Jedz, módl się, kochaj - Elizabeth Gilbert - ebook + książka

Jedz, módl się, kochaj ebook

Elizabeth Gilbert

4,3
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odkryj na nowo ponadczasowe powieści.

Pasjonująca podróż w poszukiwaniu siebie oraz sensu i radości życia.

Jedz, módl się, kochaj mówi o tym, co może się zdarzyć, kiedy bierzemy odpowiedzialność za własne zadowolenie z życia. Opowiada również o przygodach, jakie mogą się przytrafić kobiecie, która nie chce już dłużej powielać utartych schematów. Jest to opowieść, która poruszy każdego, kto kiedykolwiek obudził się rano z nieodpartym pragnieniem zmian.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 512

Oceny
4,3 (361 ocen)
212
70
58
16
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaLaSo

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna, pełna pozytywnej energii i motywująca do działania :)
00
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

❤️❤️❤️
00
DoroG

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, wzruszająca, autentyczna i bardzo wciągająca.
00
gosiana06

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, bardzo dobrze się czyta, zero nudy.
00
Switekk

Nie oderwiesz się od lektury

z pozoru infantylna proza w typowo amerykanskim stylu nabiera topniowo. głębi i wciąga w uduchowioną, choć wciąż lekką fabułę.
00



Polecamy

W serii pole­camy:

John Fow­les

Kocha­nica Fran­cuza

Eli­za­beth Gil­bert

Jedz, módl się, kochaj

Har­per Lee

Zabić drozda

Wil­liam Whar­ton

Pta­siek

Spóź­nieni kochan­ko­wie

Podziękowania

DLA SUSAN BOWEN, KTÓRA ZAPEW­NIAŁA MI SCHRO­NIE­NIE NAWET Z ODLE­GŁO­ŚCI 12 000 MIL

Motto

Mów prawdę, mów prawdę, mów prawdę1.

SHE­RYL LOUISE MOL­LER

Nie doty­czy nad­zwy­czaj­nej sytu­acji zwią­za­nej z han­dlem nie­ru­cho­mo­ściami na Bali, jak opi­sano w Księ­dze 3. [wróć]

WSTĘP

czyli jak działa ta książka, czyli sto dzie­wiąty kora­lik

Kiedy jest się w Indiach – szcze­gól­nie w miej­scach świę­tych i aśra­mach – spo­tyka się mnó­stwo ludzi z zawie­szo­nymi na szyi kora­li­kami. Na sta­rych foto­gra­fiach można zoba­czyć nagich, wychu­dzo­nych i sro­gich jogi­nów (a cza­sami pulch­nych, sym­pa­tycz­nych i pro­mien­nych jogi­nów) także z pacior­kami na szyi. Taki sznur kora­li­ków nazy­wają dźa­pa­mala. Używa się ich w Indiach od stu­leci – poboż­nym hin­du­istom i bud­dy­stom poma­gają się sku­pić pod­czas modli­tew­nej medy­ta­cji. Naszyj­nik trzyma się w jed­nej ręce i w kółko prze­suwa paciorki pal­cami – jeden na każde powtó­rze­nie man­try. Kiedy święte wojny przy­wio­dły śre­dnio­wiecz­nych krzy­żow­ców na Wschód, ryce­rze zoba­czyli wyznaw­ców tam­tej­szych reli­gii obra­ca­ją­cych przy modli­twie kora­liki. Spodo­bał im się ten pomysł i tak oto w Euro­pie poja­wił się róża­niec.

Tra­dy­cyjny sznur dźa­pa­mala ma sto osiem pacior­ków. W co bar­dziej ezo­te­rycz­nych krę­gach wschod­nich filo­zo­fów liczbę 108 uważa się za nie­zwy­kle pomyślną, jest ona bowiem trzy­cy­frową wie­lo­krot­no­ścią trzech, któ­rej skład­niki dają w sumie dzie­więć, czyli trzy razy trzy. A trójka repre­zen­tuje oczy­wi­ście naj­wyż­szą rów­no­wagę, o czym dosko­nale wie każdy, kto kie­dy­kol­wiek pomy­ślał o Trójcy Świę­tej czy choćby zwy­kłym stołku baro­wym. Jako że cała ta książka poświę­cona jest poszu­ki­wa­niu rów­no­wagi, posta­no­wi­łam nadać jej formę dźa­pa­mali, dzie­ląc nar­ra­cję na sto osiem opo­wie­ści, czyli kora­li­ków. Ten sznur opo­wie­ści dzieli się nadto na trzy czę­ści, poświę­cone kolejno Ita­lii, Indiom i Indo­ne­zji – tym trzem kra­jom, które odwie­dzi­łam pod­czas dwu­na­stu mie­sięcy poszu­ki­wa­nia samej sie­bie. Ozna­cza to, że każda część zawiera trzy­dzie­ści sześć opo­wie­ści, co ma dla mnie oso­bi­ście szcze­gólne zna­cze­nie, ponie­waż piszę to wszystko w trzy­dzie­stym szó­stym roku życia.

Zamiast roz­ga­dy­wać się o nume­ro­lo­gii, jak nie przy­mie­rza­jąc Louis Far­ra­khan, dodam tylko, że uło­że­nie tych opo­wie­ści na wzór dźa­pa­mali podoba mi się rów­nież dla­tego, że jest to takie… składne. Szczere duchowe docie­ka­nia wyma­gają, i zawsze wyma­gały, meto­dycz­no­ści i dys­cy­pliny. Szu­ka­nie Prawdy nie jest jakimś nie­zdar­nym dzia­ła­niem na chy­bił tra­fił, nawet teraz, w tych cza­sach nie­zdar­nych dzia­łań na chy­bił tra­fił. Zarówno jako osoba poszu­ku­jąca, jak i pisarka mocno się trzy­mam tych pacior­ków, co pomaga mi się sku­pić na tym, czego pró­buję doko­nać.

Każda dźa­pa­mala posiada szcze­gólny, dodat­kowy sto dzie­wiąty kora­lik, który niczym wisio­rek dynda poza tym zrów­no­wa­żo­nym krę­giem stu ośmiu. Myśla­łam kie­dyś, że to pacio­rek zapa­sowy, na wszelki wypa­dek, speł­nia­jący taką rolę jak zapa­sowy guzik przy dro­gim swe­trze czy naj­młod­szy syn w rodzi­nie kró­lew­skiej. Naj­wy­raź­niej jed­nak służy on wyż­szym celom. Kiedy pod­czas modli­twy twoje palce docie­rają do niego, ozna­cza to, że masz prze­rwać i podzię­ko­wać nauczy­cie­lom. Zatem tutaj, przy wła­snym sto dzie­wiątym kora­liku, robię prze­rwę, nim jesz­cze na dobre roz­po­czę­łam. Skła­dam podzię­ko­wa­nia wszyst­kim moim nauczy­cie­lom, któ­rzy tego roku wyło­nili się przede mną pod tak wie­loma oso­bli­wymi posta­ciami.

Z całego serca dzię­kuję mojej guru, która jest siłą napę­dową empa­tii i wspa­nia­ło­myśl­nie pozwo­liła mi zdo­by­wać wie­dzę w swo­jej indyj­skiej aśra­mie. Jest to także sto­sowna chwila, bym wyja­śniła, że piszę o swo­ich prze­ży­ciach w Indiach z czy­sto oso­bi­stego punktu widze­nia, a nie jako uczony teo­log ani czyjś ofi­cjalny rzecz­nik. Dla­tego też w tej książce nie będę uży­wać imie­nia mojej guru… jako że nie mogę wypo­wia­dać się w jej imie­niu. Jej naucza­nie mówi samo za sie­bie. Nie ujaw­nię też, gdzie się znaj­duje jej aśrama, by oszczę­dzić tej wspa­nia­łej pla­cówce roz­głosu, który mógłby się oka­zać zbędny i nie­moż­liwy do udźwi­gnię­cia.

Pra­gnę wyra­zić swoją wdzięcz­ność jesz­cze jed­nej oso­bie. Różne są powody, dla któ­rych poja­wia­jący się tu czy tam w książce ludzie nie noszą swo­ich praw­dzi­wych imion ani nazwisk. Jeśli cho­dzi o Hin­du­sów i ludzi Zachodu, któ­rych spo­tka­łam we wspo­mnia­nej aśra­mie, sama posta­no­wi­łam nie ujaw­niać żad­nych auten­tycz­nych imion. Uzna­łam bowiem, że więk­szość osób nie po to wyru­sza na duchową piel­grzymkę, by poja­wić się potem jako boha­ter książki. (Chyba że to jestem ja). Zde­cy­do­wa­łam się na jeden tylko wyją­tek od tej narzu­co­nej sobie reguły. Richard z Tek­sasu naprawdę ma na imię Richard i naprawdę jest z Tek­sasu. Chcia­łam użyć jego praw­dzi­wego imie­nia, bo pod­czas pobytu w Indiach był dla mnie kimś szcze­gól­nie waż­nym.

I jesz­cze jedno… kiedy spy­ta­łam Richarda, czy nie ma nic prze­ciwko temu, bym wspo­mniała w swo­jej książce, że był kie­dyś ćpu­nem i pija­kiem, powie­dział, że zupeł­nie mu to nie prze­szka­dza. „I tak już od dawna kom­bi­nuję, jak się do tego przy­znać”, oświad­czył.

Naj­pierw jed­nak – Ita­lia…

KSIĘGA PIERWSZA

Ita­lia

czyli „Mów tak, jak jesz”, czyli trzy­dzie­ści sześć opo­wie­ści o poszu­ki­wa­niu przy­jem­no­ści

1

Chcia­ła­bym, żeby Gio­vanni mnie poca­ło­wał.

No tak, ale z wielu powo­dów jest to fatalny pomysł. Gio­vanni jest o dzie­sięć lat młod­szy ode mnie i – jak więk­szość Wło­chów przed trzy­dziestką – wciąż jesz­cze mieszka z matką. To wystar­czy, żeby był nie­zbyt odpo­wied­nim kan­dy­da­tem na roman­tyczną zna­jo­mość. Dodajmy, że jestem nie­za­leżną Ame­ry­kanką wol­nego zawodu, po trzy­dzie­stce; moje mał­żeń­stwo oka­zało się fia­skiem, nie­dawno zakoń­czone, cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność koro­wody roz­wo­dowe były dru­zgo­cące, a prze­żyty zaraz potem namiętny romans przy­niósł bole­sne roz­cza­ro­wa­nie. Te nastę­pu­jące jedna po dru­giej porażki spo­wo­do­wały, że byłam przy­ga­szona, roz­bita i czu­łam się, jak­bym miała z sie­dem tysięcy lat. Dla zasady nie wypa­dało narzu­cać mojego żało­snego, poobi­ja­nego ja uro­czemu Gio­vanniemu bez skazy. Dodam jesz­cze, że wła­śnie osią­gnę­łam wiek, w któ­rym kobieta zaczyna się zasta­na­wiać, czy rze­czy­wi­ście naj­lep­szym lekiem na zabliź­nia­nie rany po utra­cie jed­nego pięk­nego ciem­no­okiego mło­dzieńca jest bez­zwłoczne zapro­sze­nie do łóżka innego. Dla­tego od paru mie­sięcy jestem sama. Ba, wła­śnie dla­tego posta­no­wi­łam spę­dzić cały rok w celi­ba­cie.

Co usły­szaw­szy, zna­jący się na rze­czy obser­wa­tor mógłby zapy­tać: „To po co w takim razie przy­je­cha­łaś do Ita­lii?”.

Na co mogła­bym odpo­wie­dzieć jedy­nie – szcze­gól­nie teraz, kiedy patrzę na sie­dzą­cego po dru­giej stro­nie stołu przy­stoj­nego Gio­van­niego – „Dosko­nałe pyta­nie”.

Gio­vanni jest moim part­ne­rem w „dwu­stron­nej wymia­nie”. Może brzmi to nieco alu­zyj­nie, ale nie­stety, nic z tych rze­czy. Ozna­cza to tylko tyle, że spo­ty­kamy się wie­czo­rami, kilka razy w tygo­dniu, żeby każde z nas mogło sobie poćwi­czyć język ojczy­sty tego dru­giego. Naj­pierw roz­ma­wiamy po wło­sku i on oka­zuje mi wielką cier­pli­wość; potem mówimy po angiel­sku i wtedy ja oka­zuję mu wielką cier­pli­wość. Odkry­łam Gio­vanniego kilka tygo­dni po przy­jeź­dzie do Rzymu dzięki tej wiel­kiej kawia­rence inter­ne­to­wej na piazza Bar­be­rini, po prze­ciw­le­głej stro­nie od fon­tanny z rzeźbą przed­sta­wia­jącą sek­sow­nego try­tona wydmu­chu­ją­cego przez muszlę stru­mień wody. Onże (to zna­czy Gio­vanni, nie ten try­ton) umie­ścił na tablicy ogło­sze­nio­wej infor­ma­cję o tym, że rodo­wity Włoch szuka osoby będą­cej rodzi­mym użyt­kow­ni­kiem angiel­skiego, w celach kon­wer­sa­cyj­nych. Tuż obok jego ogło­sze­nia wisiało dru­gie, iden­tyczne, nawet wypi­sane taką samą czcionką. Jedyną róż­nicą była infor­ma­cja doty­cząca spo­sobu kon­tak­to­wa­nia się. Na jed­nej kartce wid­niał adres e-mailowy kogoś o imie­niu Gio­vanni, na dru­giej kogoś o imie­niu Dario. Ale numer domo­wego tele­fonu był taki sam.

Wie­dziona moją genialną intu­icją wysła­łam e-maila do oby­dwu męż­czyzn jed­no­cze­śnie, pyta­jąc ich po wło­sku: „Czy nie jeste­ście przy­pad­kiem braćmi?”.

Tym, który zare­ago­wał odpo­wie­dzią bar­dzo pro­vo­ca­tivo, był Gio­vanni: „Jesz­cze lepiej. Bliź­nia­kami”.

Tak… dużo lepiej. Oka­zali się wyso­kimi, śnia­dymi, przy­stoj­nymi, jed­no­ja­jo­wymi dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nimi bliź­nia­kami, obda­rzo­nymi tymi ogrom­nymi, ciem­nymi wło­skimi oczyma, któ­rych spoj­rze­nie powo­duje, że roz­pa­dam się na kawałki. Kiedy ich zoba­czy­łam, natych­miast przy­szło mi do głowy, żeby nieco zmo­dy­fi­ko­wać reguły doty­czące cało­rocz­nego celi­batu. Na przy­kład mogła­bym żyć w cał­ko­wi­tej wstrze­mięź­li­wo­ści, nie licząc pary iden­tycz­nych dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nich wło­skich przy­stoj­nia­ków. Coś mi to przy­po­mi­nało… jedną z moich przy­ja­ció­łek sto­su­jącą cał­ko­wi­cie wege­ta­riań­ską dietę, nie licząc bekonu, nie­mniej… już w gło­wie ukła­da­łam list do „Pen­tho­use’a”.

W pół­mroku rzym­skiej kawiarni, led­wie roz­ja­śnia­nym migo­tli­wym świa­tłem świec, trudno było odgad­nąć, czyje dło­nie pie­ści…

Jed­nak nie.

Nie i jesz­cze raz nie.

Prze­cię­łam to fan­ta­zjo­wa­nie w pół słowa. Nie była to odpo­wied­nia chwila, by szu­kać romansu i nie­chyb­nie jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wać sobie już i tak wystar­cza­jąco pokrę­cone życie. Chwila była odpo­wied­nia, by szu­kać uzdro­wie­nia i pokoju, jaki może dać wyłącz­nie samot­ność.

W każ­dym razie w poło­wie listo­pada nie­śmiały, pilny Gio­vanni i ja zako­le­go­wa­li­śmy się. Jeśli zaś cho­dzi o Daria – przed­sta­wi­łam tego bar­dziej roz­ryw­ko­wego z braci mojej roz­kosz­nej szwedz­kiej przy­ja­ció­łeczce Sofie i ich rzym­skie wie­czory „dwu­stron­nej wymiany” poto­czyły się zupeł­nie ina­czej. Gio­vanni i ja nie­stety tylko roz­ma­wiamy. A ści­ślej, jemy i roz­ma­wiamy. Już od wielu tygo­dni spę­dzamy miło czas, posi­la­jąc się i gawę­dząc. Dzie­limy się pizzą i tak­tow­nymi uwa­gami doty­czą­cymi błę­dów gra­ma­tycz­nych. Dzi­siej­szy wie­czór nie odbie­gał w niczym od normy: uro­cze chwile, wypeł­nione nowymi idio­mami i świeżą moz­za­rellą.

Docho­dzi pół­noc, mia­sto spo­wija mgła. Gio­vanni odpro­wa­dza mnie do mojego miesz­ka­nia bocz­nymi rzym­skimi ulicz­kami, które wiją się wokół sta­ro­żyt­nych budowli natu­ral­nie niczym stru­mie­nie opły­wa­jące kępy cypry­sów. Docho­dzimy do moich drzwi. Odwra­camy się do sie­bie przo­dem. On ści­ska mnie ser­decz­nie. Jest to już jakiś postęp; przez kilka pierw­szych tygo­dni ści­skał tylko moją dłoń. Myślę, że gdy­bym została we Wło­szech na następne trzy lata, zebrałby dość odwagi, żeby mnie poca­ło­wać. A prze­cież mógłby mnie poca­ło­wać już teraz, tego wie­czoru, pod moimi drzwiami… wciąż jest na to jakaś szansa… osta­tecz­nie nasze ciała przy­le­gają do sie­bie dość ści­śle, w górze świeci księ­życ… i oczy­wi­ście byłby to okropny błąd… ale to taka cudowna moż­li­wość, że zaraz to zrobi… że po pro­stu się pochyli… i… i…

Nic z tego. Koniec uści­sku.

– Dobra­noc, moja droga Liz – mówi.

– Buona notte, caro mio – odpo­wia­dam.

Wspi­nam się po scho­dach do mojego miesz­ka­nia na trze­cim pię­trze, cał­kiem sama. Wcho­dzę do maleń­kiej kawa­lerki, cał­kiem sama. Zamy­kam za sobą drzwi. Kolejna samotna noc w Rzy­mie. Przede mną jesz­cze jeden długi sen… a w łóżku tylko wło­skie roz­mówki i słow­niki – nikogo i niczego wię­cej.

Jestem sama, cał­kiem sama, zupeł­nie sama.

Kiedy ten fakt w pełni do mnie dociera, upusz­czam torebkę, padam na kolana i przy­ci­skam czoło do pod­łogi. W tej pozy­cji zano­szę wszech­świa­towi żar­liwą modli­twę dzięk­czynną.

Naj­pierw po angiel­sku.

Potem po wło­sku.

A potem – na wszelki wypa­dek – w san­skry­cie.

2

Skoro już tkwię na pod­ło­dze w tej pokor­nej pozie supli­kantki, pozwól­cie, że tam pozo­stanę i cofnę się w cza­sie o trzy lata, do chwili, w któ­rej zaczęła się ta cała histo­ria – kiedy znaj­do­wa­łam się dokład­nie w takiej samej pozie: na kola­nach, na pod­ło­dze, pogrą­żona w modli­twie.

Wszystko poza tym w tam­tej sce­nie sprzed trzech lat było inne. Wtedy znaj­do­wa­łam się nie w Rzy­mie, ale na przed­mie­ściach Nowego Jorku w łazience na pię­trze dużego domu, który kupi­łam nieco wcze­śniej z mężem. Był zimny listo­pad, około trze­ciej nad ranem. Mąż spał w naszym wspól­nym łóżku. Ja kry­łam się w łazience już chyba czter­dzie­stą siódmą z kolei noc i – jak w te wszyst­kie poprzed­nie noce – zano­si­łam się pła­czem. W rze­czy samej, łka­łam tak zawzię­cie, że na kafel­kach roz­lało się wiel­kie jezioro łez i smar­ków, praw­dzi­wie Jezioro Dolne (powiedzmy) mojego wstydu i lęku, i zakło­po­ta­nia, i żalu.

Nie chcę już tego mał­żeń­stwa.

Tak bar­dzo się sta­ra­łam, żeby tego nie wie­dzieć, ale prawda narzu­cała mi się siłą.

Nie chcę już tego mał­żeń­stwa. Nie chcę miesz­kać w tym dużym domu. Nie chcę mieć dziecka.

Ale prze­cież powin­nam chcieć dziecka. Koń­czy­łam trzy­dzie­ści jeden lat. Mój mąż i ja – byli­śmy ze sobą osiem lat, sześć jako mał­żeń­stwo – zbu­do­wa­li­śmy całe nasze życie wokół tej oczy­wi­sto­ści, że kiedy osią­gnę już sta­teczny wiek lat trzy­dzie­stu, zechcę osiąść gdzieś na stałe i rodzić dzieci. Oboje spo­dzie­wa­li­śmy się, że do tego czasu znu­dzą mi się już podróże i będę marzyć o życiu w dużym, wypeł­nio­nym gwa­rem dzie­cię­cych gło­sów domu z ogro­dem, ręcz­nie robio­nymi narzu­tami na łóż­kach i sma­ko­wi­tym gula­szem bul­go­czą­cym na kuchence. (Fakt, że był to dość dokładny obraz mojej matki, wska­zuje wyraź­nie, jaką trud­ność spra­wiało mi kie­dyś odróż­nie­nie sie­bie od tej sil­nej kobiety, która mnie wycho­wała.) Tym­cza­sem odkry­łam z prze­ra­że­niem, że nie chcę żad­nej z tych rze­czy. Lata mijały i niczym ter­min wyko­na­nia kary śmierci zbli­żała się TRZY­DZIESTKA, a ja stwier­dzi­łam, że wcale nie mam ochoty zajść w ciążę. Cze­ka­łam i cze­ka­łam na to, żeby chcieć dziecka, ale nic z tego. A wierz­cie mi, ja wiem, jak to jest, kiedy się cze­goś chce. Znam uczu­cie pra­gnie­nia. Nie było go tam. Co wię­cej, nie mogłam prze­stać myśleć o tym, co kie­dyś powie­działa mi moja sio­stra, kar­miąc pier­sią swoje pier­wo­rodne: „Posia­da­nie dziecka jest jak tatuaż na twa­rzy. Trzeba być cał­ko­wi­cie pew­nym, nim się podej­mie osta­teczną decy­zję”.

Jak mia­łam się teraz wyco­fać? Wszystko już było na swoim miej­scu. To miał być wła­śnie ten rok. Prawdę mówiąc, już od kilku mie­sięcy sta­ra­li­śmy się zajść w ciążę. Bez­sku­tecz­nie (pomi­ja­jąc fakt, że z ner­wów dopa­dły mnie jej zło­śliwe objawy – co rano mia­łam nud­no­ści i zwra­ca­łam śnia­da­nie). I co mie­siąc, kiedy dosta­wa­łam mie­siączkę, szep­ta­łam ukrad­kiem w łazience: Dzięki, dzięki, dzięki, dzięki za jesz­cze jeden mie­siąc życia…

Pró­bo­wa­łam prze­ko­nać samą sie­bie, że to nor­malne. Doszłam do wnio­sku, że wszyst­kie kobiety, kiedy chcą zajść w ciążę, muszą się czuć jak ja teraz. („Ambi­wa­lent­nie” było tym sło­wem, któ­rego uży­wa­łam, uni­ka­jąc bar­dziej pre­cy­zyj­nej frazy: „Owład­nięta stra­chem”). Wma­wia­łam sobie, że moje odczu­cia są cał­kiem zwy­czajne, pomimo wszyst­kich dowo­dów świad­czą­cych o tym, że jest ina­czej… takich jak na przy­kład roz­mowa ze zna­jomą, na którą wpa­dłam przy­pad­kiem tydzień wcze­śniej, a która wła­śnie odkryła, że po dwóch latach wysił­ków i for­tu­nie wyda­nej na lecze­nie nie­płod­no­ści jest wresz­cie w ciąży. Była uszczę­śli­wiona. Od zawsze marzyła o dziecku, oświad­czyła. Wyznała, że od lat kupo­wała po kry­jomu ciuszki dzie­cięce i cho­wała przed mężem pod łóż­kiem. Widzia­łam radość na jej twa­rzy i wyglą­dało to bar­dzo zna­jomo. Taką samą rado­ścią pro­mie­nia­łam poprzed­niej wio­sny, kiedy dowie­dzia­łam się, że cza­so­pi­smo, dla któ­rego pra­co­wa­łam, zamie­rza wysłać mnie do Nowej Zelan­dii, żebym napi­sała arty­kuł o poszu­ki­wa­niach kała­mar­nicy olbrzy­miej. I pomy­śla­łam sobie: „Dopóki nie będę odczu­wała takiego unie­sie­nia na myśl o posia­da­niu dziecka, jakie odczu­wałam na myśl o podróży do Nowej Zelan­dii i kała­mar­nicy olbrzy­miej, to dziecka mieć nie mogę”.

Nie chcę już tego mał­żeń­stwa.

Za dnia nie dopusz­cza­łam do sie­bie tej myśli, ale nocą zże­rał mnie strasz­liwy nie­po­kój. To prze­cież kata­strofa. Jaką trzeba być wredną małpą, żeby zabrnąć tak daleko w mał­żeń­stwo po to tylko, by z niego zre­zy­gno­wać? Zale­d­wie rok temu kupi­li­śmy ten dom. Czyż nie chcia­łam mieć ład­nego domu? Czy nie byłam nim zachwy­cona? Więc dla­czego snuję się nocami po jego kory­ta­rzach, wyjąc niczym Medea? Czy nie byłam dumna z wszyst­kiego, czego się doro­bi­li­śmy – oka­za­łego domu, poło­żo­nego w pre­sti­żo­wej Hud­son Val­ley, miesz­ka­nia na Man­hat­ta­nie, ośmiu linii tele­fo­nicz­nych, czy nie lubi­łam naszych przy­ja­ciół i pik­ni­ków, i przy­jęć? A co z tymi week­en­dami spę­dzo­nymi na wędrów­kach pomię­dzy rega­łami pudeł­ko­wa­tego super­mar­ketu, który sobie wybra­li­śmy, żeby kupić jesz­cze wię­cej arty­ku­łów gospo­dar­stwa domo­wego na kre­dyt? Uczest­ni­czy­łam aktyw­nie w każ­dym momen­cie two­rze­nia tego życia… dla­czego zatem czu­łam, że nie ma tu nic ze mnie? Dla­czego byłam taka przy­tło­czona obo­wiąz­kami, znu­żona rolą głów­nej żywi­cielki, gospo­dyni domo­wej i koor­dy­na­torki życia towa­rzy­skiego, opie­kunki psa, misją żony i przy­szłej matki, i – gdzieś pomię­dzy tym wszyst­kim – pisarki…?

Nie chcę już tego mał­żeń­stwa.

Mój mąż spał w pokoju obok, w naszym łóżku. Jed­na­kowo kocha­łam go i nie zno­si­łam. Nie mogłam go obu­dzić, by się podzie­lić wła­sną udręką… bo niby po co? Już od mie­sięcy patrzył, jak popa­dam w przy­gnę­bie­nie, widział, że zacho­wuję się jak wariatka (oboje zgo­dzi­li­śmy się, że to odpo­wied­nie słowo), teraz zaś jedy­nie go nuży­łam. Oboje wie­dzie­li­śmy, że coś jest ze mną nie w porządku, a on zaczy­nał tra­cić dla tego cze­goś cier­pli­wość. Kłó­ci­li­śmy się i wrzesz­cze­li­śmy; byli­śmy już zmę­czeni w spo­sób typowy dla pary, któ­rej mał­żeń­stwo się roz­pada. Mie­li­śmy spoj­rze­nia ucie­ki­nie­rów.

Roz­liczne powody, dla któ­rych nie chcia­łam już dłu­żej być żoną tego czło­wieka, są nazbyt oso­bi­ste i zbyt przy­kre, bym się tu nimi dzie­liła. W dużej czę­ści zwią­zane one były z moimi pro­ble­mami, ale w zna­czą­cym stop­niu nasze trud­no­ści wzięły się rów­nież z jego pro­ble­mów. Jest to zresztą cał­kiem natu­ralne; osta­tecz­nie każde mał­żeń­stwo to dwie oso­bo­wo­ści – dwa głosy, dwie opi­nie, dwa sprzeczne zestawy decy­zji, pra­gnień i ogra­ni­czeń. Nie uwa­żam jed­nak, bym miała prawo roz­trzą­sać jego kło­poty w swo­jej książce. Nie wma­wia­ła­bym też czy­tel­ni­kom, że jestem zdolna prze­ka­zać obiek­tywny obraz naszego związku, i dla­tego histo­ria tego nie­uda­nego mał­żeń­stwa nie zosta­nie tutaj przed­sta­wiona. Nie będę też oma­wiać tych powo­dów, dla któ­rych na­dal chcia­łam być jego żoną, wszyst­kich jego wspa­nia­łych cech, ani nie powiem, dla­czego go kocha­łam i dla­czego za niego wyszłam, i dla­czego nie wyobra­ża­łam sobie życia bez niego. Wystar­czy powie­dzieć, że tam­tej nocy on cią­gle był dla mnie w rów­nym stop­niu dro­go­wska­zem jak kulą u nogi. Jedyną rze­czą bar­dziej nie­wy­obra­żalną od odej­ścia było pozo­sta­nie; jedyną bar­dziej nie­moż­liwą od pozo­sta­nia – odej­ście. Nie chcia­łam nisz­czyć niczego ani nikogo. Chcia­łam po pro­stu wymknąć się cichutko tyl­nymi drzwiami, nie powo­du­jąc żad­nego zamie­sza­nia ani kon­se­kwen­cji, i zatrzy­mać się dopiero na Gren­lan­dii.

To nie jest przy­jemny frag­ment mojej opo­wie­ści, wiem o tym. Dzielę się nim jed­nak w tym miej­scu, ponie­waż wtedy wła­śnie, na pod­ło­dze łazienki, miało zajść coś, co na zawsze zmie­niło bieg mojego życia… coś jak te nad­zwy­czajne astro­no­miczne wyda­rze­nia, kiedy to pla­neta bez naj­mniej­szego powodu wywija nagle kozła w kosmo­sie, jej płynne jądro się prze­lewa, bie­guny prze­sta­wiają, a ona zmie­nia kształt z kuli­stego w jajo­waty. Coś w tym sen­sie.

A wyda­rzyło się to, że zaczę­łam się modlić.

No wie­cie… do Boga.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: EAT, PRAY, LOVE: One Woman’s Search for Eve­ry­thing Across Italy, India and Indo­ne­sia

Copy­ri­ght © 2006, Eli­za­beth Gil­bert

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2016, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt serii i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz wykle­jek: Mar­tyna Wil­ner

Pro­jekt typo­gra­ficzny i skład: Bar­tło­miej Bącz­kow­ski / pil­crow­stu­dio.pl

Wyda­nie III e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Jedz, módl się, kochaj, wyd. VI, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-644-7

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer