Incydent warszawski - Stefan Kossecki - ebook

Incydent warszawski ebook

Stefan Kossecki

4,2

Opis

Incydent warszawski to fascynująca opowieść o grupie młodych ludzi z trzech kontynentów, których połączyła wspólna pasja, chęć zmieniania świata na lepsze, odwaga wyznaczania sobie najbardziej nawet ambitnych celów i konsekwencja w ich realizacji. Niesłychanie dynamicznie poprowadzona akcja, pościgi, strzelaniny i uprowadzenia są znakomitym tłem dla głębszych rozważań z obszaru relacji ludzkości z obcymi cywilizacjami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 590

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stefan Kossecki

Incydent warszawski

© Stefan Kossecki, 2022

„Incydent warszawski” to jedna z pierwszych (o ile nie pierwsza) na świecie książek z gatunku exopolitical fiction. Opowiada o grupie młodych ludzi z trzech kontynentów, którzy postanowili nieco przemodelować relacje łączące nasz gatunek z obcymi cywilizacjami wierząc głęboko, że takowe stale są utrzymywane. Niesłychanie dynamicznie poprowadzona akcja, pościgi, strzelaniny i uprowadzenia są znakomitym tłem dla głębszych rozważań z obszaru możliwych scenariuszy rozwoju ludzkości.

ISBN 978-83-8273-366-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Tą książkę dedykuję Elonowi Muskowi — wielkiemu przedsiębiorcy, innowatorowi i ryzykantowi.

Chciałbym, żeby zrozumiał, że Mars to martwa planeta, życie odeszło z niej wiele lat temu i nie jesteśmy w stanie odwrócić tego procesu. Marnotrawienie czasu, pieniędzy i innych ograniczonych zasobów na jego kolonizację tylko oddala nas od celu głównego, jakim jest stanie się przez nasz gatunek pełnoprawnym członkiem galaktycznej społeczności, który będzie w stanie wnieść istotną wartość w jej rozwój.

Nieproszeni goście

Robert nie był nerdem[1], choć wszyscy, którzy go lepiej znali, uważali go za takiego. Wprawdzie w obecnych czasach przesiadywanie godzinami przed monitorem, pisanie ciekawych i użytecznych programów czy utrzymywanie relacji z resztą świata za pośrednictwem Internetu nie jest już niczym nadzwyczajnym, jednak w połączeniu z jego zainteresowaniem obcymi cywilizacjami, ponadprzeciętnymi zdolnościami programistycznymi, wyjątkowo bystrym i dociekliwym umysłem, a także setkami godzin miesięcznie spędzanych w sieci na rozmowach, o których w realnym świecie nie lubił nikomu opowiadać dawało to obraz osoby dogadującej się lepiej z maszynami cyfrowymi niż ze zwykłymi ludźmi. Robertowi taka etykieta specjalnie nie przeszkadzała, tym bardziej że większość jego znajomych poznanych na różnego rodzaju forach dyskusyjnych miała podobne do niego upodobania.

Programy, jakie potrafił tworzyć, były rzeczywiście unikalne i wielu jego znajomych korzystało z nich na co dzień. Poruszał się świetnie nie tylko w publicznym Internecie, ale również w Tor-necie[2], przynajmniej w teorii dającym mu poczucie pełnej anonimowości. To właśnie tam poznał wielu „dobrych hakerów” dla sportu włamujących się na serwery renomowanych instytucji tylko po to, żeby przetestować ich zabezpieczenia (a przynajmniej tak twierdzili).

Choć jako kierunek studiów wybrał telekomunikację, to informatyka przez wiele lat była jego prawdziwą pasją. Kilka lat temu musiała ona jednak ustąpić miejsca zainteresowaniom obcymi cywilizacjami i właśnie ten temat pochłaniał coraz więcej jego uwagi.

Tego wieczoru siedział w swoim drewnianym domku postawionym na niewielkiej działce, wśród innych, podobnych do siebie, dosyć prowizorycznych i biednie wyglądających budowli na terenie Rodzinnych Ogródków Działkowych. Jak zwykle o tej porze dnia prowadził bardzo ożywioną rozmowę na temat UFO ze znajomymi z forum dyskusyjnego, które założył prawie dwa lata temu. Budynek miał tylko jedno spore pomieszczenie i ubikację dobudowaną od tyłu, choć wyglądał całkiem porządnie jak na tutejsze warunki. Od frontu, przy drzwiach wejściowych, miał wielkie przeszklone okno, a jego boczne ściany zabudowano. W normalnych warunkach budynek raczej należałoby nazywać altanką, ale tutaj mógł uchodzić za całkiem przyzwoitą chatkę. Robert lubił stare meble z litego drewna i zadał sobie sporo trudu, żeby ściągnąć kilka do swojego małego azylu. Szczególnie okazale prezentowało się masywne dębowe biurko, przy którym przesiadywał całymi dniami. Miało pojemne szuflady i wielki blat pokryty zielonym suknem. Sprowadził je z Niemiec od pewnego berlińczyka, który wyprzedawał wyposażenie mieszkania odziedziczonego po rodzicach i był bardzo szczęśliwy, że ktoś nie tylko jest gotów uwolnić go od „starych znienawidzonych gratów” prześladujących go od czasów wczesnego dzieciństwa, ale również chce mu za nie zapłacić.

Miejsce było bardzo osobliwe. Spory teren wokół dawnego fortu, położonego na południe od centrum Warszawy, wybudowanego jeszcze w czasie panowania Rosjan na tych terenach, po II wojnie światowej podzielono na ogródki działkowe przyznawane pracownikom państwowych zakładów pracy. Choć jego formalnym właścicielem było miasto Warszawa, faktycznie należał on do wspólnoty wszystkich użytkowników, czyli tak naprawdę do nikogo.

Nikt nie był więc zainteresowany inwestowaniem zbyt wielkich środków w infrastrukturę całego kompleksu, choć jego lokalizacja była bardzo atrakcyjna ze względu na świetną komunikację z centrum miasta. W ciągu ostatnich trzydziestu lat, po upadku komunizmu, w okolicy wyrosło sporo prywatnych luksusowych rezydencji i apartamentowców, a wyspa, na której leżał kiedyś fort, została przekształcona w bardzo nowoczesne, efektowne i zarazem ekskluzywne osiedle niewielkich domów ukrytych wśród drzew.

Kilkaset metrów dalej już dawno temu wybudowano stylową rezydencję ambasadora USA z fasadą z czerwonej cegły, posadowioną na szczycie ciągnącej się wzdłuż całego miasta skarpy, stanowiącej pradawny brzeg Wisły, z której rozciągał się wspaniały widok na okolicę. Na działkach jednak czas stanął w miejscu. Większość z nich nie miała dostępu do bieżącej wody, elektryczności czy nawet kanalizacji. Tętniące kiedyś życiem ogródki powoli zamierały i coraz częściej były zamieszkiwane przez bezdomnych. Czas ostatniej pandemii i związanych z nią obostrzeń tchnął w nie na jakiś czas życie, ale po jej opanowaniu chwilowa moda szybko odeszła w zapomnienie i z powrotem większość działek zaczęła świecić pustkami.

To właśnie Robert lubił w tym miejscu najbardziej — spokój i odosobnienie, które pozwalały mu swobodnie działać w sieci i anonimowo wymieniać poglądy i opinie z internautami z całego świata na wszelkie interesujące go tematy. Formalnie użytkownikiem jego działki był pewien starszy jegomość, który za niewielkie pieniądze udostępnił mu ją kilka lat temu. Miał już grubo ponad siedemdziesiąt lat i był bardzo zadowolony, że ktoś zajmie się przydzieloną mu kiedyś nieruchomością, dzięki czemu nie groziła mu utrata do niej praw. Nie korzystając z podstawowych mediów, Robert nie musiał opłacać rachunków, więc jego nazwisko nie pojawiało się w żadnych dokumentach ani rejestrach. Bez odwiedzenia go na miejscu i „przyłapania na gorącym uczynku” odkrycie, kto stoi za pseudonimami używanymi przez niego w sieci, nie było łatwe.

Dzisiaj jednak ktoś postanowił go odwiedzić.

Agregat pracujący stale na tyłach altany skutecznie zagłuszał odgłos cichych kroków nieproszonych gości, jednak kamera ustawiona wzdłuż ogrodzenia zareagowała niezawodnie. Aktywowała się automatycznie po wykryciu ruchu i wysłała Robertowi powiadomienie na ekran komputera, przerywając ciekawą konwersację, jaką właśnie prowadził. Tak została przez niego zaprogramowana.

Tajemniczy jegomość ubrany w niebieskie dżinsy i bluzę dresową szedł wzdłuż ogrodzenia, obserwując uważnie, co się dzieje po prawej stronie ścieżki. Na oko był rówieśnikiem Roberta i na ulicy nie wyróżniałby się niczym szczególnym. Był krótko ostrzyżony, na głowie miał czapkę z daszkiem, a w uchu małą, ledwo widoczną słuchawkę bezprzewodową. Kiedy zauważył światło w oknie altany, skierował się wprost do niej, a gdy zorientował się, że furtka wejściowa jest zamknięta, szybko i sprawnie przeskoczył przez niskie ogrodzenie i znalazł się na działce, kilkanaście metrów od wejścia do jego domku. Zaraz za nim szedł drugi nieznajomy z małym plecakiem. Wyglądał nieco poważniej od swojego partnera, ubrany był w dosyć eleganckie granatowe spodnie, brązową sportową marynarkę i czarne skórzane buty. W lewym uchu również miał wetkniętą maleńką słuchawkę w kolorze ludzkiego ciała, a idąc, mamrotał coś pod nosem, co wskazywało, że z kimś właśnie się porozumiewa. Poszedł w ślady kolegi, podawszy mu przez płot niewielki plecak. Ogrodzenie było dosyć niskie i każdy w miarę sprawny mężczyzna mógł je łatwo pokonać, jednak w ruchach tych dwóch jegomości od razu dało się zauważyć dużą sprawność i przeszkolenie w pokonywaniu podobnych przeszkód.

Robert zamarł na chwilę, obserwując na ekranie komputera, jak dwóch podejrzanych typów bez zaproszenia wtargnęło na jego teren, nie zważając na zamkniętą furtkę. Nie miał pojęcia, kim są i czego od niego chcą, nie wyglądali jednak na bezdomnych szukających schronienia. Było też mało prawdopodobne, żeby planowali okraść akurat jego domek (co zdarzało się w przeszłości kilka razy), widząc światło w oknach i słysząc pracujący agregat.

Po chwili aktywowała się druga kamera ustawiona nad drzwiami wejściowymi. Światło słońca schowanego za horyzontem było już bardzo słabe, jednak doświetlanie w podczerwieni pozwalało Robertowi nawet w zupełnej ciemności swobodnie obserwować teren. Widział wyraźnie, że drugi nieznajomy pozostał przy furtce i bacznie przyglądał się ścieżce. Jego partner, nie czekając na zaproszenie, stanął w drzwiach wejściowych domku prawie na wprost biurka, przy którym siedział Robert.

— Dobry wieczór — powiedział po angielsku.

— Dobry wieczór — odpowiedział Robert, udając zdziwionego i zaskoczonego niespodziewanym wtargnięciem na swój teren. — W czym mogę panu pomóc?

Jeszcze 10–15 lat temu osoba mówiąca po angielsku zazwyczaj budziła w Polsce zaufanie. Niemal każdy zakładał, że człowiek „pochodzący z lepszego świata” nie powinien mieć złych intencji. Uznawano, że pospolici przestępcy albo w ogóle nie znają obcych języków, albo nie używają ich w złych intencjach. Jednak już trzecia dekada dwudziestego pierwszego wieku to czasy dzikiej emigracji z Bliskiego Wschodu i sporej liczby przybyszów z różnych krajów, których intencje, system wartości i sposób myślenia wydawały się Polakom zupełnie obce, dlatego też trudno było zakładać, że posługiwanie się zachodnimi językami mogło pomóc wzbudzić zaufanie.

— Podobno interesuje się pan sprawami UFO? — odpowiedział pytaniem nieznajomy.

Robert zaniemówił. Już od dłuższego czasu spodziewał się takiej wizyty, ale gdy mgliste i mało prawdopodobne obawy stają się rzeczywistością, często nie możemy uwierzyć, że mieliśmy rację, tym bardziej gdy uświadamiamy sobie, w jak niebezpiecznej sytuacji właśnie się znaleźliśmy.

— Nie rozumiem? — zdziwił się niezbyt szczerze, starając się nie odkrywać swoich kart niezależnie od tego, ile już wiedzieli o nim intruzi.

— To pan prowadzi kilka forów dyskusyjnych na temat UFO?

— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł, starając się pozyskać jak najwięcej informacji i przekazać ich jak najmniej.

— Ma pan ciekawe poglądy na ten temat.

— Konkretnie na jaki?

— Obcych cywilizacji.

— Nie zajmuję się obcymi cywilizacjami. Jestem inżynierem. A pan kim właściwie jest? Wtargnął pan na teren prywatny bez pytania o zgodę. Proszę o jego opuszczenie — zażądał w końcu zdenerwowany.

Słowo „teren prywatny” zrobiło na nieznajomym wrażenie. W kraju, z którego pochodził, w wielu regionach można otworzyć ogień do intruzów naruszających własność prywatną. W Polsce dotychczas nie było takich uregulowań prawnych, ale teraz, w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia lub zdrowia, można było już bronić „miru domowego”, jak nazywano domy i mieszkania.

W trakcie rozmowy nieznajomy cały czas starał się niepostrzeżenie „skrócić dystans” i teraz stał już niewiele ponad dwa metry od Roberta. Nawet w słabym świetle, jakie dawały monitor komputera i mała lampka stojąca na biurku, na jego twarzy widać było zdenerwowanie i zaniepokojenie.

— Spokojnie — odparł nieznajomy opanowanym, a jednocześnie nieakceptującym sprzeciwu tonem — chcieliśmy tylko porozmawiać. Faktycznie to nie jest najlepsze miejsce. Może da się pan zaprosić na małą kawę?

— I po to przyszedł pan tutaj z kolegą, który stoi przy bramie i obserwuje cały teren? — Robert zdecydował się w końcu zdradzić, że wie o drugim intruzie.

— Bez obawy, to mój przyjaciel, jeżeli pan pozwoli, zaproszę go do środka.

Zapadła dłuższa cisza. Robert spodziewał się, że nijaka dotychczas rozmowa zaraz się skończy. Był już niemal pewien, że dwaj nieproszeni goście panoszący się na jego działce byli właśnie tymi, których obawiał się najbardziej — ludźmi działającymi trochę jak mafia, a trochę jak inkwizycja, ponad prawem, granicami i jakimikolwiek zasadami, wierzącymi w to, co robią i gotowymi wykonać każdy rozkaz. Czytał nieraz, że ludzie wiedzący i opowiadający zbyt wiele na temat kontaktów ludzkości z obcymi cywilizacjami byli zastraszani, porywani, umierali w niejasnych okolicznościach, a nierzadko zwyczajnie znikali bez śladu. Dlatego zakładał, że spotkanie z nieznajomymi nie zakończy się na miłej pogawędce przy kawie. Bał się, że jeżeli utraci kontrolę nad sytuacją, może już nigdy nie wrócić do domu, znajomych, pracy i swojej ulubionej altany na działce, a do tego nieuchronnie doprowadziłoby jego zdaniem wtargnięcie do środka drugiego napastnika, który, jak się domyślał, w plecaku miał schowaną jakąś większą broń.

Dlatego nie czekając na rozwój sytuacji, zdecydował się odciągnąć kurek swojej czarnoprochowej dwururki z obciętą lufą i kolbą, schowanej we wnęce po szufladzie biurka, przy którym cały czas siedział. W ciszy, jaka w tej chwili zapadła, ten dźwięk (ten charakterystyczny szczęk hartowanej stali, jaki wydają zamki większości rodzajów broni palnej) był jak walnięcie młota kowalskiego, szczególnie dla obytego z bronią osobnika, domyślającego się już zapewne, że ten „obiekt” jest nietypowy i z jego unieszkodliwieniem może mieć spore kłopoty. Nieznajomy nie był jeszcze nigdy w takiej sytuacji. Rozmawiał zawsze z przeszkadzającymi w utrzymaniu starego porządku fanatykami spraw UFO, którzy nie mieli pojęcia, co im grozi. Brał dotychczas udział tylko w dwóch podobnych akcjach i zawsze był tym „drugim”. Teraz poszedł na pierwszą linię i pewnie dlatego rozmowa od początku nie potoczyła się tak jak powinna. Zamiast rozładować napięcie zwiększyła je i doprowadziła do sytuacji, w której nerwy obu rozmówców były napięte do granic. Strach zaczął kierować ich działaniami, a umysły pracowały kilka razy szybciej niż w normalnych i pozbawionych stresu okolicznościach.

Na każdym szkoleniu agenci słyszą, że w takiej sytuacji nie sięga się po broń, gdyż traci się element zaskoczenia i łatwo jest popełnić błąd. Należy przynajmniej na moment rozładować napięcie u swojego rozmówcy i dopiero wtedy można przejść do działania. Ale strach robi swoje i wiedząc, że jesteśmy na muszce broni, której nie widzimy, że w każdej chwili może nas dosięgnąć kula człowieka, o którym nie wiemy prawie nic, decydujemy instynktownie i nie zawsze prawidłowo.

Dlatego właśnie szybkim i wyćwiczonym setki, a może i tysiące razy ruchem sięgnął po pistolet, który miał zamocowany przy pasku w plastikowej kaburze, schylając się i uskakując nieco w bok. Ale było już za późno. Robert zupełnie poza kontrolą świadomości pociągnął za spust naciągniętego chwilę wcześniej kurka pierwszej lufy. Potężny huk wystrzału wypełnił pomieszczenie, a ciężka ołowiana kula leciała już w stronę nieznajomego, by po kilku milisekundach trafić go prosto w klatkę piersiową. Nowoczesna kevlarowa kamizelka kuloodporna nie przepuściła miękkiego kawała ołowiu, ale siła uderzenia spowodowała, że mężczyzna poleciał bezwładnie kilka kroków do tyłu, zanim padł nieprzytomny na ziemię.

Jego partner obrócił się błyskawicznie w stronę domku, schylił się i przycupnął za jabłonką rosnącą przy furtce. Jej pień nie był zbyt gruby, ale dla niego stanowił jedyną osłonę, jaką miał w pobliżu. Robert widział w kamerze, jak mężczyzna rozpina plecak, wyciąga z niego krótki pistolet maszynowy ze składaną kolbą i założonym już tłumikiem, po czym kieruje się w stronę domku. W pokoju było jeszcze sporo dymu po wystrzale z broni czarnoprochowej, który po dłuższej chwili rozwiał się, poprawiając widoczność. Przez otwarte drzwi do środka wpadła przeciągła seria z pistoletu maszynowego oddana przez drugiego intruza. Podziurawiła drewniane ściany altany i kilka mebli. Drzazgi wyrywane pociskami latały po całym pomieszczeniu, skutecznie zmniejszając widoczność, a przez dziury w ścianie do środka zaczęło dostawać się światło pobliskiej latarni. Jedynym meblem, jaki oparł się pociskom, było ciężkie dębowe biurko, za którym schronienie znalazł Robert, leżąc skulony na podłodze. Wiedząc mniej więcej, skąd została oddana seria, wymierzył tam swoją archaiczną broń i wystrzelił na chybił trafił z drugiej lufy. Ołowiana kula dużego kalibru wylatując na zewnątrz, wybiła spory otwór we frontowej ścianie altany i wyrwała po drodze setki drewnianych drzazg. Intruz odskoczył na bok, po czym ostrożnie zaczął obchodzić domek od tyłu, stale celując na wprost, jakby właśnie z tej strony spodziewał się czyhającego na niego niebezpieczeństwa. Robert domyślił się jego kolejnego ruchu, poczekał jeszcze chwilę, a gdy napastnik był już za domkiem, najszybciej i najciszej jak potrafił, wyskoczył na zewnątrz przez otwarte drzwi, uskakując w bok od wejścia. Gdy był tuż za otwartymi drzwiami, chwilowo chroniony ich solidną konstrukcją z grubego litego drewna, przez otwarte okno z tyłu domku do środka wpadła kolejna przeciągła seria z broni maszynowej, tłukąc szyby okna we frontowej ścianie i dziurawiąc ją samą w kilkunastu miejscach. Kiedy pociski pistoletu maszynowego siekały na drobne kawałki drewniane meble i ściany altany, Robert przeskakiwał już przez ogrodzenie, a po chwili uciekał asfaltową ścieżką prowadzącą do bramy wjazdowej całego kompleksu. Zanim do niej dotarł, uskoczył w bok na jedną z działek przyległych do ścieżki, przebiegł na jej zaplecze i przeskoczył przez kolejny płot. Potem biegł w ciemnościach, przeskakując przez kilka ogrodzeń. Terkot kolejnej serii oddanej w niewiadomym kierunku, tuż po wymianie magazynka, dał mu jeszcze chwilę czasu, w której nie było słychać hałasu, który powodował biegnąc i pokonując kolejne przeszkody. Pędząc na oślep, nie czuł, żeby pociski leciały blisko niego. Było już niemal zupełnie ciemno. Drugi nieznajomy wszedł ostrożnie od frontu do podziurawionej altany, założywszy, że jego „obiekt” jest już unieszkodliwiony. Obejrzał jej wnętrze pobieżnie, a potem skierował się do swojego kolegi, który leżał nieprzytomny przed domkiem. Sprawdził mu puls na szyi.

— Mamy rannego agenta — nadał do kogoś przez telefon. — Obiekt zbiegł. Potrzebujemy ambulansu, stolarzy i wsparcia logistycznego. Wysyłam zdjęcie budynku do odtworzenia.

Po pół godzinie na miejscu zjawiły się dwie cywilne furgonetki. Z pierwszej z nich wyskoczyło dwóch mężczyzn. Błyskawicznie otwarli jakimś przyrządem bramę wjazdową na działkę Roberta, po czym wjechali na jej teren. Z samochodu wyjęli nosze, położyli na nich ostrożnie leżącego na ziemi agenta i znieśli go do samochodu. Ludzie w kombinezonach z drugiej furgonetki zaczęli oglądać i fotografować zniszczenia altanki, po czym zabrali się za wyrywanie podziurawionych desek i uprzątanie bałaganu. Po chwili na miejscu zjawił się jakiś ciekawski bezdomny, który zaczął dopytywać, co się stało. Stanął przed otwartą już bramą, przyglądając się zrujnowanej budowli i niezrozumiałej dla niego krzątaninie.

— Co tu się stało? — zapytał niezbyt roztropnie.

Drugi nieznajomy podszedł do niego i przyłożył mu rękę do szyi. Po chwili bezdomny leżał nieprzytomny na ziemi. Trafił do tej samej furgonetki co ranny.

Po blisko godzinie wszystkie podziurawione deski i meble altanki zostały gdzieś wywiezione, a przybyli na miejsce stolarze zaczęli ją odbudowywać według otrzymanych zdjęć.

Jeszcze tego samego wieczoru na teren ambasady amerykańskiej w Warszawie wjechał wielki czarny pickup, kierowany przez drugiego intruza z ogródków działkowych. Przed wejściem do budynku powitał go jeden z urzędników ambasady w szarym garniturze.

— Witam, poruczniku Scott.

— Dobry wieczór. Zamawiałem bezpieczny pokój, terminal wideo i kodowane łącze po sieci VPN ambasady. Zostaję do jutra.

— Wszystko gotowe, czeka na pana pokój dwieście pięć. Proszę dać znać, kiedy pan skończy.

W wygłuszonym pomieszczeniu bez okien na drugim piętrze zestawiono już połączenie wideokonferencyjne z jakąś odległą lokalizacją.

— Proszę meldować, poruczniku Scott — odezwał się głos na monitorze.

— Nie udało się przejąć obiektu. Nasz agent jest ranny i leży w szpitalu polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Na miejscu jest mały bałagan, który teraz uprzątamy.

— Jak do tego doszło? Przecież to jakiś cholerny amator, a wy omal nie tracicie partnera i robicie wielkie zamieszanie ze strzelaniną!

— Czekał na nas. Chris miał potwierdzić, czy to właściwy obiekt. Wdał się z nim w rozmowę, a ten bez ostrzeżenia zaczął strzelać. Chris dostał w klatkę piersiową. Kamizelka zatrzymała kulę, ale siła uderzenia złamała mu dwa żebra i uszkodziła płuca. Funkcje życiowe już są w normie, ale ciągle nie ma z nim kontaktu. Polscy lekarze panują nad sytuacją i są z nami w stałym kontakcie.

— Co macie?

— Uszkodzony komputer i broń, z której do nas strzelał. Wiemy, w jakim kierunku uciekł, ale ślady urywają się na asfaltowej drodze.

— Co to za broń? Rejestrowana? Macie nagrania z kamer policyjnych? Wiecie, gdzie wam uciekł?

— Broń to dwulufowa czarnoprochowa strzelba myśliwska z obciętą lufą i kolbą. W Polsce można takie kupić bez zezwolenia i rejestracji. Sprawdzamy, gdzie została sprzedana. Na nagraniach z kamer monitoringu na razie nic nie mamy.

— Dziennikarze o coś pytają? Polska policja współpracuje?

— Policja mówi, że na działkach jakiś bezdomny zaprószył ogień przy butli z gazem i doprowadził do wybuchu. Teren jest chroniony. Altanę odbudowujemy.

— Jeżeli mówicie o wybuchu butli z gazem, to po co odbudowujecie altanę?

— Taką mamy procedurę. Na miejscu nie powinny zostać żadne ślady zajścia. Poza tym w ścianach jest dużo dziur po pociskach.

— Czy to wszystko? — zapytał po chwili głos z ekranu.

Nastała dłuższa chwila ciszy.

— Na działce znaleźliśmy dwie kamery sieciowe.

— Jakie kamery sieciowe? Kto je zainstalował? Czy ktoś was mógł nagrywać?

— Najprawdopodobniej zainstalował je obiekt. Szukamy, czy ktoś mógł oglądać transmisję z tych kamer i czy gdzieś nie została nagrana. Kamery przesyłały na bieżąco strumień wideo w sieci Tor i jeszcze nie wiemy, kto mógł być odbiorcą. Pracujemy nad tym.

— Gratuluję, poruczniku. Ograł was jakiś polski amator z czarnoprochowej dwururki, cała akcja była filmowana, nie wiecie, kto mógł oglądać transmisję i czy tego nie nagrał. Proszę znaleźć obiekt, nagranie i wszystkich, którzy je widzieli. Jeśli to wszystko trafi do sieci albo dziennikarzy, to pójdzie pan na testy do naszych przyjaciół.

— Tak jest — odpowiedział porucznik Scott.

Po kolejnej chwili milczenia głos z monitora zapytał:

— Rozumiem, że to już koniec niespodzianek na dzisiaj?

— Jest jeszcze jakiś bezdomny, który znalazł się na miejscu już po akcji. Teraz śpi. Chcemy go zwolnić.

— Na pana odpowiedzialność, poruczniku. Jeżeli będzie opowiadał o naszej akcji dziennikarzom, to ma pan kłopot.

— Nie będzie. Nie widział nic ważnego.

Robert ukrył się w jednym z domków na terenie ogródków działkowych. Nie chciał jeszcze opuszczać w miarę bezpiecznego schronienia, wiedząc, że za ogrodzeniem bardzo trudno mu będzie się ukryć i może szybko trafić w obiektyw jednej z ulicznych kamer. Nad tym, co zostało z jego altanki, krążył helikopter warszawskiej policji. Na jego pokładzie siedzieli polski policjant, pilot, jedna osoba z ambasady i porucznik Scott, który w rękach trzymał mały reflektor w kształcie okrągłej puszki i oświetlał nim punktowo teren pod płozami maszyny. Jego promienie prześwietlały grunt kilkanaście metrów w głąb, przechodząc na wylot przez obiekty i pokazując tylko ich obrysy, dzięki czemu można było obserwować wnętrza budynków, korzenie drzew, instalacje podziemne i wszystko, co zakopano kiedyś w ziemi.

— Miało nie być gadżetów, poruczniku. Tam jest rezydencja waszego ambasadora, tu mieszka były najbogatszy Polak, a tam jest siedziba francuskiej telewizji. Już mamy wystarczająco dużo pytań o waszą wieczorną akcję. Proszę to wyłączyć — powiedział ostrym tonem polski policjant.

Porucznik Scott zastanowił się chwilę, po czym niechętnie wyłączył swoje futurystyczne urządzenie i założył zwykłe gogle noktowizyjne. Helikopter krążył jeszcze kilka minut nad działkami, zrobił kilka rund naokoło całego terenu, po czym odleciał na lotnisko.

Po odlocie helikoptera Robert czekał w ukryciu kilka godzin, wsłuchując się uważnie w szum miasta i dźwięk ciszy, jaka zazwyczaj panowała o tej porze na działkach. Jedyne, co ją zakłócało, to odległe uderzenia młotkiem stolarzy odbudowujących jego altanę. W końcu wyszedł ze swojego schronienia i zaczął przemieszczać się ostrożnie w stronę ogrodzenia zewnętrznego, unikając oświetlonych alejek i wszelkich otwartych przestrzeni, na których trudno byłoby mu się ukryć. Przeskoczył przez kilka niskich płotków, w większości mocno przerdzewiałych, pomiędzy ogródkami, aż w końcu dotarł do wysokiej siatki okalającej cały teren. Przed jej sforsowaniem przyjrzał się uważnie, czy w bocznej uliczce, do której przylegała, nie kręcił się nikt podejrzany. Była druga w nocy i już dawno na ulicy zrobiło się pusto. Przyglądał mu się tylko czarny kot, zupełnie zaskoczony jego widokiem, który zapewne zastanawiał się, czy ma od razu uciekać, czy też jest już na to za późno. Robert ostrożnie wdrapał się na płot, zeskoczył na chodnik i — starając się za wszelką cenę opanować odruch ciągłego oglądania się za siebie — poszedł w kierunku przystanku autobusowego. Wybrał jednak nie ten najbliższy ogródków działkowych, ale następny, oddalony o ponad kilometr na północ. Stale poruszał się bocznymi uliczkami, unikając konsekwentnie głównych arterii komunikacyjnych, na których o tej porze łatwo było natknąć się na policyjny radiowóz lub trafić w obiektyw kamery monitoringu miejskiego. Po dłuższym oczekiwaniu wsiadł w nocny autobus i pojechał w stronę swojego domu. Wiedział, że w tym modelu pojazdu są zainstalowane dwie kamery, jedna blisko kierowcy, a druga przegubu, dlatego usiadł na samym końcu tyłem do kierunku jazdy, tak żeby nie wystawiać twarzy w stronę obiektywów. W czasie jazdy stale analizował to, co go dzisiaj spotkało i zupełnie nie wiedział, co ma dalej robić, aby wyjść cało z tej absurdalnej i obcej mu sytuacji. Gdyby nie widział na własne oczy zaangażowanego w całą akcję policyjnego helikoptera, zapewne jeszcze tej nocy zgłosiłby się na najbliższy komisariat i opowiedział ze szczegółami, co się stało. Teraz jednak mógł być niemal pewien, że niechybnie skończyłoby się to aresztowaniem, a być może również wydaniem ścigającym go agentom. Był więc zdany na siebie. W głowie miał mętlik. Stale kotłowały się w niej setki różnych myśli. Czuł się w tej chwili, jakby właśnie zszedł ze zbyt szybko kręcącej się karuzeli. Dotychczas wiódł spokojne i uporządkowane życie. Skończył studia na Politechnice Warszawskiej i trzy lata temu rozpoczął pracę w dużej korporacji telekomunikacyjnej. Jego kariera nie była błyskotliwa i nie toczyła się zbyt szybko, ale bardzo lubił to, co robił. Miał dobre relacje z kolegami z pracy i widział w nich pokrewne dusze. Sprawiało mu sporą satysfakcję, że może zajmować się zaawansowanym sprzętem, o którym dotychczas tylko uczył się na studiach. Jeździł samochodem po kraju i sprawdzał poziom sygnału na tych obszarach, gdzie klienci zgłaszali problemy z jakością połączeń. Potem przetwarzał zebrane dane i rekomendował budowę nowych stacji bazowych[3] albo rozszerzenie lub przesunięcie istniejących. W czasach budowy sieci piątej generacji miał mnóstwo roboty i nie mógł narzekać na nudę. Nie lubił kredytów, więc po wyprowadzeniu się od rodziców wynajmował niewielki lokal, w którym jeszcze niedawno mieszkał ze swoją dziewczyną. Jeszcze w czasie studiów poznał ją na dyskotece i od razu przypadli sobie do gustu. Niekończące się rozmowy, wspólne zainteresowania i zwykła fascynacja płcią przeciwną szybko przerodziły się w stały związek. Snuli plany na resztę życia i razem urządzali swoje pierwsze wspólne mieszkanie. Po czterech latach znajomości coś jednak zaczęło się psuć. Ewa kochała Roberta (choć być może trafniejszym określeniem byłoby „szanowała go”), ale w głębi duszy była wolnym ptakiem, nieskorym do zaakceptowania ograniczeń i prozy zwykłego codziennego życia, jakie prowadzi większość dorosłych małżeństw. Chciała używać życia i wycisnąć z niego tyle, ile była w stanie. Nie odpuszczała nocnych imprez i często wracała do domu nad ranem. Robert, gdy już zaczął pracować, nie mógł stale jej towarzyszyć. Nie chciał jej jednak ograniczać, wprowadzać zakazów ani zdradzać się ze zwykłą męską zazdrością, którą kiedyś gardził, a teraz coraz lepiej rozumiał. Ewa ciągle z kimś się spotykała i była coraz mniej skora do opowieści o tym, co robi, gdy wychodzi z domu. Bywało, że przez kilka dni nie wracała. W końcu zaczęły do niego dochodzić opowieści o szalonych prywatkach u znajomych Ewy i jej dziwnym zachowaniu. Nie zamierzał słuchać takich bzdur i konsekwentnie je ignorował. W końcu jednak to Ewa oświadczyła mu, że nie może już go dłużej oszukiwać i od dawna nic już do niego nie czuje. Nie uniósł się emocjami, wysłuchał cierpliwie jej przydługiego wywodu o rozpadzie łączącej ich kiedyś relacji, dał jej czas na przemyślenie, ale w głębi duszy się załamał. Wziął urlop w pracy i przez dwa tygodnie nie wychodził z domu. Czuł, jakby bicie jego serca systematycznie zwalniało. Nie był w stanie podnieść się z łóżka ani przygotować sobie jedzenia. Wyglądał jak chodzący trup. Kiedy Ewa próbowała dostać się do niego, żeby zabrać swoje rzeczy, nie potrafił nawet podnieść się z łóżka, żeby otworzyć jej drzwi. W końcu jednak pozbierał się i doszedł do siebie. Był w końcu mężczyzną i nie zamierzał podcinać sobie żył. Teraz był już w stanie w miarę normalnie porozmawiać z nią, kiedy od czasu do czasu spotykał ją na mieście czy u wspólnych znajomych.

Nie pamiętał dokładnie, skąd wzięło się zainteresowanie sprawami obcych cywilizacji, ale na pewno stanowiło ono dla niego odskocznię od rzeczywistości po rozstaniu z Ewą, które było dotychczas najtrudniejszym doświadczeniem w jego dorosłym życiu. Wielogodzinne rozmowy ze znajomymi o samochodach, podrywach kolejnych dziewczyn, wypadach na narty, kitesurfing na Helu czy żagle na Mazurach już w liceum zaczynały go trochę nudzić. W podstawówce uchodził za ekscentryka, który trzyma się trochę na boku i interesuje rzeczami, o których nikt nie chciał z nim rozmawiać. W liceum starał się zintegrować ze znajomymi z klasy i całkiem nieźle mu to wychodziło. Zapraszano go na imprezy towarzyskie i większość znajomych zwyczajnie go lubiła, jednak na studiach, gdy kontakty z liceum pourywały się, trafił na wielu podobnych do siebie oryginałów, którzy woleli rozmowy w sieci niż spotkania na żywo. A w sieci, jak to w sieci, jest chyba wszystko, o czym człowiek może pomyśleć i napisać. Gdy trafił na polskie strony WWW poświęcone tematyce UFO, szybko znalazł wspólny język z innymi fanatykami tego tematu. Opowieści o rządowych spiskach, ukrywaniu informacji przed obywatelami, nieziemskich technologiach, jakimi rzekomo dysponuje rząd Stanów Zjednoczonych, uruchamiały w jego głowie schematy rozumowania, z których zapewne sam nie zdawał sobie sprawy. Był w końcu Polakiem i od dziecka wychowywano go na przeciwnika wszelkiej władzy. Jego rodzice należeli do Solidarności i przez wiele lat cały dom żył opowieściami o obalaniu rządów komunistów. Jego dziadek był w Armii Krajowej i walczył w powstaniu warszawskim, a po drugiej wojnie światowej miał z tego powodu wiele kłopotów. Jeszcze przez wiele lat po wojnie nie mógł dostać się na studia ani zdobyć dobrej pracy. Studia skończył zaocznie dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. W rodzinie wiele mówiono też o jednym z przodków, który walczył w powstaniu styczniowym przeciwko Rosjanom w czasach, gdy okupowali ponad połowę powierzchni Polski. Wszyscy oni byli dla Roberta bohaterami i wzorami do naśladowania. Teraz jednak w Polsce panowała demokracja i rządzili ci, których wybrali obywatele. Kolejnych rządów nie obalało się już zbrojnie, tylko przy urnach wyborczych i choć czasami zdarzały się posądzenia o nieprawidłowości przy liczeniu głosów, nikt nie próbował twierdzić, że istotnie wpływały one na ostateczny wyniki wyborów. Robert myślał kiedyś o zajęciu się polityką, ale w jego czasach dla młodego inżyniera ta branża nie wydawała się zbyt atrakcyjna. W Warszawie, w której mieszkał, większość jego znajomych była przeciwna obozowi rządzącemu, ale dla wszystkich było oczywiste, że ta postawa jest niezależna od tego, kto jest akurat przy władzy. Choć nikt się do tego nie przyznawał, złem były dla nich sama władza i polityka jako branża, a nie ci lub inni politycy lub urzędnicy państwowi. To powodowało powszechne zniechęcenie do wstępowania do jakichkolwiek partii politycznych czy też aktywnego zajmowania się działalnością społeczną.

Kiedy Robert czytał o rządach oszukujących obywateli w sprawach związanych z obcymi cywilizacjami i działających na ich szkodę, chcąc nie chcąc czuł się w obowiązku podjąć konkretne działania w tym temacie. Odwieczny polski mesjanizm, potrzeba zbawiania narodów i bezkompromisowego zwalczania zła, które niewoli zwykłych ludzi, nie pozwalały mu pozostać obojętnym na sytuację, o jakiej czytał coraz więcej. Postępującą degradację środowiska, efekt cieplarniany i wynikające z niego zmiany klimatu, ryzyko dla przetrwania całej cywilizacji, porwania zwierząt i ludzi przez obcych czy dokonywane przez nich nielegalne eksperymenty medyczne (budzące w Polsce proste skojarzenia z doświadczeniami na więźniach obozów koncentracyjnych) uważał za współczesne zło w czystej postaci, wobec którego nie mógł pozostać bierny i bezczynny. Z powodu tych właśnie skojarzeń i stereotypów tkwiących w jego głowie zrodziła się potrzeba działania i podjęcia ryzyka, które zawsze było związane z walką w imię prawdy, wolności czy też jakichkolwiek innych wartości, które od wieków Polacy uważali za ważne.

Zaczęło się zupełnie niewinnie od luźnych pogawędek i komentarzy na temat ciekawych zdjęć umieszczanych na forach internetowych. Większość z nich była produkowana przez internautów dla zabawy, zdobycia zainteresowania, popisania się zdolnością obsługi programów do obróbki zdjęć i filmów, czy też zwykłego zabicia czasu. Robert dosyć szybko nauczył się wychwytywać takie amatorskie produkcje i zwyczajnie je ignorować. Gdy jednak kilka lub kilkanaście osób umieszczało w sieci spójne ze sobą nagrania, dotyczące tego samego zjawiska, pokazywanego z różnych miejsc, w dodatku kręcone w niewielkich odstępach czasowych, sprawa przynajmniej stawała się warta dyskusji, czy mamy do czynienia z ingerencją obcych, nowymi technologiami, czy też trudnymi do wyjaśnienia zjawiskami naturalnymi. Rozważania na takie tematy mógł snuć godzinami i poddawać pod dyskusję kolejne teorie, jak w naturalny sposób mogły powstać efekty uchwycone przez amatorów. Teorie były często tak zagmatwane, że nawet Robert musiał nieraz przyznać, że bardziej prawdopodobne jest, by na Ziemię znowu przybyli obcy, niż żeby wystąpił równocześnie zbieg tak rzadkich i mało prawdopodobnych zjawisk, które posądzał o spowodowanie zamieszania. Wiele zdjęć i filmów nie dało się jednak w żaden sposób wyjaśnić czy też opisać za pomocą wiedzy wyniesionej ze szkoły. Dopiero gdy zaczął odwiedzać zagraniczne fora dotyczące UFO, szczególnie te z USA, przekonał się, że obszar kontaktów z obcymi cywilizacjami jest świetnie udokumentowany, a informacje zgromadzone na jego temat wystarczyłyby do stworzenia co najmniej jednej nowej dziedziny nauki. Za niemal pewną i powszechną wiedzę amerykańscy internauci przyjmowali to, z jakimi pozaziemskimi cywilizacjami rząd amerykański utrzymuje bieżące kontakty, jakimi rodzajami pojazdów kosmicznych posługują się obcy, jaki wpływ wywarli na rozwój ludzkości, jakie wynalazki pochodzą od nich, a także jakie umowy zawarli z nimi Ziemianie. Wszystko, o czym czytał, wydawało mu się spójne i przekonujące. Przede wszystkim jednak, zajmując się tą tematyką, miał świadomość, że robi coś bardzo ważnego, co może zmienić w przyszłości losy całej ludzkości. Szybko też zaczął traktować swoją aktywność w sieci jak coś ryzykownego i nie do końca legalnego, co prędzej czy później może na niego sprowadzić kłopoty. Dlatego też posługując się wiedzą techniczną, zaczął stosować własne procedury bezpieczeństwa, mające na celu ukrycie własnej działalności w sieci i utrudnienie odnalezienia go przez realne lub wyimaginowane służby, które chciałyby przeszkodzić jego poczynaniom lub je uniemożliwić. Było to o tyle absurdalne, że poza ciekawymi dyskusjami z innymi fanatykami tematu UFO o sprawach powszechnie znanych nie robił właściwie nic, co mogłoby komukolwiek zagrozić. Odwieczne polskie zamiłowanie do konspiracji, a także obawa przed wrogimi rządami, stale czyhającymi na niezależnie myślące jednostki, były jednak silniejsze niż racjonalne rozumowanie. Kiedy założył w końcu swoje forum internetowe i zaczął współpracować z dwiema dziewczynami, które zwyczajnie mu się podobały, imponowanie wiedzą techniczną, a także stałe podsycanie atmosfery zagrożenia wyjątkowo mu odpowiadało. Bardzo chętnie wszedł w rolę konspiratora i obrońcy ludzkości, który musi chronić swoich współpracowników przed służbami stale próbujących ich namierzyć i unieszkodliwić. Z początku wyglądało to dla wszystkich dosyć absurdalnie, ale przytaczane w sieci opowieści o wizytach mitycznych facetów w czerni, uprowadzeniach, zastraszeniach czy też fizycznej likwidacji w końcu docierały do jego znajomych, odnosiły pożądany skutek, powodowały przestrzeganie procedur bezpieczeństwa i stosowanie oprogramowania, które tworzył lub ściągał z sieci.

Zarówno on sam, jak i jego znajomi z forum dyskusyjnego przez długi czas konspirację traktowali raczej jak coś w rodzaju harcerskiej zabawy w podchody niż ochronę przed realnym zagrożeniem. Nigdy nie przypuszczał, że wyimaginowane (jak mu się mimo wszystko wydawało) zagrożenia, o których dużo mówił i myślał, kiedykolwiek się zmaterializują i zagrożą jego życiu czy zdrowiu.

Teraz, po niespodziewanej wizycie uzbrojonych intruzów na jego działce i wystrzelanych w jego kierunku kilku magazynkach z broni maszynowej, helikopterze policyjnym krążącym nad głową i szaleńczej ucieczce, Robert czuł się, jakby stale oglądał amerykański film akcji czy realistyczną grę w wirtualnej rzeczywistości, którą napisał z kolegami, zapominając jednak jak ją wyłączyć, przejść do realnego, spokojnego, bezpiecznego świata i znowu zacząć wygodne życie warszawskiego inżyniera od stacji bazowych. Ciągle jeszcze miał nadzieję, że gdy obudzi się następnego dnia, wszystko okaże się snem. Miał jednak świadomość, że stale jest w tym śnie, czy też wirtualnej rzeczywistości, i musi działać tak, żeby nie zostać wyeliminowanym. W końcu włączył całą swoją wiedzę konspiratora, którą nabył z filmów akcji, książek, forów dyskusyjnych czy własnych przemyśleń. Wszedł w rolę ściganego i zaczął chłodno analizować zagrożenia, jakie na niego czyhają za każdym rogiem, i możliwości ich uniknięcia.

Nałożył na głowę czapkę z daszkiem i kaptur bluzy dresowej, utrudniające identyfikację twarzy za pomocą ulicznych kamer. Kiedy szedł kilka kilometrów z przystanku autobusowego do swojego domu, znowu wybierał tylko boczne uliczki, na których nie widział wcześniej monitoringu. Po drodze stale rozmyślał, gdzie ma się właściwie udać. Jego mieszkanie mogło być już „spalone”, zostawił w nim jednak paszport, który był mu potrzebny do wylotu za granicę. W mieszkaniu nie był zameldowany, nie wiedział, jak długo będzie je wynajmował, dlatego nie podawał jego adresu w żadnych oficjalnych dokumentach. Wiedział, że śledząc dane dotyczące logowania jego telefonu komórkowego do poszczególnych stacji bazowych, służby mogą skutecznie odtworzyć historię jego położenia, ale dokładność tego namierzania w terenie miejskim nie jest zazwyczaj większa niż sto, może pięćdziesiąt metrów, co w przypadku blokowisk dawało możliwość odnalezienia domu, ale już nie konkretnego mieszkania czy nawet klatki schodowej. Większą dokładność lokalizacji dałoby nawet jednorazowe zalogowanie jego telefonu do domowej sieci Wi-Fi, ale stosując się do własnych zasad bezpieczeństwa, takiej sieci po prostu u siebie nie instalował. Kiedy wybierał się na działkę, starał się wyłączać telefon, choć akurat ta reguła mogła być stosowana bardzo wybiórczo, gdyż często siedząc tam, czekał na jakiś ważny telefon. Ostatniego wieczoru zastosował się jednak do niej, a jego komputer i kamery korzystały z łącza sieciowego przypisanego do bezdomnego, którego zaczepił kiedyś na ulicy i poprosił o zarejestrowanie i przekazanie mu karty SIM, za co zapłacił całkiem sporą kwotę. To wszystko razem dawało mu szansę, że polska policja czy też intruzi z działek nie czekają jeszcze na niego w mieszkaniu. Wolał jednak to sprawdzić przed wejściem na górę.

Zanim poszedł pod własny dom, długo lustrował okolicę, wypatrując podejrzanych osób czy nietypowych samochodów zaparkowanych w okolicy. Najbliższy parking i droga osiedlowa znajdowały się trzy bloki dalej od jego klatki schodowej, a przed domem było pusto. Jedyne zamieszanie na osiedlu robił jego sąsiad, który z nieznanych powodów postanowił akurat dzisiaj urządzić w swoim mieszkaniu huczną prywatkę, co zresztą zdarzało mu się dosyć często, odkąd porzucił studia prawnicze, uznawszy je za nudne i bezużyteczne. Robert zdecydował więc nie iść od razu do swojego mieszkania, tylko najpierw odwiedzić niedoszłego prawnika.

— Serwus, Robercik! — powitał go w drzwiach mocno rozbawiony Tadeusz.

— Cześć, Tadek — odpowiedział Robert, nie wchodząc do środka. — Zrobisz coś dla mnie?

— Dla ciebie wszystko, Robcio, co tylko chcesz.

— Pójdziesz teraz do mnie do domu?

— A co, też urządzasz dzisiaj jakąś imprezkę?

— Nie do końca, nie chcę się spotkać z Ewą, a nie wiem, czy jej nie ma w domu.

— A myślałem, że już się pogodziliście. Wejdź do środka. Nie będziemy rozmawiać w drzwiach.

— Tadeusz, zrób to dla mnie. Nie mogę teraz imprezować — odparł Robert, który poczuł, jak siły zaczynają go opuszczać i jak bardzo chce się położyć do łóżka. — Wejdź tylko do mnie i daj mi znać przez komórkę, czy nikogo tam nie ma.

— Daj spokój. Nie mogę teraz zostawić swojej imprezy, ale poproś Agnieszkę. Widzę, że słabo się bawi i jeszcze nic chyba nie piła. Agi, pozwól na chwilę! — krzyknął przez cały pokój.

Agnieszka po chwili zjawiła się obok nich.

— Cześć Robert, co słychać? — zapytała.

— Robert chce, żebyś poszła do niego do mieszkania — wyparował wprost Tadeusz, wprawiając Agnieszkę w sporą konsternację.

— Nie mogę tam wejść, jeżeli jest Ewa. Chcę tylko, żebyś mi dała znać, że nikogo u mnie nie ma — wytłumaczył nietypową prośbę najbardziej sensownie, jak tylko potrafił.

— Nie wygłupiaj się, Robert. Boisz się swojej byłej? To trochę chore, nie uważasz?

— Agi, zrobisz to dla mnie? Nie mogę ci teraz wszystkiego wyjaśniać, bo pewnie byś mnie wzięła za wariata. Chodzi mi tylko o jeden telefon, że w mieszkaniu nikogo nie ma.

— I tak cię mam za wariata, Robercie, ale niech ci będzie.

— Jeszcze jedno, Agi, zapomniałem, że wyładowała mi się bateria w komórce, więc jeśli nikogo nie ma, to zapal u mnie światło w salonie trzy razy, a potem zostaw je włączone. Jak ktoś będzie, to zapal tylko raz i zostaw wyłączone.

Agnieszka spojrzała na niego z politowaniem, wzięła niechętnie klucze i poszła przez podwórze do jego mieszkania. Robert z klatki schodowej Tadeusza z niecierpliwością oczekiwał umówionego sygnału. Gdy światło mrugnęło trzy razy, zszedł i uważnie się rozejrzał, sprawdzając, czy przed blokiem jest pusto, po czym pobiegł do swojego mieszkania. Na dole spotkał schodzącą Agnieszkę.

— Wytłumaczysz mi kiedyś, o co naprawdę chodzi, OK? –zaczepiła go na dole, oddając klucze.

— Jasne, Agi. To długa opowieść, ale spodoba ci się. Dzięki! Przywiozę ci z Ukrainy coś ładnego — odpowiedział i popędził na górę do swojego mieszkania.

Gdy był już w środku i szukał rzeczy na wyjazd, co chwilę zerkał w stronę drzwi, nie dowierzając, że wszechmocni agenci, mający do dyspozycji broń, helikoptery, polską policję i nie wiadomo, jakie jeszcze zabawki, dotychczas nie namierzyli jego kwatery. Z domu zabrał paszport, pieniądze, starą Nokię i trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Chciał już pędzić na lotnisko, ale stojąc w drzwiach, zmienił zdanie. Samolot miał dopiero o osiemnastej, a koczowanie na lotnisku do tego czasu nie wydało mu się rozsądnym pomysłem. Nie wiedział jeszcze, co o nim wiedzą nieproszeni goście i polska policja, zakładał jednak, że dłuższe pozostawanie w mieszkaniu nie jest zbyt rozsądne. Potrzeba snu była jednak tak silna, że musiał gdzieś się położyć. Nie zastanawiając się długo, zabrał śpiwór i zszedł do przynależnej do mieszkania piwnicy, która była wydzieloną częścią dawnego schronu przeciwlotniczego. Na dole zaryglował od środka wzmocnione, hermetyczne drzwi, rozłożył śpiwór i zasnął na starej kanapie, którą niegdyś tu przynieśli z właścicielem wynajmowanego mieszkania, ponieważ wówczas nie wiedzieli, co mają z nią zrobić. Dzisiaj ta stara i zakurzona kanapa wydawała mu się królewskim łożem, które po przeżyciach ostatniego wieczoru dawało przynajmniej minimum poczucia bezpieczeństwa i komfortu. Zasnął od razu po zapięciu śpiwora i spał tak do dziesiątej rano.

Gdy się obudził, najpierw czujnie nasłuchiwał, co się dzieje na klatce schodowej, a potem analizował całą sytuację i zagrożenia, jakie na niego czyhały. Założył, że skoro nikt do tej pory nie zainteresował się jego piwnicą, to schronienie jest bezpieczne. Nie chciał bez potrzeby sprawdzać, co się dzieje w jego mieszkaniu, gdyż stanowiłoby to niepotrzebne ryzyko. Nie zamierzał też kręcić się po mieście, znając możliwości czających się na każdym skrzyżowaniu ulicznych kamer. Postanowił więc przeczekać na dole aż do szesnastej, a potem udać się wprost na lotnisko. Nie wiedział, czy jest oficjalnie poszukiwany, co mógł sugerować wczorajszy udział w całej akcji policyjnego helikoptera. Zdecydował jednak zaryzykować przejście przez kontrolę paszportową, założywszy, że jeżeli jest na liście osób oficjalnie poszukiwanych, a jego zdjęcie zostało rozesłane do ochrony wszystkich dworców i lotnisk, to i tak nie ma szans na chowanie się w mieście dłużej niż przez kilka dni. Nie planował też ukrywać się w nieskończoność i prowadzić życia zbiega, gdyż nie był do tego zupełnie przygotowany. Wyczekał więc cierpliwie w piwnicy do szesnastej, po czym ostrożnie wymknął się na zewnątrz, wsiadł na swój rower i pojechał w stronę lotniska najszybciej, jak potrafił, unikając głównych arterii komunikacyjnych miasta. Kilka kilometrów od warszawskiego lotniska Okęcie przypiął rower do stojaka pod jednym z bloków i przesiadł się do autobusu. W hali odlotów, widząc wszechobecne kamery i patrząc w oczy pracownikowi ochrony podczas kontroli paszportowej, czuł się jak groźny zbieg lub przemytnik narkotyków, nie dawał jednak nic po sobie poznać. Nikt go jednak nie zatrzymał, więc z sercem bijącym jak młot i duszą na ramieniu zajął wygodne miejsce w samolocie do Kijowa, nie do końca rozumiejąc, dlaczego okazało się to możliwe.

[1] Nerd — osoba przesadnie interesująca się naukami ścisłymi, szczególnie informatyką, a także grami komputerowymi, niejednokrotnie uzależniona od nowych technologii i nieprzystosowana do życia w świecie realnym.

[2] Sieć Tor (ang. The Onion Router) — wirtualna sieć komputerowa zapewniająca użytkownikom anonimowy dostęp do zasobów Internetu poprzez ochronę ich tożsamości i ukrycie ich działalności w sieci. Złamanie mechanizmów ochrony anonimowości zastosowanych w sieci Tor możliwe jest tylko przy użyciu maszyn o ogromnych mocach obliczeniowych. Przyjmuje się, że w chwili obecnej takimi możliwościami dysponują tylko rządy największych mocarstw.

[3] Stacja bazowa sieci komórkowej — urządzenie zapewniające łączność radiową pomiędzy terminalem abonenckim (czyli w większości przypadków telefonem komórkowym) a siecią komórkową. Do poprawnego działania potrzebuje anteny i specjalnego osprzętu (tzw. BTS-u). Anteny stacji bazowych mogą być umieszczane na dedykowanych masztach lub mocowane do już istniejących budowli, takich jak: kominy, dachy budynków czy wieże kościołów.

Hongkong, czwarta rano

Sookie zawsze była dosyć niska w porównaniu ze swoimi rówieśnikami. Miała długie, czarne, proste włosy i równie czarne oczy. Jej regularne rysy i bardzo kobieca twarz na wszystkich robiły duże wrażenie, ona jednak zdawała się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Od dziecka uchodziła za chłopczycę o typowo męskich zainteresowaniach, której specjalnie nie interesowały stroje i wygląd. Nie znaczyło to oczywiście, że nie potrafiła ładnie się ubrać, gdy uznała, że jest to w danej sytuacji przydatne, choć za dobór i zakup strojów zazwyczaj odpowiadała jej mama. Jeszcze w liceum jej konikiem była elektronika, jednak bardzo szybko odkryła informatykę. Kolejne języki programowania pochłaniała jak gąbka i wkrótce okazało się, że z maszynami cyfrowymi dogaduje się znacznie lepiej niż z rówieśnikami. Zamiast smoków i fantazyjnych wzorów na lewej łopatce kazała sobie wytatuować małymi literkami dziesięć podstawowych zasad logiki, do których lubiła się odwoływać, gdy ktoś zdecydował się podjąć z nią dyskusję. Były one zapisane w szyku odwrotnym, tak żeby patrząc w lustro, mogła je odczytać. Nigdy nie mogła zrozumieć, jak łatwo ludzie pozwalają decydować o swoim losie własnym emocjom, których sami zupełnie nie kontrolują. Takie zachowanie nie było jej zresztą obce, ale gdy uświadamiała sobie, że traci kontrolę nad tokiem rozumowania, stawała przy lustrze i na głos odczytywała swój tatuaż. Wśród rówieśników uchodziła za osobę mało kontaktową, a jednocześnie apodyktyczną. Taka etykieta specjalnie jej nie przeszkadzała, a tym bardziej jej najbliższej przyjaciółce, którą poznała jeszcze w liceum. Jej zdolności szybko doceniono w pracy, którą zdecydowała się podjąć po studiach. Nie była skora do poddania się korporacyjnemu drylowi, ale tutaj o uznaniu decydowały efekty, a nie zachowanie czy styl bycia.

Tej nocy ze snu wyrwał ją ostry, przenikliwy dzwonek transmisji na żywo w trybie awaryjnym. Półprzytomna otwarła zaspane oczy i podniosła z szafki nocnej telefon odpowiadający za całe to zamieszanie. Na jego ekranie pojawił się niewyraźny obraz z dwóch kamer. Nie do końca rozumiejąc jeszcze, co się właściwie dzieje, w okienku transmisji na żywo z pierwszej z nich zobaczyła wchodzącego do altany Roberta młodego, dosyć przystojnego mężczyznę o krótko ostrzyżonych włosach z kilkutygodniowym, starannie przyciętym zarostem na twarzy. Stanął w drzwiach i z miejsca zaczął konwersację z kimś, czyjej twarzy jeszcze nie widziała. Choć jakość transmisji była dosyć słaba, mogła wychwycić pojedyncze słowa i zdania. Po głosie i aplikacji, która aktywowała przekaz obrazu, zorientowała się, że rozmówcą osoby stojącej w drzwiach pomieszczenia jest Robert, jej znajomy z Polski. Na pozór mówił spokojnym, przeciągłym i nienaturalnie flegmatycznym tonem, z którego wywnioskowała, że w rzeczywistości jest mocno zdenerwowany i za wszelką cenę próbuje opanować emocje. Gość stojący w drzwiach również nie zachowywał się ani swobodnie, ani naturalnie. Rozmowa nie była pogawędką starych znajomych, lecz raczej wymuszoną i dosyć oficjalną konwersacją obcych sobie ludzi, którzy z jakichś powodów muszą ją odbyć i chcą ten obowiązek jak najszybciej zakończyć. Na obrazie transmitowanym z drugiej kamery zobaczyła kolejnego mężczyznę. Czekał przy furtce, tuż przed obiektywem ukrytym w jej słupku, i nie miał świadomości, że jest filmowany. W doświetlonym podczerwienią obrazie można było dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Był znacznie starszy, bardziej elegancki, ale i mniej przystojny niż mężczyzna prowadzący rozmowę z Robertem. Pierwsza kamera stale pokazywała postać stojącą w drzwiach altany, która niezbyt wprawnie toczyła nieklejącą się konwersację. W pewnym momencie Sookie usłyszała ciche mlaśnięcie zamka jakiejś broni, a potem trzask wystrzału oddanego w kierunku osobnika stojącego w drzwiach, który dosłownie wyleciał przez nie na zewnątrz i upadł na ziemi. Jego partner, stojąc tuż przy furtce, usłyszawszy wystrzał, spiął się jak wystraszony kot, sięgnął do plecaka, wyciągnął z niego krótką broń, wyglądającą na pistolet maszynowy i schował się za małym drzewkiem. Potem ostrożnie, mocno schylony, zbliżył się do domku, kryjąc się za jego ścianą. Z obu kamer było widać, jak zaczął strzelać do środka. Po chwili obraz z domku został przerwany, a Sookie domyśliła się, że któryś z pocisków musiał uszkodzić kamerę lub inne urządzenie odpowiadające za transmisję obrazu do sieci. Druga kamera stale działała i dzięki niej mogła obserwować poczynania uzbrojonego intruza. Odskoczył na bok po strzale ze środka altany i zniknął z kadru. Po chwili zauważyła rozmytą postać wybiegającą przez drzwi i przeskakującą przez ogrodzenie działki, tuż obok działającej jeszcze kamery. Obraz zacinał się i nie był zbyt wyraźny, ale domyśliła się, że to właśnie Robert ucieka przed napastnikiem. Nagle zobaczyła odłamki szkła, drzazgi i fragmenty desek wpadające od strony domku w kadr obiektywu. Postrzelony cały czas leżał nieruchomo na ziemi, co wskazywało, że albo jest martwy, albo nieprzytomny. Po dłuższej chwili, stale trzymając broń wycelowaną na wprost i gotową do strzału, zjawił się przy nim jego kompan, sprawdził puls, wyciągnął telefon i gdzieś zadzwonił. Działająca stale kamera nie miała mikrofonu, więc nie słyszała, co mówił. Potem wyszedł z kadru na dłuższą chwilę, ale po jakimś czasie znowu się w nim pojawił.

Sookie nie do końca wiedziała, czy to sen, czy rzeczywistość. Poszła napić się kawy. Po chwili na linię czatu wideo wszedł Joann.

— Widziałaś to? — zapytał bez powitania. — Rozumiesz coś z tego? Co tam się stało? Czy Robert wpakował się w coś nielegalnego, czy chodzi o nasze sprawy?

— Przyszli po Roberta. Zawsze o tym mówił. Myślałam, że to jego paranoja, ale to nagranie wygląda realnie. Nagrywasz cały czas?

— Transmisje w trybie awaryjnym zawsze się nagrywają.

— Za długo nie możemy wisieć na linii, bo w końcu trafią i do nas.

— O ile już nas nie namierzyli. Robert się odezwał do ciebie?

— Nie — odparła Sookie.

Za chwilę na linię wszedł Yair.

— Widzieliście? — zapytał.

— Cały czas widzimy — odpowiedział Joann. — Jeszcze nie namierzyli kamery. Zobaczymy, co będzie. Myślicie, że Robert wyszedł z tego cało?

— Trudno powiedzieć. Ktoś wybiegł z domku w czasie strzelaniny, ale nie wiem, czy to on. Jeśli przeżył, to się odezwie.

— Do diabła, to jakiś kryminał! — powiedział mocno zdenerwowany Yair. — W co ten chłopak się wpakował? Myślicie, że to polska policja chciała go zgarnąć?

— Nie wyglądali jak policja — odparła Sookie. — Policja nie przychodzi w dżinsach i dresach, z pistoletem maszynowym w plecaku. Jakby się go bali, to przyszliby większą grupą uzbrojeni po zęby. Zresztą do policji Robert nie strzelałby bez ostrzeżenia.

— Więc kto to był? — drążył temat Yair. — Myślicie, że to naprawdę nasi faceci w czerni?

— Nie wiem — odparła Sookie. — W niczym im nie podpadliśmy. Przecież nic ważnego nie wiemy i nie robimy. Może Robert coś wiedział, czego nie zdążył nam powiedzieć?

— Możliwe, tylko nie wiemy, czy to ma związek z naszym forum dyskusyjnym, czy z jakimiś jego ciemnymi sprawkami — spekulował Joann. — Ci faceci mogli być zwykłymi gangsterami, którzy przyszli po pieniądze, narkotyki albo nie wiadomo co.

— Albo sobie ufamy, panowie, albo nie — odparła stanowczo Sookie. — Mnie ci ludzie wyglądali na facetów w czerni, którzy przyszli po niego, a nie po jakiś „towar”. Robert mógł nie zdążyć powiedzieć nam wszystkiego, żeby nas nie wystawiać. Przekaz z jednej kamery stale idzie na żywo. Zobaczymy, co zrobią teraz ci wasi gangsterzy.

— OK, dopóki nie wyłączą kamery, nagrywamy to — zaproponował Joann.

— Zgoda, ale nie dłużej niż kwadrans — zaznaczył Yair. — Jeśli Robert się nie odezwie, to trzeba będzie pojechać do Polski.

— Jak się nie odezwie, to nie ma po co tam jechać — zauważył Joann.

— Mamy umowę. Jeśli któreś z nas zniknie, to inni muszą wyjaśnić, co się z nim stało — wtrąciła Sookie.

— Dajmy mu trochę czasu. Jeżeli go namierzyli, to musi znaleźć jakieś bezpieczne połączenie, żeby nas nie spalić — odparł Yair.

— Spalą nas otwarte połączenia wideo, jeżeli cały ten Tor net to zwykła ściema — stwierdziła Sookie.

— Jakby to była zwykła ściema, to nikt by z tego nie korzystał. Ale streaming wideo to nie jest najbezpieczniejsze połączenie. Zresztą mogą nas obserwować od nie wiadomo kiedy.

— Teraz musimy trzymać się razem. Mamy tylko siebie i to nagranie — odparła Sookie. — Ja nagrywam do końca. Może nam się to przydać. Wy jak chcecie. Zdzwonimy się jutro o osiemnastej UTC[1].

— Anna się zgłaszała? — zapytał Joann.

— Pewnie śpi albo znowu imprezuje.

— Do jutra.

Rozłączyli się.

Sookie w przekazie na żywo z działki Roberta zobaczyła tyły dwóch furgonetek, które wjechały na jej teren. Z jednej wysiadł ktoś z małą walizką i położył ją na ziemi. Za chwilę z walizki wysunęła się mała głowica i obróciła się wokoło. Chwilę później nieznajomy spojrzał wprost w stronę działającej jeszcze kamery. Zbliżył się do niej, obejrzał ją z bliska, wyciągnął z teczki jakieś małe urządzenie i skierował je na kamerę. W tym momencie transmisja się urwała.

— Poważna ekipa — mruknęła pod nosem Sookie.

Rano, gdy jechała metrem do pracy, przeglądała ukradkiem nagranie. Cofała kilka razy fragment trafienia agenta i starała się zrozumieć treść rozmowy. Jakość przekazu była bardzo nierówna, a dźwięk stale się urywał, podobnie zresztą jak obraz. Udało jej się jednak wychwycić kilka postrzępionych fragmentów rozmowy, zanim pierwszy nieznajomy sięgnął po broń i wyleciał z altany.

„Coś ty zrobił, Robert? Po co do ciebie przyszli?” — ta myśl nie dawała jej spokoju przez całą drogę. Nie wiedziała, co ma sądzić o całej tej dosyć absurdalnej sytuacji.

Wideokonferencja

Na wideokonferencji o osiemnastej zameldowali się wszyscy poza Anną.

— Co robimy? — zapytał Joann.

— Na razie zróbcie kopię nagrania. Jeśli Robert nie wyszedł z tego cały, wyślemy ją do mediów.

— Nagrywał ktoś do końca? — zapytał Yair.

— Tak, wyciągnęli jakiś skaner kamer, namierzyli tę działającą i zaraz ją odcięli. To jacyś poważni goście. Gangsterzy nie bawiliby się w takie rzeczy, tylko uciekli po akcji — powiedziała Sookie.

— Dlaczego Robert im podpadł? — zapytał znowu Yair.

— Tego nie wiemy, ale jak się nie odezwie, musimy to wyjaśnić — powiedział Joann.

— Jak jeszcze któreś z nas zniknie, to troje pozostałych będzie miało dwoje do znalezienia. Jeśli zniknie jeszcze ktoś, to ostatnia dwójka decyduje, jak chce — powiedziała stanowczo Sookie. — Taką mamy umowę z Hawru.

— Pamiętamy — powiedzieli zgodnie Yair i Joann.

— To Robert pierwszy zaczął strzelać. Trochę spanikował — zauważył Yair.

— Chyba nie przeglądałeś dokładnie nagrania, ten facet dostał kulę, gdy sam sięgał po broń — powiedziała Sookie. — To on spanikował.

— W takim razie wysłali jakichś amatorów uzbrojonych po zęby — powiedział Joann.

— Albo nigdy wcześniej nie mieli przed sobą gościa przygotowanego na ich przyjście.

— Ustawcie automat, żeby nagranie wysłało się samo do dziennikarzy, jak go nie wyłączymy — powiedziała Sookie.

— OK, rozłączamy się — zadecydował Yair, po czym odłączył się od wideokonferencji.

Joann i Sookie zostali jeszcze chwilę na linii.

— Naprawdę chcesz jechać do Polski wyjaśniać, co się stało z Robertem, jeśli się nie odezwie? — zapytał Joann.

— Nie wiem, co się stało z Robertem, i jeżeli nam tego nie wyjaśni, to zrobię to sama. Albo będziemy działać razem, albo nas po kolei rozpracują. Każdy z nas jest ubezpieczeniem dla pozostałych.

— A jeśli on dostał albo już dawno go gdzieś wywieźli? Jak możesz mu pomóc?

— Mamy nagranie. Możemy zrobić z tego aferę.

— Wątpię, żeby ktoś się tym zainteresował. Policja powie, że to zwykłe porachunki gangsterów i dziennikarze nie będą drążyć tematu.

— To już nasze zadanie, żeby wytłumaczyć, czym Robert się zajmował i co się mogło stać.

— Nie mogę teraz jechać do Warszawy i prowadzić jakiegoś amatorskiego dochodzenia. Nie zwolnię się z pracy, bo mam ważny projekt.

— Ja też nie mam ochoty brać urlopu, żeby lecieć do Polski, ale jakbym gdzieś zniknęła po strzelaninie z jakimiś dziwnymi napastnikami, to mimo wszystko liczę, że zainteresowalibyście się tym tematem.

— Od zainteresowania się do wyjaśnienia, co tam się stało, jest jeszcze spory kawałek drogi. Nie jestem detektywem.

— Ja też nie, ale postarałabym się zrobić, co się da. Szkoda teraz dyskutować, Joann. Na razie i tak musimy zaczekać, aż Robert się odezwie.

— Na razie, Sookie. Będę pod telefonem. Nawet w pracy.

— Na razie, Joann.

[1] UTC — (ang. Universal Time Coordinated) wzorcowy czas koordynowany ze specjalnym zegarem atomowym, uwzględniającym wiele czynników wpływających na upływ czasu, takich jak m.in. nieregularność obrotu Ziemi. W okresie zimowym na terenie całej Polski obowiązuje czas UTC + jedna godzina, natomiast w okresie letnim UTC + dwie godziny. Czas na całym świecie można podawać względem UTC, dodając lub odejmując odpowiednią liczbę godzin właściwą dla danej strefy czasowej. Współpracujące ze sobą osoby znajdujące się w różnych strefach czasowych bardzo często posługują się czasem UTC w celu uniknięcia nieporozumień, które mogłyby wyniknąć z różnic czasu na poszczególnych długościach geograficznych.

Narada w Roswell

Rok wcześniej — Roswell w USA

Yair był obywatelem Izraela i USA. Studiował marketing w e-commerce na Uniwersytecie w Chicago. Był niewysokim, trochę otyłym facetem o wesołej, przyjaznej twarzy i krótko ostrzyżonych rudych, kręconych włosach. Roberta i resztę ekipy poznał kilka lat temu na forum internetowym poświęconym sprawom UFO. Tym tematem zaraził go ojciec, który był biznesmenem z powodzeniem działającym w branży nieruchomości, głównie na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Pierwsze większe pieniądze zarobił na stworzeniu i prowadzeniu firmy informatycznej dostarczającej zaawansowane oprogramowanie dla armii Izraela, którą potem sprzedał koncernowi Rafael. Z tych czasów miał sporo kontaktów z izraelskim wywiadem. Powiedział kiedyś Yairowi w tajemnicy, że armia Stanów Zjednoczonych utrzymuje stałe relacje z obcymi i wiele firm czerpie z tego tytułu ogromne korzyści. Yair od dziecka interesował się nowymi technologiami i wiele razy zastanawiało go, kto właściwie wymyślił takie cuda techniki jak światłowód czy układ scalony. Oficjalna historia tych wynalazków jest dobrze znana i opisana na przykład w Wikipedii, ale on prywatnie uważał, że ludzie nie są aż tak twórczy i inteligentni, żeby wpaść na coś takiego. Jego poglądy i wiedza na temat obcych cywilizacji wśród kolegów ze studiów szybko wyrobiłyby mu opinię dziwaka i szaleńca, więc wolał dyskutować o swoich przekonaniach anonimowo pod pseudonimem „Ozzi”, głównie na forach internetowych. Na forum dyskusyjnym prowadzonym przez Roberta szybko poznał szerokie grono dziwaków i ekscentryków o poglądach podobnych do jego, z którymi nawiązał bliższe relacje i chętnie dzielił się swoimi opiniami. Ani on, ani jego ojciec nie mieli żadnych dowodów na poparcie swoich dosyć kontrowersyjnych poglądów, ale Yair — podobnie jak inni uczestnicy internetowego forum dyskusyjnego — zawsze uważał, że od prawidłowego ułożenia relacji z obcymi zależy przyszłość naszej cywilizacji. Popierali też zdanie Roberta, którego rodzice większą część swojego życia spędzili za żelazną kurtyną, w bloku socjalistycznym, że sytuacja, jaka jest teraz na świecie, nie różni się specjalnie od sieci kłamstw, jakimi władze komunistyczne i aparat bezpieczeństwa starali się karmić przez dziesięciolecia społeczeństwa krajów demokracji ludowej. Widzieli ogromne podobieństwa do tego, co się działo z ludźmi, którzy zadawali zbyt wiele pytań na kłopotliwe dla władzy tematy i chcieli zbyt wiele się dowiedzieć. Zgadzali się też, że tylko niezależnie myślący obywatele mogą zmienić tę sytuację i że w obecnych czasach, utraty kontroli nad klimatem i fatalnego stanu atmosfery, tylko pozyskanie wiedzy z zewnątrz może uchronić ludzkość przed katastrofą. Wiedzieli, że rządy i armie wielkich mocarstw zbyt długo powtarzały te same kłamstwa na temat obcych, żeby teraz przyznać się do tego i powiedzieć, jak jest naprawdę.

Tego wieczoru Yair, Joann, Sookie, Robert i Anna pili piwo przed jednym z domków mobilnych na kempingu niedaleko Roswell. Byli mocno podpici i z leżaków, które wystawili przed domek, obserwowali pięknie rozgwieżdżone niebo.

— Niezła z nas ekipa — powiedział w końcu Robert. — Nikt z nas nie widział UFO, nikt do końca nie wierzy w jego istnienie, a zjeżdżamy się z trzech kontynentów do Roswell i skanujemy niebo od dwóch godzin w poszukiwaniu dziwnych obiektów.

— I to jest właśnie piękne. Jeśli bylibyśmy pewni, że oni istnieją, to nie byłoby w co wierzyć — powiedziała Sookie.

— A ja zazdroszczę tym, co mieli bliskie spotkania trzeciego stopnia — powiedział Joann. — Z chęcią bym z tamtymi pogadał.

— Myślisz, że da się z nimi dogadać? — zapytał Robert.

— Skoro takie prymitywy jak my mają translatory dwustu języków, to dlaczego tamci nie mogą zrozumieć naszego języka? A może to oni nauczyli nas mówić?

— W to nie wierzę, za dużo mamy języków i za bardzo się od siebie różnią.

— Twoi jankesi powinni w końcu powiedzieć, co tam mają — powiedział Robert do Yaira.

— Żadni oni moi. To, że urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, nie oznacza, że ze wszystkim się tu zgadzam. Mój dziadek urodził się w Polsce. Tylko jedna babka była Amerykanką. Gdyby nie wojna, to pewnie mieszkałbym w Płońsku pod Warszawą.

— Niezła dziura. Nie masz czego żałować, Yair.

— Oni przede wszystkim zamykają usta swoim. Za granicą nie mają prawa działać — oponowała Anna.

— Podobno to nie jest takie pewne. W Meksyku też mają prawo działać. Zresztą nie sądzę, żeby ta ich inkwizycja miała jakiekolwiek zasady. To tacy sami fanatycy, jak wszyscy inni. Uważają, że bronią bezpieczeństwa swoich obywateli i dla tej idei są w stanie sprzątnąć każdego — stwierdził Robert. — Poza tym myślę, że oni zwyczajnie czerpią z tego wielkie korzyści i trzymają tajemnice dla siebie.

— Ty chyba nie lubisz Amerykanów, Robert — wtrąciła Sookie.

— Nie lubię tych, co trzymają ludzi w ciemnocie, żeby nimi manipulować. Mieliśmy to w Polsce przez dziesiątki lat i nigdy z tego nic dobrego nie wychodziło.

— Europa widziała coś takiego przez setki lat i też nic z tego dobrego nie wyszło — wtrącił się Joann. — Inkwizytorzy uważali, że jak ludzie przestaną wierzyć, że Ziemia jest płaska, to przestaną wierzyć w Boga.

— A jednak Kopernik ich ograł. Opublikował swoje dzieło o obrotach ciał niebieskich i szybko umarł — odparł Robert. — Inaczej miałby duże szanse trafić na stos.

— Ty też masz taki plan, Robert? — zapytał Yair

— Nie, ja chcę żyć długo i szczęśliwie. Niech to oni publikują rewolucyjne dzieła. Przecież mają ciekawe informacje.

— Małe szanse — wtrąciła Anna. — Jeszcze przed wojną może coś by z tego wyszło, ale teraz inkwizycja się usztywniła. Nawet prezydent USA nie ma wiele do powiedzenia i musi się ich słuchać i mówić to, co mu każą.

— I stąd piętnaście tysięcy członków naszego forum. Jawność to nasza robota.

— Myślisz, że „oni” też są na naszym forum? — zapytał Robert.

— Pytasz o kosmitów czy wojskowych? — odparła pytaniem Anna.

— Jednych i drugich.

— Kosmici raczej nie siedzą na naszych forach, ale wojskowi na pewno.

— Czyli na razie traktują nas jak niegroźnych gawędziarzy — odparł Yair.

— My sami za wiele nie wiemy, a ci, co udzielają się na naszych forach i coś ważnego wiedzą, może już mają wojskowych na karku.

— Nie chciałbym, żeby przez nasze forum ktoś miał kłopoty — odparł Robert.

— To znaczy, że nie chcesz, żebyśmy się czegoś ciekawego dowiedzieli — odparła Sookie.

— Dobra, reszta dyskusji jutro. Zarządzam wyjście do miasta — zadecydował Joann.

Yair, Joann, Sookie, Robert i Anna zaprzyjaźnili się na jednym z forów na temat UFO. Każde z nich miało inne podejście do tego tematu i własną historię, która spowodowała zainteresowanie nim. Łączyło ich jednak to, że żadne z nich nie miało nigdy kontaktu z obcymi, a wiedze czerpali wyłącznie z drugiej, trzeciej lub dalszej ręki. Uważali się jednak za specjalistów w tej dziedzinie i wierzyli głęboko, że przyszłość całej cywilizacji zależy w tej chwili właśnie od takich fanatyków jak oni. Martwiło ich, że „poważni” naukowcy, politycy, biznesmeni i inni wpływowi ludzie nie rozumieją, jak ważne jest dokonanie zmian we współpracy z obcymi. Stale jednak brakowało im dowodu, żeby przekonać sceptyków. Yair, Rober i Joann poznali się w realnym świecie na konferencji miłośników tematu obcych cywilizacji, jaką prowadzący jedno z forów internetowych poświęconych temu tematowi zorganizowali kiedyś w Anglii, w pobliżu rzekomego miejsca katastrofy statku obcych. Już wtedy zrozumieli, że myślą o tych sprawach trochę inaczej niż reszta.