Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Śmierć zawsze pojawia się znienacka i nikogo nie omija, a jednak nie potrafimy się do niej przyzwyczaić.
Ktoś zabija Piotra, a jego wiarołomna żona nie płacze z tego powodu. Czy jest winna jego śmierci? Czy to ona go zabiła? Próbuje to ustalić Bożena, wścibska, błyskotliwa koszalińska dziennikarka, która wciąż wtrąca się w nie swoje sprawy i wywołuje irytację stróżów prawa.
Bo jest nieustępliwa. Bo bywa nieznośna. Bo namiętnie udowadnia swoje racje, nie uciekając od kłótni. Bo nie potrafi zrozumieć własnych uczuć…
Czy tak skomplikowanej kobiecie naprawdę uda się odkryć i udowodnić, kto naprawdę zabił? A może ona także się myli? Życie bowiem pokazuje, że rozwiązania najoczywistsze są zwykle najlepsze. A może wcale nie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
„To jest nie do zniesienia” – pomyślała Irena, ze stęknięciem odstawiając siatki. Zbliżała się Wielkanoc, a to, jak każde święta, oznaczało konieczność gotowania. A wcześniej zakupów. Wielkie siaty swoje ważyły, lecz ona wcale nie chciała pomocy.
Oddychała ciężko, wykrzywiając twarz.
– Śmierdzi tu coraz bardziej – stwierdziła półgłosem i nacisnęła dzwonek.
Odezwał się dokładnie tak samo jak wczoraj i dnia poprzedniego. I trzy dni wcześniej. I zawsze. Dźwiękiem wprawdzie przytłumionym, ale irytującym. Uważała go za żenujący, taki z tandetną melodyjką, i nawet wspomniała o tym sąsiadowi, jednak z nim trudno było rozmawiać. Po pierwsze rzadko się pokazywał. Zaszywał się we własnym mieszkaniu niczym jakiś dzikus, nie rozmawiał na klatce schodowej. Suche „dzień dobry” i tyle. Samotnik po prostu. A po drugie był mrukiem. Nawet kiedy chodziło o ważną sprawę, sąsiedzką, na przykład o postawienie choinki na podwórku, to pogadać się z nim nie dało. „Tak”, „nie”, najczęściej „nie wiem”.
Irena cały czas się krzywiła.
– Co to się tutaj dzieje? – powiedziała cicho. – Żeby takie śmierdzące? W naszym bloku?
Już nawet rozmawiała o tym z sąsiadką z piętra wyżej. Do niej też ten smród dochodził. A nigdy tu nie było bałaganu! Zawsze wszystko wysprzątane, jak na porządną klatkę schodową przystało. Z zapachów to ewentualnie czasem lizol, jeśli dozorczyni chciała porządniej wysprzątać. Przed świętami na przykład. A tak? Zawsze czystością pachniało.
Irena z irytacją nacisnęła klamkę. Ku jej zdziwieniu drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem.
„Zawiasy też sąsiad powinien nasmarować” – pomyślała. Zmarszczyła nos jeszcze bardziej. „Czegoś takiego to ja jeszcze nie spotkałam. Mięso się zepsuło?”
Postąpiła kilka kroków w głąb mieszkania i dostrzegła właściciela. Leżał na kanapie przed włączonym, szumiącym jednostajnie telewizorem.
– Upił się? – zaskrzeczała. – Taki niby porządny pan profesor, doktor z politechniki, a pijany jak jaki robol?
Podeszła do niego i dotknęła ręki zwisającej aż do podłogi.
I zaczęła krzyczeć, bo ręka była lodowata, z ciała dochodził odór, a do tego na podłodze, pod wystającym niczym u Michała Anioła w Stworzeniu świata palcem wskazującym, zebrała się strużka brunatnej, zastygłej już cieczy.
Irena wybiegła z mieszkania i dopadła drzwi naprzeciwko, swoich własnych. Szarpnęła klamkę, po czym w panice złapała się za głowę. Chwyciła torebkę, nerwowo szukając klucza. Trzęsącymi rękami kilkakrotnie próbowała trafić w dziurkę, w końcu wpadła do przedpokoju, po czym ponownie wybiegła, by wnieść ciężkie siaty. Gdzieś na obrzeżach świadomości kołatało jej bowiem, że za dużo dobra przytargała do domu i nie może pozwolić, by się zmarnowało. Kawałek pysznej cielęciny, delikatnej, mięciutkiej. Duszona będzie rozpływać się w ustach. Za droga, by zostawić ją ot tak, na klatce schodowej. Sery, egzotyczne owoce – wszystko na święta. Wykwintne i drogie! Tak przyjmie rodzinę! Należało wpierw zabezpieczyć te luksusy. Postawiła zakupy tuż przy szafce z lustrem, po czym odwróciła się i wyciągnęła rękę.
Zatrzymała się na chwilę w tej dziwnej pozie i wpatrywała w ścianę przed sobą. Przez lata wisiał tam telefon. Dokładnie od siedemdziesiątego czwartego. Czerwony, z pięknymi, zdobnymi cyframi pod obrotową tarczą. Nie działał od dwa tysiące ósmego, choć wisiał tam jeszcze rok temu, dopóki syn nie przeprowadził w mieszkaniu remontu. Lubiła na niego patrzeć, był takim wyrazistym punktem, na który natrafiał jej wzrok zaraz po wejściu do mieszkania.
Potrząsnęła głową.
– Przecież mam komórkę! – powiedziała do siebie.
– A co pani tak drzwi na oścież zostawia? – usłyszała. Sąsiadka z górnego piętra z zaciekawieniem zaglądała do przedpokoju Ireny. – No i nie żebym obmawiała, ale chyba lodówka się pani zepsuła czy co? Bo ten smród to aż tutaj czuć…
Irena zamachała rękami.
– Muszę zadzwonić – rzuciła. – Na policję!
– Pani kochana, na policję?
Sąsiadka w korytarzu wciąż coś mówiła, ale Irena nie słuchała, gorączkowo szukając telefonu. Gdy go w końcu znalazła i wybrała numer, sąsiadka zamilkła. Posłuchała, co Irena relacjonuje dyżurnemu, spojrzała bojaźliwie w stronę drzwi sąsiada, podeszła do nich i lekko je pchnęła. Faktycznie, jak twierdziła Irena, były niedomknięte. I to zza nich wydobywał się ten smród!
Postanowiła zatem zachować się tak, jak zachowałby się każdy przerażony obywatel. Zaczęła krzyczeć.
Policja przyjechała po dwudziestu minutach. Słowo „morderstwo” miało wielką moc.
Irena z sąsiadką siedziały w kuchni i popijały wodę. Zakupy jednej i drugiej wciąż walały się po podłodze w przedpokoju.
– Mnóstwo krwi. – Sąsiadka zaczęła opowiadać. – Panowie, to jakiś krwawy morderca jest! On tera wszystkich nas wymorduje, panie! I gwałcić będzie, i wszystko!
– Pani widziała denata? Gdzie się znajduje?
– To ja widziałam – wtrąciła w końcu Irena. – Ty tam ledwie wlazłaś, na próg tylko, więc nie gadaj, pana policjanta w błąd nie wprowadzaj. Zresztą, to mój sąsiad. Leży na kanapie. I chyba nie żyje.
– Chyba? – Policjant zmarszczył brwi.
– Zimną rękę ma.
– Czyli nie widziała pani krwi?
Irena pokręciła głową.
– A pani? – oficer zwrócił się do sąsiadki.
– Ja? Że ja niby? Miałam tam wchodzić? Do truposza? Zerknęłam tylko, tak ode drzwi.
– Czyli nie wchodziła pani do mieszkania? – Kobieta pokręciła głową. – To poprosimy panią, by udała się do swojego mieszkania. W razie pytań…
– To ja będę u siebie – przerwała mu. – Okropne popołudnie, okropne. Tak żeby trupy we własnym bloku znajdować? Co to się porobiło z tym światem, co się porobiło!
Policjanci w milczeniu poczekali, aż zabierze zakupy i pójdzie do siebie, piętro wyżej. Potem obydwaj weszli do mieszkania naprzeciwko, choć jeden pozostał w przedsionku.
Irena w tym czasie postanowiła, że musi jednak zażyć jakieś lekarstwo. Silniejsze. Podeszła do barku w meblościance, w którym regularnie czyściła lustro, dzięki czemu wnętrze prezentowało się nad wyraz światowo. Odrobina koniaczku zawsze miała kojące działanie. Była kontenta, że poprzedniego dnia dokładnie wysprzątała całe mieszkanie. Na pewno przyjdzie tu do niej policja, więcej policji, i będzie musiała dużo opowiadać o sąsiedzie.
„Muszę sobie wszystko przypomnieć. Jaki on był? No dziwak, oczywiście. Pewnie. Profesorek z bożej łaski. Książki nosił często, czasem w ręce, a czasem chyba w zniszczonej, powycieranej teczce, bo wyglądała na ciężką. Ta jego żona fajniejsza…”
W tym czasie w sąsiednim mieszkaniu rozglądali się policjanci z patrolu.
– Samobój? – zapytał jeden z policjantów.
– Tak by wyglądało – odpowiedział drugi. – Na pierwszy rzut oka nie widać śladów interwencji osób trzecich. Żadnej przemocy chyba.
– A mamy gdzieś blister? Czym popił? Jest list?
– No właśnie nic. Nie ma zupełnie nic.
Rozglądali się uważnie.
– Dla mnie trochę dziwnie. Nic tu nie ma…
– No właśnie. Jest całkiem normalnie.
– Gość, który właśnie zamierza zażyć garść tabletek, nie szykuje sobie stosiku lektur do przestudiowania. – Jeden z policjantów wskazał ruchem brody na stolik przy kanapie.
– Swoją drogą, musiał być tradycjonalistą.
Obydwaj policjanci rozglądali się uważnie po wnętrzu.
– Kim był?
– Pracownik naukowy. Z polibudy. Sąsiadka tak twierdzi.
– To wiele wyjaśnia. Kto inny używa zwykłego notesu? Układa go na biurku idealnie na środku, po prawej umieszcza cztery ostro zatemperowane ołówki, wszystkie jednej długości i skierowane w tę samą stronę, a do tego pióro? Prawdziwe, tradycyjne pióro. Takie na atrament.
– Nie wiem, kiedy ostatnio takie widziałem.
– Ja chyba u dziadka.
– To wygląda jak inscenizacja. Poza tym… Tu panuje idealny porządek. Ktoś, kto chce popełnić samobójstwo, nie sprząta wokół.
– Fakt, to mieszkanie wygląda jak scenografia. Nawet ta plama krwi, tutaj… – Funkcjonariusz wskazał na niewielki brunatny ślad na podłodze. – Jak namalowana.
– A może jednak gość był po prostu takim… No wiesz, freakiem, dziwakiem?
– W sensie, że obsesyjnie lubił porządek? To się akurat da łatwo stwierdzić.
Jeden z policjantów wyszedł do sąsiedniego mieszkania. Wrócił po kilku minutach.
– Ratunku! – rzekł, przewracając oczami.
– Męcząca opowieść?
– Starsze panie lubią pogadać. Nie zazdroszczę temu, kto będzie ją przesłuchiwał. Niemniej, denat, niejaki Piotr Dutkiewicz, nie należał do porządnickich. Sąsiadka twierdziła, że w ostatnich śmieciach, pięć dni temu, wyrzucił książkę. Nawet chciała mi ją pokazać. Wyciągnęła ją ze śmieci, rozumiesz? I się tym szczyci. Że grzebie w śmieciach! Ludzie są niebywali. – Symultanicznie pokręcili głowami. – Powiedziała jednak coś ciekawego. Otóż ten tutaj, Dutkiewicz, nie należał do czyściochów i od kiedy wyprowadziła się od niego żona, jego mieszkanie zarastało. To znaczy, żona do niego przyjeżdżała, bo gość chorował, ale nie dbała o mieszkanie jak wcześniej. Zaledwie z grubsza ogarniała.
– Tak mówisz?
Rozejrzeli się po wnętrzu.
– Tu jest sterylnie.
– No właśnie. Ponoć wcześniej jego żona zawsze dbała o porządek. Regularne, rzekomo codzienne sprzątanie.
– To zupełnie jak moja stara – mruknął jeden z policjantów.
Drugi wzruszył ramionami.
– Ale żona podobno się wyprowadziła kilka miesięcy temu i od tego czasu gość miał zapuszczać lokal. „Metodycznie”. – Policjant wykonał w powietrzu znak cudzysłowu. – Tak przynajmniej twierdzi sąsiadka. A to tutaj nie wygląda na zapuszczoną norę porzuconego gościa.
– Może żonka wpadła i posprzątała?
Milczeli przez chwilę. Jeden przygryzał wargę, drugi mrużył oczy.
– Nie da się tak posprzątać w jedno popołudnie, jeśli wcześniej kwadrat był zapuszczony. Myślisz to, co ja?
Drugi kiwnął głową.
– To nie samobój.
– Właśnie.
– Gdyby życie zawsze było takie proste…
– Dzwonię do szefa. Ty wzywaj grupę i tych od ostatniego kontaktu.
– Swoją drogą, trochę niefart. Zgniłek w takim pięknym otoczeniu.
– Nie pierwszy raz mamy takiego cuchnącego.
– Ale zwykle w mniej estetycznych okolicznościach.
– I jak, panie policjancie, i jak? – Irena w końcu się znudziła siedzeniem w mieszkaniu i zajrzała przez drzwi. Przy ustach i nosie trzymała białą, haftowaną chusteczkę.
– Proszę opuścić lokal – upomniał ją jeden z policjantów.
– To ja zapraszam panów do siebie. – Uśmiechnęła się szeroko. Odrobina koniaku znakomicie wpłynęła na jej samopoczucie. – Wszystko opowiem.
Policjanci spojrzeli po sobie.
– Ale zostawimy drzwi uchylone – rzekli policjanci. – Musimy pilnować, żeby nikt czasem nie wszedł na… do tamtego mieszkania.
– Panie, tu wszystko słychać! – oburzyła się. – Każdy krok i każde wszystko. Jak kto będzie łaził, a będą się szwendać po klatce schodowej, oj, będą!, to od razu…
– Wolimy jednak mieć baczenie na wejście do mieszkania sąsiadów.
– Oczywiście, panowie policjanci, oczywiście. To ja tutaj już przygotowałam… – Irena ruszyła do kuchni, z której zaraz wyłoniła się z dwoma półmiskami. – Nie to, żebym nie proponowała, ale panowie na służbie, więc procenty to pewnie nie bardzo, ale posilić to się przecież należy.
– Dziękujemy. Nie będziemy…
– Niech panowie siadają – weszła mu w słowo Irena. – Przecież to nic zdrożnego. Jajeczko tylko, takie prosto od kurki mam, szczęśliwej, ja tam byle czego nie kupuję. A przed świętami to już w ogóle. Nawet, a co mi tam, ananasa kupiłam, młodzi to dzisiaj lubią takie wygibasy. Kurczaka takiego zrobię, dla wnuka, z owocami! Na święta cała rodzina się do mnie zjedzie, no ale to tak normalnie przecież. Syn to nawet chciał pomóc w zakupach, ale co on tam. Zajęty jest, sama poradzę. Tylko kilka razy muszę chodzić. No na raz to za dużo dla mnie jest. A ostatnio, panowie, jak śmieci wyrzucałam, bo wiecie, panowie, teraz to z tymi śmieciami sam kłopot, sam kłopot! Nie tam, żebym ja uważała, że do lasu wywozić, co to, to nie! A już na pewno nie gdzieś tak na obrzeżach, to już w ogóle. Potem człowiek idzie na spacer i co? I sterta worków. Żeby to jeszcze worków! Walają się śmieci, ohyda po prostu, no strasznie! Ale jak tam kto gdzieś w głębi lasu skitra, toż przecie nikomu nie szkodzi. No ale, ale, teraz to z tymi śmieciami. Że segregować. Że worki kolorowe. Że do pojemników. Jakby to się komu chciało. Czy żółte, czy niebieskie, wszystko przecie śmieci. Ale o czym to ja? Niech panowie jedzą, posilić się trzeba, bo służba ciężka.
Policjanci słuchali w milczeniu.
– Zatem… – Zawiesiła się na chwilę. – A! Śmieci wynosiłam! Panowie wiedzą, tak całkiem normalnie. Worek miałam czarny, bo ja tam tych innych to nie używam. Po co to. I widziałam, jak mój sąsiad, taki pochylony, bo on to się bardzo posunął ostatnio, ale to bardzo! Odkąd ta żona go zostawiła, to on po prostu w oczach marniał. Chudł, posiwiał, jakby włosy stracił… No okropnie. I pił chyba. – Kobieta ściszyła głos na te słowa. – A mieszkanie zapuszczone! Jak nigdy. Dopóki ta żona tu mieszkała, to nie powiem, nawet porządek był. Ale jak ona się wyprowadziła, a teraz wpada tylko co jakiś czas, to z czystością jest na bakier. A w ogóle to ja jej tu nie widziałam od kilku dni. Od pięciu chyba? Bo ona to by chyba zauważyła, że ten mąż… ten mąż… no wiedzą panowie. I powiem jeszcze, że choć on uczony, co to na uniwersytecie pracował, to jemu chyba się w tej głowie trochę pomieszało. Niech panowie miarkują: książkę wyrzucił! Książkę! Kto to widział? Książki są dzisiaj bardzo drogie. Wiem, bo mam, panowie popatrzą.
Rozejrzeli się po wnętrzu. Dopiero po chwili dostrzegli za drzwiami wąską szafkę. Na jednej z półek stała cała kolekcja niewielkich książek z różowymi grzbietami.
– Nie to, żebym ja jakaś nieczytata była! Mam, panowie widzą, całą półkę książek mam! Nawet dwie. To i tamtą wzięłam. Mogę panom pokazać…
Podeszła do regału i sięgnęła po tom w kolorowej oprawie.
– Nie trzeba, dziękujemy bardzo – zaprotestował jeden z policjantów.
– Pan Piotr to mi nawet książki czasem pożyczał. A ja brałam, bo co, jak dają? Ja to…
– Koledzy już przyjechali, musimy udać się na czynności – przerwał jej drugi.
– Ale wiecie, panowie, jakby coś, to ja tu jestem i wszystko chętnie opowiem. Wszystko opowiem, nie to, co tamta z góry, bo ona, panowie, to nic nie wie. To ja mieszkam tu naprzeciwko profesora, ja! Wszystko wiem, bo wszystko widzę. Przecież wizjer w drzwiach to nie bez powodu zamontowali? Więc panowie, gdyby coś, to ja…
– Będziemy pamiętać – przerwał jej wywód policjant.
Mężczyźni wyszli z mieszkania.
– To było zbieranie informacji? – zapytał jeden.
Drugi tylko parsknął niezadowolony.
– Swoją drogą, te jajka wyglądały znakomicie. I do cholery, jak pachniały. A po tym smrodzie umarlaka to aż się chciało powdychać czegoś innego.
– Perfumy se rozpyl następnym razem.
– Nie to! – żachnął się pierwszy. – Po prostu głodny jestem. Stara wyjechała do rodziców i bez śniadania wyszedłem.
– Wyjechała? Przed świętami?
– Razem z matką święconkę szykują. Ja tylko dojadę. Na gotowe.
– Szczęściarz. Ale fakt, ja też głodny jestem. A te jajka zajebiście pachniały.
Kilka miesięcy wcześniej
Na każdym przyjęciu nadchodzi godzina, o której to eleganckie suknie przestają konweniować z zachowaniem, kiedy na parkiet wchodzi prostactwo, choć goście się przecież nie wymienili. Jeśli podchmieleni są wszyscy – obniżony standard nie przeszkadza nikomu. Zsunięty zbyt nisko dekolt brokatowej sukni na cienkich ramiączkach, który odsłania zbyt dużo piersi. Przekrzywiony krawat. Atłasowa suknia, po kilku godzinach zabawy wyglądająca jak wymięta poliestrowa podszewka. Rozpięty kołnierzyk, pod którym jeszcze kilka godzin wcześniej widniała jedwabna mucha. Naderwany nieostrożną stopą brzeg sukni, która przez to kompletnie straciła fason. Poplamione poły marynarki. Gdzieś smoking, gdzieś sztruksowe spodnie. Wieczorowa suknia z dopasowanym gorsetem i bluzka wyłożona na dżinsy. Wszystko wymieszane, wygniecione, nieefektowne, zmęczone jak i goście przyjęcia.
Na urodzinowym przyjęciu Barbary w modnym koszalińskim klubie można było spotkać najwykwintniejszą koszalińską śmietankę. Przede wszystkim, oczywiście, prawników, jako że mąż Barbary, Mieczysław, był znanym na Pomorzu notariuszem. Zatem adwokaci i prokuratorzy, karniści i cywiliści bawili się w jednej sali, razem tańczyli i wspólnie opróżniali kolejne butelki. Łączył je fakt, że zawierały same zacne trunki.
Obecni byli także przedstawiciele władz samorządowych. Pani prezydent, dwóch jej zastępców i sekretarz. Komendant policji, oczywiście w cywilu, i jego żona, właścicielka popularnego butiku. Dyrektorka wojewódzkiej biblioteki i kierowniczki trzech filii. Kierownik znanego mieleńskiego ośrodka wypoczynkowego, dyrektorka koszalińskiego muzeum, dyrektor archiwum państwowego i jakiś ważny stopniem urzędnik kolei. Przedstawiciele lokalnego biznesu i, oczywiście, mediów. Większość z małżonkami lub partnerami. W sumie około sześćdziesięciu osób.
Przy czym łatwo było rozpoznać rangę gościa. Im niższa, tym bardziej brokatowy strój.
Przyjęcie rozpoczęło się o osiemnastej i pozostawało bardzo eleganckie mniej więcej do dwudziestej trzydzieści. Wtedy to minęła jak sen złoty pierwsza skrzynka luksusowej wódki. Butelek whiskey i wina nie sposób policzyć. Towarzystwo bawiło się wyśmienicie, tym lepiej, im więcej wypili.
Bożena, znana dziennikarka Radia Koszalin, nie piła, ale także czuła się znakomicie. Obserwowanie gości dawało jej mnóstwo radości. I wiele przydatnych w jej pracy informacji.
– Jak się bawisz?
Stała oparta o barierkę i popijała bezalkoholowy gin z sokiem ananasowym. A pytanie zadała jej Barbara Borowska, dzisiejsza jubilatka. Znały się od podstawówki, ba! wtedy były przyjaciółkami i potrafiły godzinami komentować przez telefon rzeczywistość, choć przecież widziały się w szkole. Rodzice obu dziewczyn narzekali na rachunki telefoniczne, młodych to jednak nie obchodziło. Cała trójka, Bożena, Barbara i jej mąż Mieczysław, chodzili do jednej klasy. Przez lata budowania kariery kroczyli dość odległymi ścieżkami i praktycznie się nie spotykali. Dwa lata temu Bożena przypadkowo natknęła się na Mieczysława w aptece. Ponarzekali, pośmiali się i od niechcenia umówili na spotkanie. Takie kurtuazyjne, zupełnie jakby rzucili zdawkowe „zdzwonimy się” albo „umówimy się kiedyś na kawę”. Ale na tym się nie skończyło. Być może dlatego, że właśnie wtedy wkroczyła Barbara. Zaprosiła Bożenę do ich mieszkania, przygotowała wykwintną kolację i jakoś tak się to potoczyło, że od tego czasu spotykali się może niezbyt często, za to regularnie. I zawsze mieli o czym rozmawiać.
– Bawię się wyśmienicie – odpowiedziała Bożena. – Im dalej, tym lepiej.
– Lubisz patrzeć na ludzi, którzy nadużywają?
– Czasem mówią ciekawe rzeczy. – Dziennikarka wzruszyła ramionami.
– I dlatego nie pijesz? – zapytała jubilatka. – Żeby zachować kontrolę? Niczego nie chlapnąć? Zbierać kompromitujące informacje?
– Nie czyń ze mnie Mefistofelesa w spódnicy. – Bożena się zaśmiała. – Ale jestem pod wrażeniem, twemu uważnemu oku nic nie umknie. Piję bezprocentowo, bo jutro o ósmej trzydzieści mam wejście na żywo, a praca na kacu nie należy do moich ulubionych. Napiję się kiedyś u was albo kiedy mnie odwiedzicie, chociaż ja nie potrafię gotować tak jak ty. Niemniej, do swobodnego picia jakoś wolę bardziej kameralne towarzystwo.
Barbara westchnęła i uśmiechnęła się delikatnie.
– Zastanawiałam się dość długo, czy ta impreza to dobry pomysł. Ostatecznie uznałam, że tylko raz w życiu mam czterdziestkę.
– Właściwie to każdy dzień obchodzimy tylko raz w życiu – rzekła filozoficznie Bożena.
– Toś mi teraz dołożyła. – Barbara się zaśmiała. – Może chociaż jednego drinka, co? Bo na trzeźwo jesteś trochę nie do zniesienia.
Bożena uniosła brwi, rozbawiona.
– W przyszłym tygodniu. U was. A co do dobrej zabawy… Cały czas myślę o tym, że kiedy stoimy takie oparte o barierkę, lekko pochylone, to nasze tyłki muszą się prezentować całkiem seksownie.
– No wiesz? – prychnęła Barbara.
– I wyobraź sobie teraz, na przykład, takiego pana wiceprezydenta, który podchodzi i synchronicznie nas klepie. Ot tak, po prostu, wiesz. Rozłożona szeroko dłoń i równoczesne, dźwięczne „klap”. – Bożena rozłożyła szeroko palce prawej ręki i wykonała jednoznaczny gest.
– Może faktycznie nie pij w towarzystwie. – Barbara się zaśmiała.
– A tak poważnie – dodała Bożena, prostując się – twoje urodziny przejdą do legendy. To nie impreza. To istny melanż. Fascynujący festiwal osobowości. Pełen niebywałych smaków, kolorów, faktur i czego jeszcze chcesz. Wszystko na maksa. Jakby kot chędożył mysz. Długo jeszcze będzie się opowiadało o tym, co się tutaj wydarzyło. I powstaną lokalne podania, klechdy i legendy. Pomyśl, staniesz się mityczną postacią Koszalina.
– Jakby co? – Barbara nie kryła zdumienia.
– No wiesz. Kot, mysz. Duże, małe. Coś przekraczającego granice.
– Jestem chyba zniesmaczona. Chociaż – zastanowiła się chwilę – jestem także zachwycona. Ja, Barbara, ta od imprezy w nocnym klubie, na którym… wyjaśnisz mi, co właściwie się wydarzyło?
– Tego w szczegółach jeszcze nie wiem. Dopiero to wymyślę – odparła z powagą Bożena.
Jubilatka prychnęła i z uśmiechem pokręciła głową, po czym klepnęła Bożenę w ramię i skierowała się do innych gości.
Dziennikarka znów skupiła się na obserwacji. Machnęła lekko dłonią, gdy znajomy barman spojrzał w jej stronę. Podobał się jej, choć był zdecydowanie za młody. A może wcale nie? Może tylko włosy związane w kitkę i lekko szyderczy uśmieszek odejmowały mu lat.
Kiedyś przyszła tutaj w normalnym dla niego dniu pracy. Dzisiaj klub był zamknięty dla gości z zewnątrz, wtedy królowały tu małolaty. Trochę pijane, bardziej naćpane, rzygające po kątach i pozbawione jakichkolwiek hamulców. Na ich tle Bożena się wyróżniała, choć niekoniecznie pozytywnie. „Jak Matuzalem” – pomyślała teraz, uśmiechając się do siebie.
Rozglądała się dalej. Dużo się działo. Jej uwagę zwróciła Karolina, kierowniczka jednej z bibliotecznych filii. Znana działaczka kulturalna. Zresztą, w Koszalinie wystarczyło robić cokolwiek, by być znanym.
Bożena przyglądała się rudowłosej kobiecie z burzą efektownych loków obciętych prosto na wysokości brody. Cudownie okalały jej jasną twarz, poskręcane kosmyki co chwilę zasłaniały ją filuternie, jakby żyły własnym życiem. Szczupła, zgrabna, niewysoka, a jednak z daleka widoczna. A gdy patrzyła komuś w oczy, nie sposób było oderwać wzroku od tej twarzy, niczym u renesansowej Madonny – szczupłej, pociągłej, z wielkimi zielonymi oczami. Oczywiście, z daleka Bożena nie była w stanie tego dostrzec. Wiedziała to, bo kilkakrotnie spotykała Karolinę Dutkiewicz na służbowych spotkaniach. Zdawkowe wymiany pozdrowień nie pozwoliły jej poznać Karoliny, nie sposób było jej jednak nie zauważyć. Umiała tak poruszyć głową, że świat wokół zatrzymywał się na ułamek sekundy. Umiała tak się ubrać, że mężczyznom zapierało dech w piersiach. Umiała tak poruszyć biodrami, że nawet Bożena czuła ciarki. Bardziej zazdrości niż podniecenia, łatwo jednak było wyobrazić sobie, że panowie odbierają to zgoła inaczej.
Karolina Dutkiewicz, w przeciwieństwie do Bożeny, nie piła zeroprocentowych drinków. Z daleka było widać, jak pokazywała barmanowi, że wódki ma być więcej. I chociaż catering przygotowany na imprezę był całkiem efektowny, Karolina wyraźnie z niego nie korzystała. Piła na pusty żołądek, jakby chciała o czymś zapomnieć. „Każdy z nas ma swoje demony” – pomyślała Bożena.
Rozmyślania przerwało Bożenie dotknięcie w tyłek. W pierwszym odruchu chciała się odwinąć, najlepiej spoliczkować tego kogoś, ale niemal natychmiast rozpoznała tę osobę, więc odwracając się, uśmiechnęła się szeroko.
– Myślałam już, że się nie doczekam – powiedziała rozbawiona.
– Jestem w pracy – odparł barman.
– A nie mówiłeś, że jesteś złym chłopcem i lepiej, bym cię unikała?
– Mówiłem i miałem rację, ale nie posłuchałaś.
– Może jestem mądrzejsza od ciebie?
– Nie jestem pewien, czy to mądrość – odparł miękko. – Naprawdę na mnie czekałaś?
Pokręciła przecząco głową.
– Wręcz wolałabym, żebyś nie przychodził. Rozglądam się wśród gości, a ciebie nie wypatruję.
Przesunął wskazującym palcem po jej ramieniu. Poczuła mrowienie. Spojrzała mu w oczy i rozchyliła usta. Zrobiła to całkiem świadomie. A on całkiem świadomie uniósł rękę i przesunął palcem po jej wargach.
– Bardzo delikatne – powiedział.
Kiwnęła głową, patrząc mu w oczy.
Kuba podniósł drugą rękę i obiema dłońmi objął jej twarz. Patrzyła na niego, czując, jak po kręgosłupie przebiega jej dreszcz. Taki nastoletni, pełen oczekiwania, ekscytacji, jakby mężczyzna przed nią oznaczał niewiadomą. Bezwiednie rozchyliła wargi, a on po prostu patrzył. Trwali tak sekundę, dwie, Bożenie zdawało się, że godzinę. Światła pulsowały gdzieś daleko, muzyka grzmiała, a wokół nich zapadła cisza.
Wtem Kuba przerwał hipnotyzującą chwilę i po prostu pocałował Bożenę. Namiętnie, do utraty tchu, a jednak… magia nagle prysła. Trwała na moment „przed”, a potem, gdy spełniło się oczekiwanie, napięcie rozmyło się niczym statek w gęstej nadmorskiej mgle.
Bożena przez chwilę patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Poczułam się jak dziewczynka – wymamrotała.
Uśmiechnął się lekko.
– Nieletnich nie tykam – rzekł cicho, ale tak, że Bożena gwałtownie drgnęła.
Przecież wiedziała, że Kuba to uwodziciel, błękitny ptak, nieprzewidywalny facet, który od życia brał, co chciał – i znikał. Nie wątpiła, że brak dowodu osobistego chętnej pannicy nie byłby dla niego przeszkodą. Nie uciekał od niczego, z czym chwilowo było mu po drodze, nieważne, czy miało procenty, czy przybierało postać białego proszku. Pracował w nocnym klubie i takież prowadził życie; nocne, tajemnicze, pełne dyskrecji i niespełnionych obietnic. A jednak, wbrew rozsądkowi, opisała głośno to, czego właśnie doświadczyła.
– Takie napięcie czułam ostatnio, kiedy miałam piętnaście lat. Wtedy nie wiedziałam, co z nim zrobić.
– A dzisiaj oboje wiemy…
– Ale tego nie zrobimy. – Potrząsnęła głową. Jej rozsądek wracał na swoje miejsce. Opuszczał podbrzusze i znów sadowił się w okolicach głowy. – Całujesz fantastycznie. W dodatku smakujesz gumą balonową. No i fantastycznie obejmujesz w pasie. Ale nie.
– Pewnie, że nie – odpowiedział z uśmiechem. – Przyszedłem tylko, by wykorzystać, że jesteś lekko wstawiona. Nie za mocno, akurat w sam raz…
– Pudło, w ogóle nie jestem wstawiona. Prowadzę auto.
– Nie pijesz na imprezie? Zaszyłaś się czy jak?
– Jesteś barmanem, nie zauważyłeś, co piję? Same supertrendy moctaile. Zero procent. Ani alkoholu, ani smaku, ani aromatu. Zwykle zawierają tylko kolor, ale czego się nie robi dla mody?
Przewrócił oczami.
– Nie tylko ja obsługuję bar… Założyłem, że któryś z kolegów procentowo cię obsłużył. Swoją drogą, jak oni o ciebie dbają? Drinki bez smaku? Na mojej zmianie nie do pomyślenia.
Roześmiała się.
– Niedługo przyjdę napić się u ciebie. Ale nie dziś.
– Niech będzie. Nie dziś. Będę czekał.
– Podobno niegrzeczni chłopcy nigdy nie czekają.
– Chyba, że na niepoprawne dziewczynki. – Zaśmiał się i ruszył w stronę schodów.
Rozbawiona pokręciła głową. A potem poczuła, że lodowacieje.
– Przecież nie piłam – wyszeptała do siebie.
Rozmasowała sobie przedramiona, bo nagle zakwitła tam gęsia skórka, choć w temperaturze otoczenia nic się nie zmieniło.
Kuba Fijałkowski, przystojny barman z nocnego klubu, podobał jej się od dawna, ale nie aż tak, by poświęcać mu więcej niż jedną myśl na kwartał. No dobra, jedną na miesiąc. Może czasem na tydzień. Niegdyś myślała o nim w kategoriach: do podobania, nie do zaliczenia. Nie zamierzała wdawać się w żaden romans. Miała dość komplikacji w życiu osobistym.
Teraz te komplikacje błyskawicznie przeniosła na grunt rozważań metafizycznych. Bo od roku o Kubie mogła myśleć wyłącznie z nostalgią. Właśnie wtedy zginął z rąk kochanki, której obiecał za wiele.
„Dlaczego tak mocno odczułam jego obecność?” – zastanawiała się. „Czułam jego dotyk, zapach. Czy ja tracę zmysły? Nie dość mi życiowych kłopotów?”
Spojrzała w dół. Właśnie jeden z jej kłopotów, były mąż o imieniu Gerard, obtańcowywał Barbarę. Z przyjemnością na nich patrzyła, ładnie się prezentowali na parkiecie. I nawet nie pomyślała, że powinna być na miejscu Baśki, wcale nie. Może tylko coś tam lekko zakłuło. Bo Gerard, choć był całkiem byłym mężem, to był także dobrym ojcem dla ich piętnastoletniej córki Malwiny, no i aktualnym partnerem w jej życiu. To znaczy, właściwie niezupełnie. Chociaż trochę tak. Ale jednak…
Bożena pokręciła głową. Sama gubiła się w ich relacjach. Powiedzieć „to skomplikowane” to nic nie powiedzieć.
Skupiła się znów na obserwowaniu gości imprezy. Karolina Dutkiewicz zdecydowanie przyciągała uwagę. Bawiła się głośno. Śmiała perliście. Rude loki odbijały światło, unosząc się wokół właścicielki, wabiąc i przyciągając mężczyzn, a ona tańczyła z nimi, obściskując ich odrobinę zbyt odważnie. Karolina stanowiła atrakcję tam, gdzie się akurat znajdowała. Jak królowa pszczół – ciągnęła za sobą rój zainteresowanych. Otaczali ją sami napaleni faceci. Z każdym kolejnym drinkiem oni stawali się coraz bardziej natarczywi, ona coraz bardziej chętna.
Bożena przyglądała się temu z pobłażliwym uśmiechem. W końcu zmarszczyła czoło. Karolina bawiła się świetnie. A jednak, gdy nikt nie patrzył, trzymała pion, jakby nic nie piła. Bożenie zdawało się także, że jej tańce i parkietowe swawole miały pewien wzór. Przewijał się jak kratka na kilcie Szkota.
Jeden mężczyzna powracał. Ciągle. Przy tym jednym Karolina była prawdziwie namiętna. Z innymi tylko flirtowała. Przyciągała ich i odpychała. Śmiała im się w nos, wykonując kilka przyzywających gestów, potem odpychając. Odchodzili jak niepyszni tylko po to, by wypić drinka i znów do niej wrócić. Wabiła jak rosiczka. Kusiła, ale chyba jednak nie pożerała. Może oprócz tego jednego…
Właściwie dwóch. Krata miała dwa kolory. Mąż Karoliny, Piotr Dutkiewicz, pilnował żony. A Karolina to tolerowała. Ona jednak pilnowała kogoś innego.
„Dziwny układ” – pomyślała Bożena. Wzruszyła jednak ramionami. „Ale nie mój. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Nie moja sprawa. Mam swoje kłopoty”.
Teraz
– To niemożliwe – powiedziała Bożena po otwarciu maila.
Patrzyła w ekran komputera i mełła przekleństwa.
Wstała i przeszła trzy kroki do okna. Spojrzała na parapet, na którym nagle, właściwie nie wiadomo kiedy, zaroiło się od pudełek, a myślami odpłynęła do chwili, która prześladowała ją od czasu pamiętnej czterdziestki Barbary Borowskiej. Jej mózg funkcjonował właściwie równolegle. „Miały tu stać dwie paprotki, difenbachia, dwie jukki, skrzydłokwiat i trzy kaktusy z bardzo ostrymi kolcami” – myślała. „Czy ja kompletnie tracę zmysły? Udało mi się zamęczyć nawet te ostatnie. Nie zmysły, kaktusy. Pamiętam je takie pomarszczone, wysuszone na wiór, jak przeterminowane kabanosy. Może powinnam bardziej się przy tej roślinnej oazie upierać? Albo się zastanowić, o co mi w życiu chodzi. Dlaczego na imprezie Baśki całowałam się z trupem? To znaczy, w wyobraźni się całowałam. Według jakichś badań zielone ma dobroczynny wpływ na człowieka. Uspokaja i dobrze wpływa na koncentrację. Powinnam mieć wokół siebie dużo zielonego, żeby ukoić mózg i więcej się nie całować z facetem, którego nie ma. Co tutaj, do cholery, robią te pudełka?” W myślach przeskakiwała z tematu na temat. Właściwie próbowała się skupić na teraźniejszości, myśl o wyimaginowanym pocałunku nie dawała jej jednak spokoju. Wkurzało ją wszystko, w tym rzeczy walające się na parapecie: granatowy karton po wafelkach czekoladowych, zielony po chusteczkach higienicznych, opakowanie po tamponach i puszka po miętowych cukierkach. Wrzuciła wszystko do kosza. Coś tam musiało zostać w metalowej puszce, bo landrynki zagrzechotały w proteście. Pusty parapet przyciągał teraz wzrok.
Na końcówkę radykalnych porządków weszła Dorota, wieloletnia przyjaciółka Bożeny.
– Gwałtowna potrzeba ładu i składu? – Uniosła brwi, patrząc na parapet.
– Kto to zrobił? – warknęła Bożena.
– Myślałam, że ty? Sądząc po koszu na śmieci, który wciąż trzymasz w ręku, ta dedukcja wydała mi się właściwa…
Bożena wypuściła kosz z ręki. Upadł na podłogę z głuchym stukiem.
– Całe szczęście, że z niewysoka. Dzięki temu nie wypadły z niego śmieci i… pudełko z moimi tamponami? Dlaczego je wyrzucasz? Dopiero co je tam postawiłam – jęknęła ze zdumieniem Dorota.
– Dopiero co, czyli trzy miesiące temu – odszczeknęła Bożena. – Poza tym nie rozmawiamy o porządkach. Interesuje mnie, kto mnie zgłosił do – zerknęła do maila – wewnątrzradiowego plebiscytu na najpopularniejszego dziennikarza Polskiego Radia Koszalin.
Dorota wzruszyła ramionami i przeszła do swojego biurka.
– Może i racja – zgodziła się. – Porządek zawsze wygląda lepiej niż bałagan. Chociaż tampony wyciągnę, potrzebuję ich od czasu do czasu. Średnio raz w miesiącu.
Podeszła do kosza. Bożena w tym czasie klapnęła na krzesło przed swoim biurkiem.
– Nie mam ochoty na żadne plebiscyty. Kto to w ogóle widział? Ja? Popularna? No chyba że mówilibyśmy o plebiscycie na najwredniejszą sukę Pomorza Zachodniego.
– Bożenko – słodko zaświergotała Dorota. – Ty, na swoich wysokich szpilkach w ekstrawaganckich kolorach, z inteligencją niczym brzytwa przecinającą gardła wrogom i przenikliwością godną niedźwiedzicy polującej na pożywienie dla młodych, jesteś absolutnie najlepszą kandydatką do…
– Ty? – warknęła Bożena.
– Oczywiście. Któż by inny. – Dorota wzruszyła ramionami i powtórzyła: – Jesteś najlepszą kandydatką.
– Chyba cię coś zraniło w mózg – oznajmiła chłodno Bożena.
Dorota nie raczyła odpowiedzieć. Bożena przymknęła oczy.
– Jesteś najwredniejszą, najokropniejszą suką udającą przyjaciółkę. A to powinny być moje przymioty. Nikt nigdy…
– Oj, przestań – ucięła Dorota. – Najlepsza dziennikarka na Pomorzu, pogromczyni męskich serc i straszliwa Erynia wszystkich nieuczciwych urzędników miejskich. Nawet tych, którzy ledwie zahaczają intencją o jakąś nieuczciwość. Oni na samą myśl o tobie nawet nie śmią pomyśleć o jakiejkolwiek defraudacji. Czymkolwiek nielegalnym! Bo jesteś po prostu…
– Oazą, kurwa, spokoju – przerwała jej Bożena ze słodkim uśmiechem. – Zajebiście wyciszonym pierdolonym kwiatem lotosu na równie zajebistej tafli jebanego jeziora. Jestem jak cały wagon pełen pierdolonych, medytujących tybetańskich mnichów. Jak…
– Żebyś ty jeszcze oryginalna była – rzuciła Dorota z teatralnym westchnieniem. – Nie wiem, kto jest autorem tej trafnej mantry, ale tobie faktycznie przydaje się nadzwyczaj często.
– Co ci odbiło? – zapytała Bożena zrezygnowana.
Dorota wzruszyła ramionami.
– Tak po prostu. Zawsze to jakaś rozrywka.
– Serio? Za mało mam?
– Do pozostałych tematów już przywykłam. Że Malwina, Gerard? Nic mnie nie zaskoczy. Trzeba sobie życie jakoś urozmaicać.
Bożena zgrzytnęła zębami.
– No dobra, coś się stało? – zapytała Dorota, przewracając oczami.
– Malwina na razie jest idealną uczennicą pierwszej klasy liceum. Uczy się, na dwójach i trójach, ale prze do przodu.
– Zatem?
– Gerard – rzekła krótko Bożena. – No i…
Dorota uniosła pytająco brwi.
– Twój ulubiony były mąż to oczywistość. Ale „no i” mnie zafrapowało.
– Mój jedyny były mąż. A poza tym całowałam się z facetem… – Bożena się zawiesiła.
Dorota nie mogła się doczekać ciągu dalszego, więc ponagliła przyjaciółkę, machając ręką.
– To nic dziwnego. Całowanie się z facetem to zupełnie normalna czynność, nawet kiedy ma się męża, szczególnie byłego. Zresztą, z kobietą też by mnie nie zdziwiło, byle nie ze mną – zastrzegła od razu.
Bożena popatrzyła przed siebie, przygryzając wargę.
– A chciałabyś się całować z facetem, który nie żyje? – Dorota nie powstrzymała wzdrygnięcia. – No właśnie – skwitowała z westchnieniem Bożena. I opowiedziała całe zdarzenie. – I od tego czasu nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś ze mną jest nie tak.
– To akurat wiem od dawna.
– Jesteś bezduszna.
– Muszę się w spokoju zastanowić nad tym, co właśnie mi powiedziałaś – odrzekła z powagą. – Zdecydowanie wolę, żebyś opowiedziała coś o swoim mężu.
– Byłym mężu – warknęła Bożena.
– Do tego jedynym – dodała wdzięcznie Dorota. – I obyś ich więcej nie miała. Biorąc pod uwagę fakt, jak się z nim boksujesz, nie chcę prorokować, co mogłoby się dziać z następnym.
– W życiu już żadnego kolejnego męża – zarzekła się Bożena.
– Całe szczęście. Nie każdy facet jest tak dobry jak mój Darek.
– Twój Dorian?
Dorota spojrzała na przyjaciółkę, zaciskając szczęki.
– Nie denerwuj się, nie oprę się pewnie już nigdy. Dorian to jest imię tak wdzięczne, że nic go nie pobije.
– Darek. Zapamiętaj to. Darek. Dariusz. Dla mnie czasami Dareczek. Tylko czasami, jeśli zasłużę. Zapomnij o Dorianie.
– Staram się – odparła z powagą Bożena. – Ale mi kompletnie nie wychodzi. Niemniej. Żadnego nowego męża. Gerard jest moim byłym mężem i tak pozostanie.
– Chyba że ponownie wyjdziesz za niego za mąż.
– Nie przeklinaj.
– Co wywinął? Przyznaj się.
– Gerard chciałby się do mnie znów wprowadzić.
– Brawo! – Dorota aż klasnęła.
– No ciebie chyba pogięło. – Bożena się skrzywiła. – To jest absolutnie wykluczone.
– Gerard jest ojcem Malwiny i twoim… – zaczęła Dorota.
– I na tym poprzestańmy – przerwała jej dziennikarka. – Nie zamierzam się z nim więcej wiązać.
– A on…?
– On chce. Wydaje mu się, że skoro się z nim przespałam, to wszystko mu wolno.
– Raz?
– Co raz?
– Raz się z nim przespałaś? Macie piętnastoletnią córkę i byliście małżeństwem przez…
– No właśnie. Jak słusznie zauważyłaś, byliśmy. Teraz jestem rozwiedzioną dziennikarką, która nie szuka stałego partnera.
Bożena poczuła w tym momencie niepokojące mrowienie. Czy aby na pewno mówiła prawdę? Stanął jej przed oczami Kuba. Niepokojąco przystojny barman, który swoim pocałunkiem zrujnował jej dzień, noc i jeszcze wiele więcej. Właściwie cały czas czuła się nieswojo na myśl, że całowała się z własnym wyobrażeniem faceta, który od roku spoczywał na koszalińskim cmentarzu.
– Oj tam, przesadzasz. Gerard jest tak samo przystojny jak niegdyś. A Malwina potrzebuje ojca.
– Toż ma tatusia! Nic się nie zmieniło. My nie musimy razem mieszkać, żeby Gerard mógł wypełniać swoje ojcowskie obowiązki.
– Bla, bla, bla.
– I to ma być prawdziwa przyjaciółka – mruknęła Bożena.
– Nie skupiaj się na sprawach, które tego nie wymagają. Pomyśl raczej o tym, że wewnątrzradiowy plebiscyt na najpopularniejszego dziennikarza Polskiego Radia Koszalin wymaga prezentacji. O ile dobrze pamiętam, pojutrze. Spotykamy się w sali konferencyjnej o piętnastej. Nie masz specjalnej konkurencji, bo przecież trudno za taką uznać Michała z redakcji sportowej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki