem.

– Pogodzimy się z jego decyzją – szepnęła Lillian, a czwórka dzieci w ślad za matką pokiwała smętnie głowami. Nie było mowy o testamencie i o tym, kiedy będą mogli go zobaczyć, choć to pytanie wisiało w powietrzu. Lepiej przez kilka godzin zachować pozory, potem przejdzie się do rzeczy. A skoro nie będzie czuwania przy trumnie, żadnego pogrzebu czy mszy, może mogliby się zebrać rano, by omówić sprawę majątku.

– Po co ta sekcja? – zapytał Rex.

– Nie mam pojęcia – odparł Gettys. – Stafford mówił, że dostał takie polecenie, ale nawet on nie jest pewien dlaczego.

Gdy wyszedł, wypili jeszcze po drinku. Goście już nie wpadali, więc Lillian poszła się położyć. Libbigail i Mary Ross z rodzinami pojechały do siebie. TJ i Rex zeszli do sali bilardowej na dole, zamknęli się tam i przerzucili na whiskey. O północy, turlając kule po stole, pijani w sztok świętowali swoje bajeczne bogactwo.

· · ·

O ósmej rano dzień po śmierci swojego klienta Josh Stafford zabrał głos przed gronem zdenerwowanych dyrektorów Phelan Group. Dwa lata wcześniej został włączony do zarządu przez właściciela korporacji, ale nie przepadał za tą rolą.

Przez ostatnich sześć lat Phelan Group wypracowywała spore zyski bez większego udziału założyciela. Z jakiegoś powodu, być może depresji, Troya nie interesowało już codzienne zarządzanie imperium. Zadowalał się monitorowaniem rynków i raportów o przychodach.

Obecnym prezesem był Pat Solomon, doświadczony pracownik, którego Troy zatrudnił prawie dwadzieścia lat temu. On też był zdenerwowany jak reszta, kiedy Stafford wszedł do sali.

Ich niepokój był uzasadniony. W firmie krążyły ponure legendy na temat żon i dzieci Phelana. Myśl, że Phelan Group może wpaść w ręce tych ludzi, przeraziłaby każdy zarząd.

Stafford zaczął od dyspozycji pana Phelana na temat pochówku.

– Nie będzie pogrzebu – oświadczył posępnie. – Żadnej okazji, żebyście mogli oddać mu hołd.

Przyjęli to bez komentarza. W przypadku każdej normalnej osoby takie pogwałcenie obyczajów wydałoby się dziwaczne. Ale skoro chodziło o Troya, trudno było się dziwić.

– W czyje ręce przechodzi firma? – zapytał Solomon.

– W tej chwili nie mogę powiedzieć – odparł Stafford, w pełni świadomy, że ta wymijająca odpowiedź nie usatysfakcjonuje zebranych. – Troy podpisał ostatnią wolę tuż przed skokiem i zobowiązał mnie, by przez pewien czas traktować ją jako dokument poufny. W żadnym wypadku nie wolno mi ujawnić jej treści. Przynajmniej na razie.

– A kiedy?

– Wkrótce. Ale jeszcze nie teraz.

– Więc pracujemy dalej jak zwykle?

– No właśnie. Zarząd pozostaje bez zmian. Wszyscy zachowują etaty. Jutro korporacja będzie działała tak samo jak w zeszłym tygodniu.

Brzmiało to nieźle, ale nikt nie uwierzył. Firma miała lada chwila przejść w inne ręce. Troy nigdy nie był entuzjastą rozdawania akcji pracownikom. Dobrze im płacił, ale nie kupił mody na przekazywanie części akcji zatrudnionym. Garstka jego ulubieńców posiadała w sumie zaledwie trzy procent.

Przez godzinę spierali się, jak sformułować oświadczenie dla prasy, a potem się rozeszli. Kolejne spotkanie miało się odbyć za miesiąc.

Przyczyna śmierci była oczywista. Nie wykryto śladu alkoholu czy jakichkolwiek substancji chemicznych.

I nie znaleziono guza mózgu. Ani raka. Troy był ogólnie w dobrej kondycji fizycznej w chwili śmierci, choć może lekko niedożywiony.

· · ·

Tip Durban przerwał milczenie, kiedy przejeżdżali mostem Roosevelta nad Potomakiem.

– Mówił ci, że ma guza mózgu?

– Tak, wielokrotnie. – Stafford prowadził automatycznie, nie zwracając specjalnej uwagi na drogę, znaki, ulice, samochody. Ile jeszcze niespodzianek zostawił im Troy?

– Dlaczego kłamał?

– Kto wie? Starasz się zrozumieć człowieka, który właśnie skoczył z wieżowca. Nowotwór tłumaczył pośpiech w załatwieniu różnych spraw. Wszyscy, włącznie ze mną, myśleli, że umiera. Guz mózgu to świetny pretekst, by powołać komisję psychiatrów. Troy zastawił pułapkę, a jego żony i dzieci dali się złapać. Wynajęci przez nich specjaliści zaświadczyli pod przysięgą, że był całkowicie zdrów na umyśle. Poza tym pragnął współczucia.

– Ale tak naprawdę był nieźle szurnięty, co? Przecież w końcu skoczył.

– Troy pod wieloma względami był dziwakiem, ale dobrze wiedział, co robi.

– Dlaczego skoczył?

– Depresja. Był bardzo samotny i stary.

Utknęli w korku na Constitution Avenue. Obaj gapili się w czerwone światła pojazdów przed nimi i starali się przemyśleć, co się stało.

– To się wydaje nieuczciwe – powiedział Durban. – Mydli im oczy obietnicą pieniędzy, odpowiada prawidłowo na pytania ich psychiatrów, a w ostatniej chwili podpisuje testament, którym robi ich w trąbę.

– To nieuczciwe, ale testament to nie kontrakt. Spadek to dar. Zgodnie z prawem Wirginii, człowiek nie musi zostawiać ani centa dzieciom.

– Ale będą walczyć, nie?

– Zapewne. Mają mnóstwo prawników. Stawka jest zbyt wysoka.

– Czemu tak ich nienawidził?

– Uważał ich za pijawki. Przynosili mu wstyd. Kłócili się z nim. Nigdy nie zarobili uczciwie ani centa, a wydali wiele jego milionów. Nie zamierzał im nic zostawiać. Uznał, że skoro potrafili przepuścić miliony, równie dobrze poradzą sobie z miliardami. I miał rację.

– Na ile sam przyczynił się do niezgody w rodzinie?

– W ogromnym stopniu. Trudno go było kochać. Powiedział mi kiedyś, że był kiepskim ojcem i mężem. Nie potrafił nie kleić się do kobiet, zwłaszcza tych, które dla niego pracowały. Uważał je za swoją własność.

– Przypominam sobie jakieś oskarżenia o molestowanie.

– Załatwiliśmy to dyskretnie. Za kupę kasy. Troy nie chciał skandali.

– Mogą pojawić się jeszcze jacyś inni potencjalni nieznani dotąd spadkobiercy?

– Wątpię. Ale co ja tam wiem? Nie miałem zielonego pojęcia, że ma jeszcze jedną córkę, i nie pojmuję, skąd pomysł, żeby zostawić jej wszystko. Spędziłem z Troyem wiele godzin na rozmowach o jego majątku i o tym, jak go podzielić.

– Jak my ją znajdziemy?

– Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym jeszcze.

· · ·

W kancelarii wrzało, kiedy Josh Stafford wrócił. Jak na standardy waszyngtońskie, można ją było uznać za niewielką – sześćdziesięciu prawników. Josh był założycielem i wspólnikiem zarządzającym. Tip Durban i czterech innych byli wspólnikami, co znaczyło, że szef czasami ich słuchał i dzielił się częścią zysków. Przez trzydzieści lat firma brała wszystko jak leci, ale zbliżając się do sześćdziesiątki, Josh coraz mniej czasu spędzał w salach rozpraw, a coraz więcej za zarzuconym papierami biurkiem. Mógłby mieć i stu prawników, gdyby chciał, byłych senatorów, lobbystów, specjalistów od interpretowania prawa… normalny waszyngtoński zestaw. Ale uwielbiał sale rozpraw i potyczki sądowe, gromadził więc tylko młodych prawników, którzy mieli za sobą przynajmniej dziesięć procesów.

Przeciętna kariera prawnika składającego pozwy trwa dwadzieścia pięć lat. Po pierwszym zawale zwalniają, by opóźnić ten drugi. Josh uniknął wypalenia, zajmując się problemami prawnymi pana Phelana – papierami wartościowymi, działaniami antymonopolowymi, zatrudnieniem, fuzjami i dziesiątkami spraw prywatnych.

W sali recepcyjnej jego dużego biura czekały na niego trzy zespoły pracowników. Kiedy zdejmował płaszcz i siadał za biurkiem, dwie sekretarki podsuwały mu notatki i wiadomości o telefonach.

– Co jest najbardziej pilne? – spytał.

– Myślę, że to – powiedziała sekretarka.

Dzwonił Hark Gettys, z którym Josh w ostatnim miesiącu rozmawiał co najmniej trzy razy w tygodniu. Wybrał numer. Hark odebrał natychmiast. Szybko wymienili uprzejmości i Hark przeszedł do rzeczy.

– Słuchaj, Josh, możesz wyobrazić sobie, jak bardzo rodzina mnie naciska.

– Jasne.

– Chcą zobaczyć ten cholerny testament. Albo przynajmniej dowiedzieć się, co w nim jest.

Następnych kilka zdań było decydujących. Josh starannie się do nich przygotował.

– Nie tak szybko, Hark. – Josh zamilkł i czekał, co tamten powie.

– Dlaczego? – spytał w końcu Hark. – Coś jest nie tak?

– Niepokoi mnie kwestia tego samobójstwa.

– Co?! O co ci chodzi?

– Słuchaj, jak ktoś może być zdrów na umyśle i w parę sekund później wyskoczyć z wieżowca?

– Przecież słyszałeś opinie ekspertów. – Poirytowany głos Harka podniósł się o oktawę. – Są nawet nagrane, do licha – dodał, coraz bardziej zaniepokojony.

– Czy psychiatrzy podtrzymują je teraz, w świetle tego, co się stało?

– Oczywiście, do cholery!

– Masz na to podkładkę? Bardzo liczę tu na twoją pomoc, Hark.

– Josh, wczoraj wieczorem przepytaliśmy po raz drugi naszych psychiatrów. Wzięliśmy ich w obroty, a oni trzymają się twardo swoich orzeczeń. Każdy z nich podpisał pod przysięgą osiem stron dokumentu, z którego wynika, że pan Phelan miał zdolność podejmowania trzeźwych decyzji.

– Mógłbym zobaczyć ich oświadczenia?

– Zaraz wyślę ci je kurierem.

– Byłbym wdzięczny.

Josh rozłączył się. Na jego twarzy pojawił się uśmiech nieskierowany do nikogo w szczególności. Właśnie wmaszerowali współpracownicy, trzy zespoły bystrych nieustraszonych młodych prawników. Usiedli przy mahoniowym stole w jednym z rogów gabinetu.

Zaczął od podsumowania zawartości ręcznie spisanej woli i problemów prawnych, które mogą z tego wyniknąć. Pierwszemu zespołowi przydzielił ważną kwestię zdolności testamentowej. Niepokoił go czas: minuty, które mogły dzielić pełnię świadomości od szaleństwa. Chciał analiz wszystkich procesów, w których na podważenie testamentu choćby w najmniejszym stopniu wpłynęła negatywna ocena stanu umysłowego osoby podpisującej.

Drugi zespół miał zorientować się w historii testamentów holograficznych, a szczególnie w tym, jak najlepiej podważać takie dokumenty i jak ich bronić.

Kiedy Josh został sam z trzecim zespołem, odprężył się i usiadł. To była ta grupa szczęśliwców, którym nie groziło ślęczenie przez następne trzy dni w bibliotece.

– Musicie odszukać osobę, która, jak podejrzewam, nie chce być znaleziona.

Powiedział im, co wie o Rachel Lane. Niewiele tego było. Skoroszyt z biura Troya nie dostarczał wielu informacji.

– Po pierwsze, przyjrzyjcie się World Tribes Missions. Kim są? Jak działają? Jak wybierają swoich ludzi? Dokąd ich posyłają? Sprawdźcie wszystko. Po drugie, w mieście jest paru doskonałych detektywów, którzy specjalizują się w lokalizowaniu zaginionych. Zwykle to dawni pracownicy FBI i innych agencji rządowych. Wybierzcie dwóch najlepszych i jutro podejmiemy decyzję. Po trzecie, matka Rachel nazywała się Evelyn Cunningham. Już nie żyje. Prześledźmy jej życiorys. Możemy zakładać, że ona i pan Phelan mieli romans, którego konsekwencją były narodziny córki.

– Zakładać? – spytał jeden z prawników.

– Tak. Niczego nie przyjmujemy za pewnik.

Josh odesłał ich i poszedł do sali, gdzie Tip Durban zorganizował małą konferencję prasową. Żadnych kamer, tylko przedstawiciele prasy. Kilkunastu dziennikarzy siedziało w pełnym napięcia oczekiwaniu wokół stołu, tu i ówdzie leżały przygotowane dyktafony i mikrofony. Na spotkaniu pojawili się przedstawiciele największych gazet i znanych magazynów poświęconych finansom.

Zaczęły się pytania. Tak, jest testament spisany w ostatniej chwili, ale Josh Stafford nie może ujawnić jego treści. Korporacja będzie działać bez zmian. Nie wolno mu powiedzieć, kim będą nowi właściciele.

Nikt nie był zaskoczony, że – jak się okazało – członkowie rodziny przez cały dzień udzielali wywiadów reporterom.

– Chodzą słuchy, że w testamencie pan Phelan podzielił majątek na szóstkę swoich dzieci. Może pan to potwierdzić albo temu zaprzeczyć?

– Nie mogę. To tylko pogłoski.

– Czy umierał na raka?

– To sprawa sekcji zwłok. Nie mogę tego komentować.

– Słyszeliśmy, że tuż przed śmiercią pan Phelan stanął przed komisją psychiatrów i został uznany za osobę w pełni władz umysłowych. Może pan to potwierdzić?

– Tak – powiedział Josh. – To prawda.

Następne dwadzieścia minut przebiegło na drążeniu tematu badania. Josh trzymał się mocno, powtarzając tylko, że pan Phelan „wydawał się” absolutnie zdrów na umyśle.

Dziennikarze zajmujący się finansami chcieli liczb. Phelan Group było korporacją prywatną, trzymaną żelazną ręką, zawsze trudno było wydobyć informacje na jej temat. Nadarzała się okazja, żeby przebić się przez mur. Przynajmniej tak sądzili zebrani. Ale Josh nie zdradził im wiele.

Po godzinie przeprosił wszystkich i wrócił do swojego gabinetu, gdzie sekretarka poinformowała go o telefonie z krematorium. Prochy Phelana były gotowe do odbioru.

Rozdział 5

TJ leczył kaca do południa, a potem napił się piwa i zdecydował, że czas naprężyć muskuły. Zadzwonił do swojego głównego prawnika, by sprawdzić, jak się sprawy mają, a ten ostrzegł, że trzeba uzbroić się w cierpliwość.

– To trochę potrwa, TJ – powiedział.

– A może ja nie jestem w nastroju, żeby czekać? – warknął TJ. Głowa mu pękała.

– Daj sobie kilka dni na wstrzymanie.

TJ rzucił słuchawką i poszedł na tyły swojego brudnego mieszkania, gdzie, na szczęście, nigdzie nie zdołał znaleźć żony. Już mieli za sobą trzy awantury, a była dopiero dwunasta. Może Biff poszła na zakupy, żeby wydać odrobinę z jego nowej fortuny. Zakupami na razie się nie martwił.

– Stary cap nie żyje – powiedział głośno. Nikogo nie było w pobliżu.

Dwójka dzieci wyjechała do college’u. Ich czesne opłacała Lillian, która nadal miała trochę pieniędzy wyrwanych Troyowi przy rozwodzie. TJ mieszkał więc sam z Biff, trzydziestodwuletnią rozwódką, której dwójka dzieci została z ojcem. Biff miała licencję agentki nieruchomości i sprzedawała nowożeńcom urocze małe mieszkanka.

Otworzył kolejne piwo i popatrzył na swoje odbicie w długim lustrze w holu.

– Troy Phelan Junior – przedstawił się uroczyście. – Syn Troya Phelana, dziesiątego na liście najbogatszych ludzi Ameryki, ocenianego na jedenaście miliardów, a obecnie zmarłego. Przeżyły go jego kochające żony i kochające dzieci, którzy będą go kochać jeszcze bardziej po urzędowym zatwierdzeniu testamentu. Tak!

I zdecydował z miejsca, że od tego dnia rezygnuje z TJ-a i przez resztę życia będzie nazywał się Troy Phelan Junior. To imię i nazwisko były magiczne.

Mieszkanie miało dość specyficzny zapaszek, bo Biff odmawiała zajmowania się domem. Była zbyt zajęta dzwonieniem z komórki. Podłogi były pełne odpadków, za to ściany gołe. Meble wypożyczyli od firmy i ta wynajęła prawników, by je odzyskać. Kopnął kanapę i wrzasnął:

– Chodźcie, zabierzcie sobie te graty! Niedługo zatrudnię architektów wnętrz!

Chętnie spaliłby tę budę. Jeszcze piwko, dwa i byłby gotów zacząć bawić się zapałkami.

Włożył najlepszy garnitur – szary, ten, który miał na sobie poprzedniego dnia, kiedy kochany stary tatuńcio stawił się przed psychiatrami i tak świetnie się spisał. Ponieważ miało nie być pogrzebu, TJ nie musiał kupować nowego – czarnego – ubrania.