Ifrit - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Ifrit ebook i audiobook

Natasza Socha

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czasem, żeby przeżyć, trzeba zniknąć.

W niewielkiej miejscowości w Umbrii zostaje znalezione zmasakrowane ciało kobiety. Do korpusu ktoś doczepił dwa, czarne skrzydła, a ofierze odciął głowę. Śledztwo prowadzi komisarz Vieri, któremu intuicja podpowiada, że to nie jest zwykłe zabójstwo. Zemsta? Rytuał? Kara? Trop prowadzi z Włoch do malowniczego Marrakeszu. A może trzeba szukać zupełnie gdzieś indziej?

Mroczna, psychologiczna opowieść o ucieczce, winie i cenie, jaką trzeba zapłacić za wolność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 22 min

Lektor: Sebastian Ryś

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Słońce wsta­wało leni­wie nad wzgó­rzami Umbrii, roz­le­wa­jąc złote świa­tło na soczy­stą zie­leń win­nic i gajów oliw­nych. Nad­szedł maj – mie­siąc będący zapo­wie­dzią lata, a powie­trze już prze­sy­cała woń szał­wii i tymianku, rosną­cych dziko mię­dzy kamie­ni­stymi ścież­kami.

Na pagór­ko­wa­tych polach oto­czo­nych cypry­sami pasły się konie, leni­wie prze­żu­wa­jąc trawę, a gdzieś w oddali sły­chać było fascy­nu­jące trele pta­ków. To miej­sce miało w sobie coś koją­cego, jakby od wie­ków żyło w zgo­dzie z ryt­mem pór roku, nie­wzru­szone inge­ren­cją czło­wieka. Tego dnia Gio­vanni Moretti wyszedł z domu, nacią­ga­jąc na ramiona wytartą kurtkę. Powie­trze było jesz­cze rześ­kie, wil­gotne od poran­nej rosy, pach­niało zie­mią, trawą i czymś nie­okre­ślo­nym, co zawsze towa­rzy­szyło świ­tom na wsi – mie­szanką spo­koju i melan­cho­lii.

Moretti był hodowcą koni. Jego gospo­dar­stwo leżało kilka kilo­me­trów od Peru­gii, z dala od więk­szych dróg. Zanim zaczął pracę, wyszedł jesz­cze na spa­cer z Nero, dużym czar­nym mie­szań­cem, który gdy tylko poczuł grunt pod łapami, natych­miast wyrwał do przodu, nie oglą­da­jąc się na swo­jego pana. Zazwy­czaj zni­kał mię­dzy rzę­dami wino­ro­śli, wywą­chu­jąc lisy, kuny, a nawet dziki.

Ale tego ranka zacho­wy­wał się ina­czej niż zwy­kle.

Przede wszyst­kim ruszył w stronę pól jak bły­ska­wica, jakby go coś goniło. Prze­mknął obok pastwi­ska, minął gaje oliwne i popę­dził przed sie­bie, wyczu­wa­jąc wyraź­nie coś, co go wyjąt­kowo zacie­ka­wiło. Moretti tylko wes­tchnął.

– Znowu lisy, co? – mruk­nął, popra­wia­jąc koł­nierz kurtki.

Powoli podą­żył za nim. Słońce wzno­siło się coraz wyżej, zło­cąc wierz­chołki drzew i leni­wie ogrze­wa­jąc powie­trze. Moretti nie przej­mo­wał się psem – Nero zawsze wra­cał. Nagle dobie­gło go szcze­ka­nie psa. Ostre, ury­wane, nie­mal roz­pacz­liwe.

To spra­wiło, że Moretti przy­spie­szył.

Kiedy dotarł na wzgó­rze, zoba­czył, że Nero stoi kilka metrów od dwóch drzew, war­cząc cicho. Ogon miał unie­siony, sierść nastro­szoną, a przed­nie łapy wbi­jał w zie­mię, jakby nie chciał pod­cho­dzić bli­żej, a jed­no­cze­śnie nie mógł odpu­ścić.

Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi.

– Co tam masz? – zapy­tał, zbli­ża­jąc się do niego.

I wtedy to zoba­czył.

Naj­pierw pomy­ślał, że to mar­twy ptak. Ale po chwili dostrzegł coś innego. Czarne skrzy­dła roz­po­starte na ziemi w nie­na­tu­ral­nym pół­kolu. A mię­dzy nimi…

Moretti poczuł, że serce zaczyna mu tłuc w pier­siach, a w gar­dle coś się zaci­ska.

To nie był ptak.

To był czło­wiek.

A raczej coś, co z niego zostało.

Krew odpły­nęła mu z twa­rzy, a palce mimo­wol­nie zaci­snęły się na mate­riale kurtki. Wziął głę­boki oddech. Potem drugi. Nero wciąż war­czał.

Się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął tele­fon.

– Poli­zia? – Jego głos był suchy, ury­wany.

Tego dnia siel­ski umbryj­ski kra­jo­braz został bru­tal­nie zakłó­cony.

Tułów kobiety, pozba­wiony koń­czyn, wyglą­dał jak maka­bryczna rzeźba z sen­nego kosz­maru. Skóra była napięta, sina od pośmiert­nych plam, pozna­czona kre­skami przy­po­mi­na­ją­cymi cię­cia. Nie były one jed­nak pre­cy­zyjne, raczej poszar­pane, jakby ktoś naj­pierw pró­bo­wał dzia­łać ostrym narzę­dziem, a póź­niej się roz­my­ślił i dokoń­czył dzieło rękoma.

Głowa leżała odrzu­cona nieco dalej, zda­wało się, że nie paso­wała do reszty. Oczy, sze­roko otwarte, wpa­try­wały się w niebo – puste, szkli­ście błę­kitne. Usta były otwarte niczym w ostat­nim nie­mym krzyku. Zaschnięta krew wokół warg, a także na szyi i policz­kach dopeł­niała tej maka­brycz­nej sce­ne­rii. Podob­nie jak wybite zęby.

Obok kor­pusu leżał nie­bie­ski nylo­nowy worek. Naj­praw­do­po­dob­niej został użyty do trans­portu ciała, ale teraz nie speł­niał już żad­nej funk­cji, więc tylko sze­le­ścił ponuro na wie­trze. Całość wyglą­dała jak scena z gro­te­sko­wej, cho­rej sztuki teatral­nej. Insce­ni­za­cja przy­go­to­wana dla kogoś, kto miał się na nią natknąć i odczy­tać wia­do­mość.

Moretti się roz­łą­czył, a potem zwy­mio­to­wał.

1

Inspek­tor Leonardo Vieri nie zamie­rzał odbie­rać tego tele­fonu. Miał urlop. Pierw­szy od trzech lat i w pełni zasłu­żony. Wymu­szony wręcz przez jego prze­ło­żo­nego, który widząc go w bez­na­dziej­nym sta­nie – nie­wy­spa­nego, z szarą cerą i miną czło­wieka, który z chę­cią strze­liłby w łeb każ­demu, kto mu się nawi­nie – nie­mal siłą kazał mu pod­pi­sać papiery i znik­nąć na dwa tygo­dnie.

Nie musiał tego powta­rzać. Vieri wyszedł z komendy i posta­no­wił, że przez czter­na­ście dni nie zrobi abso­lut­nie nic. Żad­nych tro­pów, żad­nych rapor­tów, żad­nego zasta­na­wia­nia się nad tym, dla­czego ludzie są do tego stop­nia poje­bani, że gwałcą, mor­dują, tor­tu­rują, han­dlują innymi jak bydłem, a potem pró­bują się tłu­ma­czyć, że coś w gło­wie kazało im tak postą­pić.

Miał czter­dzie­ści trzy lata i wyglą­dał jak facet, który ni­gdy nie ma czasu, żeby się porząd­nie wyspać. Wysoki, ale nie mode­lowo przy­stojny – raczej taki, który w ciem­nej uliczce prę­dzej wzbu­dziłby nie­po­kój niż zachwyt. Kwa­dra­towa szczęka, lek­kie zmarszczki na czole, które w ostat­nich latach nieco się pogłę­biły. Krót­kie ciemne włosy, gdzie­nie­gdzie poprze­ty­kane siwi­zną suge­ru­jącą, że jest star­szy, niż wska­zy­wał wiek. Nieco uroku doda­wały mu szare tęczówki, jedne z naj­rza­dziej wystę­pu­ją­cych, co było wyni­kiem spe­cy­ficz­nego roz­pro­sze­nia świa­tła i małej ilo­ści mela­niny.

Naj­chęt­niej cho­dził w czar­nych koszul­kach i ciem­nych dżin­sach, gar­ni­tur wkła­dał tylko od święta. Od lat uży­wał tych samych per­fum – nie z sen­ty­mentu ani przy­wią­za­nia do marki, lecz z czy­sto prag­ma­tycz­nego powodu. Miały być dys­kretne, nie­na­chalne, nie kłó­cić się z zapa­chem papie­ro­sów, a już na pewno nie spra­wiać, że dym tyto­niowy połą­czy się z nimi w mdłą, duszącą mie­szankę. Wybór padł na Acqua di Parma Colo­nia, kla­syczny cytru­sowo-drzewny aro­mat. Leonardo znany był rów­nież z tego, że pił kawę, któ­rej nikt inny nie zdo­łałby prze­łknąć – czarną, gęstą jak smoła, nie­mal kit. I nie­na­wi­dził wszyst­kiego, co go odcią­gało od pracy. Ale sam czuł, że potrze­buje urlopu. Chwili wytchnie­nia, by zła­pać oddech.

Teraz leżał roz­wa­lony na kana­pie, z pilo­tem w dłoni. Na ekra­nie leciał mecz, cho­ciaż wcale go nie oglą­dał. Myślał o tym, że mógłby wresz­cie odno­wić bal­kon. Może kupić jakąś cho­lerną roślinę. Może zadzwo­nić do swo­jej byłej i zapy­tać, czy jej nowy facet wciąż jest tak samo nudny. Może…

Komórka zawi­bro­wała gło­śno, ale Leonardo zigno­ro­wał ją za pierw­szym razem.

Za dru­gim usiadł, gapiąc się w wyświe­tlacz, jakby chciał go uci­szyć spoj­rze­niem.

Za trze­cim zaklął pod nosem, prze­cze­sał dło­nią włosy i ode­brał.

– Nie teraz. – Jego głos był chro­po­waty, nie­wy­raźny i pod­szyty czymś, co znała cała jego ekipa: nad­cią­ga­ją­cym wkur­wem.

Po dru­giej stro­nie usły­szał komi­sa­rza Ric­car­diego.

– To nie może pocze­kać.

Vieri przy­mknął oczy.

– Mam urlop.

– Już nie masz.

– Daj spo­kój, Giu­seppe. Trzy jebane dni, to wszystko? Sam mnie wysła­łeś, żebym zła­pał oddech, zapo­mnia­łeś już?

– A masz ochotę na roz­człon­ko­wane zwłoki? Bo jeśli nie, to rozu­miem, wra­caj do swo­jego nie­ist­nie­ją­cego życia towa­rzy­skiego.

Vieri zmarsz­czył brwi.

– Co?

– Wysła­łem ci adres. Ciało zna­le­ziono pod Peru­gią. To nie jest zwy­kłe mor­der­stwo.

– Rzadko kiedy jest.

– To coś zupeł­nie innego, Leo. Sam się prze­ko­nasz.

Chwilę póź­niej Vieri stał przed lustrem w łazience, wpa­tru­jąc się w swoje odbi­cie i zasta­na­wia­jąc, jak bar­dzo jesz­cze uda się spier­do­lić ten dzień.

Nie było opcji, żeby odmó­wił.

Nie był tym typem gli­nia­rza. Kiedy w grę wcho­dziło mor­der­stwo, na doda­tek „inne niż wszyst­kie”, a sam Ric­cardi uznał, że muszą go ścią­gnąć z urlopu – Vieri wie­dział, że warto się temu przyj­rzeć. I że jeśli odmówi, będzie żało­wał. Co prawda nie miał też naj­mniej­szej ochoty wycho­dzić z domu i dla­tego czuł się jak zwie­rzę w potrza­sku.

Zgrzy­ta­jąc zębami, wcią­gnął dżinsy i prze­le­ciał wzro­kiem półkę w poszu­ki­wa­niu jakiejś przy­zwo­itej koszulki. Nie miał żad­nej, więc wyjął z kosza na pra­nie wymię­to­lony T-shirt, wło­żył go i narzu­cił na niego skó­rzaną kurtkę. Potrze­bo­wał kawy. Potrze­bo­wał papie­rosa. Potrze­bo­wał cho­ciaż kilku dni spo­koju.

Ale na to nie było szans.

Scho­dząc po scho­dach do garażu, prze­tarł dło­nią zmę­czoną twarz. Zer­k­nął na wia­do­mość z adre­sem miej­sca zbrodni. Nie­da­leko Peru­gii. W pobliżu były win­nice, gaje oliwne – sło­wem, siel­ski kra­jo­braz. Ide­alna sce­ne­ria, w któ­rej czło­wiek chciałby umrzeć ze sta­ro­ści, nie­ko­niecz­nie zostać zamor­do­wany.

Odpa­lił sil­nik i wrzu­cił bieg.

Pół godziny póź­niej był już na miej­scu.

Z daleka zoba­czył radio­wozy nale­żące do Questura di Peru­gia – Komendy Poli­cji Pań­stwo­wej w Peru­gii, nic dziw­nego, w końcu to ich jurys­dyk­cja. Leonardo nale­żał do Squ­adra Mobile di Peru­gia – eli­tar­nego zespołu docho­dze­nio­wego, który spe­cja­li­zo­wał się w kry­mi­na­li­styce i poważ­nych prze­stęp­stwach. A zatem musiało być grubo. Zapar­ko­wał byle gdzie, rzu­cił okiem na poli­cjan­tów zabez­pie­cza­ją­cych teren taśmami oraz tech­ni­ków, któ­rzy już zabie­rali się do pracy, i wysiadł, nie zamy­ka­jąc drzwi.

– Inspek­to­rze! – Ktoś do niego machał.

Ric­cardi. Zwy­kle wyglą­dał na opa­no­wa­nego, ale nie tym razem. Z daleka było widać, że jest blady jak ściana.

Vieri pod­szedł bli­żej, czu­jąc pod pode­szwami butów suchą zie­mię.

– Co jest?

Ric­cardi wcią­gnął powie­trze.

– Szcze­rze mówiąc, cze­goś takiego jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem.

Leonardo zer­k­nął w stronę taśmy poli­cyj­nej.

– Dobra, chodźmy.

Chwilę póź­niej stał nad zbez­czesz­czo­nym cia­łem i wpa­try­wał się w osłu­pie­niu w czarne skrzy­dła. Zacią­gnął się papie­ro­sem, ale dym ugrzązł mu w gar­dle. Odkaszl­nął i splu­nął.

Ciało było uło­żone w pół­kolu, sta­ran­nie, nie­mal z namasz­cze­niem, jakby ktoś, kto je tu zosta­wił, wie­dział, że sta­nie się obiek­tem ana­lizy, spe­ku­la­cji, prób rekon­struk­cji wyda­rzeń, które dopro­wa­dziły do tej sceny. Skrzy­dła zde­cy­do­wa­nie nie nale­żały do żad­nego ptaka, zostały spre­pa­ro­wane z drutu, paty­ków i piór. Nie były przy­pad­ko­wym dodat­kiem, musiały coś zna­czyć, być cho­lerną wia­do­mo­ścią od tego, kto to zro­bił.

Vieri prze­su­nął spoj­rze­niem po miej­scu zbrodni. Nie było tu cha­osu. Żad­nej walki, przy­pad­ko­wych plam krwi, śla­dów po bro­nie­niu się. Teren był zbyt czy­sty. Mor­der­stwa nie doko­nano w tym miej­scu.

– Ciało zostało przy­nie­sione – mruk­nął pod nosem.

Obok niego stał jeden z tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki i jed­no­cze­śnie śled­czy, Alberto Cossi, w gra­na­to­wej kurtce z emble­ma­tem Poli­zia Scien­ti­fica. We Wło­szech tech­nicy nie nosili bia­łych kom­bi­ne­zo­nów, jak w ame­ry­kań­skich fil­mach. Mieli ręka­wiczki i buty ochronne, ale nie przy­po­mi­nali postaci z labo­ra­to­rium. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wta­piali się w tłum.

Cossi jak zwy­kle osten­ta­cyj­nie żuł gumę, co Vieri uwa­żał za iry­tu­jące.

– Oczy­wi­ście, że zostało. Nie ma tu ani grama krwi. Tak się nie umiera – oznaj­mił poucza­ją­cym tonem Alberto.

– Dzięki za przy­po­mnie­nie, pro­fe­sorku. Powiesz mi coś jesz­cze, czego nie wiem?

Tech­nik wes­tchnął i wska­zał ręką na skrzy­dła.

– Na pierw­szy rzut oka widać, że wyko­nano je z róż­nych ele­men­tów. Nie­które to praw­dziwe pióra, ale mamy tu też pla­stik, drut, drewno, tka­ninę, coś w rodzaju czar­nego lateksu. Nie zostały przy­szyte czy przy­mo­co­wane byle jak. Ktoś się nie­źle napra­co­wał.

Vieri spoj­rzał na foto­gra­fię zwłok.

– Chcesz mi powie­dzieć, że to coś w rodzaju kom­po­zy­cji?

– Możesz to tak nazwać. To nie jest spon­ta­niczna robota. Jak dla mnie to insta­la­cja.

Vieri nie odpo­wie­dział. W ustach miał gorzki posmak, któ­rego nie potra­fił się pozbyć, nawet gdy się­gnął po kolej­nego papie­rosa. Zamy­ślił się i raz jesz­cze rozej­rzał wkoło. Mor­derca praw­do­po­dob­nie dobrze znał teren. Obok nie było domów, żad­nych przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, tury­stów, kogo­kol­wiek. Nie pró­bo­wał zako­pać ciała. Nie zadbał o to, by ukryć zwłoki, nie zosta­wił ich też w miej­scu, gdzie zna­le­zie­nie mogłoby zająć tygo­dnie. Wręcz prze­ciw­nie – z jakie­goś powodu chciał, by zostały odkryte. Ale nie od razu.

Być może dla­tego, że wie­dział, iż kil­ka­set metrów od tego miej­sca znaj­duje się teren daw­nej bazy woj­sko­wej, dziś już opusz­czo­nej, zruj­no­wa­nej, zaro­śnię­tej chwa­stami. Kie­dyś sta­cjo­no­wały tu jed­nostki pie­choty, ale od lat nikt się tym miej­scem nie inte­re­so­wał. Teraz stało się ono wygod­nym, nie­for­mal­nym wysy­pi­skiem śmieci, na które miej­scowi wyrzu­cali wszystko – od sta­rych mebli, przez zużyte opony, po lodówki, które dawno prze­stały dzia­łać. Nocami poja­wiały się tu stada dzi­ków, które ryły w śmie­ciach w poszu­ki­wa­niu resz­tek jedze­nia. Gdyby ciało zna­la­zło się wła­śnie tam, a nie kil­ka­set metrów dalej, to praw­do­po­dob­nie nikt ni­gdy by go nie odna­lazł. Kości zosta­łyby poroz­rzu­cane, a wszystko zmie­szane z odpa­dami i trudne do wykry­cia.

Zabójca musiał o tym wie­dzieć. A mimo to wybrał inne miej­sce. Zamiast rzu­cić ciało dzi­kom, posta­no­wił je wysta­wić na widok publiczny, jak maka­bryczne dzieło sztuki. To nie była próba pozby­cia się dowodu – to była wia­do­mość, pro­wo­ka­cja. Czyli sprawca się nie bał, że ktoś znaj­dzie zwłoki. Wręcz prze­ciw­nie – chciał, żeby śledz­two ruszyło. Chciał, żeby ktoś się tym zain­te­re­so­wał. Może nawet liczył na to, że poli­cja podąży jego śla­dami.

Nagle za ple­cami usły­szał kroki.

– Widzę, że cie­bie też ścią­gnięto tu z samego rana.

Nie musiał się odwra­cać. Pro­ku­ra­tor Luca San­tini miał głos, któ­rego nie dało się pomy­lić z nikim innym – chro­po­waty, prze­cią­ga­jący samo­gło­ski, jakby każde słowo było dopra­co­waną sen­ten­cją. Czło­wiek, który całe życie spę­dził na oddzie­la­niu kłamstw od prawdy, a przy­naj­mniej na pró­bach roz­róż­nie­nia, które kłam­stwo można zaak­cep­to­wać, a które należy zdu­sić w zarodku.

Leonardo zer­k­nął na niego kątem oka. San­tini jak zwy­kle wyglą­dał nie­ska­zi­tel­nie. Pew­nie ni­gdy nie zda­rzyło mu się nie mieć kom­pletu czy­stych koszul, bie­li­zny i ele­gancko wypa­sto­wa­nych butów. Pedant do sze­ścianu. Teraz miał na sobie ciemny płaszcz, któ­rego z całą pew­no­ścią nie kupił w sie­ciówce, ciemne spodnie w kant, błysz­czące moka­syny i bor­dową koszulę.

– Myśla­łem, że lubisz sztukę, pro­ku­ra­to­rze. – Vieri mach­nął ręką w kie­runku ciała. – Oto masz jedno z cie­kaw­szych dzieł, jakie widzia­łem.

San­tini spoj­rzał na niego z tą samą cier­pliwą iry­ta­cją, jaką zwy­kle rezer­wo­wał dla nie­kom­pe­tent­nych świad­ków w sądzie.

– Jakoś nie mam ochoty na twoje iro­niczne porów­na­nia.

– A ja nie mam ochoty na kolejną popie­przoną sprawę, ale oto jeste­śmy.

San­tini pod­szedł bli­żej. Jego wzrok prze­śli­zgnął się po kor­pu­sie ciała, po skrzy­dłach, a potem po odcię­tej gło­wie. Przez chwilę nic nie mówił.

– Kobieta. – Jego głos był bez­na­miętny. – Wiek?

Cossi odpo­wie­dział pierw­szy:

– Trzy­dzie­ści do trzy­dzie­stu pię­ciu lat, ale sek­cja powie nam wię­cej.

– Przy­bli­żona przy­czyna śmierci?

– Jesz­cze nie wiemy. Brak widocz­nych ran postrza­ło­wych, brak typo­wych śla­dów dusze­nia. Kor­pus jest wyraź­nie spre­pa­ro­wany, ale wszystko wska­zuje na to, że ktoś poświę­cił dużo czasu, by ukryć fak­tyczną metodę zabój­stwa.

San­tini poki­wał głową, wciąż inten­syw­nie wpa­tru­jąc się w zna­le­zi­sko.

– To nie jest zwy­kłe zabój­stwo.

– Nikt tak nie mówił.

– Nie. Ale to nie jest nawet zwy­kłe maka­bryczne zabój­stwo.

Vieri uniósł brwi.

– Teraz mnie zacie­ka­wi­łeś, pro­ku­ra­to­rze.

San­tini odwró­cił się do niego i spoj­rzał mu pro­sto w oczy.

– Jeśli ktoś poświęca tyle czasu na insce­ni­za­cję, to zna­czy, że mamy do czy­nie­nia z rytu­ałem. Albo z serią.

W tej chwili Vieri wie­dział już, że ten dzień będzie znacz­nie dłuż­szy, niż sądził. A urlop dia­bli wzięli.

Marrakesz

W sercu Mar­ra­ke­szu, gdzie wąskie uliczki medyny spla­tały się niczym mister­nie tkane dywany, roz­cią­gał się jeden z naj­słyn­niej­szych tar­gów świata – Dżami al-Fana. To tutaj histo­ria i tra­dy­cja prze­ni­kały się z codzien­nym życiem miesz­kań­ców, two­rząc nie­po­wta­rzalną mozaikę barw, dźwię­ków i zapa­chów.

Wcze­snym ran­kiem, gdy pierw­sze pro­mie­nie słońca oświe­tlały czer­wone mury mia­sta, plac zaczy­nał się budzić do życia. Han­dla­rze roz­sta­wiali stra­gany, na któ­rych wysta­wiali swoje towary w spo­sób przy­cią­ga­jący wzrok prze­chod­niów. W powie­trzu uno­sił się aro­mat świeżo mie­lo­nej kawy mie­sza­jący się z zapa­chem przy­praw będą­cych nie­od­łącz­nym ele­men­tem tego miej­sca.

Wśród licz­nych sto­isk jedno wyróż­niało się szcze­gól­nie. Pod kolo­ro­wym bal­da­chi­mem ciotka Kha­dii, znana w oko­licy mistrzyni przy­praw, ukła­dała swoje skarby. Kopce kur­kumy, cyna­monu, papryki czy kminu two­rzyły feerię barw, przy­cią­ga­jąc zarówno miesz­kań­ców, jak i tury­stów.

Kha­dija, młoda dziew­czyna o mig­da­ło­wych oczach i lśnią­cych ciem­nych wło­sach, z gra­cją poru­szała się mię­dzy stra­ga­nami. Tra­dy­cyjna hafto­wana suk­nia pod­kre­ślała jej smu­kłą syl­wetkę, a głowę zdo­biła lekko zawią­zana chu­sta w odcie­niach głę­bo­kiego błę­kitu. Zbli­ża­jąc się do sto­iska, powi­tała ciotkę cie­płym uśmie­chem. Obie kobiety, choć róż­niło je poko­le­nie, łączyły głę­boka więź i pasja do przy­praw, które od lat sta­no­wiły źró­dło utrzy­ma­nia rodziny. Kha­dija z dzie­ciń­stwa pamię­tała opo­wie­ści ciotki o taj­ni­kach mie­sza­nia aro­ma­tów i o sekret­nych recep­tu­rach prze­ka­zy­wa­nych z poko­le­nia na poko­le­nie.

Kha­dija lubiła swoją pracę. Z wprawą dora­dzała w wybo­rze odpo­wied­nich mie­sza­nek, opo­wia­da­jąc o ich zasto­so­wa­niu w tra­dy­cyj­nych maro­kań­skich potra­wach. Jej głos, melo­dyjny i cie­pły, przy­cią­gał uwagę nawet tych naj­bar­dziej nie­zde­cy­do­wa­nych. Reszty dopeł­niały same przy­prawy, two­rząc barwny, wie­lo­po­zio­mowy, nie­mal hip­no­ty­zu­jący w swoim bogac­twie kra­jo­braz. Stożki mie­lo­nych przy­praw wzno­siły się niczym minia­tu­rowe góry pustyni, a ich kolory pul­so­wały w świe­tle poranka: inten­sywna czer­wień papryki cay­enne, głę­boki poma­rańcz kur­kumy, ochrowy brąz cyna­monu i złoto sza­franu, który wyglą­dał, jakby był utkany ze świa­tła.

Aro­maty mie­szały się w powie­trzu, spla­ta­jąc się w jedną, zło­żoną melo­dię, która nie miała ani początku, ani końca. Woń roz­grza­nego kminu prze­ni­kała ciało, zosta­wia­jąc na języku lekko pie­kący posmak. Słod­kawy cyna­mon wyda­wał się kon­tra­punk­tem dla ostrych nut kar­da­monu i czar­nego pie­przu. W tle uno­sił się miękki, zie­mi­sty zapach anyżu, jak szept minio­nych stu­leci, kiedy kara­wany wędro­wały przez Saharę, nio­sąc takie same przy­prawy, które teraz leżały tutaj, na stra­ga­nie ciotki Kha­dii.

Nie­które były surowe, nie­okieł­znane – jak płatki suszo­nych chili, tak inten­sywne, że wystar­czyło je tylko potrzeć, by skóra zaczęła lekko piec. Inne łagodne i pudrowe, jak mie­lona kolen­dra, osia­dały na opusz­kach pal­ców niczym jedwabny pył. Były też przy­prawy, które wyda­wały się nie­mal magiczne, na przy­kład czarny kar­da­mon, któ­rego wędzony dymny aro­mat przy­wo­dził na myśl ogni­ska pod gwiaź­dzi­stym nie­bem pustyni.

Obok leżały gotowe mie­szanki. Ras el hanout, duma maro­kań­skich kup­ców, czyli tajem­ni­czy elik­sir, w któ­rego skła­dzie mogło być nawet trzy­dzie­ści przy­praw, od pikant­nego imbiru po deli­kat­nie gorzką lawendę. Harissa, inten­syw­nie czer­wona, lśniąca od oliwy, lepka i gęsta, i tak ostra, że wystar­czyło wziąć odro­binę na język, by serce zaczęło bić szyb­ciej. I jesz­cze za’atar, mie­szanka tymianku, sezamu i sumaka, pach­nąca świeżo i inten­syw­nie.

Kha­dija potra­fiła odróż­nić świeżą kur­kumę od tej, która leżała na słońcu zbyt długo. Wie­działa, że cyna­mon cej­loń­ski jest deli­kat­niej­szy, z lekką nutą cytru­sów, pod­czas gdy tań­sza kasja ma inten­syw­niej­szy, ostrzej­szy smak i bar­dziej zie­mi­sty aro­mat. Kiedy klient o coś pytał, od razu udzie­lała mu pro­fe­sjo­nal­nych porad.

– Kmin? – Uśmie­chała się, wsy­pu­jąc go do drob­nej cera­micz­nej miseczki. – Naj­le­piej pod­pra­żyć na suchej patelni, aż zacznie pach­nieć. Wtedy jego smak jest naj­peł­niej­szy.

– Sza­fran? – Się­gała po maleńką torebkę z czer­wo­nymi nit­kami. – Trzeba namo­czyć w wodzie przed doda­niem do potrawy. Od razu poczuje się róż­nicę.

– Ras el hanout? – Wzdy­chała, wsy­pu­jąc mie­szankę do lnia­nego woreczka. – To przy­prawa kró­lów. Naj­lep­sza do tadżinu. Ale trzeba dodać tylko szczyptę, ina­czej przy­tło­czy całą potrawę.

A potem roz­cie­rała mię­dzy pal­cami odro­binę suszo­nej mięty, pozwa­lała klien­tom pową­chać cyna­mon, spró­bo­wać odro­biny anyżu. Na targu nie cho­dziło tylko o sprze­daż. Cho­dziło o opo­wieść, o tra­dy­cję, o magię zaklętą w prosz­kach i ziar­nach.

I Kha­dija wie­działa o tym lepiej niż kto­kol­wiek.

2

Leonardo Vieri stał w chłod­nym, ste­ryl­nym pomiesz­cze­niu pro­sek­to­rium, gdzie biel ścian kon­tra­sto­wała z suro­wo­ścią sta­lo­wych narzę­dzi chi­rur­gicz­nych. Zapach środ­ków dezyn­fe­ku­ją­cych mie­szał się z nie­uchwytną wonią śmierci, two­rząc atmos­ferę, do któ­rej nie mógł się przy­zwy­czaić. Na meta­lo­wym stole leżało ciało kobiety, któ­rej bru­talna śmierć stała się począt­kiem ich naj­now­szego śledz­twa.

Pato­log, dok­tor Gio­vanni Rossi, męż­czy­zna o siwie­ją­cych skro­niach i prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu, przy­go­to­wy­wał się do sek­cji zwłok. Jego ruchy były pre­cy­zyjne, świad­czące o wie­lo­let­nim doświad­cze­niu. Vieri obser­wo­wał go uważ­nie, sta­ra­jąc się wychwy­cić każdy detal, sku­pić na tym, co robił męż­czy­zna. Sam nie wie­dział, dla­czego aż tak bar­dzo go to fascy­no­wało, może po pro­stu chciał jako pierw­szy poznać jak naj­wię­cej szcze­gó­łów.

– Dobra, zaczy­nam od oglę­dzin zewnętrz­nych – oznaj­mił Rossi, wkła­da­jąc latek­sowe ręka­wiczki. Prze­cią­gnął dło­nią po skó­rze denatki. – Plamy opa­dowe są dobrze zauwa­żalne, co suge­ruje, że zgon nastą­pił od ośmiu do dwu­na­stu godzin temu – powie­dział, prze­su­wa­jąc pal­cem wzdłuż ciem­no­czer­wo­nych, nie­re­gu­lar­nych punk­tów na ple­cach denatki. – Jak wiesz, zaczy­nają się for­mo­wać już po mniej wię­cej pół­go­dzi­nie do dwóch od śmierci, ale począt­kowo są nie­sta­bilne i prze­miesz­czają się, gdy zmie­nia się pozy­cja ciała. Po około sze­ściu godzi­nach zaczy­nają się utrwa­lać, a po ośmiu do dwu­na­stu są już w pełni roz­wi­nięte i nie zmie­niają miej­sca, nawet jeżeli ktoś prze­nie­sie zwłoki.

Vieri spoj­rzał na ciemne plamy na skó­rze kobiety.

– Czyli jeśli ciało było wcze­śniej w innej pozy­cji, to powin­ni­śmy widzieć ślady?

Rossi ski­nął głową.

– Dokład­nie. Jeżeli plamy opa­dowe by się prze­mie­ściły, widzie­li­by­śmy blade, odci­śnięte obszary w nowych miej­scach kon­taktu ciała z pod­ło­żem. A tutaj? Wszystko wska­zuje na to, że zanim została prze­nie­siona, przez kilka godzin leżała na ple­cach.

Vieri zmarsz­czył brwi.

– A zatem zabito ją gdzieś indziej, a potem celowo uło­żono w ten spo­sób. Tak myśla­łem.

– I słusz­nie. Ale plamy wska­zują, że mię­dzy śmier­cią a trans­por­tem musiało minąć co naj­mniej kilka godzin. Mor­derca nie dzia­łał w pośpie­chu. Miał czas. I wie­dział, co robi.

Leonardo ski­nął głową, notu­jąc w myślach tę infor­ma­cję.

– Masz coś nie­ty­po­wego? – zapy­tał.

Rossi uniósł brew, kon­ty­nu­ując bada­nie.

– Poza oczy­wi­stym roz­człon­ko­wa­niem ciała i przy­mo­co­wa­nymi skrzy­dłami dostrze­gam pewne szcze­góły, które mogą być istotne. – Zasta­no­wił się przez chwilę. – Cię­cia są nie­równe, jakby sprawca począt­kowo uży­wał ostrego narzę­dzia, ale póź­niej dzia­łał z mniej­szą pre­cy­zją. Trudno powie­dzieć dla­czego.

Komi­sarz pod­szedł bli­żej, przy­glą­da­jąc się wska­za­nym miej­scom.

– Czy to ozna­cza, że mor­derca nie był pro­fe­sjo­na­li­stą? – zapy­tał.

Rossi wzru­szył ramio­nami.

– Nie­ko­niecz­nie. Mogło to być celowe, może chciał zmy­lić tropy.

Pato­log zastygł i mruk­nął coś pod nosem. Następ­nie deli­kat­nie oczy­ścił skórę ofiary na wewnętrz­nej stro­nie ud i gwizd­nął.

– Popatrz na to. Świeży tatuaż!

Vieri zmarsz­czył brwi, nachy­la­jąc się nad cia­łem.

Litera „I”.

– Czy to może być ini­cjał? – spy­tał.

Rossi ski­nął głową.

– Moż­liwe. Tatuaż wygląda na wyko­nany w warun­kach ama­tor­skich, co suge­ruje, że mógł zostać zro­biony wbrew woli ofiary.

– Masz coś jesz­cze? – Leonardo ner­wowo potarł dło­nie. To wszystko sta­wało się coraz bar­dziej zagma­twane.

Rossi dał mu znak, że potrze­buje tro­chę czasu. Vieri usiadł na krze­śle i się zamy­ślił.

– Brak innych obra­żeń zewnętrz­nych, ofiara mogła być nie­przy­tomna lub zasko­czona w momen­cie ataku – dobie­gło go nie­długo póź­niej.

Vieri poczuł, jak nara­sta w nim fru­stra­cja.

– Czy możemy usta­lić dokładną przy­czynę śmierci? – zapy­tał.

Rossi wes­tchnął, odkła­da­jąc narzę­dzia.

– W tej chwili nie potra­fię jed­no­znacz­nie tego okre­ślić. Konieczne będą dodat­kowe bada­nia tok­sy­ko­lo­giczne i histo­pa­to­lo­giczne. – Męż­czy­zna odło­żył skal­pel i spoj­rzał na Vie­riego znad oku­la­rów. – Ale mam pewne przy­pusz­cze­nia.

Leo skrzy­żo­wał ramiona i popa­trzył na zwłoki. Przez lata widział wiele zbrodni, ale coś w tej kon­kret­nej spra­wie przy­pra­wiało go o mdło­ści. Nie tylko bestial­stwo, z jakim potrak­to­wano ciało. Nie tylko spo­sób, w jaki zostało uło­żone. Było w tym coś wię­cej. Coś, czego jesz­cze nie rozu­miał.

– Mów – pona­glił pato­loga.

Rossi pod­szedł do głowy denatki i uniósł jej żuchwę.

– Ma wybite zęby, prawda?

– Tak. – Vieri kiw­nął głową. – Ale jeśli chciał, żeby­śmy ją zna­leźli, to po co to robił?

Rossi uniósł brwi.

– Może nie cho­dziło o ukry­cie toż­sa­mo­ści. Może to część tego samego cho­rego spek­ta­klu.

– A co, jeśli chciał ją uci­szyć? – zasta­no­wił się Vieri, marsz­cząc brwi.

– Uci­szyć?

– Sym­bo­licz­nie. Odbie­ra­jąc jej moż­li­wość mówie­nia, nawet po śmierci. To wygląda jak komu­ni­kat. Może miała coś powie­dzieć. Może wie­działa coś, czego nie powinna. Z dru­giej strony wtedy wyrwałby jej język – myślał gło­śno. – To wszystko nie trzyma się kupy.

Rossi przyj­rzał się pozba­wio­nym zębów dzią­słom denatki.

– Sprawca wie­dział, co robi. Wybił je pre­cy­zyj­nie, nie uszka­dza­jąc szczęki. I zro­bił to po śmierci. Ale jest tu coś jesz­cze, zobacz. – Rossi wska­zał na język. Był lekko opuch­nięty, z sinymi pla­mami wzdłuż kra­wę­dzi.

Vieri zmarsz­czył brwi.

– Udu­sze­nie?

– Moż­liwe. Ale raczej nie mecha­niczne. Nie widać typo­wych śla­dów po uci­sku na szyi. Brak zła­mań chrzą­stek krtani, brak śla­dów paznokci, linij­nego uci­sku liny czy drutu. Ale opuch­nię­cie języka suge­ruje ana­fi­lak­sję albo zatru­cie.

Vieri zaklął cicho pod nosem.

– Chcesz mi powie­dzieć, że ktoś ją otruł?

– Albo podał sub­stan­cję, która spo­wo­do­wała reak­cję aler­giczną. – Rossi wzru­szył ramio­nami. – Tok­sy­ko­lo­gia powie nam wię­cej. Ale jeśli mam zga­dy­wać, tru­ci­zna została albo wstrzyk­nięta, albo podana w for­mie gazu. Moż­li­wo­ści jest wiele.

Vieri zmru­żył oczy.

– Jeżeli to była tru­ci­zna, to po co to całe roz­człon­ko­wa­nie? Po co ta insce­ni­za­cja?

Rossi się­gnął po pęsetę i uniósł skórę w oko­licy nad­garstka denatki.

– Mógł chcieć ukryć inne ślady. Popatrz tu.

Vieri się pochy­lił.

– Co to jest?

– Maleń­kie nakłu­cie. Bar­dzo pre­cy­zyjne. Praw­do­po­dob­nie po igle.

Leo się odsu­nął i prze­klął ponow­nie.

– Czyli ktoś jej coś wstrzyk­nął.

– Na to wygląda.

– I potem uznał, że to za mało? Że trzeba zro­bić z niej jakiś popie­przony sym­bol?

– To już ty musisz zna­leźć odpo­wiedź. – Rossi zdjął ręka­wiczki i spoj­rzał na Vie­riego. – Ale nie zdzi­wił­bym się, gdyby cho­dziło o wła­dzę.

– W sen­sie?

– Nad jej cia­łem i samą śmier­cią. Albo nad tym, jak zosta­nie zapa­mię­tana. Ta cała insce­ni­za­cja nie jest przy­pad­kowa, ale tego nie muszę ci chyba mówić.

Vieri prze­tarł twarz dło­nią. W pomiesz­cze­niu pano­wał chłód, a on czuł się tak, jakby żela­zna obręcz ści­skała mu żołą­dek.

– Skur­wiel chciał, żeby­śmy ją zna­leźli.

Rossi popa­trzył na niego uważ­nie.

– A ty chcesz się tym zająć, prawda?

Vieri nie odpo­wie­dział od razu. Zamiast tego spoj­rzał na literę „I” wyta­tu­owaną na udzie denatki. Tatuaż wyglą­dał jak znak, jak pod­pis, coś, co mogło być klu­czem do roz­wią­za­nia zagadki.

– Nie mam wyboru – powie­dział cicho. – Teraz to moja sprawa.

3

Anka wysia­dła z pociągu w Foli­gno, nie­wiel­kim, dusz­nym mia­steczku, które było ostat­nim punk­tem prze­siad­ko­wym w dro­dze do Beva­gny. Było połu­dnie, upał kleił ubra­nia do skóry, w powie­trzu uno­sił się zapach roz­grza­nych słoń­cem kamieni, kawy i cze­goś, co mogło być bazy­lią albo po pro­stu ilu­zją zmę­czo­nego umy­słu.

Mijała ludzi, któ­rych twa­rze zda­wały się roz­ma­zane w gorą­cym powie­trzu. Kobietę w czar­nej sukience, gesty­ku­lu­jącą do tele­fonu, jakby gro­ziła komuś po dru­giej stro­nie linii. Star­szego męż­czy­znę w kape­lu­szu, który szu­rał nogami po pero­nie, pcha­jąc przed sobą wózek wypeł­niony wino­gro­nami. Dziecko z lodem, który już dawno ska­pi­tu­lo­wał i spły­wał mu po nad­garstku.

Wło­chy były cha­osem i spo­ko­jem jed­no­cze­śnie. I dla­tego tak chęt­nie tu wra­cała.

Nie powinna była zosta­wać w Pol­sce tak długo. Kra­ków dusił ją swoją histo­rią, muze­ami, bru­ko­wa­nymi uli­cami, które wszy­scy foto­gra­fo­wali w ten sam spo­sób, jakby mia­sto było jedną wielką pocz­tówką. Kochała je, ale nie potra­fiła już w nim oddy­chać. Potrze­bo­wała prze­strzeni, innego rytmu, zapa­chu cze­goś nowego, nie­od­kry­tego.

I wtedy przy­po­mniała sobie Umbrię.

Nie Toska­nię, któ­rej kra­jo­brazy zdą­żyły się już opa­trzeć na okład­kach prze­wod­ni­ków. Umbria była bar­dziej surowa, pro­sta, z mia­stecz­kami, które wciąż pach­niały wil­got­nym kamie­niem i drew­nem palo­nym w sta­rych pie­cach. Tu można jesz­cze było się zgu­bić w ulicz­kach i nie natknąć na sto­isko z „auten­tycz­nym” limon­cello dla tury­stów.

Wyna­jęła pokój w Beva­gnie, mia­steczku, które było jed­no­cze­śnie prze­uro­cze i bar­dzo zwy­czajne z tymi swo­imi kamien­nymi domami wtu­lo­nymi w sie­bie jak starsi mał­żon­ko­wie. Z pla­cem, na któ­rym życie tęt­niło dokład­nie do godziny trzy­na­stej, a potem zamie­rało w połu­dnio­wym letargu, żeby znów się obu­dzić po osiem­na­stej, gdy sto­liki kawiarni wypeł­niały się kie­lisz­kami z bia­łym winem i drob­nymi prze­ką­skami.

Anka miała trzy­dzie­ści cztery lata i zde­cy­do­wa­nie nie wyglą­dała na swój wiek. Wysoka, raczej szczu­pła niż smu­kła, z dłu­gimi nogami i rękami, które zawsze zda­wały się w ruchu, jakby cze­goś szu­kały i koniecz­nie musiały wszyst­kiego dotknąć. Podej­rze­wano u niej nawet jakiś łagodny zespół nad­po­bu­dli­wo­ści, choć ona sama zawsze mówiła, że po pro­stu musi czuć fak­turę świata, ina­czej staje się on dla niej zbyt jed­no­wy­mia­rowy. Nie potra­fiła sie­dzieć bez­czyn­nie – albo bawiła się pier­ścion­kiem, albo zwi­jała w pal­cach skra­wek mate­riału, albo bez­wied­nie ryso­wała wzory na stole. Jej myśli bie­gły szyb­ciej, kiedy dło­nie były czymś zajęte – jakby mię­dzy ruchem a sło­wem ist­niała cienka nić, którą tylko ona widziała.

Miała deli­katne rysy twa­rzy, skórę w tona­cji oliw­ko­wej, dzięki czemu latem pięk­nie się opa­lała, zimą nato­miast wyglą­dała na zmę­czoną i nie­wy­spaną. Jej oczy były ciem­no­zie­lone, jak mech po desz­czu, z domieszką bursz­tynu wokół źre­nic. Do tego tro­chę nie­sforne brwi, które rosły po swo­jemu, nie przej­mu­jąc się syme­trią. Pro­sty, lekko zaokrą­glony na końcu nos, usta pełne, z natu­ral­nym kon­tu­rem, co było bar­dzo wygodne. Na lewym policzku, tuż pod kością, wid­niało drobne, led­wie widoczne zna­mię, które z bli­ska wyglą­dało jak kie­lich tuli­pana.

Naj­więk­szym wyzwa­niem Anki były włosy. Dłu­gie do połowy ple­ców, ciem­no­brą­zowe z mie­dzia­nymi reflek­sami, które ujaw­niały się dopiero w ostrym świe­tle. Ni­gdy nie ukła­dały się tak, jak powinny – cza­sem two­rzyły mięk­kie fale, innym razem zwi­sały pro­ste i nija­kie, jakby same nie mogły się zde­cy­do­wać. W desz­czu skrę­cały się moc­niej, w upale puszyły, a rano wyglą­dały tak, jakby całą noc ktoś je wście­kle tapi­ro­wał. Nie zno­siła ich suszyć, nie zno­siła ukła­dać – dla­tego zwi­jała w nie­dbały koczek albo zapla­tała w luźny war­kocz, pozwa­la­jąc kosmy­kom wymy­kać się i robić, co chcą. Nie nosiła biżu­te­rii poza cien­kim srebr­nym pier­ścion­kiem na kciuku. Paznok­cie miała krót­kie, nie­po­ma­lo­wane, a jej palce czę­sto pozna­czone były tuszem albo gra­fi­tem z ołówka, któ­rym robiła notatki na mar­gi­ne­sach ksią­żek.

Kochała męski styl lat trzy­dzie­stych – luźne spodnie w kant z wyso­kim sta­nem i sze­ro­kimi nogaw­kami, które lekko falo­wały przy każ­dym kroku, prąż­ko­wane koszule, kami­zelki, dopa­so­wane, noszone na nagie ciało bądź cien­kie bluzki. Uwiel­biała też mary­narki, nieco za duże, z wąskimi kla­pami, a zimą weł­niane płasz­cze z sze­ro­kimi ramio­nami oraz buty na niskich obca­sach – kla­syczne oks­fordy albo loafersy, takie, które nosiło się przez lata, bo nabie­rały cha­rak­teru razem z każ­dym prze­tar­ciem na skó­rze. W let­nie dni zamie­niała je na skó­rzane san­dały z pro­stymi paskami, bo w jej stylu nie było miej­sca na zbędne ozdoby.

Anka była pisarką, ale nie taką, o któ­rej mówi się w tele­wi­zji śnia­da­nio­wej, jed­no­cze­śnie wychwa­la­jąc strój, paznok­cie i nie­ba­nalną torebkę. Bar­dziej paso­wała do zaku­rzo­nych księ­garni niż insta­gra­mo­wych ran­kin­gów best­sel­le­rów. Jej książki czy­tali ci, któ­rzy mieli cier­pli­wość do histo­rii bez oczy­wi­stych zakoń­czeń i boha­te­rów, któ­rych nie można było jed­no­znacz­nie zaszu­flad­ko­wać. Publi­ko­wała regu­lar­nie, miała swoją niszę i swoje nazwi­sko na pół­kach w dzia­łach z ambitną prozą. Nie prze­kła­dało się to oczy­wi­ście na wyso­kie zarobki, ale Anka już się z tym pogo­dziła. Cho­ciaż gdzieś tam z tyłu głowy marzyło jej się napi­sa­nie książki, która by się oka­zała świa­to­wym best­sel­le­rem. No ale takie marze­nia ma pra­wie każdy pisarz.

Dodat­kowo pra­co­wała jako tłu­maczka. Wło­ski był dla niej czymś wię­cej niż języ­kiem – był prze­strze­nią, w któ­rej się świet­nie odnaj­dy­wała. Kiedy tłu­ma­czyła, nie musiała wymy­ślać niczego nowego. Wystar­czyło, że czy­jeś słowa ukła­dała na nowo w innym języku, jak puz­zle, które ktoś roz­rzu­cił, a ona musiała je do sie­bie dopa­so­wać. To było uspo­ka­ja­jące i kojące.

Zara­biała wystar­cza­jąco, by pozwo­lić sobie na spon­ta­niczny wyjazd do Włoch i wyna­ję­cie miesz­ka­nia na kilka mie­sięcy. Przez lata nauczyła się, że lepiej oszczę­dzać na wyjazdy niż na nowe meble i sprzęty, bo dom i tak był dla niej tylko miej­scem tym­cza­so­wym.

Kiedy pew­nej jesieni poczuła, że Kra­ków robi się dla niej za cia­sny, kupiła bilet i po raz pierw­szy przy­je­chała do Beva­gny. Nie zna­la­zła tego miej­sca przy­pad­kiem. Znała Umbrię z wcze­śniej­szych podróży – z cza­sów stu­denc­kich, gdy tra­fiła tu po raz pierw­szy i odkryła, że ten region ma w sobie coś, czego bra­ko­wało Toska­nii: ciszę, auten­tycz­ność oraz miej­sca, w któ­rych czas pły­nął leni­wie, zamiast pędzić do przodu.

Beva­gna była wybo­rem ide­al­nym. Poło­żona mię­dzy win­ni­cami i polami sło­necz­ni­ków, ale wystar­cza­jąco bli­sko zabyt­ko­wej Peru­gii. Małe mia­steczko, gdzie każdy znał każ­dego, a jed­no­cze­śnie nikt o nic nie pytał i nie wściu­biał nosa w nie swoje sprawy. Odwie­dzała je regu­lar­nie, gdy tylko poczuła potrzebę spę­dze­nia czasu sama ze sobą, pisa­nia w spo­koj­nym ryt­mie lub szu­ka­nia inspi­ra­cji do kolej­nych ksią­żek.

Jej miesz­ka­nie znaj­do­wało się na dru­gim pię­trze sta­rej kamie­nicy. Miało wyso­kie okna, przez które świa­tło wpa­dało do środka w cie­płych smu­gach, i nie­wielki bal­kon z wido­kiem na dachy mia­steczka.

Poranki spę­dzała w lokal­nej kawiarni, gdzie nauczyła się zama­wiać cap­puc­cino przed jede­na­stą, bo po tej godzi­nie Włosi reago­wali na takie życze­nie z lek­kim poli­to­wa­niem. Potem nie­spiesz­nie spa­ce­ro­wała ulicz­kami, czy­tała albo po pro­stu sie­działa w cie­niu sta­rej kamien­nej fon­tanny i obser­wo­wała ludzi.

Pew­nie dla­tego, gdy usły­szała w barze roz­mowę o zwło­kach zna­le­zio­nych pod Peru­gią, coś w niej drgnęło. Bo choć przy­je­chała tu po ciszę, odpo­czy­nek i randkę z samą sobą, to jed­nak w głębi duszy była pisarką. A dobrzy pisa­rze zawsze mają ten sam pro­blem: nie potra­fią odwró­cić wzroku od histo­rii, które same się pro­szą o opo­wie­dze­nie.

Bar na głów­nym placu Beva­gny nie miał nazwy. A przy­naj­mniej żad­nej, którą warto byłoby zapa­mię­tać. Dla miesz­kań­ców był po pro­stu barem, miej­scem, gdzie zaczy­nało się dzień od espresso i gdzie koń­czyło się wie­czory przy kie­liszku grappy lub wina, w zależ­no­ści od nastroju.

Anka lubiła to miej­sce. Nie miało nic wspól­nego z kawia­ren­kami, które można było zna­leźć w prze­wod­ni­kach – żad­nych wymu­ska­nych sto­li­ków z mar­mu­ro­wymi bla­tami, żad­nych bari­stów, któ­rzy two­rzyli na mlecz­nej piance ser­duszka. Były za to stare drewno, przy­dy­mione ściany i półki ugi­na­jące się od bute­lek w więk­szo­ści pokry­tych cie­niutką war­stwą kurzu. Wino lało się tu z beczek, kawa miała smak spa­lo­nego ziarna, a bar­man wyglą­dał, jakby nie miał wieku i pra­co­wał tu od zawsze.

Miał na imię Gior­gio, ale wszy­scy mówili na niego Gio. Wie­dział wię­cej, niż mówił, ale ni­gdy nie dawał tego po sobie poznać. Niski, krępy, z tygo­dnio­wym zaro­stem i prze­ni­kli­wie ciem­nymi oczami. Pew­nie mógłby opo­wie­dzieć histo­rię każ­dego miesz­kańca, gdyby tylko chciał. Ale nie chciał. I to czy­niło go jesz­cze cie­kaw­szym.

Anka zaj­rzała do baru, gdy wie­czór zdą­żył się już roz­go­ścić w mia­steczku. Powie­trze było na­dal cie­płe, ale wewnątrz pano­wał przy­jemny pół­mrok będący wypad­kową kamien­nych ścian i cięż­kich drew­nia­nych belek, które pod­trzy­my­wały sufit. Część sto­li­ków była zajęta, ale nikt nie zwró­cił więk­szej uwagi na ładną dziew­czynę w zie­lo­nej mary­narce. Może dla­tego, że tro­chę była już „tutej­sza”.

Pode­szła do baru i oparła się o drew­niany blat.

– Ciao, Gio – powie­działa, prze­su­wa­jąc pal­cem po gład­kiej powierzchni.

Bar­man pod­niósł na nią wzrok znad kufla, który pole­ro­wał wol­nym, meto­dycz­nym ruchem.

– Ciao, bella. Kawa?

– Tym razem wino. Czer­wone.

Gior­gio ski­nął głową, się­gnął po butelkę i nalał jej do niskiej szklanki. Nie do kie­liszka – tutaj wino piło się tak, jak Bóg przy­ka­zał, bez zbęd­nych cere­gieli.

– Co u cie­bie? – zapy­tał, odsta­wia­jąc kufel i się­ga­jąc po następny.

Anka upiła łyk. Mocne, gęste, zosta­wiało na języku smak ciem­nych owo­ców i ziemi. Takie wina mogłyby opo­wia­dać histo­rie.

– Sły­sza­łam, że pod Peru­gią zna­le­ziono ciało – zagad­nęła, patrząc mu w oczy.

Bar­man nie zare­ago­wał od razu. Prze­tarł blat i zmarsz­czył czoło, jakby ważył w myślach każde słowo, które zamie­rzał wypo­wie­dzieć.

– Mówią różne rze­czy.

– Na pewno coś wiesz.

Uśmiech­nął się kąci­kiem ust, ale w jego oczach nie było roz­ba­wie­nia.

– To małe mia­steczko. Plotki są szyb­sze niż pociągi.

– Czyli jed­nak coś sły­sza­łeś.

Męż­czy­zna wes­tchnął i się­gnął po swoją szklankę z grappą.

– To podobno nie było zwy­kłe mor­der­stwo.

– A które takie jest? – Zaśmiała się.

– W sumie racja. Ale mówią, że ciało ofiary wyglą­dało jak maka­bryczna insce­ni­za­cja. Że było roz­człon­ko­wane i miało… skrzy­dła.

Anka unio­sła brwi.

– Skrzy­dła?

Gior­gio przy­tak­nął.

– Tak. Czarne, wiel­kie, docze­pione do kor­pusu.

Przez chwilę się nie odzy­wali. Bar na­dal żył wła­snym ryt­mem – ktoś się roze­śmiał, ktoś prze­sta­wiał szklanki, ktoś wycho­dził, rzu­ca­jąc krót­kie buona notte.

– Kto to był? – wyszep­tała po chwili.

Męż­czy­zna pokrę­cił głową.

– Jesz­cze nie wia­domo. Ale wiesz, jak to jest. Poli­cja zawsze wie wię­cej, niż mówi.

Anka spoj­rzała na resztki wina w swo­jej szklance.

– I zawsze mówi mniej, niż wie.

Gior­gio zaśmiał się cicho.

– Widzę, że już się poła­pa­łaś.

Zamy­śliła się. Ni­gdy nie cią­gnęło jej do kry­mi­nal­nych opo­wie­ści, ale ta histo­ria o ciele z docze­pio­nymi skrzy­dłami mocno zawład­nęła jej wyobraź­nią.

Drzwi baru nagle się otwo­rzyły gwał­tow­nie, wpusz­cza­jąc powiew chłod­niej­szego, wie­czor­nego powie­trza. Do środka weszła młoda kobieta. Nie roz­glą­dała się na boki, tylko od razu skie­ro­wała do kon­tu­aru.

Chiara. Wpa­dła tu na chwilę, po odro­binę wytchnie­nia po dłu­gim dniu w aptece, gdzie od rana do wie­czora sprze­da­wała ludziom leki na ich codzienne bolączki, od zgagi po egzy­sten­cjalny nie­po­kój, który pró­bo­wali leczyć zio­ło­wymi napa­rami. Tak to przy­naj­mniej obra­zowo opi­sała. Miała per­fek­cyjną figurę. Była dość drobna, ale nie kru­cha czy deli­katna – raczej jak ktoś, kto się poru­sza z natu­ralną pew­no­ścią sie­bie, nie­świa­do­mie przy­cią­ga­jąc spoj­rze­nia. Każdy jej ruch miał w sobie płyn­ność i kon­trolę, jakby dobrze wie­działa, jak zaj­mo­wać prze­strzeń, a jed­no­cze­śnie nie robiła tego osten­ta­cyj­nie. Zde­cy­do­wa­nie nie była typem chłod­nej, nie­do­stęp­nej pięk­no­ści. Było w niej coś ape­tycz­nego, coś, co przy­cią­gało wzrok nie tyle per­fek­cją, ile har­mo­nią detali. Deli­katna linia szyi, mocne, wyra­zi­ste oboj­czyki, bio­dra wystar­cza­jąco wąskie, by wyglą­dała ele­gancko, ale na tyle zaokrą­glone, by nie spra­wiać wra­że­nia asce­tycz­nej suro­wo­ści. Jej skóra miała cie­pły odcień kawy z mle­kiem.

Nie musiała na siłę kokie­to­wać. Wystar­czyło, że spoj­rzała na kogoś spod ciem­nych rzęs, prze­krzy­wiła lekko głowę, pozwo­liła ustom unieść się w pół­u­śmie­chu, i już robiła wra­że­nie.

Miała obcięte do ramion kasz­ta­nowe włosy z jaśniej­szymi pasem­kami i nie­bie­skie oczy wpa­da­jące w sza­rość, jak let­nie niebo tuż przed burzą. Jej ciemne brwi nada­wały spoj­rze­niu inten­syw­ność, któ­rej nie łago­dziły nawet dłu­gie, gęste rzęsy.

Ubrana była w gra­na­towe spodnie z wyso­kim sta­nem, koszulę w cien­kie, błę­kitne paski i mary­narkę, którą zarzu­ciła na ramiona. Spra­wiała wra­że­nie kobiety, która nie przy­wią­zy­wała wagi do ubrań, a jed­no­cze­śnie zawsze wyglą­dała dobrze. Na nad­garstku nosiła cienki złoty zega­rek.

– Gio, daj mi coś, co mnie obu­dzi. – Jej głos był niski, tro­chę zachryp­nięty, ale brzmiał jak głos kogoś, kto rzadko go pod­nosi.

Bar­man ski­nął głową i się­gnął po butelkę amaro. Nalał ciem­nego, zio­ło­wego likieru do małej szklanki i prze­su­nął ją po bla­cie.

– Zły dzień? – zapy­tał, pod­pie­ra­jąc się na łok­ciu.

Chiara wzięła szklankę i wypiła zawar­tość dusz­kiem jak ktoś, kto nie ma ochoty się delek­to­wać.

– Zbyt długi.

Dopiero wtedy zauwa­żyła Ankę, która na­dal trzy­mała w dłoni szklankę z winem i patrzyła na nią z lekko unie­sio­nym kąci­kiem ust, który mógł zna­czyć wszystko – od roz­ba­wie­nia po cie­ka­wość.

– Nowa? – zapy­tała Chiara, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po jej twa­rzy.

– Coś w tym stylu. – Anka odsta­wiła szklankę i oparła się o blat. – Ale nie tak cał­kiem. Miesz­ka­łam tu jakiś czas temu. A teraz znowu wpa­dłam na kilka mie­sięcy.

Chiara ski­nęła głową, wyraź­nie uzna­jąc to za wystar­cza­jące wyja­śnie­nie.

– I co, już się wcią­gnę­łaś w nasze lokalne dra­maty?

– Trudno ich unik­nąć. Zwłasz­cza gdy wszy­scy wokół szep­czą o zwło­kach z czar­nymi skrzy­dłami.

Chiara wes­tchnęła i spoj­rzała na Gio.

Bar­man tylko wzru­szył ramio­nami.

– Nie powie­dzia­łem jej nic wię­cej, niż i tak by zaraz usły­szała na placu.

Anka zer­k­nęła na Chiarę.

– A ty co o tym sądzisz?

– Ja? – Kobieta odrzu­ciła na plecy ciemne włosy i nie­znacz­nie wzru­szyła ramio­nami. – Uwa­żam, że to sprawa, w którą nie warto się mie­szać.

– Bo?

– Bo są rze­czy, które lepiej zosta­wić poli­cji.

Anka unio­sła brew.

– No prze­cież ja się nie mie­szam w śledz­two. Po pro­stu pierw­szy raz mam do czy­nie­nia ze zbrod­nią, która wyda­rzyła się bli­sko mojego miej­sca zamiesz­ka­nia. Do tej pory Umbria koja­rzyła mi się raczej z roman­tycz­nym urlo­pem, jeśli wiesz, co mam na myśli.

– Napi­jesz się ze mną jutro kawy? – Chiara nagle zmie­niła temat.

Anka ocho­czo przy­tak­nęła.

– Tylko bła­gam, nie roz­ma­wiajmy wyłącz­nie o tru­pach. – Kobieta ski­nęła głową na Gio i popro­siła o dolewkę amaro.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki