Imperium Wilków - Jean-Christophe Grange - ebook

Imperium Wilków ebook

Jean-Christophe Grange

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Anna, żona wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrzynych, cierpi na amnezję i ma dziwne halucynacje. Odkrywa, że mają one związek z operacją plastyczną, której jednak nie potrafi sobie przypomnieć. Tymczasem w tureckiej dzielnicy Paryża dochodzi do serii przerażających zbrodni - ktoś okalecza i morduje młode kobiety... Śledztwo dwójki policjantów doprowadza do wykrycia ultraprawicowej organizacji `Szarych Wilków` zajmującej się handlem narkotykami i zabójstwami na zlecenie. Anna stopniowo odtwarza szczegóły swojej biografii. Okazuje się, że kiedyś była kurierem `Szarych Wilków`...

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Jean-Christophe Grange to najpopularniejszy francuski autor thrillerów. Urodził się w 1961 roku w Paryżu. Swoją działalność zawodową rozpoczynał jako dziennikarz, publikując cykl reportaży naukowych w czasopiśmie Le Figaro. W 1994 roku zadebiutował powieścią Le vol des cigognes (Lot bocianów), ale międzynarodową sławę przyniosła mu druga książka Purpurowe rzeki (1998). Spośród 2 milionów sprzedanych egzemplarzy, aż pół miliona rozeszło się we Francji. Powstał też głośny film w reżyserii Mathieu Kassovitza z Jeanem Reno w roli głównej, zaś Grange zaczęto porównywać z Thomasem Harrisem i Harlanem Cobenem. Kolejne powieści, Kamienny krąg (2000), Imperium Wilków (2003) i La Ligne noire (2004 - bestseller # 1 we Francji), potwierdziły niezwykłą popularność pisarza - jego książki ukazują się w milionach egzemplarzy w ponad 20 językach. Grange pisuje też oryginalne scenariusze filmowe - spod jego pióra wyszedł m.in. scenariusz do wyświetlanego w Polsce filmu „Vidocq”. Za prawa do sfilmowania Imperium Wilków otrzymał 1.1 min euro.

Polecamy powieści Jean-Christophe’a Grange

PURPUROWE RZEKI

KAMIENNY KRĄGIMPERIUM WILKÓW

Wkrótce

LOT BOCIANÓWCZARNA LINIA

Strona internetowa Jean-Christophe’a Grange:www.jc-grange.com

 

Jean-Christophe

GRANGÉ

Imperium Wilków

Z francuskiego przełożyłSŁAWOMIR KOWALSKI

 

WARSZAWA 2005

Tytuł oryginału:L’EMPIRE DES LOUPS

Copyright © Editions Albin Michel S.A. 2003All rights reserved

Copyright © for the Polish editionby Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2005

Copyright © for the Polish translation by Sławomir Kowalski 2005

This edition published by arrangement withLiterary Agency „Agence de 1’Est”

Redakcja: Teresa Wróblewska

Konsultacja medyczna: dr nauk med. Marcin Szulc

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 83-7359-178-8

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl

Wydawnictwo L & L/Dział HandlowyKościuszki 38/3. 80-445 Gdańsktel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338

Sprzedaż wysyłkowaInternetowe księgarnie wysyłkowe:www.merlin.plwww.ksiazki.wp.plwww.vivid.pl

WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZadres dla korespondencji:skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78

Wydanie ISkład: LagunaDruk: B.M. Abedik S.A., Poznań

 

Dla Priscilli

 

Część 1

1

— Czerwony.

Anna Heymes czuła się coraz bardziej nieswojo. Badania nie wiązały się podobno z żadnym niebezpieczeństwem, ale myśl o tym, że w tej właśnie chwili ktoś czyta w jej umyśle, napawała ją głębokim niepokojem.

— Niebieski.

Leżała na metalowym stole, pośrodku sali pogrążonej w półmroku, z głową wsuniętą do centralnego otworu okrągłej, białej maszyny. Tuż nad jej twarzą umocowano ukośnie lusterko, na którym wyświetlały się kolorowe kwadraty. Miała po prostu głośno mówić, jakie kolory widzi.

— Żółty.

Przez igłę kroplówki sączył się powoli do jej ramienia jakiś płyn. Doktor Erie Ackermann wyjaśnił jej pokrótce, że jest to rozcieńczony kontrast, pozwalający lokalizować przepływy krwi w jej mózgu.

Pojawiły się kolejne kolory. Zielony. Pomarańczowy. Różowy... Potem lustro zgasło.

Anna leżała bez ruchu, z ramionami ułożonymi wzdłuż tułowia jak w sarkofagu. Z lewej strony widziała wodnistą poświatę blasku, docierającego ze szklanej kabiny, w której znajdowali się Erie Ackermann i Laurent, jej mąż. Wyobrażała sobie, jak obaj siedzą przed ekranami kontrolnymi i przyglądają się działaniu jej neuronów. Czuła się śledzona, obrabowana, niemal zgwałcona w najintymniejszej sferze osobowości.

W słuchawce rozległ się głos Ackermanna:

— Bardzo dobrze, Anno. Teraz kwadraty będą się poruszać. Twoim zadaniem jest po prostu określić kierunek ich ruchu; za każdym razem możesz użyć jednego tylko słowa: prawo, lewo, góra, dół.

Figury geometryczne zaczęły się przesuwać, tworząc pstrą i płynną mozaikę, przywodzącą na myśl ławice maleńkich rybek. Powiedziała do mikrofonu:

— Prawo.

Kwadraciki skierowały się ku górnej krawędzi lustra.

— Góra.

Test trwał kilka minut. Mówiła powolnym, monotonnym głosem, popadała w stan otępienia. Odczucie ciepła potęgowało odrętwienie, zaczęła ogarniać ją senność.

— Doskonale — powiedział Ackermann. — Teraz usłyszysz tę samą historię, opowiedzianą na kilka różnych sposobów. Słuchaj każdej wersji bardzo uważnie.

— Co mam mówić?

— Ani słowa. Po prostu słuchaj.

Po kilku sekundach w słuchawkach rozległ się kobiecy głos. Przemawiał w jakimś obcym języku, może bliskowschodnim lub azjatyckim.

Chwila ciszy. Teraz po francusku, ale bez zachowania składni, czasowniki w bezokoliczniku, nieodpowiednie rodzajniki, brak łączeń międzywyrazowych...

Anna próbowała zrozumieć coś z tego bełkotu, ale oto rozpoczynała się kolejna wersja. Pośrodku zdań pojawiały się słowa nie mające ze sobą żadnego związku. Co to wszystko miało znaczyć? Nagle przestrzeń pomiędzy jej skroniami wypełniła się ciszą, pogrążając ją tym głębiej w ciemnościach panujących wewnątrz urządzenia.

Po chwili znów rozległ się głos lekarza:

— Kolejny test. Usłyszysz nazwy krajów, podawaj nazwy stolic każdego z nich.

Zanim Anna zdążyła przytaknąć, w słuchawkach rozległ się głos:

— Szwecja.

Odpowiedziała bez namysłu:

— Sztokholm.

— Wenezuela.

— Caracas.

— Nowa Zelandia.

— Auckland. Nie: Wellington.

— Senegal.

— Dakar.

Nazwy stolic przychodziły naturalnie, bez wysiłku. Odpowiadała odruchowo, ale zarazem cieszyła się, że idzie jej to tak łatwo; jej pamięć mimo wszystko działała całkiem sprawnie. Ciekawe, co Ackermann i Laurent widzieli na ekranach? Jakie obszary mózgu aktywowały się podczas tego badania?

— Ostatni test — oznajmił neurolog. — Zobaczysz twarze, masz powiedzieć, do kogo należą, jak najszybciej.

Kiedyś przeczytała w jakiejś książce, że prosty znak — słowo, gest, przedmiot — może uruchomić mechanizm fobii; psychiatrzy nazywają to bodźcem lękowym. W jej przypadku samo słowo „twarz” było takim sygnałem i wystarczało, by poczuła się nieswojo. Zaczęło jej być duszno, rozbolał ją brzuch, zesztywniała i poczuła palące dławienie w gardle...

Na zwierciadle pojawił się czarno-biały portret kobiety. Jasne loki, kapryśnie wydęte wargi, pieprzyk nad ustami. Łatwe:

— Marilyn Monroe.

Fotografia ustąpiła miejsca rycinie. Mroczne spojrzenie, kwadratowa szczęka, trefione włosy.

— Beethoven.

Twarz okrągła i gładka jak cukierek, nacięcia dwojga skośnych oczu.

— Mao Tse-Tung.

Zdumiewało ją, że rozpoznaje twarze z taką łatwością. Michael Jackson, Gioconda, Albert Einstein... Pojawiali się jak lśniące obrazy magicznej latami. Odpowiadała bez wahania, lęk zaczął ustępować.

Nagle jednak pojawił się portret, wobec którego była bezradna; mężczyzna około czterdziestu lat, o dość młodym jeszcze wyglądzie i nieco wyłupiastych oczach. Jasne włosy i brwi dodatkowo wzmagały wrażenie młodzieńczej nieporadności.

Przenikliwy strach przeszył ją jak elektryczny wstrząs, niemal fizyczny ból. Te rysy budziły jakieś skojarzenia, lecz nie wiązało się z nimi żadne nazwisko ani konkretne wspomnienie. Czarna dziura w pamięci. Gdzie mogła widzieć tę twarz? Jakiś aktor? Piosenkarz? Przygodny znajomy? Portret znikł i pojawiła się podłużna twarz mężczyzny w okrągłych okularach. Z trudem wykrztusiła: — John Lennon.

Teraz pojawił się Che Guevara, ale Anna krzyknęła:

— Erie, zaczekaj.

Kolejna twarz, autoportret van Gogha, lśniący od barw. Anna pochwyciła dłonią mikrofon:

— Erie, proszę!

Obraz nie znikł tak prędko jak poprzednie. Anna czuła ciepły odblask kolorów na skórze.

— O co chodzi? — spytał Ackermann po chwili milczenia.

— Kim był ten człowiek, którego nie rozpoznałam?

Nie odpowiedział. Na lusterku pojawiły się oczy Davida Bowie. Uniosła głowę i spytała głośniej:

— Erie, zadałam ci pytanie. Kto to był?

Obraz zgasł. Przez sekundę jej oczy przyzwyczajały się do ciemności, a potem zobaczyła w pochylonym prostokącie swe odbicie: bladą i kościstą twarz martwej kobiety.

— To był Laurent, Anno. Laurent Heymes, twój mąż.

2

— Od jak dawna zdarzają ci się te zaniki pamięci?

Anna nie odpowiedziała. Dochodziła dwunasta, badania trwały całe przedpołudnie. Prześwietlenia, skanery, rezonans magnetyczny, w końcu badania w tym cylindrycznym urządzeniu. Czuła się pusta, wyczerpana, zagubiona. Wystrój gabinetu nie poprawiał jej samopoczucia: podłużny pokój bez okna, zbyt jasno oświetlony, zarzucony segregatorami, leżącymi na metalowych półkach i na podłodze. Obrazki wiszące na ścianach przedstawiały odsłonięte mózgi, ogolone głowy pokryte wypunktowanymi liniami, jakby przygotowane do rozcięcia. Tylko tego brakowało...

— Od jak dawna, Anno? — powtórzył Eric Ackermann.

— Od ponad miesiąca.

— Dokładniej. Pamiętasz, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy?

Jasne, że pamiętała. Jak mogłaby o tym zapomnieć?

— Czwartego lutego. Rano. Wychodziłam z łazienki i w korytarzu spotkałam Laurenta. Szedł właśnie do pracy. Uśmiechnął się do mnie. To był wstrząs, nie wiedziałam, z kim mam do czynienia.

— W ogóle?

— Przez moment. Potem wszystko mi się w głowie ułożyło.

— Opisz dokładnie, co czułaś w tamtej chwili.

Wzruszyła ramionami, okrytymi czarnym szalem o złotawym połysku.

— To takie dziwne, ulotne odczucie. Takie, jakby to zdarzyło się już kiedyś wcześniej. Niepokój trwał przez mgnienie oka (strzeliła palcami), potem wszystko wróciło do normy.

— Co wtedy pomyślałaś?

— Że jestem przemęczona.

Ackermann zapisał coś w notesie, leżącym na stole.

— Opowiedziałaś o tym Laurentowi?

— Nie. Wydawało mi się, że to nic poważnego.

— A drugi raz?

— Po tygodniu. Kilkakrotnie.

— Za każdym razem chodziło o Laurenta?

— Tak, zawsze.

— Ale w końcu go rozpoznawałaś?

— Tak. Tylko że w miarę upływu czasu zdawało mi się... nie wiem, trwało to jakby coraz dłużej.

— Wtedy mu opowiedziałaś?

— Nie.

— Dlaczego?

Skrzyżowała nogi i ułożyła szczupłe dłonie na spódnicy z ciemnego jedwabiu niby dwa ptaki o bladych piórach.

— Pomyślałam, że to tylko pogorszy sprawę. A poza tym...

Neurolog popatrzył na nią, jego rude włosy odbijały się w lśniącej oprawce okularów.

— A poza tym?

— Niełatwo opowiedzieć coś podobnego swojemu mężowi.

Czuła obecność Laurenta, stał za nią oparty o żelazną szafkę.

— Laurent zaczął być dla mnie kimś obcym.

Lekarz chyba zrozumiał jej zakłopotanie, bo zmienił temat.

— Czy masz kłopoty z rozpoznawaniem innych twarzy?

— Czasami — powiedziała z wahaniem w głosie. — Ale bardzo rzadko.

— Na przykład kogo?

— Okolicznych sklepikarzy. Także w pracy. Nie rozpoznaję niektórych stałych klientów.

— A przyjaciele?

Wzruszyła ramionami.

— Nie mam przyjaciół.

— Rodzina?

— Moi rodzice nie żyją. Mam tylko kilku wujów i kuzynów, nie mieszkają w Paryżu. Nigdy ich nie odwiedzam.

Ackermann znów coś zapisał, rysy jego twarzy nie wyrażały żadnych emocji, jakby były zatopione w pleksiglasie.

Anna nie znosiła tego człowieka. Był przyjacielem rodziny Laurenta i odwiedzał ich czasem, ale zawsze pozostawał zimny jak lód. Ożywiał się tylko wtedy, gdy ktoś poruszał temat dotyczący jego badań — mózgu, mapy mózgu, ludzkiego systemu poznawczego. Wtedy zmieniał się nie do poznania, stawał się podniecony, rozentuzjazmowany, gestykulował długimi rękami porośniętymi rudym włosem.

— Tak więc najczęściej masz trudności z rozpoznawaniem twarzy Laurenta? — podjął.

— Tak. Najbliższej mi osoby. Twarzy, którą widuję najczęściej.

— Czy miewasz innego rodzaju zaburzenia pamięci?

Anna przygryzła dolną wargę. Zawahała się przez chwilę i odpowiedziała:

— Nie.

— Zaburzenia w orientacji przestrzennej?

— Nie.

— Zaburzenia mowy?

— Nie.

— Czy sprawia ci trudność wykonywanie niektórych ruchów?

Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się z przymusem.

— Myślisz o Alzheimerze, prawda?

— Tylko sprawdzam.

To była pierwsza rzecz, o której Anna pomyślała. Zaczęła więc wertować książki medyczne i dowiedziała się, że zaburzenia w rozpoznawaniu twarzy są jednym z objawów choroby Alzheimera.

Tonem, jakiego używa się, przemawiając do dziecka, Ackermann dodał:

— To prawie niespotykane w twoim wieku. Poza tym, rozpoznałbym tę chorobę już po pierwszych badaniach. Choroby neurodegeneracyjne powodują charakterystyczne zmiany w budowie mózgu. Tym niemniej muszę ci zadawać te wszystkie pytania w celu ustalenia diagnozy, rozumiesz?

Nie czekając na odpowiedź, powtórzył:

— A więc masz trudności z wykonywaniem niektórych ruchów czy nie?

— Nie.

— Zaburzenia snu?

— Nie.

— Odrętwienia bez wyraźnej przyczyny?

— Nie.

— Migreny?

— Zupełnie nie.

Lekarz zamknął notes i wstał. Jakoś nie mogła się przyzwyczaić do tego, że przy wadze około sześćdziesięciu kilogramów miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Lekarski fartuch wisiał na nim jak na wieszaku.

Był rudzielcem absolutnym i płomiennym. Skórę pokrywały jasnobrązowe plamy, widoczne nawet na powiekach. Wąskie szkła okularów w metalowej oprawce podkreślały jego ostre rysy.

Na jego ascetycznej twarzy czas jakby się zatrzymał. Był starszy od Laurenta, miał już koło pięćdziesiątki, ale dalej wyglądał młodo. Pojawiające się zmarszczki nie zdołały zmienić jego wyglądu. Tylko ślady po ospie na policzkach dowodziły, że miał za sobą jakąś przeszłość.

Mijały sekundy, lekarz w milczeniu przechadzał się po gabinecie. Nie wytrzymała:

— Na miłość boską, co mi jest?

Neurolog poruszył dłonią w kieszeni fartucha, coś zabrzęczało metalicznie. Pewnie klucze, ale brzmiało to jak dzwonek oznajmiający początek wykładu.

— Pozwól, że najpierw ci wyjaśnię, na czym polegał ostatni test.

— Najwyższy czas.

— Przyrząd, którym się posłużyliśmy, to tomograf pozytronowy. Specjaliści nazywają go petscan. Działa na zasadzie pozytronowej tomografii emisyjnej, w skrócie PET. Dzięki niej możemy obserwować strefy aktywności mózgu w czasie rzeczywistym, badając ukrwienie poszczególnych części narządu. W twoim przypadku chciałem przeprowadzić coś w rodzaju przeglądu ogólnego, sprawdzić funkcjonowanie kilku najważniejszych obszarów mózgu, których położenie jest nam znane. A więc postrzeganie wzrokowe, mowa, pamięć.

Anna przypomniała sobie kolejne testy. Kolorowe kwadraty, historia opowiedziana na kilka różnych sposobów, nazwy stolic. W tym kontekście sens poszczególnych ćwiczeń stał się dla niej jasny, ale Ackermann ciągnął z zapałem: — Na przykład mowa. Wszystko rozgrywa się w płacie czołowym. Obszar ten dzieli się na podsystemy odpowiedzialne za rozpoznawanie dźwięków, słownictwo, składnię, znaczenie, brzmienie i intonację — wskazał palcem na czoło. — Współdziałanie tych stref pozwala nam rozumieć słowa i posługiwać się nimi. Dzięki rozmaitym wersjom mojej historyjki pobudziłem w twojej głowie każdy z tych systemów.

Wciąż przemierzał ciasne pomieszczenie, tam i z powrotem, zasłaniając i odsłaniając obrazki wiszące na ścianie. Anna spostrzegła dziwny rysunek, przedstawiający kolorową małpę o wielkich ustach i ogromnych rękach. Pomimo halogenowych lamp czuta zimny pot na plecach.

— No i co? — zapytała cicho.

Rozłożył ręce w geście, który miał być pocieszający.

— No i wszystko w porządku. Ośrodki mowy, wzroku, pamięci. Wszystkie obszary aktywują się w normalny sposób.

— Tylko nie wtedy, gdy pojawia się portret Laurenta.

Ackermann pochylił się nad biurkiem i obrócił w jej stronę monitor komputera. Anna zobaczyła cyfrowy obraz mózgu. Przekrój poprzeczny na zielonym tle; wnętrze było całkowicie czarne.

— To jest twój mózg podczas obserwacji fotografii Laurenta. Żadnej reakcji. Żadnych skojarzeń. Żadnych danych.

— Co to oznacza?

Neurolog wyprostował się i znów wsadził ręce do kieszeni, wypiął pierś, przyjmując teatralną pozę. Nadeszła chwila wygłoszenia werdyktu.

— Myślę, że mamy do czynienia z uszkodzeniem mózgu.

— Uszkodzeniem?

— Uszkodzeniem strefy rozpoznawania twarzy.

— Istnieje taka strefa... twarzy? — spytała Anna oszołomiona.

— Tak. Jest to zespół neuronów specjalizujących się w tej funkcji; znajduje się w prawej półkuli, w pobliżu centralnej części płatu skroniowego, z tyłu mózgu. System ten został odkryty już w latach pięćdziesiątych. Osoby, które padły ofiarą wylewu w tym miejscu, nie rozpoznawały twarzy. Od tego czasu, dzięki petscanowi, udało nam się zlokalizować ten ośrodek jeszcze dokładniej. Wiemy na przykład, że jest on szczególnie rozwinięty u „fizjonomistów”, osób nadzorujących wejścia do klubów czy kasyn.

— Ale ja rozpoznaję większość twarzy — próbowała się spierać. — Podczas testu zidentyfikowałam wszystkie portrety.

— Wszystkie, oprócz portretu twojego męża. I to jest ważna wskazówka.

Ackermann złączył dwa palce wskazujące, dotykając nimi ust w geście zadumy. Kiedy nie był zimny jak lód, przemawiał tonem napuszonym i górnolotnym.

— Są dwa typy pamięci. Jedna przechowuje wiedzę nabytą w szkole, a druga to, czego doświadczamy w życiu codziennym. Te dwie pamięci mają odmienny sposób funkcjonowania w mózgu. Myślę, że w twoim przypadku zawodzi połączenie pomiędzy ośrodkiem odpowiedzialnym za rozpoznawanie twarzy a tym, w którym dokonuje się ich porównywanie z twoimi osobistymi wspomnieniami. Jakieś uszkodzenie zakłóca tę łączność. Rozpoznajesz Einsteina, a nie rozpoznajesz Laurenta, którego twarz przechowywana jest w twoich archiwach osobistych.

— Da się to jakoś wyleczyć?

— Jak najbardziej. Postaramy się przenieść tę funkcję do innej, zdrowej części twojego mózgu. Jedną z wielkich zalet mózgu jest jego elastyczność. W tym celu będziesz musiała poddać się reedukacji, czemuś w rodzaju mentalnego treningu, co będzie wymagać regularnych ćwiczeń i odpowiedniego wsparcia farmakologicznego.

Ton jego głosu był zbyt poważny jak na dobrą wiadomość.

— Więc w czym problem? — spytała Anna.

— Nie znam przyczyny uszkodzenia. Muszę przyznać, że w tej kwestii jestem bezradny. Nie ma śladu żadnego guza czy anomalii neurologicznej. Nie uległaś urazowi czaszki, nie przebyłaś udaru, który spowodowałby niedokrwienie tej części mózgu. Trzeba będzie przeprowadzić kolejne badania, bardziej inwazyjne, które pomogą nam sprecyzować diagnozę.

— Jakie badania?

Lekarz usiadł za biurkiem i popatrzył na nią oczami pozbawionymi wyrazu.

— Biopsja. Pobierzemy mikroskopijny fragment tkanki korowej.

Anna przez chwilę nie rozumiała, potem na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia. Odwróciła się do Laurenta, ale spostrzegła, że jej mąż wpatruje się uważnie w Ackermanna. Strach zmienił się w gniew. Byli w zmowie, decyzja dotycząca jej losu została już podjęta, pewnie z rana.

— Nie ma mowy — powiedziała drżącym głosem.

Neurolog uśmiechnął się po raz pierwszy. Miał to być uśmiech dodający jej odwagi, ale sprawiał wrażenie sztucznego.

— Nie musisz się niczego obawiać. Przeprowadzimy biopsję stereotaksyczną. Do tego celu używa się sondy, która...

— Nikt nie będzie grzebał mi w mózgu.

Anna wstała i owinęła się szalem — kruczymi skrzydłami przeplatanymi złotą nitką.

— Nie możesz tak tego traktować. Erie zapewnił mnie...

— Jesteś po jego stronie?

— Obaj jesteśmy po twojej stronie — powiedział Ackermann.

Cofnęła się o krok, by objąć wzrokiem obu tych hipokrytów.

— Nikt nie będzie grzebał mi w mózgu — powtórzyła pewnym głosem. — Wolę całkowicie stracić pamięć albo zdechnąć od tej choroby. Moja noga więcej tu nie postanie.

Uniosła głos aż do histerycznego krzyku.

— Nigdy więcej, słyszycie?!

3

Przebiegła pusty korytarz, potem schodami w dół i zatrzymała się w wejściu do budynku. Poczuła, jak chłodny wiatr pobudza krążenie krwi pod jej skórą. Światło słoneczne zalewało dziedziniec. Anna pomyślała o pozbawionym ciepła i liści na drzewach lecie, które zamrożono, żeby lepiej się przechowało.

Nicolas, kierowca, zauważył ją i wysiadł z limuzyny, żeby otworzyć drzwi. Anna pokręciła głową. Drżącą ręką wyciągnęła z torebki papierosa, zapaliła go i zaciągnęła się głęboko gorzkim dymem.

Instytut Henri-Becquerel mieści się w zespole czteropiętrowych budynków otaczających patio obsadzone drzewami i zbitymi krzewami. Brunatne, szare i różowe fasady przyozdobione były groźnymi ostrzeżeniami: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY; WSTĘP TYLKO DLA PERSONELU MEDYCZNEGO; UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO. W tym cholernym szpitalu wszystko wydawało się wrogie, nieprzyjazne!

Jeszcze raz głęboko zaciągnęła się papierosem, smak tytoniu uspokoił ją nieco, jakby cały jej gniew spłonął w tym maleńkim ogieńku. Zamknęła oczy i skupiła się na odurzającym zapachu dymu.

Usłyszała kroki za plecami.

Laurent minął ją bez jednego spojrzenia, przeszedł przez dziedziniec, otworzył tylne drzwi samochodu i czekał na nią, postukując w asfalt wyglansowanym trzewikiem. Na jego twarzy malowało się napięcie. Anna wyrzuciła swojego marlboro i podeszła do niego. Wsunęła się na pokryte skórą siedzenie. Laurent obszedł samochód dookoła i usiadł obok niej. Kiedy dopełnił się ten milczący rytuał, kierowca włączył silnik i ruszył po podjeździe, powoli i z godnością.

Przy czerwono-białym szlabanie, u wejścia, stało kilku strażników w mundurach.

— Chciałbym odebrać mój paszport — powiedział Laurent.

Anna popatrzyła na swoje ręce, wciąż drżały. Wyciągnęła z torebki puderniczkę i przyjrzała się twarzy w owalnym lusterku. Niemal spodziewała się, że zobaczy ślady na skórze, jakby jej wewnętrzne wzburzenie miało siłę uderzenia pięścią. Ale nie, ta sama gładka twarz o regularnych rysach, ta sama bladość, czarne włosy ostrzyżone na Kleopatrę, te same ciemnobłękitne, lekko skośne oczy, które mrużyły się powoli, z kocią miękkością.

Laurent pojawił się znowu. Szedł pochylony, przytrzymując na wietrze kołnierz czarnego płaszcza. Niespodziewanie poczuła falę ciepła. Pożądania. Patrzyła na niego: jasne włosy, wyraz oczu, zmarszczki na czole... W geście, jakim przyciskał do siebie poły płaszcza, była jakaś niepewność. Wyglądał jak zalękniony chłopiec, którego nieśmiałość zupełnie nie pasowała do posiadanej przez niego władzy wysoko postawionego funkcjonariusza. Na przykład, kiedy zamawiał koktajl i szczegółowo opisywał, ile i jakich składników sobie w nim życzy. Albo kiedy wsuwał obie dłonie między uda, z uniesionymi ramionami, kiedy było mu zimno lub gdy czuł się niepewnie. Właśnie ta delikatność podobała jej się w nim najbardziej, jego słabości tak kontrastujące z jego pozycją. Ale co jeszcze w nim kochała? Co jeszcze pamiętała?

Laurent znów usiadł obok niej. Szlaban uniósł się, przejeżdżając obok strażników. Laurent zasalutował. Ten gest na nowo rozdrażnił Annę, pożądanie zniknęło. Zapytała ostrym głosem:

— Po co tutaj tylu gliniarzy?

— To są wojskowi — poprawił ją Laurent. — Żołnierze.

Samochód włączył się do ruchu. Plac generała Leclerca w Orsay był malutki, starannie uporządkowany. Kościół, merostwo, kwiaciarnia, wszystko na swoim miejscu.

— No więc po co ci wojskowi? — zapytała z uporem.

— Z powodu izotopu tlenu-piętnaście — odpowiedział roztargnionym tonem.

— Czego?

Nie patrzył na nią, postukiwał palcami w szybę.

— Tlenu-piętnaście. Kontrastu, który wprowadzono ci do krwi podczas badania. To substancja radioaktywna.

— Wspaniale.

Laurent odwrócił się do niej, starał się mówić uspokajającym tonem, ale wyraz jego oczu zdradzał poirytowanie.

— To nic groźnego.

— Nic groźnego? W takim razie po co strażnicy?

— Nie udawaj głupiej. We Francji wszystkie badania, do których używa się substancji radioaktywnych, nadzorowane są przez CEEA. Komisję do spraw Energii Atomowej. A CEEA to wojskowi, i już. Erie musi współpracować z armią.

Anna zaśmiała się nerwowo.

— Co znowu?

— Nic. Tylko, że musiałeś znaleźć jedyny szpital w Ile-de-France, w którym jest więcej mundurów niż białych fartuchów.

Wzruszył ramionami, wyjrzał przez okno. Samochód wyjechał już na autostradę biegnącą doliną Bievre. Ciemne plamy lasu, brąz i czerwień, wzgórza aż po horyzont.

Znów się zachmurzyło, w oddali biała poświata zdołała się przebić przez ciemne kłęby, wiszące nisko nad ziemią. Wydawało się jednak, że lada chwila promienie słońca wezmą górę i rozświetlą krajobraz.

Jechali w milczeniu przez ponad kwadrans. Laurent odezwał się znowu:

— Musisz zaufać Ericowi.

— Nikt nie będzie grzebał mi w mózgu.

— Erie wie, co robi. To jeden z najlepszych neurologów w Europie...

— I twój przyjaciel z dzieciństwa. Powtarzałeś mi to tysiąc razy.

— Masz szczęście, że się tobą zajmuje.

— Nie będę jego królikiem doświadczalnym.

— Królikiem doświadczalnym? — rozdzielał sylaby. — Królikiem? O czym ty mówisz?

— Ackermann mnie obserwuje. Moja choroba go zainteresowała, i to wszystko. Ten facet to naukowiec, a nie lekarz.

Laurent westchnął.

— Mówisz zupełnie od rzeczy. Tobie naprawdę...

— Odbiło? — zaśmiała się niewesoło. — Też mi sensacja.

Ta ponura wesołość jeszcze wzmogła gniew jej męża.

— A więc co? Będziesz czekać z założonymi rękami na postępy choroby?

— Przecież nie wiadomo, czy choroba będzie postępować.

Poruszył się niespokojnie.

— Masz rację, przepraszam. To ja bredzę.

We wnętrzu samochodu znów zapanowało milczenie.

Krajobraz za oknem połyskiwał czerwieniami, nadąsany, zamglony, powleczony jakby szarym dymem z płonących, wilgotnych liści. Lasy ciągnęły się aż po horyzont, z początku niewyraźne, w miarę zaś jak samochód się do nich zbliżał, szczyty drzew przybierały kształty zakrwawionych pazurów, cyzelowanych czarnych arabesek...

Od czasu do czasu mijali jakąś miejscowość z wymierzonym ku niebu dzirytem dzwonnicy, to znów, w drżącym świetle, ukazywała się połyskująca nieskazitelną bielą wieża ciśnień. A przecież znajdowali się zaledwie parę kilometrów od Paryża.

Laurent spróbował jeszcze jednego sposobu.

— Obiecaj mi przynajmniej, że zrobisz inne badania, mniejsza o biopsję. To zajmie najwyżej parę dni.

— Zobaczymy.

— Będę ci towarzyszył przez cały czas, praca jakoś poradzi sobie beze mnie. Jesteśmy po twojej stronie, zrozum.

Ta liczba mnoga nie spodobała się Annie. Laurent nadal łączył się w dobrych chęciach z Ackermannem. Traktował ją jak pacjentkę, nie jak żonę. Kiedy wjechali na szczyt wzgórza w pobliżu Meudon, Paryż ukazał im się nagle w całej okazałości. Białe grzbiety dachów lśniły w rozbłysku światła jak kra na jeziorze, jeżącym się spiętrzonymi kryształami, oszronionymi soplami, śnieżnymi pagórkami, a wieżowce La Defense przywodziły na myśl wyniosłe góry lodowe. Całe miasto płonęło w słonecznym świetle zimnym, oślepiającym blaskiem.

Ta światłość oślepiła ich i oszołomiła, nie zamienili już ani słowa, przejeżdżając przez Pont de Sevres i przecinając Boulogne-Billancourt.

Przy Porte de Saint-Cloud Laurent zapytał:

— Podwieźć cię do domu?

— Nie. Do pracy.

— Mówiłaś, że weźmiesz dzień wolny — w jego głosie usłyszała wyrzut.

— Myślałam, że będę bardziej zmęczona — skłamała Anna. — Nie chcę zwalać całej roboty na Clothilde. W sobotę do sklepu przychodzą tłumy klientów.

— Clothilde, do sklepu... — powtórzył z przekąsem.

— O co chodzi?

— No wiesz, ta praca... nie pasuje do ciebie.

— Chcesz powiedzieć, że to do ciebie nie pasuje moja praca?

Laurent nie odpowiedział. Może nawet nie usłyszał ostatniego zdania. Wyciągał szyję, żeby zobaczyć, co się dzieje na ulicy przed nimi — ugrzęźli w korku na obwodnicy.

Niecierpliwym tonem polecił kierowcy, żeby się pospieszył. Nicolas skinął głową, wyciągnął ze schowka policyjnego „koguta”, którego umieścił na dachu samochodu. Peugeot 607 z rykiem syreny utorował sobie drogę pośród ustępujących samochodów i nabrał prędkości.

Teraz Nicolas nie zdejmował nogi z gazu. Ściskając rękami brzeg oparcia przedniego siedzenia, Laurent obserwował w napięciu każdy manewr, każde poruszenie kierownicy. Wyglądał jak dzieciak skupiony na grze komputerowej. Anna za każdym razem na nowo, ze zdumieniem, odkrywała, że pomimo wszystkich dyplomów i kierowniczego stanowiska w Ośrodku Studiów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Laurent wciąż zachował żywe wspomnienie emocji towarzyszących pracy w terenie, władzy nad ulicą. Biedny glina, pomyślała.

Zjechali z obwodnicy przy Porte Maillot i wjechali w Avenue des Temes; kierowca dopiero wtedy wyłączył sygnał. Anna powracała do swego codziennego świata. Oto ulica Faubourg-Saint-Honore z mieniącymi się wystawami sklepów, sala koncertowa Pleyel i stylizowane tancerki we wnękach na pierwszym piętrze; mahoniowe arkady sklepu Mariage Freres, w którym kupowała swoje ulubione gatunki herbat.

— Wiesz, to nie tylko kwestia pracy — powiedziała, podejmując rozmowę przerwaną wcześniej. — W ten sposób utrzymuję jakiś kontakt ze światem zewnętrznym. Inaczej cała moja rzeczywistość ograniczyłaby się do naszego mieszkania.

Wysiadła z samochodu, pochyliła się i powiedziała:

— Potrzebuję tego, w przeciwnym wypadku wylądowałabym w szpitalu dla obłąkanych, rozumiesz?

Wymienili ostatnie spojrzenie i przez ten moment zapanowało między nimi na nowo porozumienie. Gdyby miała powiedzieć, co ich łączy, nigdy nie użyłaby słowa „miłość”. Mieli jednak ze sobą wiele wspólnego, coś poza pożądaniem, namiętnością, przychodzącą i odchodzącą zależnie od nastroju. Rzeki płynące spokojnie i pod ziemią, owszem, ale których wody mieszały się ze sobą gdzieś w głębi. Wtedy właśnie, kiedy rozumieli się bez słów, dotykiem ust...

Niespodziewanie odzyskała nadzieję. Laurent pomoże jej, będzie ją kochał, będzie ją podtrzymywał. Cień przeistoczy się w dzień.

— Przyjechać po ciebie wieczorem? — spytał.

Skinęła głową, posłała mu pocałunek i ruszyła w kierunku Maison du Chocolat.

4

Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał, jakby do sklepu wchodziła zwykła klientka. Ten znajomy dźwięk dodał jej otuchy. Pracowała tu od miesiąca, po prostu zobaczyła na wystawie ogłoszenie. Wówczas marzyła tylko o czymś, co pozwoli jej zapomnieć o obsesyjnie trapiących ją myślach. Znalazła tu jednak o wiele więcej.

Schronienie.

Magiczny krąg zabezpieczający ją przed lękiem.

Druga po południu, w sklepiku nie było nikogo. Clothilde skorzystała pewnie z chwili spokoju, żeby pójść na zaplecze.

Anna przeszła przez sklep, który wyglądał jak jedna wielka bombonierka, brązowa i złota. Pośrodku wnętrza, niczym podium dla orkiestry, królował główny kontuar, a na nim ułożone były czarne lub kremowe krążki i kwadraty, czekoladki nadziewane... Po lewej stronie, na marmurowym bloku kasy, miały swe miejsce drobne przysmaki, po które sięga się w ostatniej chwili, tuż przed zapłaceniem. Po prawej rozłożona była paleta ciast owocowych, cukierków i nugatów niby najrozmaitsze wariacje na ten sam temat. U góry, na półeczkach, królowały inne jeszcze słodkości, zapakowane w torebki ze lśniącej folii, której połyskliwość przyciągała oko łakomczuchów.

Anna spostrzegła, że Clothilde pod jej nieobecność skończyła układać wielkanocną aranżację na wystawie. W plecionych koszykach ułożyła jajka, kurczaki i kury wszelkich rozmiarów; czekoladowym domkom z karmelowym dachem przyglądały się świnki z marcepanu; pośród papierowych żonkili kurczaczki bawiły się na huśtawce.

— Jesteś? Ekstra. Właśnie przyszła dostawa.

Clothilde wyszła ze staromodnej, poruszanej kołowrotkiem windy towarowej, znajdującej się w głębi sali, dzięki której można było transportować skrzynki z towarem bezpośrednio z parkingu na placu Roule. Zeskoczyła z platformy, przeszła nad stosem skrzynek i stanęła przed Anną, promienna i zdyszana.

W ciągu tych kilku tygodni Clothilde stała się dla niej jednym ze stałych punktów we wszechświecie, zapewniających poczucie bezpieczeństwa. Miała dwadzieścia osiem lat, różowy nosek, kosmyki ciemnoblond włosów spadających na oczy. I dwoje dzieci, męża, który „pracował w banku”, dom kupiony na kredyt i zaplanowaną całą przyszłość. Szła przez życie z taką pewnością szczęścia, że Annę brała zazdrość. Przebywanie w towarzystwie tej kobiety pokrzepiało ją i irytowało jednocześnie. Nie potrafiła ani na sekundę uwierzyć w obraz świata bez skazy i niespodzianek. W życiowym credo Clothilde było coś z uporu, coś ze świadomego okłamywania samej siebie. Tak czy inaczej, był to miraż całkowicie dla niej niedostępny. Anna miała trzydzieści jeden lat, nie miała dzieci i zawsze żyła w niepewności. Czuła się źle i lękała o przyszłość.

— Dzisiaj było istne piekło. Bez chwili przerwy.

Clothilde podniosła kartonowe pudło i ruszyła na zaplecze w stronę magazynu. Anna zarzuciła szal na ramię i poszła za nią. W sobotę był zwykle taki ruch, że trzeba było korzystać z każdej wolnej minuty.

W pokoiku bez okien, o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych, piętrzyły się już całe stosy zapasów i opakowań.

Clothilde odstawiła pudło i dmuchnięciem odgarnęła włosy z czoła, wysuwając przy tym dolną szczękę.

— Nawet cię nie zapytałam, jak było u lekarza?

— Robili mi badania przez całe przedpołudnie. Lekarz mówi o uszkodzeniu mózgu.

— Uszkodzeniu?

— Martwa strefa w moim mózgu. W obszarze odpowiedzialnym za rozpoznawanie twarzy.

— O cholera. Da się wyleczyć?

Anna odstawiła swoje pudło i machinalnie powtórzyła słowa Ackermanna.

— Tak, mają mnie leczyć. Ćwiczenia pamięci i leki, żeby przenieść tę funkcję do innej części mózgu, zdrowej.

— To świetnie!

Clothilde uśmiechnęła się szeroko, jak gdyby właśnie usłyszała, że Anna została całkowicie wyleczona. Wyraz jej twarzy rzadko tak naprawdę odpowiadał sytuacji i w istocie zdradzał głęboką obojętność. W gruncie rzeczy Clothilde była całkowicie odporna na cudze nieszczęście. Smutek, lęk, cierpienie, wszystko to spływało po niej jak woda po kaczce. Tym razem jednak chyba zdała sobie sprawę z popełnionej gafy.

Brzęk dzwonka u drzwi uratował ją z opresji.

— Zajmę się klientem — powiedziała, obracając się na pięcie. — Zaraz wracam.

Anna zdjęła z taboretu kilka pudełek i usiadła. Zaczęła rozkładać na tacy czekoladki Romeo z kawowej pianki. W pomieszczeniu było aż gęsto od oszałamiającego aromatu czekolady. Pod koniec dnia ubrania Anny i Clothilde, a nawet ich pot wydawał ten właśnie zapach, także ich ślina miała słodki smak. Słyszała kiedyś, że barmani upijali się samymi wyziewami alkoholu. Czy sprzedawczynie czekolady tyją od ciągłego kontaktu ze słodyczami?

Anna, jak dotąd, nie przytyła ani o gram. Tak naprawdę nigdy nie przybierała na wadze. Traktowała jedzenie z nie większą atencją niż środki na przeczyszczenie; cukry, tłuszcze i cała reszta nie pozostawiały najmniejszego śladu na jej figurze...

Kiedy tak układała czekoladki, przypomniały się jej słowa Ackermanna. Uszkodzenie. Choroba. Biopsja. Nie! Nie będą jej kroić. A już z pewnością nie ten facet o zimnym spojrzeniu i ruchach owada.

Poza tym, nie wierzyła w jego diagnozę.

Nie mogła w nią wierzyć.

Z tej prostej przyczyny, że nie znał całej prawdy.

Od lutego ataki zdarzały jej się znacznie częściej, niż mu powiedziała. Teraz luki w pamięci zaskakiwały ją ciągle, w najrozmaitszych sytuacjach. Podczas kolacji u przyjaciół, wizyty u fryzjera, zakupów. Nagle odnajdywała się pośród nieznajomych, otoczona bezimiennymi twarzami, i to właśnie wtedy, kiedy wokół niej wszystko było codzienne i powszednie.

Zmienił się też przebieg samych ataków.

Nie były to już tylko luki w pamięci i poczucie obcości, dręczyły ją także potworne halucynacje. Twarze drżały, kontury ulegały zmąceniu, rysy deformowały się pod jej spojrzeniem. Ich wyraz zmieniał się, stawał się płynny niczym odbicie w wodzie.

Czasami wydawało jej się, że te twarze są zrobione z topniejącego wosku, bo rozpływały się i zapadały w sobie, tworząc demoniczne grymasy. Czasem trzęsły się i wibrowały, ukazując jej oczom kilka różnych grymasów naraz. Krzyk. Śmiech. Usta złożone do pocałunku. Wszystko zlepione w jedną fizjonomię. Koszmar.

Anna chodziła po ulicach ze spuszczonymi oczami. Podczas spotkań towarzyskich nie patrzyła w oczy rozmówcom. Zaczęła unikać ludzi, stała się drżąca i zalękniona. „Tamci” byli tylko unaocznieniem jej obłędu. Zwierciadłem zgrozy.

Nie opisała też dokładnie swych odczuć związanych z Laurentem. W rzeczywistości jej niepokój wcale się nie kończył, gdy atak mijał. Zawsze pozostawał w niej cień strachu, tak jakby rozpoznawała swojego męża, ale niezupełnie; jakiś głos szeptał jej do ucha: To on, ale nie on.

W głębi duszy była przeświadczona, że rysy twarzy Laurenta zmieniły się, że zostały zmodyfikowane przez operację plastyczną.

Absurd.

Jej szaleństwo miało też swoją drugą stronę, równie absurdalny odpowiednik. Podczas gdy własny mąż wydawał jej się obcy, jeden z klientów sklepiku przywoływał jakieś uporczywie bliskie wspomnienia. Była pewna, że już go gdzieś widziała. Nie potrafiła jednak powiedzieć, gdzie i kiedy, lecz w jego obecności jej pamięć ożywiała się gwałtownie i Anna odczuwała coś w rodzaju elektrycznego wstrząsu. Ale iskra nigdy nie była na tyle wyraźna, by udało jej się zidentyfikować tego mężczyznę.

Przychodził raz lub dwa razy w tygodniu i stale kupował te same czekoladki Jikola. Nadziewane marcepanem, przypominające orientalne frykasy. Mówił zresztą z lekkim akcentem, być może arabskim. Miał około czterdziestki, ubierał się zawsze w ten sam sposób, w dżinsy i zapiętą po szyję, wytartą aksamitną marynarkę. Wyglądał jak wieczny student. Anna i Clothilde nazywały go „Pan Aksamit”.

Co dzień oczekiwały jego wizyty. Razem szukały rozwiązania tej zagadki, dzięki czemu godziny spędzone w pracy mijały prędzej. Wysnuwały przedziwne hipotezy. Może to jakiś przyjaciel Anny z dzieciństwa, może kiedyś flirtowali, albo wręcz przeciwnie jakiś zwykły podrywacz, z którym wymieniła jedynie kilka spojrzeń podczas przyjęcia u znajomych...

Teraz Anna wiedziała, że rozwiązanie zagadki jest dużo prostsze. Wydawał jej się znajomy, ale musiała to być tylko kolejna odmiana tych samych halucynacji, spowodowanych uszkodzeniem mózgu. Nie wolno już jej było skupiać się zbytnio na tym, co widziała, ani na tym, jakie uczucia budzą w niej twarze, ponieważ nie była już w stanie kontrolować własnych skojarzeń.

Drzwi magazynku otworzyły się. Anna drgnęła i spostrzegła, że czekoladki roztapiają się w jej zaciśniętych palcach. W progu pojawiła się Clothilde. „Przyszedł!” — szepnęła.

Pan Aksamit stał już przy czekoladkach Jikola.

— Dzień dobry — powiedziała Anna. — Czym mogę służyć?

— Dwadzieścia deko, jak zwykle.

Weszła za ladę, wzięła szczypce i torebkę z przezroczystej folii, zaczęła wkładać do niej czekoladki. Jednocześnie spod rzęs rzuciła spojrzenie ku mężczyźnie. Najpierw dostrzegła jego duże buty z podniszczonej skóry, potem zbyt długie dżinsy, pofałdowane w harmonijkę, wreszcie szafranowego koloru aksamitną marynarkę, która w wytartych miejscach przybierała odcień jasnego oranżu.

Wreszcie odważyła się spojrzeć na jego twarz.

Kanciasta, toporna głowa, pokryta gęstą, kasztanową czupryną. Raczej gęba wieśniaka niż wyrafinowana facjata studenta. Miał zmarszczone brwi, co nadawało twarzy wyraz niezadowolenia, a może nawet skrywanego gniewu.

Anna zauważyła jednak już wcześniej, że gdy unosił powieki, widać było dziewczęco długie rzęsy i ciemnobłękitne oczy z czarno-złotą otoczką: jak grzbiet trzmiela nad polem fiołków. Skąd znała to spojrzenie?

Ustawiła torebkę na wadze.

— Jedenaście euro.

Mężczyzna zapłacił, wziął czekoladki i odwrócił się. Po chwili był już na zewnątrz.

Anna mimowolnie poszła za nim aż do drzwi. Clothilde podeszła do niej. Patrzyły w ślad za nim, jak szedł ulicą Faubourg-Saint-Honore, potem wsiadł do czarnej limuzyny z przyciemnionymi szybami, z zagraniczną tablicą rejestracyjną.

Stały tak na progu niczym dwie ważki wygrzewające się na słońcu.

— No i co? — zapytała wreszcie Clothilde. — Kto to jest? Ciągle nie wiesz?

Samochód zniknął w tłumie innych maszyn. Anna wzruszyła ramionami i mruknęła:

— Masz fajkę?

Clothilde wyciągnęła z kieszeni spodni pogniecioną paczkę marlboro light. Anna zaciągnęła się; powróciło wrażenie ukojenia, jakie dał jej papieros na dziedzińcu szpitala.

— Coś tu nie gra w tej historii — stwierdziła Clothilde.

Anna odwróciła się z łokciem uniesionym do góry, papierosem skierowanym ku niej jak lufa pistoletu.

— Co takiego?

— Załóżmy, że znałaś tego faceta, tylko on się zmienił. W porządku.

— No i co?

Clothilde wydała dźwięk przypominający syk otwieranej puszki z piwem.

— To dlaczego on ciebie nie poznał?

Anna przyglądała się jadącym samochodom i odblaskom światła na karoseriach. W oddali widziała drewniany fronton Mariage Freres, chłodne witraże restauracji La Maree i portiera, który cały czas jej się przyglądał.

Wydychając błękitnawy dym, powiedziała:

— Zwariowałam. Po prostu zwariowałam.

5

Raz w tygodniu Laurent spotykał się z tą samą grupą „kolegów” i jedli razem kolację, odprawiając coś w rodzaju rytuału, powtarzającej się ceremonii. Nie byli to jego kumple z dzieciństwa ani jakaś szczególna grupa przyjaciół. Nie łączyły ich wspólne zainteresowania. Po prostu pracowali w tej samej firmie, w policji. Poznali się w pracy, dawno temu, a teraz każdy z nich w swej dziedzinie wywindował się już na szczyty służbowej hierarchii.

Anna, podobnie jak pozostałe żony, była wykluczona z udziału w tych zgromadzeniach, i kiedy kolacja miała odbyć się u nich w domu, na Avenue Hoche, proszono ją grzecznie, żeby poszła do kina.

A jednak trzy tygodnie wcześniej Laurent zaproponował jej, żeby wzięła udział w kolejnym spotkaniu. Z początku odmówiła, przede wszystkim dlatego, że jej mąż dodał tym swoim troskliwym tonem pielęgniarza: „Zobaczysz, to cię rozerwie”. Mimo to w końcu dała się przekonać, ciekawość zwyciężyła: chciała poznać kolegów Laurenta, zobaczyć, jak wyglądają inni wysoko postawieni funkcjonariusze. Znała dotąd tylko jednego z nich — własnego męża.

Cieszyła się ze swojej decyzji, bo podczas tej kolacji poznała twardych facetów — twardych, ale fascynujących. W swoim dobranym gronie wypowiadali się otwarcie i bez ograniczeń.

Wśród nich czuła się jak królowa; była jedyną kobietą, a policjanci na wyścigi popisywali się przed nią, opowiadając anegdotki i ciekawostki i przechwalając się swoimi wyczynami.

Od tamtego wieczoru brała udział we wszystkich spotkaniach i poznała ich lepiej. Wiedziała już, jakie mają nawyki, zalety, a także słabostki. Dzięki tym kolacjom objawił się jej oczom obraz policyjnego świata, w czerni i bieli, pełen przemocy i niewzruszonych zasad, karykaturalny i zarazem pasjonujący.

Grono uczestników było stałe poza paroma wyjątkami. Zazwyczaj w rozmowie prym wiódł Alain Lacroux. Wysoki, chudy, wyprostowany, sporo po pięćdziesiątce; każde zdanie podkreślał stuknięciem widelca o stół albo skłonieniem głowy. Nawet jego sposób mówienia, z lekkim południowym akcentem, stwarzał wrażenie staranności, wycyzelowania. Wszystko w nim śpiewało, falowało, uśmiechało się — nikt by nie odgadł, czym w rzeczywistości się zajmował: był szefem wydziału kryminalnego paryskiej policji.

Pierre Caracilli był jego przeciwieństwem. Niski, krępy, ruchliwy, mówił powoli, a jego głos był niemal hipnotyczny. Tym głosem usypiał czujność najzatwardzialszych kryminalistów i skłaniał ich do mimowolnych wyznań. Caracilli pochodził z Korsyki i pełnił ważną funkcję w DST1.

Jean-Franęois Gaudemer nie był ani wysoki, ani niski. Niewzruszony i uparty, przypominał litą skałę. Pod gładkim, wysokim czołem błyszczały oczy, których czerń zdawała się miotać gromy. Kiedy zabierał głos, Anna zawsze nadstawiała uszu. Opowiadał cynicznie przerażające historie, ale słuchając go, odczuwało się pewną wdzięczność towarzyszącą niejasnemu wrażeniu, że uchyla rąbka tajemnicy, jakieś ukryte mechanizmy tego świata. Był szefem OCTRIS2. Specjalista numer jeden od narkotyków we Francji.

Najbardziej ze wszystkich przypadł jej do gustu Philippe Charlier. Potężnej budowy, metr dziewięćdziesiąt wzrostu — zdawał się rozsadzać swoje drogie garnitury. Koledzy przezwali go „Zielonym Olbrzymem”. Miał wąsy, ryżą czuprynę i wielką jak kamień głowę zawodowego boksera. Mówił za głośno, jego śmiech brzmiał niczym ryk silnika — siłą wciągał rozmówcę w swe zabawne historyjki, kładąc mu rękę na ramieniu.

Żeby je zrozumieć, trzeba było opanować dość swoiste pieprzne słownictwo. Mówił „kość w gaciach” zamiast „erekcja”, o swoich włosach, że są ,Jak kłaki na jajach”, a kiedy wspominał wakacje w Bangkoku, podsumował je krótkim stwierdzeniem: „zabierać ze sobą żonę do Tajlandii to jak zabierać piwo do Monachium”.

Był wulgarny, nieznośny, lecz jednocześnie obdarzony specyficznym urokiem; nie sposób było mu się oprzeć. Emanował zwierzęcą siłą i miał w sobie coś z wyjątkowo typowego gliniarza. Bez trudu można było go sobie wyobrazić w źle oświetlonym biurze podczas jakiegoś przesłuchania albo w terenie, na czele oddziału policjantów uzbrojonych w pistolety maszynowe.

Laurent powiedział jej, że podczas służby zabił z zimną krwią co najmniej pięciu ludzi. Jego specjalnością była walka z terroryzmem. DST, DGSE, DNAT... Niezależnie od nazwy instytucji, w której działał, zawsze prowadził tę samą wojnę. Dwadzieścia pięć lat tajnych operacji, zbrojnych interwencji. Kiedy Anna dopytywała się o szczegóły, Laurent zbywał ją machnięciem ręki: „To i tak byłby tylko wierzchołek góry lodowej”.

Tego wieczoru kolacja odbywała się właśnie u niego, w kamienicy z czasów barona Haussmanna na Avenue Breteuil. Zajmował tam wielkie mieszkanie, o lakierowanych posadzkach, pełne egzotycznych pamiątek. Z ciekawości Anna zajrzała do pokojów, które były otwarte — ani śladu obecności kobiety, Charlier był zatwardziałym kawalerem.

Była już jedenasta wieczorem, goście siedzieli rozparci wygodnie w nonszalanckich pozycjach, jakie przyjmuje się po dobrej kolacji, spowici dymem cygar.

Zbliżały się wybory prezydenckie roku 2002, wszyscy więc próbowali przewidzieć ich wynik i snuli przypuszczenia co do zmian, jakie zależnie od osoby wybranego prezydenta nastąpią w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Wszyscy byli gotowi stoczyć walną bitwę; nie mieli jednak pewności, czy wezmą w niej udział.

Philippe Charlier, który siedział obok Anny, zwrócił się do niej półgłosem:

— Zawracają dupę ci gliniarze. A znasz to o Szwajcarze? Anna uśmiechnęła się.

— Opowiadałeś w zeszłą sobotę.

— A o wietnamskiej knajpie?

— Nie.

Charlier oparł się łokciami o stół.

— Przychodzi facet do wietnamskiej knajpy i zamawia: „Ryż i jajka”. Wietnamska kelnerka nie rozumie, więc powtarza: „No, ryż i jajka!”. Wietnamka dalej nic nie rozumie, więc gościu się zdenerwował i mówi do niej: „Liś-i-jajka!”. A ona na to: „Nie moźna, nie moźna, monś nie poźwala!”.

Przez moment nie rozumiała, potem roześmiała się. Dowcipy policjanta zawsze oscylowały w tematach poniżej pasa, ale miały tę zaletę, że były świeże. Jeszcze się śmiała, kiedy nagle twarz Charliera zamazała się. Jego rysy straciły ostrość, dosłownie zafalowały w samym środku twarzy.

Anna odwróciła wzrok i popatrzyła na pozostałych gości. Kontury ich twarzy też drżały, zniekształcały się, tworząc galerię dziwacznych i potwornych masek, wykrzywionych w niemym krzyku...

Wzdrygnęła się, zaczęła oddychać przez usta.

— Źle się czujesz? — zapytał Charlier.

— Ja... gorąco mi. Muszę wyjść na powietrze.

— Zaprowadzić cię?

Położyła rękę na jego ramieniu.

— Nie, nie. Sama trafię.

Szła wzdłuż ściany, oparła się o róg kominka, potrąciła niski stolik; zabrzęczało szkło.

W drzwiach obejrzała się za siebie i znów zobaczyła morze masek. Groteskowo skrzywione, rozdziawione usta, rozpływające się zmarszczki, drgające ciała powstające z miejsc, by ją gonić. Wyszła za drzwi, tłumiąc rodzący się w niej wrzask.

Światło w przedpokoju było zgaszone. Wiszące na wieszakach płaszcze przybierały w półmroku groźne kształty, zza uchylonych drzwi pokojów wyzierała ciemność. Anna stanęła przed lustrem oprawionym w antyczną, pozłacaną ramę. Spojrzała na siebie: twarz blada jak bibuła, upiorna i fosforyzująca. Skrzyżowała ramiona, dygocąc pod swetrem z czarnej wełny.

Nagle w lustrze zobaczyła jakiegoś człowieka.

Nie znała go, nie było go wśród gości. Odwróciła się ku niemu. Kto to jest? Jak tu się dostał? Wygląda groźnie, w jego twarzy jest coś spiętego, zniekształconego. Białe dłonie intruza świecą w ciemności jak dwa ostrza...

Anna cofa się, wciska między wiszące płaszcze. Mężczyzna idzie ku niej. Anna słyszy głosy tamtych w salonie, chce krzyknąć, ale czuje w gardle piekący kłąb waty. Jego twarz jest już o kilka centymetrów od niej. W oczach mężczyzny widać odblask duszy, źrenice zbryzgane złotą poświatą...

— Chcesz już iść?

Anna stłumiła jęk: to głos Laurenta. To on, jej mąż... Poczuła podtrzymujące ją ręce i zrozumiała, że zasłabła.

— Cholera, co się z tobą dzieje? — spytał.

— Mój płaszcz. Daj mi płaszcz — zażądała, uwalniając się z jego ramion.

Poczucie obcości nie znikało, dalej wydawał jej się daleki i nieznajomy. Wciąż odnosiła wrażenie, że jego twarz się zmieniła, uległa zniekształceniu, że skrywa jakąś mroczną tajemnicę.

Laurent podał jej okrycie. Był roztrzęsiony, zapewne niepokoił się o nią, ale miał też własne powody do obawy. Lękał się, że jego koledzy mogą czegoś się domyślić: żona jednego z najwyżej postawionych funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych jest wariatką.

Otuliła się płaszczem, poczuła kojący dotyk podszewki. Chciałaby zaszyć się w niej i zniknąć na zawsze.

Z salonu dobiegł wybuch śmiechu.

— Pożegnam się z nimi za nas oboje.

Usłyszała czyjś głos protestujący, że przecież jeszcze wcześnie, a potem znowu śmiechy. Spojrzała w lustro. Pewnego dnia — wkrótce — na widok własnego odbicia będzie zadawać sobie pytanie: Kto to jest?

Laurent wrócił do niej.

— Zabierz mnie. Chcę do domu. Chcę spać — wyszeptała.

6

Sen nie przyniósł jej ulgi.

Odkąd zaczęły się zaburzenia pamięci, Annie wciąż śniło się to samo. Czarno-białe obrazy przesuwające się przed jej oczami w nierównym rytmie jak w niemym filmie.

Za każdym razem te same sceny: wynędzniali wieśniacy, czekający nocą na dworcu kolejowym; potem nadjeżdża pociąg towarowy, spowity w kłębach pary. Rozsuwają się drzwi wagonu. Jakiś mężczyzna w kaszkiecie wychyla się, ktoś mu podaje sztandar; na sztandarze widnieje dziwny znak: cztery symetrycznie ułożone półksiężyce.

Mężczyzna unosi czarne brwi i prostuje się dumnie. Przemawia do tłumu, wymachując sztandarem na wietrze, ale nie słychać jego słów. Zamiast nich dobiega chór dziwnych dźwięków, złowieszczy lament, westchnienia i płacz dzieci.

Wtedy Anna słyszy swój własny głos pośród tych rozdzierających szlochów: Kim jesteście? Czemu plączecie?

Nikt nie odpowiada. Na dworcowym peronie zrywa się wiatr. Cztery półksiężyce na sztandarze zaczynają fosforyzować. Scena zmienia się w koszmar; poły płaszcza rozchylają się, ukazując nagą klatkę piersiową mężczyzny, otwartą i wydrążoną; potem podmuch wiatru porywa jego twarz. Jej oczom ukazuje się poczerniałe, odstające od kości mięso...

Obudziła się nagle.

Rozejrzała się szeroko otwartymi oczami, w mroku nie rozpoznawała nic. Ani pokoju. Ani łóżka. Ani tego człowieka, który spał obok. Potrzebowała kilku sekund, żeby oswoić się z obcymi kształtami. Oparła się plecami o ścianę i otarła twarz z potu.

Dlaczego znowu ten sen? Jaki miał związek z jej chorobą? Była pewna, że to inny przejaw tych samych dolegliwości, tajemnicze echo, niewytłumaczalne dopełnienie rozpadu jej umysłu. Odezwała się do ciemności:

— Laurent?

Odwrócony do niej plecami mąż nawet nie drgnął. Anna potrząsnęła go za ramię.

— Laurent, śpisz?

Poruszył się sennie; usłyszała szelest pościeli. Zobaczyła jego profil w ciemnościach.

— Śpisz? — powtórzyła cicho.

— Już nie.

— Czy... mogę cię o coś zapytać?

Uniósł się na łokciu i oparł głowę o poduszki.

— Słucham.

Anna ściszyła głos jeszcze bardziej — w jej głowie wciąż rozbrzmiewał dziecięcy szloch ze snu.

— Dlaczego... — zawahała się. — Dlaczego my nie mamy dzieci?

Przez chwilę milczeli oboje. Potem Laurent gwałtownym ruchem odrzucił kołdrę i usiadł na brzegu łóżka, znów odwrócony do niej plecami. Nagle cisza stała się pełna napięcia, nieprzyjazna.

Przesunął dłonią po twarzy.

— Pójdziemy jeszcze raz do Ackermanna.

— Co?

— Zadzwonię do niego. Umówimy się na wizytę w szpitalu.

— Dlaczego to mówisz?

— Skłamałaś — powiedział, siedząc plecami do niej. — Mówiłaś nam, że nie masz innych zaburzeń pamięci. Że masz tylko problemy z rozpoznawaniem twarzy.

Anna zrozumiała, że popełniła błąd, pytanie ujawniło kolejną otchłań w jej mózgu. Widziała tylko kark Laurenta, potargane włosy, szczupłe plecy, ale domyślała się jego przygnębienia, a także gniewu.

— Co ja takiego powiedziałam? — spytała nieśmiało.

Laurent odwrócił się lekko w jej stronę.

— Nigdy nie chciałaś dzieci. Pod tym warunkiem zgodziłaś się wyjść za mnie — podniósł nieco głos, jednocześnie gestykulując lewą ręką. — Nawet w dniu ślubu musiałem przyrzec, że nigdy nie będę cię o to prosił. Anno, z tobą jest coraz gorzej. Trzeba coś z tym zrobić. Trzeba działać. Musisz wykonać badania. Musimy zrozumieć, co się dzieje. Trzeba to jakoś powstrzymać! Cholera jasna!

Anna skuliła się na drugim krańcu łóżka.

— Daj mi jeszcze kilka dni. Musi być jakieś inne wyjście.

— Niby jakie?

— Nie wiem. Kilka dni. Proszę.

Położył się i schował głowę pod kołdrą.

— Zadzwonię do Ackermanna w przyszłą środę.

Nie było za co dziękować. Anna nie wiedziała nawet, dlaczego prosiła o tę zwłokę. Co to da? Przecież to oczywiste, że choroba postępuje, zdobywa kolejne neurony w jej mózgu.

Z jakiego powodu wymogła na nim takie przyrzeczenie? Wsunęła się pod kołdrę, daleko od Laurenta, i zaczęła się zastanawiać nad rozwiązaniem tej zagadki. Co nią wtedy kierowało? Nie przychodziła jej do głowy żadna odpowiedź. Stawała się obca dla siebie samej.

Przypomniała sobie ich ślub. To było osiem lat temu, miała 23 lata. Co właściwie z tego pamięta?

Dworek w Saint-Paul-de-Vence, palmy, rozległe trawniki pożółkłe od słońca, śmiech dzieci. Zamknęła oczy, próbując odnaleźć tamto uczucie. Cienie postaci na trawniku. Girlandy kwiatów, białe dłonie...

Nagle w jej pamięci zafalował jedwabny szalik; płat materiału zawirował przed jej oczami, przesłaniając orszak postaci, tłumiąc zieleń trawy, połyskując w świetle.

Tkanina zbliżyła się, oblepiła jej twarz, przylgnęła do ust. Trudno było oddychać, materiał zaczął wdzierać się do jej gardła, czuła jego dotyk głęboko na podniebieniu. To już nie był jedwabny tiul, lecz gaza.

Gaza chirurgiczna. Bandaż, który ją dusił.

Krzyknęła, ale w ciemnościach nie rozległ się żaden dźwięk. Otworzyła oczy; musiała zasnąć. Miała usta przyciśnięte do poduszki.

Kiedy to się wreszcie skończy? Uniosła się i poczuła, że lepi się od potu. To pościel przeszkadzała jej swobodnie oddychać i dlatego we śnie myślała, że się dusi.

Wstała i poszła do łazienki, tuż obok sypialni. Po omacku odnalazła futrynę i zaniknęła za sobą drzwi, dopiero potem zapaliła światło. Odwróciła się do lustra nad umywalką.

Na swojej twarzy zobaczyła krew.

Czerwone smugi na czole, strupy pod oczami, koło nozdrzy, wokół ust. Najpierw pomyślała, że się skaleczyła, ale kiedy zbliżyła twarz do lustra, zrozumiała, że po prostu miała krwotok z nosa. Ocierając twarz, rozmazała krew. Cały podkoszulek był przesiąknięty.

Odkręciła kurek z zimną wodą i wyciągnęła ręce; różowa ciecz zawirowała w umywalce. Miała dziwne przeświadczenie, że ta krew oznacza prawdę, uwalniającą się z jej ciała. Symbolizuje jakąś tajemnicę, której świadomy umysł nie chce poznać i nie chce nadać jej kształtu, a która wypływała z niej, przyjmując postać płynów organicznych.

Zanurzyła twarz w orzeźwiającym strumieniu, który spłukiwał jej łzy.

— Ale co mi jest? Co mi jest? — mówiła szeptem do szumiącej wody.

Część 2

7

Malutki złoty miecz.

Widział go wyraźnie we wspomnieniach. Wiedział dobrze, że w rzeczywistości był to tylko miedziany nóż do papieru, z gałką rękojeści cyzelowaną na wzór hiszpańskiej szpady. Paul miał osiem lat, kiedy ukradł go z gabinetu ojca i uciekł do swojego pokoju. Dokładnie pamiętał tę chwilę. Zamknięte okiennice. Potworny upał. Spokój. Sjesta.

Zwyczajne letnie południe.

Tylko że te parę godzin ukształtowało całe jego życie.

— Co tam masz w ręce?

Paul zacisnął dłoń; matka stała w progu.

— Pokaż, co tam masz.

Mówiła spokojnym głosem, pytała tylko przez ciekawość. Paul zacisnął palce. Podeszła do niego, przekraczając świecące w półmroku smugi światła, wpadające przez żaluzje, usiadła obok i delikatnie rozwarła jego dłoń.

— Dlaczego wziąłeś ten nóż do papieru?

Nie widział jej twarzy, była zacieniona.

— Żeby cię obronić.

— Przed kim?

Cisza.

— Obronić mnie przed ojcem?

Pochyliła się nad nim. Promień światła padł na jej twarz; obrzękłą twarz pokrytą krwiakami. Białko jednego z oczu było zakrwawione. Powtórzyła:

— Chcesz mnie obronić przed ojcem?

Przytaknął skinieniem głowy. Przez chwilę trwała w bezruchu, potem objęła go gwałtownym uściskiem. Paul odepchnął ją; nie chciał łez, nie chciał się rozczulać. Liczyła się tylko czekająca go walka. Przysięga, jaką sobie złożył ubiegłego wieczoru, kiedy ojciec wrócił kompletnie pijany i uderzył matkę tak mocno, że upadła nieprzytomna na podłogę w kuchni. A gdy ten potwór odwrócił się i zobaczył stojącego w drzwiach, trzęsącego się ze strachu dzieciaka, powiedział: „Ja tu wrócę. Wrócę i zabiję was oboje”.

A więc Paul postarał się o broń i czekał na jego powrót z mieczem w dłoni.

Ojciec jednak nie wrócił. Ani następnego dnia, ani kolejnego. Jakimś kaprysem przeznaczenia Jean-Pierre Nerteaux został zamordowany tej samej nocy, niedługo po tym, jak wypowiedział swe pogróżki. Ciało odnaleziono dwa dni później w jego własnej taksówce, w pobliżu magazynów naftowych w Gennevilliers.

Françoise, jego żona, dziwnie zareagowała na wieść o śmierci męża. Zamiast dokonać identyfikacji zwłok, chciała udać się na miejsce zbrodni, żeby sprawdzić, czy peugeot 504 jest w dobrym stanie i czy nie będzie kłopotów z przedsiębiorstwem taksówkowym.

Paul pamiętał każdy szczegół: jazdę autobusem do Gennevilliers z oszołomioną matką, która mamrotała coś niezrozumiałego pod nosem, swój strach wobec czegoś niepojętego, co się wydarzyło. Kiedy jednak dotarli do magazynów, miejsce wprawiło go w zachwyt. Na pustkowiu wznosiły się gigantyczne stalowe cysterny. Ruiny betonowych budynków obrastały chwasty i gęste krzaki. Zardzewiałe żelazne pręty wyglądały jak metalowe kaktusy. Prawdziwy krajobraz z westernu, podobny do pustyni z komiksów, które pożyczał z biblioteki.

Z nieba lał się żar; matka i syn przeszli przez teren magazynów. U krańca tej ziemi niczyjej zobaczyli peugeota zagrzebanego do połowy kół w szarym piasku. Jak przystało na ośmio-latka, Paul zarejestrował wszystkie szczegóły: mundury policjantów, lśniące w słońcu kajdanki; cichy głos, który coś objaśniał; mechaników uwijających się koło samochodu, ich czarne ręce w olśniewającym blasku słońca...

Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że w chwili śmierci ojciec siedział za kierownicą, ale natychmiast przez otwarte drzwi samochodu zauważył rozcięcia na oparciu fotela.

Zabójca zasztyletował jego ojca, przebijając na wylot oparcie fotela kierowcy.

Widok ten był dla niego wstrząsem, bo pojął wtedy tajemne związki zachodzące pomiędzy zdarzeniami. Poprzedniego dnia życzył swojemu ojcu śmierci. Postarał się o broń, a potem wyznał matce swój zbrodniczy zamiar. Wypowiedziane na głos słowa zadziałały jak klątwa i jakaś niepojęta siła urzeczywistniła jego życzenie. To nie on zabił ojca, ale on wydał rozkaz, zarządził egzekucję.

Nie pamiętał, co nastąpiło potem. Ani pogrzebu, ani narzekań matki na kłopoty finansowe, które stały się ich chlebem powszednim. Skupił się wyłącznie na jednym: to on był winny, on i tylko on.

Był sprawcą zbrodni.

Wiele lat później, w roku 1987, rozpoczął studia prawnicze na Sorbonie. Podejmował różne prace, dzięki czemu zdołał zgromadzić nieco pieniędzy. Wynajął pokój w Paryżu i uwolnił się wreszcie od matki, która popadła w alkoholizm; nigdy nie widywał jej trzeźwej. Pracowała jako sprzątaczka w hipermarkecie i chlubiła się tym, że jej syn zostanie adwokatem. Paul miał jednak inne plany.

Po zdobyciu licencjatu, w roku 1990, wstąpił do szkoły policyjnej Cannes-Ecluse. Po dwóch latach ukończył ją z wyróżnieniem i mógł ubiegać się o wymarzone stanowisko dla świeżo upieczonego policjanta: pracę w OCRTIS, najważniejszym ośrodku walki z narkotykami.

Wydawało się, że kariera stoi przed nim otworem. Po czterech latach służby w biurze centralnym i brygadzie uderzeniowej czekał go wewnętrzny konkurs na stanowisko komisarza. Przed ukończeniem czterdziestki Paul Nerteaux otrzymałby wysokie stanowisko w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych na placu Beauvau i spędziłby resztę życia pośród złoconych boazerii Grandę Maison. Byłoby to niebagatelne osiągnięcie dla kogoś, [ kto wywodził się z tak zwanych nizin społecznych.

Tylko że Paul nie był zainteresowany taką karierą. Jego powołanie policjanta wynikało z innych przesłanek; nadal nie uwolnił się od poczucia winy. Minęło piętnaście lat od wyprawy do Gennevilliers, a wciąż prześladowały go wyrzuty sumienia i podświadomym motorem jego działania było dążenie do oczyszczenia się, odnalezienia utraconej niewinności.

Żeby jakoś poradzić sobie ze swymi problemami, musiał wynaleźć własne techniki, tajne sposoby służące zapanowaniu nad sobą. Dzięki temu zdołał wykrzesać dość energii, by stać się gliniarzem nieugiętym. W firmie nienawidzono go, obawiano się go lub podziwiano, ale nikt go nie lubił. Nikt nie domyślał się, że jego bezkompromisowość i upór w dążeniu do osiągnięcia celu stanowiły poręcz, której kurczowo się trzymał, że były one dla niego swoistym kaftanem bezpieczeństwa. W szufladzie jego biurka, po prawej stronie, leżał miedziany nóż do papieru.

Zacisnął dłonie na kierownicy, starając się skupić na mchu ulicznym.

Dlaczego akurat dzisiaj zaczął grzebać się w tym gównie? Może to wpływ tego deszczowego krajobrazu? Może dlatego, że to niedziela, cotygodniowe święto zmarłych?

Po obu stronach autostrady widać było ciemne połacie pól uprawnych. Nawet linia horyzontu przypominała ostatnią bruzdę, za którą rozciągało się tylko puste niebo. W takiej okolicy nic się nie mogło wydarzyć, można było wyłącznie popadać powoli w rozpacz.

Rzucił okiem na mapę leżącą na fotelu pasażera. Musi zjechać z autostrady Al, potem, drogą państwową, w kierunku Amiens, następnie okręgową numer 235, dziesięć kilometrów, i jest u celu.

Chcąc otrząsnąć się z ponurych rozważań, skoncentrował myśli na człowieku, którego miał zobaczyć; był to prawdopodobnie jedyny policjant, którego wołałby nigdy nie spotkać. W Generalnym Inspektoracie Służby zrobił fotokopię dossier i teraz znał już na pamięć cały życiorys kolegi...

Jean-Louis Schiffer, urodzony w roku 1943 w Aulnay-sous-Bois, w departamencie Seine-Saint-Denis; zależnie od okoliczności zwany Chiffre — Cyfra albo Fer — Żelazo. Cyfra, ponieważ miał zwyczaj pobierać haracze od osób zainteresowanych sprawami, którymi się zajmował. Żelazo z powodu nieugiętego charakteru, a także długich, srebrzystych włosów.

Po uzyskaniu dyplomu w 1959, Schiffer został skierowany do służby w Algierii. W 1960 znalazł się w Algierze, gdzie został oficerem wywiadu i działał w DOP3.

W 1963 powrócił do Francji w stopniu sierżanta i wstąpił do policji. Z początku jako posterunkowy, od 1966 jako wywiadowca w Brygadzie Terytorialnej Szóstej Dzielnicy. Szybko wyróżnił się wrodzonym „wyczuciem ulicy” i umiejętnością infiltracji. W maju 1968 wmieszał się między zbuntowanych studentów. Nosił długie włosy spięte w koński ogon, palił haszysz i spokojnie notował nazwiska przywódców politycznych. Podczas starć na ulicy Gay-Lussac wyciągnął rannego funkcjonariusza CRS4 spod gradu ciskanych brukowców.

Pierwszy wyczyn.

Pierwsze odznaczenie.

Za nim nastąpiły kolejne. W 1972 został inspektorem w Brygadzie Kryminalnej, nie bał się strzelaniny ani walki wręcz i w roku 1975 otrzymał medal za odwagę. Zdawałoby się, że nic nie może stanąć na drodze jego kariery. Jednak w 1977, po krótkim pobycie w BRI5, słynnej Brygadzie do spraw Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej, został nagle przeniesiony. Paul dotarł do raportu podpisanego przez komisarza Broussarda. Na marginesie widniała uwaga zrobiona długopisem: „niesubordynacja”.

Schiffera skierowano do pierwszego oddziału policji kryminalnej w Dziesiątej Dzielnicy i tam trafił na swoje prawdziwe terytorium łowieckie. Odtąd nie zgadzał się na żadne przeniesienie czy awans i przez niemal 20 lat pilnował prawa i porządku w zachodniej części miasta, wyznaczonej przez wielkie bulwary, Dworzec Wschodni i Północny, obejmującej część Sentier, Dzielnicę Turecką i inne okolice licznie zaludnione przez imigrantów.

Przez te lata stworzył sieć informatorów, zdołał ograniczyć nielegalną działalność, taką jak hazard, prostytucja i narkotyki, nawiązał dość dwuznaczne, ale pożyteczne kontakty z przywódcami mniejszości zamieszkujących dzielnicę.

W opinii przełożonych to jemu i tylko jemu należy zawdzięczać względny spokój panujący w „dziesiątce” w latach 1978—1998. Co więcej Jean-Louis Schiffer w drodze wyjątku uzyskał zgodę na przedłużenie służby do 2001 roku.

W kwietniu tego roku przeszedł oficjalnie na emeryturę. Uzyskał pięć odznaczeń, w tym Order Zasługi, dokonał dwustu trzydziestu dziewięciu aresztowań i zastrzelił cztery osoby. Miał wówczas pięćdziesiąt osiem lat i nigdy nie awansował powyżej stopnia inspektora. Jednym słowem policyjny wyrobnik, stary wyga, doskonale obznajomiony ze swym terenem.

To tyle, jeśli chodzi o pseudonim „Żelazo”.

Ta cecha jego osobowości, której zawdzięczał pseudonim „Cyfra”, odcisnęła swój ślad w aktach po raz pierwszy w roku 1971, kiedy to przyłapano go na gorącym uczynku, w trakcie maltretowania pewnej prostytutki na ulicy Michodiere w dzielnicy Madeleine. Śledztwo, prowadzone przez IGS6 we współpracy z obyczajówką, nie przyniosło rezultatów. Żadna z dziewczyn nie zamierzała składać zeznań na niekorzyść policjanta o srebrzystych włosach. W roku 1979 wpłynęła kolejna skarga. Poczęły krążyć plotki, że Schiffer bierze pieniądze od prostytutek działających na ulicach Jerusalem i Saint-Denis w zamian za „opiekę”.

Kolejne śledztwo, również umorzone.

Cyfra potrafił zabezpieczać sobie tyły.

Pierwsza naprawdę poważna sprawa miała miejsce w roku 1982. Po rozpracowaniu siatki tureckich handlarzy narkotykami, policja przejęła transport heroiny, który znikł bez śladu z komisariatu Bonne-Nouvelle. Wszyscy podejrzewali Schiffera; został przesłuchany, ale po roku oczyszczono go z zarzutów. Żadnych dowodów, żadnych świadków.

W następnych latach pojawiają się kolejne podejrzenia. Udziały w zyskach rekieterów, prowizje od nielegalnego hazardu i zakładów, podejrzane interesy z właścicielami knajp, stręczycielstwo... Najwyraźniej policjant starał się czerpać korzyści z wszelkich możliwych źródeł, nikomu jednak nie udało się przyłapać go na gorącym uczynku. Schiffer mocno trzymał w garści swoje terytorium. Nawet w firmie oficerowie prowadzący śledztwo z ramienia IGS natknęli się na mur milczenia kolegów policjantów.

W oczach wszystkich Schiffer był przede wszystkim Żelazem. Bohaterem o wzorowym przebiegu służby, obrońcą prawa i porządku.

Ostatni wyczyn o mało go nie pogrążył. W październiku 2000 roku, na bocznych torach w okolicy Dworca Północnego, odnaleziono ciało nielegalnego imigranta tureckiego, Gazila Hemeta. Poprzedniego dnia Hemet został aresztowany przez Schiffera pod zarzutem handlu narkotykami. Oskarżony o „umyślne spowodowanie obrażeń” policjant utrzymywał, że uwolnił podejrzanego, i to przed upływem okresu tymczasowego aresztowania, co zupełnie nie było w jego stylu.

Czy Hemet został zatłuczony na śmierć przez Schiffera? Sekcja nie dała wyraźnej odpowiedzi; pociąg Thalys odjeżdżający o ósmej dziesięć rozszarpał ciało na strzępy. Jednakże niezależna ekspertyza medyków sądowych wspominała o tajemniczych „uszkodzeniach” na ciele Turka, które mogły być śladami tortur. Wszystko wskazywało na to, że tym razem Schiffer wyląduje w więzieniu.

A przecież w kwietniu 2001 roku Izba Prokuratorska po raz kolejny wycofała oskarżenie. Co się wydarzyło? Czyim poparciem cieszył się Jean-Louis Schiffer? Paul pytał oficerów nadzoru służby, którzy prowadzili śledztwo. Nie chcieli odpowiadać, krzywili się tylko z obrzydzeniem. Zwłaszcza że po kilku tygodniach od umorzenia sprawy Schiffer zaprosił ich na bibkę z okazji pożegnania służby.

Skorumpowany, podły i bezczelny gliniarz.

Z taką właśnie kreaturą miał się teraz spotkać.

Widok zjazdu z autostrady w kierunku Amiens przywołał go do rzeczywistości. Wjechał na drogę państwową i już po kilku kilometrach zobaczył drogowskaz do Longères.

Nie zwalniając, przejechał przez miasteczko i dotarł do nowo wybudowanej szosy, wiodącej w głąb doliny. Widok kropel deszczu, lśniących na wysokich źdźbłach traw, sprawił, że doznał czegoś w rodzaju olśnienia: nagle zrozumiał, dlaczego, jadąc na spotkanie z Jeanem-Louisem Schifferem, pomyślał o swoim ojcu.

W pewnym sensie Cyfra był ojcem wszystkich gliniarzy: pół bohater, pół demon, wcielenie najlepszych i najgorszych cech policjanta: porządku i zepsucia, dobra i zła. Paul, wbrew sobie, podziwiał go tak samo, jak wbrew nienawiści podziwiał swojego ojca, brutala i alkoholika.

8

Kiedy Paul odnalazł schronisko dla emerytowanych policjantów, omal nie wybuchnął śmiechem. Okalający je mur i dwie wieże, przypominające strażnice, wywoływały nieodparte skojarzenie z więzieniem.

Po drugiej stronie muru podobieństwo było jeszcze większe. Dziedziniec otaczały trzy budynki mieszkalne ustawione w podkowę, wzdłuż każdego piętra biegły tarasy o czarnych sklepieniach. Kilku mężczyzn, pomimo deszczu, grało w bule; odziani w płaszcze przypominali penitencjariuszy. Opodal stało trzech policjantów w mundurach, zapewne byli w odwiedzinach u znajomego; wyglądali zupełnie jak strażnicy.

Paul rozkoszował się ironią sytuacji. Ufundowane przez Policyjne Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych schronisko w Longères było największym domem spokojnej starości dla policjantów. Przyjmowano tam emerytowanych funkcjonariuszy pod warunkiem, że nie cierpieli „na żadne zaburzenia psychosomatyczne wynikające z alkoholizmu lub prowadzące do niego”. Teraz na własne oczy przekonywał się, że owa spokojna przystań, ogrodzona wysokim murem, gdzie mieszkali wyłącznie mężczyźni, była takim samym miejscem odosobnienia jak każde inne. Zwrot do nadawcy, pomyślał.

Pchnął szklane drzwi wiodące do głównego budynku. Znalazł się w kwadratowym, bardzo mrocznym przedsionku, z którego prowadziły schody na górne piętra, oświetlone małym okienkiem z matowego szkła. Było tam gorąco jak w terrarium, panował zaduch, cuchnęło lekami i uryną.

Skierował się ku wahadłowym drzwiom po lewej stronie, bo stamtąd dochodził intensywny zapach kuchenny. Minęło południe, pensjonariusze pewnie jedli obiad.

Znalazł się w stołówce o żółtych ścianach i podłodze wyłożonej krwistoczerwonym linoleum. Zobaczył długie stoły z nierdzewnej stali, równiutko ustawione talerze i ułożone sztućce, kłęby pary unosiły się z garnków pełnych zupy. Wszystko niby na swoim miejscu, lecz sala pusta.

Głosy dobiegały z sąsiedniego pomieszczenia. Paul ruszył w tamtym kierunku, czując, jak obcasy jego butów zapadają się w skrzepniętą wykładzinę. W przytłaczającej atmosferze skostnienia czuł się z każdym krokiem coraz starszy.

Zajrzał do środka. Około trzydziestu emerytów, ubranych w dresy powypychane na łokciach i kolanach, stało plecami do niego; wpatrywali się w telewizor. „Petit Bonheur właśnie wyprzedził Bartoka...” — na ekranie galopowały konie wyścigowe.

Paul postąpił parę kroków do przodu i zobaczył starca siedzącego samotnie w drugim pokoju po lewej stronie. Odruchowo wyciągnął szyję, by lepiej mu się przyjrzeć. Przygarbiony, zobojętniały na wszystko mężczyzna dziobał widelcem stek.

Paul musiał pogodzić się z oczywistością: ten strzęp człowieka to on.

Cyfra i Żelazo.

Policjant, który dokonał dwustu trzydziestu dziewięciu aresztowań.

Ruszył w jego stronę. Z tyłu wciąż dobiegał glos komentatora: „Petit Bonheur na prowadzeniu, ciągle Petit Bonheur...”. W porównaniu z najaktualniejszymi zdjęciami, jakie Paul oglądał, Jean-Louis Schiffer postarzał się o jakieś dwadzieścia lat.

Wychudł na twarzy, regularne rysy wyostrzyły się; poszarzała i pomarszczona skóra zwisała, zwłaszcza na szyi, jak łuski jaszczura; błękitne niegdyś oczy teraz ledwo widoczne spod opadających powiek. Schiffer nie nosił już długich włosów, które ongiś były jego znakiem rozpoznawczym; stalowy czerep zamiast szlachetnej srebrnej grzywy.

Nadal krzepkiej postury, lecz zbyt obszerny granatowy szlafrok, którego kołnierz opadał mu na ramiona, potęgował żałosne wrażenie. Na stole, obok talerza, Paul dostrzegł stos kuponów na wyścigi konne. Jean-Louis Schiffer, legenda paryskich ulic, został bukmacherem grupki emerytowanych krawężników.

Jak mógł przypuszczać, że ten wrak człowieka może mu w czymś pomóc? Ale już za późno, by się wycofać. Paul odruchowo poprawił pas, broń i kajdanki. Szklane oczy starca już się ku niemu zwróciły. Kiedy się zbliżył, Schiffer powiedział bez żadnych wstępów: — Jesteś za młody, żeby pracować dla IGS.

— Kapitan Paul Nerteaux, pierwsza DPJ, Dziesiąta Dzielnica.

Wyrecytował to służbistym, wojskowym tonem i od razu tego pożałował, ale mężczyzna skinął głową.

— Rue de Nancy?

— Rue de Nancy.

W tym pytaniu zawierał się pośredni komplement. Był to adres siedziby policji kryminalnej. Schiffer rozpoznał w nim śledczego, gliniarza z ulicy.

Paul przysunął sobie krzesło, mimo woli rzucając okiem w stronę graczy, wciąż stojących przed telewizorem. Schiffer podążył za jego wzrokiem i zaśmiał się.

— Przez całe życie pakujesz szumowiny do pierdla i co? W końcu sam lądujesz w kiciu.

Uniósł kawałek mięsa do ust. Mięśnie szczęk zagrały pod skórą, wydatne i sprężyste. Paul zmienił zdanie, Cyfra jeszcze nie był skończony. Wystarczyło tylko zdmuchnąć kurz z tej mumii.

— Czego chcesz? — rzucił tamten, przełknąwszy kęs.

— Przyszedłem prosić pana o radę — powiedział Paul ugrzecznionym tonem.

— W jakiej sprawie?

— W takiej.

Wyciągnął z kieszeni kurtki szarą kopertę i położył ją obok kuponów. Schiffer bez pośpiechu odsunął talerz. W kopercie było kilkanaście kolorowych zdjęć.

Przyjrzał się pierwszemu z nich i zapytał:

— Co to jest?

— Twarz.

Schiffer przyglądał się kolejnym zdjęciom.

— Nos został odcięty nożem tapicerskim albo brzytwą — wyjaśnił Paul. — Rany i wycięcia na policzkach wykonano tym samym narzędziem. Podbródek pilnikiem. Wargi obcięte nożyczkami.

Schiffer bez słowa znów sięgnął po pierwsze zdjęcie.

— Przedtem — ciągnął Paul — była bita. Lekarz sądowy twierdzi, że okaleczeń dokonano po śmierci.

— Zidentyfikowana?

— Nie. Odciski palców nic nie dały.

— W jakim wieku?

— Około dwudziestu pięciu lat.

— Przyczyna zgonu?

— Do wyboru, do koloru. Sińce. Rany. Oparzenia. Całe ciało jest w takim stanie jak twarz. Przypuszczalnie torturowano ją ponad dwadzieścia cztery godziny. Czekam na szczegółowy raport z autopsji.

Emeryt uniósł powieki.

— Po co mi to pokazujesz?

— Ciało znaleziono wczoraj o świcie, w pobliżu szpitala Saint-Lazare.

— I co z tego?

— To był pana rewir. Spędził pan ponad dwadzieścia lat w „dziesiątce”.

— Ale nie uzyskałem w tym czasie kwalifikacji lekarza sądowego.

— Myślę, że ofiara była turecką robotnicą.

— Dlaczego akurat turecką?

— Po pierwsze, dlatego, że to turecka dzielnica. Poza tym zęby. Miała plomby ze stopów, których używa się już tylko na Bliskim Wschodzie. Mam podać nazwy metali? — dodał głośniej.

Schiffer przysunął do siebie talerz i znów zaczął jeść.

— A skąd wniosek, że to robotnica? — zapytał po dłuższej chwili milczenia, podczas której pracowicie przeżuwał kolejny kęs.

— Palce — odpowiedział Paul. — Na końcach palców miała mnóstwo zabliźnionych śladów ukłuć. Sprawdziłem. To cecha charakterystyczna, znak szczególny szwaczki.

— Czy odpowiada rysopisowi jakiejś zaginionej osoby?

Wyglądało na to, że emeryt nic nie rozumie.

— Żadnego protokołu dotyczącego zaginięcia — tłumaczył Paul cierpliwie. — Żadnego zgłoszenia. Schiffer, to jest nielegalna imigrantka niefigurująca we francuskich rejestrach urzędu stanu cywilnego. Kobieta, o którą nikt się nie upomni. Idealna ofiara.

Cyfra powoli skończył stek, potem odłożył sztućce i zaczął na nowo oglądać zdjęcia, tym razem przez okulary. Każdą odbitkę trzymał przed oczami przez kilka sekund, uważnie przyglądając się ranom.

Mimo woli Paul spojrzał na zdjęcia. Odwrócona do góry nogami twarz z czarną, wyciętą dziurą zamiast nosa; nacięcia na skórze; rozszczepiona zajęcza warga, fioletowa i wstrętna.

Schiffer odłożył plik fotografii i sięgnął po jogurt. Ostrożnie zdjął pokrywkę i zanurzył łyżeczkę w kubku.

Paul czuł, że jego cierpliwość niedługo się wyczerpie.

— Rozpocząłem poszukiwania — podjął. — Pracownie krawieckie. Miejsca spotkań. Bary. Nic nie znalazłem. Nikt nie zaginął. Nic dziwnego: jak mógł zaginąć ktoś, kto nigdy nie istniał? W jaki sposób można zidentyfikować ofiarę należącą do niewidzialnej społeczności?

Schiffer milczał i jadł jogurt. Paul mówił coraz szybciej:

— Żaden z Turków nic nie widział. Albo nie chciał mi nic powiedzieć. Prawdę mówiąc, nikt nie mógł mi nic powiedzieć z tego prostego powodu, że nikt tam nie mówi po francusku.

Cyfra dalej pracowicie wyjadał resztki jogurtu łyżeczką. Wreszcie rzucił od niechcenia:

— Iw końcu ktoś opowiedział ci o mnie.

— Wszyscy mi o panu opowiadali. Beauvanier, Monestier, porucznicy, dzielnicowi. Ich zdaniem tylko pan może pomóc w tym cholernym śledztwie.

Znów milczenie. Schiffer wytarł wargi serwetką i znów wziął do ręki plastikowy kubeczek.

— To już przeszłość. Jestem na emeryturze i nie mam głowy do tego wszystkiego. Oddaję się moim nowym obowiązkom — wskazał na kupony wyścigów.

Paul chwycił za brzeg stołu i pochylił się ku niemu.