Jutro już nigdzie nie pojadę - Agnieszka Lis - ebook

Jutro już nigdzie nie pojadę ebook

Lis Agnieszka

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Śmierć zawsze pojawia się znienacka i nikogo nie omija, a jednak nie potrafimy się do niej przyzwyczaić.

Ktoś zabija Piotra, a jego wiarołomna żona nie płacze z tego powodu. Czy jest winna jego śmierci? Czy to ona go zabiła? Próbuje to ustalić Bożena, wścibska, błyskotliwa koszalińska dziennikarka, która wciąż wtrąca się w nie swoje sprawy i wywołuje irytację stróżów prawa.

Bo jest nieustępliwa. Bo bywa nieznośna. Bo namiętnie udowadnia swoje racje, nie uciekając od kłótni. Bo nie potrafi zrozumieć własnych uczuć…

Czy tak skomplikowanej kobiecie naprawdę uda się odkryć i udowodnić, kto naprawdę zabił? A może ona także się myli? Życie bowiem pokazuje, że rozwiązania najoczywistsze są zwykle najlepsze. A może wcale nie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 255

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

„To jest nie do znie­sie­nia” – pomy­ślała Irena, ze stęk­nię­ciem odsta­wia­jąc siatki. Zbli­żała się Wiel­ka­noc, a to, jak każde święta, ozna­czało koniecz­ność goto­wa­nia. A wcze­śniej zaku­pów. Wiel­kie siaty swoje ważyły, lecz ona wcale nie chciała pomocy.

Oddy­chała ciężko, wykrzy­wia­jąc twarz.

– Śmier­dzi tu coraz bar­dziej – stwier­dziła pół­gło­sem i naci­snęła dzwo­nek.

Ode­zwał się dokład­nie tak samo jak wczo­raj i dnia poprzed­niego. I trzy dni wcze­śniej. I zawsze. Dźwię­kiem wpraw­dzie przy­tłu­mio­nym, ale iry­tu­ją­cym. Uwa­żała go za żenu­jący, taki z tan­detną melo­dyjką, i nawet wspo­mniała o tym sąsia­dowi, jed­nak z nim trudno było roz­ma­wiać. Po pierw­sze rzadko się poka­zy­wał. Zaszy­wał się we wła­snym miesz­ka­niu niczym jakiś dzi­kus, nie roz­ma­wiał na klatce scho­do­wej. Suche „dzień dobry” i tyle. Samot­nik po pro­stu. A po dru­gie był mru­kiem. Nawet kiedy cho­dziło o ważną sprawę, sąsiedzką, na przy­kład o posta­wie­nie cho­inki na podwórku, to poga­dać się z nim nie dało. „Tak”, „nie”, naj­czę­ściej „nie wiem”.

Irena cały czas się krzy­wiła.

– Co to się tutaj dzieje? – powie­działa cicho. – Żeby takie śmier­dzące? W naszym bloku?

Już nawet roz­ma­wiała o tym z sąsiadką z pię­tra wyżej. Do niej też ten smród docho­dził. A ni­gdy tu nie było bała­ganu! Zawsze wszystko wysprzą­tane, jak na porządną klatkę scho­dową przy­stało. Z zapa­chów to ewen­tu­al­nie cza­sem lizol, jeśli dozor­czyni chciała porząd­niej wysprzą­tać. Przed świę­tami na przy­kład. A tak? Zawsze czy­sto­ścią pach­niało.

Irena z iry­ta­cją naci­snęła klamkę. Ku jej zdzi­wie­niu drzwi uchy­liły się z cichym skrzyp­nię­ciem.

„Zawiasy też sąsiad powi­nien nasma­ro­wać” – pomy­ślała. Zmarsz­czyła nos jesz­cze bar­dziej. „Cze­goś takiego to ja jesz­cze nie spo­tka­łam. Mięso się zepsuło?”

Postą­piła kilka kro­ków w głąb miesz­ka­nia i dostrze­gła wła­ści­ciela. Leżał na kana­pie przed włą­czo­nym, szu­mią­cym jed­no­staj­nie tele­wi­zo­rem.

– Upił się? – zaskrze­czała. – Taki niby porządny pan pro­fe­sor, dok­tor z poli­tech­niki, a pijany jak jaki robol?

Pode­szła do niego i dotknęła ręki zwi­sa­ją­cej aż do pod­łogi.

I zaczęła krzy­czeć, bo ręka była lodo­wata, z ciała docho­dził odór, a do tego na pod­ło­dze, pod wysta­ją­cym niczym u Michała Anioła w Stwo­rze­niu świata pal­cem wska­zu­ją­cym, zebrała się strużka bru­nat­nej, zasty­głej już cie­czy.

Irena wybie­gła z miesz­ka­nia i dopa­dła drzwi naprze­ciwko, swo­ich wła­snych. Szarp­nęła klamkę, po czym w panice zła­pała się za głowę. Chwy­ciła torebkę, ner­wowo szu­ka­jąc klu­cza. Trzę­są­cymi rękami kil­ka­krot­nie pró­bo­wała tra­fić w dziurkę, w końcu wpa­dła do przed­po­koju, po czym ponow­nie wybie­gła, by wnieść cięż­kie siaty. Gdzieś na obrze­żach świa­do­mo­ści koła­tało jej bowiem, że za dużo dobra przy­tar­gała do domu i nie może pozwo­lić, by się zmar­no­wało. Kawa­łek pysz­nej cie­lę­ciny, deli­kat­nej, mię­ciut­kiej. Duszona będzie roz­pły­wać się w ustach. Za droga, by zosta­wić ją ot tak, na klatce scho­do­wej. Sery, egzo­tyczne owoce – wszystko na święta. Wykwintne i dro­gie! Tak przyj­mie rodzinę! Nale­żało wpierw zabez­pie­czyć te luk­susy. Posta­wiła zakupy tuż przy szafce z lustrem, po czym odwró­ciła się i wycią­gnęła rękę.

Zatrzy­mała się na chwilę w tej dziw­nej pozie i wpa­try­wała w ścianę przed sobą. Przez lata wisiał tam tele­fon. Dokład­nie od sie­dem­dzie­sią­tego czwar­tego. Czer­wony, z pięk­nymi, zdob­nymi cyframi pod obro­tową tar­czą. Nie dzia­łał od dwa tysiące ósmego, choć wisiał tam jesz­cze rok temu, dopóki syn nie prze­pro­wa­dził w miesz­ka­niu remontu. Lubiła na niego patrzeć, był takim wyra­zi­stym punk­tem, na który natra­fiał jej wzrok zaraz po wej­ściu do miesz­ka­nia.

Potrzą­snęła głową.

– Prze­cież mam komórkę! – powie­działa do sie­bie.

– A co pani tak drzwi na oścież zosta­wia? – usły­szała. Sąsiadka z gór­nego pię­tra z zacie­ka­wie­niem zaglą­dała do przed­po­koju Ireny. – No i nie żebym obma­wiała, ale chyba lodówka się pani zepsuła czy co? Bo ten smród to aż tutaj czuć…

Irena zama­chała rękami.

– Muszę zadzwo­nić – rzu­ciła. – Na poli­cję!

– Pani kochana, na poli­cję?

Sąsiadka w kory­ta­rzu wciąż coś mówiła, ale Irena nie słu­chała, gorącz­kowo szu­ka­jąc tele­fonu. Gdy go w końcu zna­la­zła i wybrała numer, sąsiadka zamil­kła. Posłu­chała, co Irena rela­cjo­nuje dyżur­nemu, spoj­rzała bojaź­li­wie w stronę drzwi sąsiada, pode­szła do nich i lekko je pchnęła. Fak­tycz­nie, jak twier­dziła Irena, były nie­do­mknięte. I to zza nich wydo­by­wał się ten smród!

Posta­no­wiła zatem zacho­wać się tak, jak zacho­wałby się każdy prze­ra­żony oby­wa­tel. Zaczęła krzy­czeć.

Poli­cja przy­je­chała po dwu­dzie­stu minu­tach. Słowo „mor­der­stwo” miało wielką moc.

Irena z sąsiadką sie­działy w kuchni i popi­jały wodę. Zakupy jed­nej i dru­giej wciąż walały się po pod­ło­dze w przed­po­koju.

– Mnó­stwo krwi. – Sąsiadka zaczęła opo­wia­dać. – Pano­wie, to jakiś krwawy mor­derca jest! On tera wszyst­kich nas wymor­duje, panie! I gwał­cić będzie, i wszystko!

– Pani widziała denata? Gdzie się znaj­duje?

– To ja widzia­łam – wtrą­ciła w końcu Irena. – Ty tam led­wie wla­złaś, na próg tylko, więc nie gadaj, pana poli­cjanta w błąd nie wpro­wa­dzaj. Zresztą, to mój sąsiad. Leży na kana­pie. I chyba nie żyje.

– Chyba? – Poli­cjant zmarsz­czył brwi.

– Zimną rękę ma.

– Czyli nie widziała pani krwi?

Irena pokrę­ciła głową.

– A pani? – ofi­cer zwró­cił się do sąsiadki.

– Ja? Że ja niby? Mia­łam tam wcho­dzić? Do tru­po­sza? Zer­k­nę­łam tylko, tak ode drzwi.

– Czyli nie wcho­dziła pani do miesz­ka­nia? – Kobieta pokrę­ciła głową. – To popro­simy panią, by udała się do swo­jego miesz­ka­nia. W razie pytań…

– To ja będę u sie­bie – prze­rwała mu. – Okropne popo­łu­dnie, okropne. Tak żeby trupy we wła­snym bloku znaj­do­wać? Co to się poro­biło z tym świa­tem, co się poro­biło!

Poli­cjanci w mil­cze­niu pocze­kali, aż zabie­rze zakupy i pój­dzie do sie­bie, pię­tro wyżej. Potem oby­dwaj weszli do miesz­ka­nia naprze­ciwko, choć jeden pozo­stał w przed­sionku.

Irena w tym cza­sie posta­no­wiła, że musi jed­nak zażyć jakieś lekar­stwo. Sil­niej­sze. Pode­szła do barku w meblo­ściance, w któ­rym regu­lar­nie czy­ściła lustro, dzięki czemu wnę­trze pre­zen­to­wało się nad wyraz świa­towo. Odro­bina koniaczku zawsze miała kojące dzia­ła­nie. Była kon­tenta, że poprzed­niego dnia dokład­nie wysprzą­tała całe miesz­ka­nie. Na pewno przyj­dzie tu do niej poli­cja, wię­cej poli­cji, i będzie musiała dużo opo­wia­dać o sąsie­dzie.

„Muszę sobie wszystko przy­po­mnieć. Jaki on był? No dzi­wak, oczy­wi­ście. Pew­nie. Pro­fe­so­rek z bożej łaski. Książki nosił czę­sto, cza­sem w ręce, a cza­sem chyba w znisz­czo­nej, powy­cie­ra­nej teczce, bo wyglą­dała na ciężką. Ta jego żona faj­niej­sza…”

W tym cza­sie w sąsied­nim miesz­ka­niu roz­glą­dali się poli­cjanci z patrolu.

– Samo­bój? – zapy­tał jeden z poli­cjan­tów.

– Tak by wyglą­dało – odpo­wie­dział drugi. – Na pierw­szy rzut oka nie widać śla­dów inter­wen­cji osób trze­cich. Żad­nej prze­mocy chyba.

– A mamy gdzieś bli­ster? Czym popił? Jest list?

– No wła­śnie nic. Nie ma zupeł­nie nic.

Roz­glą­dali się uważ­nie.

– Dla mnie tro­chę dziw­nie. Nic tu nie ma…

– No wła­śnie. Jest cał­kiem nor­mal­nie.

– Gość, który wła­śnie zamie­rza zażyć garść table­tek, nie szy­kuje sobie sto­siku lek­tur do prze­stu­dio­wa­nia. – Jeden z poli­cjan­tów wska­zał ruchem brody na sto­lik przy kana­pie.

– Swoją drogą, musiał być tra­dy­cjo­na­li­stą.

Oby­dwaj poli­cjanci roz­glą­dali się uważ­nie po wnę­trzu.

– Kim był?

– Pra­cow­nik naukowy. Z poli­budy. Sąsiadka tak twier­dzi.

– To wiele wyja­śnia. Kto inny używa zwy­kłego notesu? Układa go na biurku ide­al­nie na środku, po pra­wej umiesz­cza cztery ostro zatem­pe­ro­wane ołówki, wszyst­kie jed­nej dłu­go­ści i skie­ro­wane w tę samą stronę, a do tego pióro? Praw­dziwe, tra­dy­cyjne pióro. Takie na atra­ment.

– Nie wiem, kiedy ostat­nio takie widzia­łem.

– Ja chyba u dziadka.

– To wygląda jak insce­ni­za­cja. Poza tym… Tu panuje ide­alny porzą­dek. Ktoś, kto chce popeł­nić samo­bój­stwo, nie sprząta wokół.

– Fakt, to miesz­ka­nie wygląda jak sce­no­gra­fia. Nawet ta plama krwi, tutaj… – Funk­cjo­na­riusz wska­zał na nie­wielki bru­natny ślad na pod­ło­dze. – Jak nama­lo­wana.

– A może jed­nak gość był po pro­stu takim… No wiesz, fre­akiem, dzi­wa­kiem?

– W sen­sie, że obse­syj­nie lubił porzą­dek? To się aku­rat da łatwo stwier­dzić.

Jeden z poli­cjan­tów wyszedł do sąsied­niego miesz­ka­nia. Wró­cił po kilku minu­tach.

– Ratunku! – rzekł, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Męcząca opo­wieść?

– Star­sze panie lubią poga­dać. Nie zazdrosz­czę temu, kto będzie ją prze­słu­chi­wał. Nie­mniej, denat, nie­jaki Piotr Dut­kie­wicz, nie nale­żał do porząd­nic­kich. Sąsiadka twier­dziła, że w ostat­nich śmie­ciach, pięć dni temu, wyrzu­cił książkę. Nawet chciała mi ją poka­zać. Wycią­gnęła ją ze śmieci, rozu­miesz? I się tym szczyci. Że grze­bie w śmie­ciach! Ludzie są nie­by­wali. – Symul­ta­nicz­nie pokrę­cili gło­wami. – Powie­działa jed­nak coś cie­ka­wego. Otóż ten tutaj, Dut­kie­wicz, nie nale­żał do czy­ścio­chów i od kiedy wypro­wa­dziła się od niego żona, jego miesz­ka­nie zara­stało. To zna­czy, żona do niego przy­jeż­dżała, bo gość cho­ro­wał, ale nie dbała o miesz­ka­nie jak wcze­śniej. Zale­d­wie z grub­sza ogar­niała.

– Tak mówisz?

Rozej­rzeli się po wnę­trzu.

– Tu jest ste­ryl­nie.

– No wła­śnie. Ponoć wcze­śniej jego żona zawsze dbała o porzą­dek. Regu­larne, rze­komo codzienne sprzą­ta­nie.

– To zupeł­nie jak moja stara – mruk­nął jeden z poli­cjan­tów.

Drugi wzru­szył ramio­nami.

– Ale żona podobno się wypro­wa­dziła kilka mie­sięcy temu i od tego czasu gość miał zapusz­czać lokal. „Meto­dycz­nie”. – Poli­cjant wyko­nał w powie­trzu znak cudzy­słowu. – Tak przy­naj­mniej twier­dzi sąsiadka. A to tutaj nie wygląda na zapusz­czoną norę porzu­co­nego gościa.

– Może żonka wpa­dła i posprzą­tała?

Mil­czeli przez chwilę. Jeden przy­gry­zał wargę, drugi mru­żył oczy.

– Nie da się tak posprzą­tać w jedno popo­łu­dnie, jeśli wcze­śniej kwa­drat był zapusz­czony. Myślisz to, co ja?

Drugi kiw­nął głową.

– To nie samo­bój.

– Wła­śnie.

– Gdyby życie zawsze było takie pro­ste…

– Dzwo­nię do szefa. Ty wzy­waj grupę i tych od ostat­niego kon­taktu.

– Swoją drogą, tro­chę nie­fart. Zgni­łek w takim pięk­nym oto­cze­niu.

– Nie pierw­szy raz mamy takiego cuch­ną­cego.

– Ale zwy­kle w mniej este­tycz­nych oko­licz­no­ściach.

– I jak, panie poli­cjan­cie, i jak? – Irena w końcu się znu­dziła sie­dze­niem w miesz­ka­niu i zaj­rzała przez drzwi. Przy ustach i nosie trzy­mała białą, hafto­waną chu­s­teczkę.

– Pro­szę opu­ścić lokal – upo­mniał ją jeden z poli­cjan­tów.

– To ja zapra­szam panów do sie­bie. – Uśmiech­nęła się sze­roko. Odro­bina koniaku zna­ko­mi­cie wpły­nęła na jej samo­po­czu­cie. – Wszystko opo­wiem.

Poli­cjanci spoj­rzeli po sobie.

– Ale zosta­wimy drzwi uchy­lone – rze­kli poli­cjanci. – Musimy pil­no­wać, żeby nikt cza­sem nie wszedł na… do tam­tego miesz­ka­nia.

– Panie, tu wszystko sły­chać! – obu­rzyła się. – Każdy krok i każde wszystko. Jak kto będzie łaził, a będą się szwen­dać po klatce scho­do­wej, oj, będą!, to od razu…

– Wolimy jed­nak mieć bacze­nie na wej­ście do miesz­ka­nia sąsia­dów.

– Oczy­wi­ście, pano­wie poli­cjanci, oczy­wi­ście. To ja tutaj już przy­go­to­wa­łam… – Irena ruszyła do kuchni, z któ­rej zaraz wyło­niła się z dwoma pół­mi­skami. – Nie to, żebym nie pro­po­no­wała, ale pano­wie na służ­bie, więc pro­centy to pew­nie nie bar­dzo, ale posi­lić to się prze­cież należy.

– Dzię­ku­jemy. Nie będziemy…

– Niech pano­wie sia­dają – weszła mu w słowo Irena. – Prze­cież to nic zdroż­nego. Jajeczko tylko, takie pro­sto od kurki mam, szczę­śli­wej, ja tam byle czego nie kupuję. A przed świę­tami to już w ogóle. Nawet, a co mi tam, ana­nasa kupi­łam, mło­dzi to dzi­siaj lubią takie wygi­basy. Kur­czaka takiego zro­bię, dla wnuka, z owo­cami! Na święta cała rodzina się do mnie zje­dzie, no ale to tak nor­mal­nie prze­cież. Syn to nawet chciał pomóc w zaku­pach, ale co on tam. Zajęty jest, sama pora­dzę. Tylko kilka razy muszę cho­dzić. No na raz to za dużo dla mnie jest. A ostat­nio, pano­wie, jak śmieci wyrzu­ca­łam, bo wie­cie, pano­wie, teraz to z tymi śmie­ciami sam kło­pot, sam kło­pot! Nie tam, żebym ja uwa­żała, że do lasu wywo­zić, co to, to nie! A już na pewno nie gdzieś tak na obrze­żach, to już w ogóle. Potem czło­wiek idzie na spa­cer i co? I sterta wor­ków. Żeby to jesz­cze wor­ków! Walają się śmieci, ohyda po pro­stu, no strasz­nie! Ale jak tam kto gdzieś w głębi lasu ski­tra, toż prze­cie nikomu nie szko­dzi. No ale, ale, teraz to z tymi śmie­ciami. Że segre­go­wać. Że worki kolo­rowe. Że do pojem­ni­ków. Jakby to się komu chciało. Czy żółte, czy nie­bie­skie, wszystko prze­cie śmieci. Ale o czym to ja? Niech pano­wie jedzą, posi­lić się trzeba, bo służba ciężka.

Poli­cjanci słu­chali w mil­cze­niu.

– Zatem… – Zawie­siła się na chwilę. – A! Śmieci wyno­si­łam! Pano­wie wie­dzą, tak cał­kiem nor­mal­nie. Worek mia­łam czarny, bo ja tam tych innych to nie uży­wam. Po co to. I widzia­łam, jak mój sąsiad, taki pochy­lony, bo on to się bar­dzo posu­nął ostat­nio, ale to bar­dzo! Odkąd ta żona go zosta­wiła, to on po pro­stu w oczach mar­niał. Chudł, posi­wiał, jakby włosy stra­cił… No okrop­nie. I pił chyba. – Kobieta ści­szyła głos na te słowa. – A miesz­ka­nie zapusz­czone! Jak ni­gdy. Dopóki ta żona tu miesz­kała, to nie powiem, nawet porzą­dek był. Ale jak ona się wypro­wa­dziła, a teraz wpada tylko co jakiś czas, to z czy­sto­ścią jest na bakier. A w ogóle to ja jej tu nie widzia­łam od kilku dni. Od pię­ciu chyba? Bo ona to by chyba zauwa­żyła, że ten mąż… ten mąż… no wie­dzą pano­wie. I powiem jesz­cze, że choć on uczony, co to na uni­wer­sy­te­cie pra­co­wał, to jemu chyba się w tej gło­wie tro­chę pomie­szało. Niech pano­wie miar­kują: książkę wyrzu­cił! Książkę! Kto to widział? Książki są dzi­siaj bar­dzo dro­gie. Wiem, bo mam, pano­wie popa­trzą.

Rozej­rzeli się po wnę­trzu. Dopiero po chwili dostrze­gli za drzwiami wąską szafkę. Na jed­nej z pó­łek stała cała kolek­cja nie­wiel­kich ksią­żek z różo­wymi grzbie­tami.

– Nie to, żebym ja jakaś nie­czy­tata była! Mam, pano­wie widzą, całą półkę ksią­żek mam! Nawet dwie. To i tamtą wzię­łam. Mogę panom poka­zać…

Pode­szła do regału i się­gnęła po tom w kolo­ro­wej opra­wie.

– Nie trzeba, dzię­ku­jemy bar­dzo – zapro­te­sto­wał jeden z poli­cjan­tów.

– Pan Piotr to mi nawet książki cza­sem poży­czał. A ja bra­łam, bo co, jak dają? Ja to…

– Kole­dzy już przy­je­chali, musimy udać się na czyn­no­ści – prze­rwał jej drugi.

– Ale wie­cie, pano­wie, jakby coś, to ja tu jestem i wszystko chęt­nie opo­wiem. Wszystko opo­wiem, nie to, co tamta z góry, bo ona, pano­wie, to nic nie wie. To ja miesz­kam tu naprze­ciwko pro­fe­sora, ja! Wszystko wiem, bo wszystko widzę. Prze­cież wizjer w drzwiach to nie bez powodu zamon­to­wali? Więc pano­wie, gdyby coś, to ja…

– Będziemy pamię­tać – prze­rwał jej wywód poli­cjant.

Męż­czyźni wyszli z miesz­ka­nia.

– To było zbie­ra­nie infor­ma­cji? – zapy­tał jeden.

Drugi tylko par­sk­nął nie­za­do­wo­lony.

– Swoją drogą, te jajka wyglą­dały zna­ko­mi­cie. I do cho­lery, jak pach­niały. A po tym smro­dzie umar­laka to aż się chciało powdy­chać cze­goś innego.

– Per­fumy se roz­pyl następ­nym razem.

– Nie to! – żach­nął się pierw­szy. – Po pro­stu głodny jestem. Stara wyje­chała do rodzi­ców i bez śnia­da­nia wysze­dłem.

– Wyje­chała? Przed świę­tami?

– Razem z matką świę­conkę szy­kują. Ja tylko dojadę. Na gotowe.

– Szczę­ściarz. Ale fakt, ja też głodny jestem. A te jajka zaje­bi­ście pach­niały.

Rozdział 1

Kilka mie­sięcy wcze­śniej

Na każ­dym przy­ję­ciu nad­cho­dzi godzina, o któ­rej to ele­ganc­kie suk­nie prze­stają kon­we­nio­wać z zacho­wa­niem, kiedy na par­kiet wcho­dzi pro­stac­two, choć goście się prze­cież nie wymie­nili. Jeśli pod­chmie­leni są wszy­scy – obni­żony stan­dard nie prze­szka­dza nikomu. Zsu­nięty zbyt nisko dekolt bro­ka­to­wej sukni na cien­kich ramiącz­kach, który odsła­nia zbyt dużo piersi. Prze­krzy­wiony kra­wat. Atła­sowa suk­nia, po kilku godzi­nach zabawy wyglą­da­jąca jak wymięta polie­strowa pod­szewka. Roz­pięty koł­nie­rzyk, pod któ­rym jesz­cze kilka godzin wcze­śniej wid­niała jedwabna mucha. Nade­rwany nie­ostrożną stopą brzeg sukni, która przez to kom­plet­nie stra­ciła fason. Popla­mione poły mary­narki. Gdzieś smo­king, gdzieś sztruk­sowe spodnie. Wie­czo­rowa suk­nia z dopa­so­wa­nym gor­se­tem i bluzka wyło­żona na dżinsy. Wszystko wymie­szane, wygnie­cione, nie­efek­towne, zmę­czone jak i goście przy­ję­cia.

Na uro­dzi­no­wym przy­ję­ciu Bar­bary w mod­nym kosza­liń­skim klu­bie można było spo­tkać naj­wy­kwint­niej­szą kosza­liń­ską śmie­tankę. Przede wszyst­kim, oczy­wi­ście, praw­ni­ków, jako że mąż Bar­bary, Mie­czy­sław, był zna­nym na Pomo­rzu nota­riu­szem. Zatem adwo­kaci i pro­ku­ra­to­rzy, kar­ni­ści i cywi­li­ści bawili się w jed­nej sali, razem tań­czyli i wspól­nie opróż­niali kolejne butelki. Łączył je fakt, że zawie­rały same zacne trunki.

Obecni byli także przed­sta­wi­ciele władz samo­rzą­do­wych. Pani pre­zy­dent, dwóch jej zastęp­ców i sekre­tarz. Komen­dant poli­cji, oczy­wi­ście w cywilu, i jego żona, wła­ści­cielka popu­lar­nego butiku. Dyrek­torka woje­wódz­kiej biblio­teki i kie­row­niczki trzech filii. Kie­row­nik zna­nego mie­leń­skiego ośrodka wypo­czyn­ko­wego, dyrek­torka kosza­liń­skiego muzeum, dyrek­tor archi­wum pań­stwo­wego i jakiś ważny stop­niem urzęd­nik kolei. Przed­sta­wi­ciele lokal­nego biz­nesu i, oczy­wi­ście, mediów. Więk­szość z mał­żon­kami lub part­ne­rami. W sumie około sześć­dzie­się­ciu osób.

Przy czym łatwo było roz­po­znać rangę gościa. Im niż­sza, tym bar­dziej bro­ka­towy strój.

Przy­ję­cie roz­po­częło się o osiem­na­stej i pozo­sta­wało bar­dzo ele­ganc­kie mniej wię­cej do dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści. Wtedy to minęła jak sen złoty pierw­sza skrzynka luk­su­so­wej wódki. Bute­lek whi­skey i wina nie spo­sób poli­czyć. Towa­rzy­stwo bawiło się wyśmie­ni­cie, tym lepiej, im wię­cej wypili.

Bożena, znana dzien­ni­karka Radia Kosza­lin, nie piła, ale także czuła się zna­ko­mi­cie. Obser­wo­wa­nie gości dawało jej mnó­stwo rado­ści. I wiele przy­dat­nych w jej pracy infor­ma­cji.

– Jak się bawisz?

Stała oparta o barierkę i popi­jała bez­al­ko­ho­lowy gin z sokiem ana­na­so­wym. A pyta­nie zadała jej Bar­bara Borow­ska, dzi­siej­sza jubi­latka. Znały się od pod­sta­wówki, ba! wtedy były przy­ja­ciół­kami i potra­fiły godzi­nami komen­to­wać przez tele­fon rze­czy­wi­stość, choć prze­cież widziały się w szkole. Rodzice obu dziew­czyn narze­kali na rachunki tele­foniczne, mło­dych to jed­nak nie obcho­dziło. Cała trójka, Bożena, Bar­bara i jej mąż Mie­czy­sław, cho­dzili do jed­nej klasy. Przez lata budo­wa­nia kariery kro­czyli dość odle­głymi ścież­kami i prak­tycz­nie się nie spo­ty­kali. Dwa lata temu Bożena przy­pad­kowo natknęła się na Mie­czy­sława w aptece. Ponarze­kali, pośmiali się i od nie­chce­nia umó­wili na spo­tka­nie. Takie kur­tu­azyjne, zupeł­nie jakby rzu­cili zdaw­kowe „zdzwo­nimy się” albo „umó­wimy się kie­dyś na kawę”. Ale na tym się nie skoń­czyło. Być może dla­tego, że wła­śnie wtedy wkro­czyła Bar­bara. Zapro­siła Bożenę do ich miesz­ka­nia, przy­go­to­wała wykwintną kola­cję i jakoś tak się to poto­czyło, że od tego czasu spo­ty­kali się może nie­zbyt czę­sto, za to regu­lar­nie. I zawsze mieli o czym roz­ma­wiać.

– Bawię się wyśmie­ni­cie – odpo­wie­działa Bożena. – Im dalej, tym lepiej.

– Lubisz patrzeć na ludzi, któ­rzy nad­uży­wają?

– Cza­sem mówią cie­kawe rze­czy. – Dzien­ni­karka wzru­szyła ramio­nami.

– I dla­tego nie pijesz? – zapy­tała jubi­latka. – Żeby zacho­wać kon­trolę? Niczego nie chlap­nąć? Zbie­rać kom­pro­mi­tu­jące infor­ma­cje?

– Nie czyń ze mnie Mefi­sto­fe­lesa w spód­nicy. – Bożena się zaśmiała. – Ale jestem pod wra­że­niem, twemu uważ­nemu oku nic nie umknie. Piję bez­pro­cen­towo, bo jutro o ósmej trzy­dzie­ści mam wej­ście na żywo, a praca na kacu nie należy do moich ulu­bio­nych. Napiję się kie­dyś u was albo kiedy mnie odwie­dzi­cie, cho­ciaż ja nie potra­fię goto­wać tak jak ty. Nie­mniej, do swo­bod­nego picia jakoś wolę bar­dziej kame­ralne towa­rzy­stwo.

Bar­bara wes­tchnęła i uśmiech­nęła się deli­kat­nie.

– Zasta­na­wia­łam się dość długo, czy ta impreza to dobry pomysł. Osta­tecz­nie uzna­łam, że tylko raz w życiu mam czter­dziestkę.

– Wła­ści­wie to każdy dzień obcho­dzimy tylko raz w życiu – rze­kła filo­zo­ficz­nie Bożena.

– Toś mi teraz doło­żyła. – Bar­bara się zaśmiała. – Może cho­ciaż jed­nego drinka, co? Bo na trzeźwo jesteś tro­chę nie do znie­sie­nia.

Bożena unio­sła brwi, roz­ba­wiona.

– W przy­szłym tygo­dniu. U was. A co do dobrej zabawy… Cały czas myślę o tym, że kiedy sto­imy takie oparte o barierkę, lekko pochy­lone, to nasze tyłki muszą się pre­zen­to­wać cał­kiem sek­sow­nie.

– No wiesz? – prych­nęła Bar­bara.

– I wyobraź sobie teraz, na przy­kład, takiego pana wice­pre­zy­denta, który pod­cho­dzi i syn­chro­nicz­nie nas kle­pie. Ot tak, po pro­stu, wiesz. Roz­ło­żona sze­roko dłoń i rów­no­cze­sne, dźwięczne „klap”. – Bożena roz­ło­żyła sze­roko palce pra­wej ręki i wyko­nała jed­no­znaczny gest.

– Może fak­tycz­nie nie pij w towa­rzy­stwie. – Bar­bara się zaśmiała.

– A tak poważ­nie – dodała Bożena, pro­stu­jąc się – twoje uro­dziny przejdą do legendy. To nie impreza. To istny melanż. Fascy­nu­jący festi­wal oso­bo­wo­ści. Pełen nie­by­wa­łych sma­ków, kolo­rów, fak­tur i czego jesz­cze chcesz. Wszystko na maksa. Jakby kot chę­do­żył mysz. Długo jesz­cze będzie się opo­wia­dało o tym, co się tutaj wyda­rzyło. I powstaną lokalne poda­nia, klechdy i legendy. Pomyśl, sta­niesz się mityczną posta­cią Kosza­lina.

– Jakby co? – Bar­bara nie kryła zdu­mie­nia.

– No wiesz. Kot, mysz. Duże, małe. Coś prze­kra­cza­ją­cego gra­nice.

– Jestem chyba znie­sma­czona. Cho­ciaż – zasta­no­wiła się chwilę – jestem także zachwy­cona. Ja, Bar­bara, ta od imprezy w noc­nym klu­bie, na któ­rym… wyja­śnisz mi, co wła­ści­wie się wyda­rzyło?

– Tego w szcze­gó­łach jesz­cze nie wiem. Dopiero to wymy­ślę – odparła z powagą Bożena.

Jubi­latka prych­nęła i z uśmie­chem pokrę­ciła głową, po czym klep­nęła Bożenę w ramię i skie­ro­wała się do innych gości.

Dzien­ni­karka znów sku­piła się na obser­wa­cji. Mach­nęła lekko dło­nią, gdy zna­jomy bar­man spoj­rzał w jej stronę. Podo­bał się jej, choć był zde­cy­do­wa­nie za młody. A może wcale nie? Może tylko włosy zwią­zane w kitkę i lekko szy­der­czy uśmie­szek odej­mo­wały mu lat.

Kie­dyś przy­szła tutaj w nor­mal­nym dla niego dniu pracy. Dzi­siaj klub był zamknięty dla gości z zewnątrz, wtedy kró­lo­wały tu mało­laty. Tro­chę pijane, bar­dziej naćpane, rzy­ga­jące po kątach i pozba­wione jakich­kol­wiek hamul­ców. Na ich tle Bożena się wyróż­niała, choć nie­ko­niecz­nie pozy­tyw­nie. „Jak Matu­za­lem” – pomy­ślała teraz, uśmie­cha­jąc się do sie­bie.

Roz­glą­dała się dalej. Dużo się działo. Jej uwagę zwró­ciła Karo­lina, kie­row­niczka jed­nej z biblio­tecz­nych filii. Znana dzia­łaczka kul­tu­ralna. Zresztą, w Kosza­li­nie wystar­czyło robić cokol­wiek, by być zna­nym.

Bożena przy­glą­dała się rudo­wło­sej kobie­cie z burzą efek­tow­nych loków obcię­tych pro­sto na wyso­ko­ści brody. Cudow­nie oka­lały jej jasną twarz, poskrę­cane kosmyki co chwilę zasła­niały ją filu­ter­nie, jakby żyły wła­snym życiem. Szczu­pła, zgrabna, nie­wy­soka, a jed­nak z daleka widoczna. A gdy patrzyła komuś w oczy, nie spo­sób było ode­rwać wzroku od tej twa­rzy, niczym u rene­san­so­wej Madonny – szczu­płej, pocią­głej, z wiel­kimi zie­lo­nymi oczami. Oczy­wi­ście, z daleka Bożena nie była w sta­nie tego dostrzec. Wie­działa to, bo kil­ka­krot­nie spo­ty­kała Karo­linę Dut­kie­wicz na służ­bo­wych spo­tka­niach. Zdaw­kowe wymiany pozdro­wień nie pozwo­liły jej poznać Karo­liny, nie spo­sób było jej jed­nak nie zauwa­żyć. Umiała tak poru­szyć głową, że świat wokół zatrzy­my­wał się na uła­mek sekundy. Umiała tak się ubrać, że męż­czy­znom zapie­rało dech w pier­siach. Umiała tak poru­szyć bio­drami, że nawet Bożena czuła ciarki. Bar­dziej zazdro­ści niż pod­nie­ce­nia, łatwo jed­nak było wyobra­zić sobie, że pano­wie odbie­rają to zgoła ina­czej.

Karo­lina Dut­kie­wicz, w prze­ci­wień­stwie do Bożeny, nie piła zero­pro­cen­to­wych drin­ków. Z daleka było widać, jak poka­zy­wała bar­ma­nowi, że wódki ma być wię­cej. I cho­ciaż cate­ring przy­go­to­wany na imprezę był cał­kiem efek­towny, Karo­lina wyraź­nie z niego nie korzy­stała. Piła na pusty żołą­dek, jakby chciała o czymś zapo­mnieć. „Każdy z nas ma swoje demony” – pomy­ślała Bożena.

Roz­my­śla­nia prze­rwało Boże­nie dotknię­cie w tyłek. W pierw­szym odru­chu chciała się odwi­nąć, naj­le­piej spo­licz­ko­wać tego kogoś, ale nie­mal natych­miast roz­po­znała tę osobę, więc odwra­ca­jąc się, uśmiech­nęła się sze­roko.

– Myśla­łam już, że się nie docze­kam – powie­działa roz­ba­wiona.

– Jestem w pracy – odparł bar­man.

– A nie mówi­łeś, że jesteś złym chłop­cem i lepiej, bym cię uni­kała?

– Mówi­łem i mia­łem rację, ale nie posłu­cha­łaś.

– Może jestem mądrzej­sza od cie­bie?

– Nie jestem pewien, czy to mądrość – odparł miękko. – Naprawdę na mnie cze­ka­łaś?

Pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Wręcz wola­ła­bym, żebyś nie przy­cho­dził. Roz­glą­dam się wśród gości, a cie­bie nie wypa­truję.

Prze­su­nął wska­zu­ją­cym pal­cem po jej ramie­niu. Poczuła mro­wie­nie. Spoj­rzała mu w oczy i roz­chy­liła usta. Zro­biła to cał­kiem świa­do­mie. A on cał­kiem świa­do­mie uniósł rękę i prze­su­nął pal­cem po jej war­gach.

– Bar­dzo deli­katne – powie­dział.

Kiw­nęła głową, patrząc mu w oczy.

Kuba pod­niósł drugą rękę i obiema dłońmi objął jej twarz. Patrzyła na niego, czu­jąc, jak po krę­go­słu­pie prze­biega jej dreszcz. Taki nasto­letni, pełen ocze­ki­wa­nia, eks­cy­ta­cji, jakby męż­czy­zna przed nią ozna­czał nie­wia­domą. Bez­wied­nie roz­chy­liła wargi, a on po pro­stu patrzył. Trwali tak sekundę, dwie, Boże­nie zda­wało się, że godzinę. Świa­tła pul­so­wały gdzieś daleko, muzyka grzmiała, a wokół nich zapa­dła cisza.

Wtem Kuba prze­rwał hip­no­ty­zu­jącą chwilę i po pro­stu poca­ło­wał Bożenę. Namięt­nie, do utraty tchu, a jed­nak… magia nagle pry­sła. Trwała na moment „przed”, a potem, gdy speł­niło się ocze­ki­wa­nie, napię­cie roz­myło się niczym sta­tek w gęstej nad­mor­skiej mgle.

Bożena przez chwilę patrzyła na niego sze­roko otwar­tymi oczami.

– Poczu­łam się jak dziew­czynka – wymam­ro­tała.

Uśmiech­nął się lekko.

– Nie­let­nich nie tykam – rzekł cicho, ale tak, że Bożena gwał­tow­nie drgnęła.

Prze­cież wie­działa, że Kuba to uwo­dzi­ciel, błę­kitny ptak, nie­prze­wi­dy­walny facet, który od życia brał, co chciał – i zni­kał. Nie wąt­piła, że brak dowodu oso­bi­stego chęt­nej pan­nicy nie byłby dla niego prze­szkodą. Nie ucie­kał od niczego, z czym chwi­lowo było mu po dro­dze, nie­ważne, czy miało pro­centy, czy przy­bie­rało postać bia­łego proszku. Pra­co­wał w noc­nym klu­bie i takież pro­wa­dził życie; nocne, tajem­ni­cze, pełne dys­kre­cji i nie­speł­nio­nych obiet­nic. A jed­nak, wbrew roz­sąd­kowi, opi­sała gło­śno to, czego wła­śnie doświad­czyła.

– Takie napię­cie czu­łam ostat­nio, kiedy mia­łam pięt­na­ście lat. Wtedy nie wie­dzia­łam, co z nim zro­bić.

– A dzi­siaj oboje wiemy…

– Ale tego nie zro­bimy. – Potrzą­snęła głową. Jej roz­są­dek wra­cał na swoje miej­sce. Opusz­czał pod­brzu­sze i znów sado­wił się w oko­li­cach głowy. – Cału­jesz fan­ta­stycz­nie. W dodatku sma­ku­jesz gumą balo­nową. No i fan­ta­stycz­nie obej­mu­jesz w pasie. Ale nie.

– Pew­nie, że nie – odpo­wie­dział z uśmie­chem. – Przy­sze­dłem tylko, by wyko­rzy­stać, że jesteś lekko wsta­wiona. Nie za mocno, aku­rat w sam raz…

– Pudło, w ogóle nie jestem wsta­wiona. Pro­wa­dzę auto.

– Nie pijesz na impre­zie? Zaszy­łaś się czy jak?

– Jesteś bar­ma­nem, nie zauwa­ży­łeś, co piję? Same super­trendy moc­ta­ile. Zero pro­cent. Ani alko­holu, ani smaku, ani aro­matu. Zwy­kle zawie­rają tylko kolor, ale czego się nie robi dla mody?

Prze­wró­cił oczami.

– Nie tylko ja obsłu­guję bar… Zało­ży­łem, że któ­ryś z kole­gów pro­cen­towo cię obsłu­żył. Swoją drogą, jak oni o cie­bie dbają? Drinki bez smaku? Na mojej zmia­nie nie do pomy­śle­nia.

Roze­śmiała się.

– Nie­długo przyjdę napić się u cie­bie. Ale nie dziś.

– Niech będzie. Nie dziś. Będę cze­kał.

– Podobno nie­grzeczni chłopcy ni­gdy nie cze­kają.

– Chyba, że na nie­po­prawne dziew­czynki. – Zaśmiał się i ruszył w stronę scho­dów.

Roz­ba­wiona pokrę­ciła głową. A potem poczuła, że lodo­wa­cieje.

– Prze­cież nie piłam – wyszep­tała do sie­bie.

Roz­ma­so­wała sobie przed­ra­miona, bo nagle zakwi­tła tam gęsia skórka, choć w tem­pe­ra­tu­rze oto­cze­nia nic się nie zmie­niło.

Kuba Fijał­kow­ski, przy­stojny bar­man z noc­nego klubu, podo­bał jej się od dawna, ale nie aż tak, by poświę­cać mu wię­cej niż jedną myśl na kwar­tał. No dobra, jedną na mie­siąc. Może cza­sem na tydzień. Nie­gdyś myślała o nim w kate­go­riach: do podo­ba­nia, nie do zali­cze­nia. Nie zamie­rzała wda­wać się w żaden romans. Miała dość kom­pli­ka­cji w życiu oso­bi­stym.

Teraz te kom­pli­ka­cje bły­ska­wicz­nie prze­nio­sła na grunt roz­wa­żań meta­fi­zycz­nych. Bo od roku o Kubie mogła myśleć wyłącz­nie z nostal­gią. Wła­śnie wtedy zgi­nął z rąk kochanki, któ­rej obie­cał za wiele.

„Dla­czego tak mocno odczu­łam jego obec­ność?” – zasta­na­wiała się. „Czu­łam jego dotyk, zapach. Czy ja tracę zmy­sły? Nie dość mi życio­wych kło­po­tów?”

Spoj­rzała w dół. Wła­śnie jeden z jej kło­po­tów, były mąż o imie­niu Gerard, obtań­co­wy­wał Bar­barę. Z przy­jem­no­ścią na nich patrzyła, ład­nie się pre­zen­to­wali na par­kie­cie. I nawet nie pomy­ślała, że powinna być na miej­scu Baśki, wcale nie. Może tylko coś tam lekko zakłuło. Bo Gerard, choć był cał­kiem byłym mężem, to był także dobrym ojcem dla ich pięt­na­sto­let­niej córki Mal­winy, no i aktu­al­nym part­ne­rem w jej życiu. To zna­czy, wła­ści­wie nie­zu­peł­nie. Cho­ciaż tro­chę tak. Ale jed­nak…

Bożena pokrę­ciła głową. Sama gubiła się w ich rela­cjach. Powie­dzieć „to skom­pli­ko­wane” to nic nie powie­dzieć.

Sku­piła się znów na obser­wo­wa­niu gości imprezy. Karo­lina Dut­kie­wicz zde­cy­do­wa­nie przy­cią­gała uwagę. Bawiła się gło­śno. Śmiała per­li­ście. Rude loki odbi­jały świa­tło, uno­sząc się wokół wła­ści­cielki, wabiąc i przy­cią­ga­jąc męż­czyzn, a ona tań­czyła z nimi, obści­sku­jąc ich odro­binę zbyt odważ­nie. Karo­lina sta­no­wiła atrak­cję tam, gdzie się aku­rat znaj­do­wała. Jak kró­lowa psz­czół – cią­gnęła za sobą rój zain­te­re­so­wa­nych. Ota­czali ją sami napa­leni faceci. Z każ­dym kolej­nym drin­kiem oni sta­wali się coraz bar­dziej natar­czywi, ona coraz bar­dziej chętna.

Bożena przy­glą­dała się temu z pobłaż­li­wym uśmie­chem. W końcu zmarsz­czyła czoło. Karo­lina bawiła się świet­nie. A jed­nak, gdy nikt nie patrzył, trzy­mała pion, jakby nic nie piła. Boże­nie zda­wało się także, że jej tańce i par­kie­towe swa­wole miały pewien wzór. Prze­wi­jał się jak kratka na kil­cie Szkota.

Jeden męż­czy­zna powra­cał. Cią­gle. Przy tym jed­nym Karo­lina była praw­dzi­wie namiętna. Z innymi tylko flir­to­wała. Przy­cią­gała ich i odpy­chała. Śmiała im się w nos, wyko­nu­jąc kilka przy­zy­wa­ją­cych gestów, potem odpy­cha­jąc. Odcho­dzili jak nie­pyszni tylko po to, by wypić drinka i znów do niej wró­cić. Wabiła jak rosiczka. Kusiła, ale chyba jed­nak nie poże­rała. Może oprócz tego jed­nego…

Wła­ści­wie dwóch. Krata miała dwa kolory. Mąż Karo­liny, Piotr Dut­kie­wicz, pil­no­wał żony. A Karo­lina to tole­ro­wała. Ona jed­nak pil­no­wała kogoś innego.

„Dziwny układ” – pomy­ślała Bożena. Wzru­szyła jed­nak ramio­nami. „Ale nie mój. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Nie moja sprawa. Mam swoje kło­poty”.

Rozdział 2

Teraz

– To nie­moż­liwe – powie­działa Bożena po otwar­ciu maila.

Patrzyła w ekran kom­pu­tera i mełła prze­kleń­stwa.

Wstała i prze­szła trzy kroki do okna. Spoj­rzała na para­pet, na któ­rym nagle, wła­ści­wie nie wia­domo kiedy, zaro­iło się od pude­łek, a myślami odpły­nęła do chwili, która prze­śla­do­wała ją od czasu pamięt­nej czter­dziestki Bar­bary Borow­skiej. Jej mózg funk­cjo­no­wał wła­ści­wie rów­no­le­gle. „Miały tu stać dwie paprotki, difen­ba­chia, dwie jukki, skrzy­dło­kwiat i trzy kak­tusy z bar­dzo ostrymi kol­cami” – myślała. „Czy ja kom­plet­nie tracę zmy­sły? Udało mi się zamę­czyć nawet te ostat­nie. Nie zmy­sły, kak­tusy. Pamię­tam je takie pomarsz­czone, wysu­szone na wiór, jak prze­ter­mi­no­wane kaba­nosy. Może powin­nam bar­dziej się przy tej roślin­nej oazie upie­rać? Albo się zasta­no­wić, o co mi w życiu cho­dzi. Dla­czego na impre­zie Baśki cało­wa­łam się z tru­pem? To zna­czy, w wyobraźni się cało­wa­łam. Według jakichś badań zie­lone ma dobro­czynny wpływ na czło­wieka. Uspo­kaja i dobrze wpływa na kon­cen­tra­cję. Powin­nam mieć wokół sie­bie dużo zie­lonego, żeby ukoić mózg i wię­cej się nie cało­wać z face­tem, któ­rego nie ma. Co tutaj, do cho­lery, robią te pudełka?” W myślach prze­ska­ki­wała z tematu na temat. Wła­ści­wie pró­bo­wała się sku­pić na teraź­niej­szo­ści, myśl o wyima­gi­no­wa­nym poca­łunku nie dawała jej jed­nak spo­koju. Wku­rzało ją wszystko, w tym rze­czy wala­jące się na para­pe­cie: gra­na­towy kar­ton po wafel­kach cze­ko­la­do­wych, zie­lony po chu­s­tecz­kach higie­nicz­nych, opa­ko­wa­nie po tam­po­nach i puszka po mię­to­wych cukier­kach. Wrzu­ciła wszystko do kosza. Coś tam musiało zostać w meta­lo­wej puszce, bo lan­drynki zagrze­cho­tały w pro­te­ście. Pusty para­pet przy­cią­gał teraz wzrok.

Na koń­cówkę rady­kal­nych porząd­ków weszła Dorota, wie­lo­let­nia przy­ja­ciółka Bożeny.

– Gwał­towna potrzeba ładu i składu? – Unio­sła brwi, patrząc na para­pet.

– Kto to zro­bił? – wark­nęła Bożena.

– Myśla­łam, że ty? Sądząc po koszu na śmieci, który wciąż trzy­masz w ręku, ta deduk­cja wydała mi się wła­ściwa…

Bożena wypu­ściła kosz z ręki. Upadł na pod­łogę z głu­chym stu­kiem.

– Całe szczę­ście, że z nie­wy­soka. Dzięki temu nie wypa­dły z niego śmieci i… pudełko z moimi tam­po­nami? Dla­czego je wyrzu­casz? Dopiero co je tam posta­wi­łam – jęk­nęła ze zdu­mie­niem Dorota.

– Dopiero co, czyli trzy mie­siące temu – odszczek­nęła Bożena. – Poza tym nie roz­ma­wiamy o porząd­kach. Inte­re­suje mnie, kto mnie zgło­sił do – zer­k­nęła do maila – wewnątrz­ra­dio­wego ple­bi­scytu na naj­po­pu­lar­niej­szego dzien­ni­ka­rza Pol­skiego Radia Kosza­lin.

Dorota wzru­szyła ramio­nami i prze­szła do swo­jego biurka.

– Może i racja – zgo­dziła się. – Porzą­dek zawsze wygląda lepiej niż bała­gan. Cho­ciaż tam­pony wycią­gnę, potrze­buję ich od czasu do czasu. Śred­nio raz w mie­siącu.

Pode­szła do kosza. Bożena w tym cza­sie klap­nęła na krze­sło przed swoim biur­kiem.

– Nie mam ochoty na żadne ple­bi­scyty. Kto to w ogóle widział? Ja? Popu­larna? No chyba że mówi­li­by­śmy o ple­bi­scy­cie na naj­wred­niej­szą sukę Pomo­rza Zachod­niego.

– Bożenko – słodko zaświer­go­tała Dorota. – Ty, na swo­ich wyso­kich szpil­kach w eks­tra­wa­ganc­kich kolo­rach, z inte­li­gen­cją niczym brzy­twa prze­ci­na­jącą gar­dła wro­gom i prze­ni­kli­wo­ścią godną niedź­wie­dzicy polu­ją­cej na poży­wie­nie dla mło­dych, jesteś abso­lut­nie naj­lep­szą kan­dy­datką do…

– Ty? – wark­nęła Bożena.

– Oczy­wi­ście. Któż by inny. – Dorota wzru­szyła ramio­nami i powtó­rzyła: – Jesteś naj­lep­szą kan­dy­datką.

– Chyba cię coś zra­niło w mózg – oznaj­miła chłodno Bożena.

Dorota nie raczyła odpo­wie­dzieć. Bożena przy­mknęła oczy.

– Jesteś naj­wred­niej­szą, naj­okrop­niej­szą suką uda­jącą przy­ja­ciółkę. A to powinny być moje przy­mioty. Nikt ni­gdy…

– Oj, prze­stań – ucięła Dorota. – Naj­lep­sza dzien­ni­karka na Pomo­rzu, pogrom­czyni męskich serc i strasz­liwa Ery­nia wszyst­kich nie­uczci­wych urzęd­ni­ków miej­skich. Nawet tych, któ­rzy led­wie zaha­czają inten­cją o jakąś nie­uczci­wość. Oni na samą myśl o tobie nawet nie śmią pomy­śleć o jakiej­kol­wiek defrau­da­cji. Czym­kol­wiek nie­le­gal­nym! Bo jesteś po pro­stu…

– Oazą, kurwa, spo­koju – prze­rwała jej Bożena ze słod­kim uśmie­chem. – Zaje­bi­ście wyci­szo­nym pier­do­lo­nym kwia­tem lotosu na rów­nie zaje­bi­stej tafli jeba­nego jeziora. Jestem jak cały wagon pełen pier­do­lo­nych, medy­tu­ją­cych tybe­tań­skich mni­chów. Jak…

– Żebyś ty jesz­cze ory­gi­nalna była – rzu­ciła Dorota z teatral­nym wes­tchnie­niem. – Nie wiem, kto jest auto­rem tej traf­nej man­try, ale tobie fak­tycz­nie przy­daje się nad­zwy­czaj czę­sto.

– Co ci odbiło? – zapy­tała Bożena zre­zy­gno­wana.

Dorota wzru­szyła ramio­nami.

– Tak po pro­stu. Zawsze to jakaś roz­rywka.

– Serio? Za mało mam?

– Do pozo­sta­łych tema­tów już przy­wy­kłam. Że Mal­wina, Gerard? Nic mnie nie zasko­czy. Trzeba sobie życie jakoś uroz­ma­icać.

Bożena zgrzyt­nęła zębami.

– No dobra, coś się stało? – zapy­tała Dorota, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Mal­wina na razie jest ide­alną uczen­nicą pierw­szej klasy liceum. Uczy się, na dwó­jach i tró­jach, ale prze do przodu.

– Zatem?

– Gerard – rze­kła krótko Bożena. – No i…

Dorota unio­sła pyta­jąco brwi.

– Twój ulu­biony były mąż to oczy­wi­stość. Ale „no i” mnie zafra­po­wało.

– Mój jedyny były mąż. A poza tym cało­wa­łam się z face­tem… – Bożena się zawie­siła.

Dorota nie mogła się docze­kać ciągu dal­szego, więc pona­gliła przy­ja­ciółkę, macha­jąc ręką.

– To nic dziw­nego. Cało­wa­nie się z face­tem to zupeł­nie nor­malna czyn­ność, nawet kiedy ma się męża, szcze­gól­nie byłego. Zresztą, z kobietą też by mnie nie zdzi­wiło, byle nie ze mną – zastrze­gła od razu.

Bożena popa­trzyła przed sie­bie, przy­gry­za­jąc wargę.

– A chcia­ła­byś się cało­wać z face­tem, który nie żyje? – Dorota nie powstrzy­mała wzdry­gnię­cia. – No wła­śnie – skwi­to­wała z wes­tchnie­niem Bożena. I opo­wie­działa całe zda­rze­nie. – I od tego czasu nie mogę się pozbyć wra­że­nia, że coś ze mną jest nie tak.

– To aku­rat wiem od dawna.

– Jesteś bez­duszna.

– Muszę się w spo­koju zasta­no­wić nad tym, co wła­śnie mi powie­dzia­łaś – odrze­kła z powagą. – Zde­cy­do­wa­nie wolę, żebyś opo­wie­działa coś o swoim mężu.

– Byłym mężu – wark­nęła Bożena.

– Do tego jedy­nym – dodała wdzięcz­nie Dorota. – I obyś ich wię­cej nie miała. Bio­rąc pod uwagę fakt, jak się z nim bok­su­jesz, nie chcę pro­ro­ko­wać, co mogłoby się dziać z następ­nym.

– W życiu już żad­nego kolej­nego męża – zarze­kła się Bożena.

– Całe szczę­ście. Nie każdy facet jest tak dobry jak mój Darek.

– Twój Dorian?

Dorota spoj­rzała na przy­ja­ciółkę, zaci­ska­jąc szczęki.

– Nie dener­wuj się, nie oprę się pew­nie już ni­gdy. Dorian to jest imię tak wdzięczne, że nic go nie pobije.

– Darek. Zapa­mię­taj to. Darek. Dariusz. Dla mnie cza­sami Dare­czek. Tylko cza­sami, jeśli zasłużę. Zapo­mnij o Doria­nie.

– Sta­ram się – odparła z powagą Bożena. – Ale mi kom­plet­nie nie wycho­dzi. Nie­mniej. Żad­nego nowego męża. Gerard jest moim byłym mężem i tak pozo­sta­nie.

– Chyba że ponow­nie wyj­dziesz za niego za mąż.

– Nie prze­kli­naj.

– Co wywi­nął? Przy­znaj się.

– Gerard chciałby się do mnie znów wpro­wa­dzić.

– Brawo! – Dorota aż kla­snęła.

– No cie­bie chyba pogięło. – Bożena się skrzy­wiła. – To jest abso­lut­nie wyklu­czone.

– Gerard jest ojcem Mal­winy i twoim… – zaczęła Dorota.

– I na tym poprze­stańmy – prze­rwała jej dzien­ni­karka. – Nie zamie­rzam się z nim wię­cej wią­zać.

– A on…?

– On chce. Wydaje mu się, że skoro się z nim prze­spa­łam, to wszystko mu wolno.

– Raz?

– Co raz?

– Raz się z nim prze­spa­łaś? Macie pięt­na­sto­let­nią córkę i byli­ście mał­żeń­stwem przez…

– No wła­śnie. Jak słusz­nie zauwa­ży­łaś, byli­śmy. Teraz jestem roz­wie­dzioną dzien­ni­karką, która nie szuka sta­łego part­nera.

Bożena poczuła w tym momen­cie nie­po­ko­jące mro­wie­nie. Czy aby na pewno mówiła prawdę? Sta­nął jej przed oczami Kuba. Nie­po­ko­jąco przy­stojny bar­man, który swoim poca­łun­kiem zruj­no­wał jej dzień, noc i jesz­cze wiele wię­cej. Wła­ści­wie cały czas czuła się nie­swojo na myśl, że cało­wała się z wła­snym wyobra­że­niem faceta, który od roku spo­czy­wał na kosza­liń­skim cmen­ta­rzu.

– Oj tam, prze­sa­dzasz. Gerard jest tak samo przy­stojny jak nie­gdyś. A Mal­wina potrze­buje ojca.

– Toż ma tatu­sia! Nic się nie zmie­niło. My nie musimy razem miesz­kać, żeby Gerard mógł wypeł­niać swoje ojcow­skie obo­wiązki.

– Bla, bla, bla.

– I to ma być praw­dziwa przy­ja­ciółka – mruk­nęła Bożena.

– Nie sku­piaj się na spra­wach, które tego nie wyma­gają. Pomyśl raczej o tym, że wewnątrz­ra­diowy ple­bi­scyt na naj­po­pu­lar­niej­szego dzien­ni­ka­rza Pol­skiego Radia Kosza­lin wymaga pre­zen­ta­cji. O ile dobrze pamię­tam, poju­trze. Spo­ty­kamy się w sali kon­fe­ren­cyj­nej o pięt­na­stej. Nie masz spe­cjal­nej kon­ku­ren­cji, bo prze­cież trudno za taką uznać Michała z redak­cji spor­to­wej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki