Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Czasem, żeby przeżyć, trzeba zniknąć.
W niewielkiej miejscowości w Umbrii zostaje znalezione zmasakrowane ciało kobiety. Do korpusu ktoś doczepił dwa, czarne skrzydła, a ofierze odciął głowę. Śledztwo prowadzi komisarz Vieri, któremu intuicja podpowiada, że to nie jest zwykłe zabójstwo. Zemsta? Rytuał? Kara? Trop prowadzi z Włoch do malowniczego Marrakeszu. A może trzeba szukać zupełnie gdzieś indziej?
Mroczna, psychologiczna opowieść o ucieczce, winie i cenie, jaką trzeba zapłacić za wolność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 22 min
Lektor: Sebastian Ryś
Słońce wstawało leniwie nad wzgórzami Umbrii, rozlewając złote światło na soczystą zieleń winnic i gajów oliwnych. Nadszedł maj – miesiąc będący zapowiedzią lata, a powietrze już przesycała woń szałwii i tymianku, rosnących dziko między kamienistymi ścieżkami.
Na pagórkowatych polach otoczonych cyprysami pasły się konie, leniwie przeżuwając trawę, a gdzieś w oddali słychać było fascynujące trele ptaków. To miejsce miało w sobie coś kojącego, jakby od wieków żyło w zgodzie z rytmem pór roku, niewzruszone ingerencją człowieka. Tego dnia Giovanni Moretti wyszedł z domu, naciągając na ramiona wytartą kurtkę. Powietrze było jeszcze rześkie, wilgotne od porannej rosy, pachniało ziemią, trawą i czymś nieokreślonym, co zawsze towarzyszyło świtom na wsi – mieszanką spokoju i melancholii.
Moretti był hodowcą koni. Jego gospodarstwo leżało kilka kilometrów od Perugii, z dala od większych dróg. Zanim zaczął pracę, wyszedł jeszcze na spacer z Nero, dużym czarnym mieszańcem, który gdy tylko poczuł grunt pod łapami, natychmiast wyrwał do przodu, nie oglądając się na swojego pana. Zazwyczaj znikał między rzędami winorośli, wywąchując lisy, kuny, a nawet dziki.
Ale tego ranka zachowywał się inaczej niż zwykle.
Przede wszystkim ruszył w stronę pól jak błyskawica, jakby go coś goniło. Przemknął obok pastwiska, minął gaje oliwne i popędził przed siebie, wyczuwając wyraźnie coś, co go wyjątkowo zaciekawiło. Moretti tylko westchnął.
– Znowu lisy, co? – mruknął, poprawiając kołnierz kurtki.
Powoli podążył za nim. Słońce wznosiło się coraz wyżej, złocąc wierzchołki drzew i leniwie ogrzewając powietrze. Moretti nie przejmował się psem – Nero zawsze wracał. Nagle dobiegło go szczekanie psa. Ostre, urywane, niemal rozpaczliwe.
To sprawiło, że Moretti przyspieszył.
Kiedy dotarł na wzgórze, zobaczył, że Nero stoi kilka metrów od dwóch drzew, warcząc cicho. Ogon miał uniesiony, sierść nastroszoną, a przednie łapy wbijał w ziemię, jakby nie chciał podchodzić bliżej, a jednocześnie nie mógł odpuścić.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Co tam masz? – zapytał, zbliżając się do niego.
I wtedy to zobaczył.
Najpierw pomyślał, że to martwy ptak. Ale po chwili dostrzegł coś innego. Czarne skrzydła rozpostarte na ziemi w nienaturalnym półkolu. A między nimi…
Moretti poczuł, że serce zaczyna mu tłuc w piersiach, a w gardle coś się zaciska.
To nie był ptak.
To był człowiek.
A raczej coś, co z niego zostało.
Krew odpłynęła mu z twarzy, a palce mimowolnie zacisnęły się na materiale kurtki. Wziął głęboki oddech. Potem drugi. Nero wciąż warczał.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon.
– Polizia? – Jego głos był suchy, urywany.
Tego dnia sielski umbryjski krajobraz został brutalnie zakłócony.
Tułów kobiety, pozbawiony kończyn, wyglądał jak makabryczna rzeźba z sennego koszmaru. Skóra była napięta, sina od pośmiertnych plam, poznaczona kreskami przypominającymi cięcia. Nie były one jednak precyzyjne, raczej poszarpane, jakby ktoś najpierw próbował działać ostrym narzędziem, a później się rozmyślił i dokończył dzieło rękoma.
Głowa leżała odrzucona nieco dalej, zdawało się, że nie pasowała do reszty. Oczy, szeroko otwarte, wpatrywały się w niebo – puste, szkliście błękitne. Usta były otwarte niczym w ostatnim niemym krzyku. Zaschnięta krew wokół warg, a także na szyi i policzkach dopełniała tej makabrycznej scenerii. Podobnie jak wybite zęby.
Obok korpusu leżał niebieski nylonowy worek. Najprawdopodobniej został użyty do transportu ciała, ale teraz nie spełniał już żadnej funkcji, więc tylko szeleścił ponuro na wietrze. Całość wyglądała jak scena z groteskowej, chorej sztuki teatralnej. Inscenizacja przygotowana dla kogoś, kto miał się na nią natknąć i odczytać wiadomość.
Moretti się rozłączył, a potem zwymiotował.
Inspektor Leonardo Vieri nie zamierzał odbierać tego telefonu. Miał urlop. Pierwszy od trzech lat i w pełni zasłużony. Wymuszony wręcz przez jego przełożonego, który widząc go w beznadziejnym stanie – niewyspanego, z szarą cerą i miną człowieka, który z chęcią strzeliłby w łeb każdemu, kto mu się nawinie – niemal siłą kazał mu podpisać papiery i zniknąć na dwa tygodnie.
Nie musiał tego powtarzać. Vieri wyszedł z komendy i postanowił, że przez czternaście dni nie zrobi absolutnie nic. Żadnych tropów, żadnych raportów, żadnego zastanawiania się nad tym, dlaczego ludzie są do tego stopnia pojebani, że gwałcą, mordują, torturują, handlują innymi jak bydłem, a potem próbują się tłumaczyć, że coś w głowie kazało im tak postąpić.
Miał czterdzieści trzy lata i wyglądał jak facet, który nigdy nie ma czasu, żeby się porządnie wyspać. Wysoki, ale nie modelowo przystojny – raczej taki, który w ciemnej uliczce prędzej wzbudziłby niepokój niż zachwyt. Kwadratowa szczęka, lekkie zmarszczki na czole, które w ostatnich latach nieco się pogłębiły. Krótkie ciemne włosy, gdzieniegdzie poprzetykane siwizną sugerującą, że jest starszy, niż wskazywał wiek. Nieco uroku dodawały mu szare tęczówki, jedne z najrzadziej występujących, co było wynikiem specyficznego rozproszenia światła i małej ilości melaniny.
Najchętniej chodził w czarnych koszulkach i ciemnych dżinsach, garnitur wkładał tylko od święta. Od lat używał tych samych perfum – nie z sentymentu ani przywiązania do marki, lecz z czysto pragmatycznego powodu. Miały być dyskretne, nienachalne, nie kłócić się z zapachem papierosów, a już na pewno nie sprawiać, że dym tytoniowy połączy się z nimi w mdłą, duszącą mieszankę. Wybór padł na Acqua di Parma Colonia, klasyczny cytrusowo-drzewny aromat. Leonardo znany był również z tego, że pił kawę, której nikt inny nie zdołałby przełknąć – czarną, gęstą jak smoła, niemal kit. I nienawidził wszystkiego, co go odciągało od pracy. Ale sam czuł, że potrzebuje urlopu. Chwili wytchnienia, by złapać oddech.
Teraz leżał rozwalony na kanapie, z pilotem w dłoni. Na ekranie leciał mecz, chociaż wcale go nie oglądał. Myślał o tym, że mógłby wreszcie odnowić balkon. Może kupić jakąś cholerną roślinę. Może zadzwonić do swojej byłej i zapytać, czy jej nowy facet wciąż jest tak samo nudny. Może…
Komórka zawibrowała głośno, ale Leonardo zignorował ją za pierwszym razem.
Za drugim usiadł, gapiąc się w wyświetlacz, jakby chciał go uciszyć spojrzeniem.
Za trzecim zaklął pod nosem, przeczesał dłonią włosy i odebrał.
– Nie teraz. – Jego głos był chropowaty, niewyraźny i podszyty czymś, co znała cała jego ekipa: nadciągającym wkurwem.
Po drugiej stronie usłyszał komisarza Riccardiego.
– To nie może poczekać.
Vieri przymknął oczy.
– Mam urlop.
– Już nie masz.
– Daj spokój, Giuseppe. Trzy jebane dni, to wszystko? Sam mnie wysłałeś, żebym złapał oddech, zapomniałeś już?
– A masz ochotę na rozczłonkowane zwłoki? Bo jeśli nie, to rozumiem, wracaj do swojego nieistniejącego życia towarzyskiego.
Vieri zmarszczył brwi.
– Co?
– Wysłałem ci adres. Ciało znaleziono pod Perugią. To nie jest zwykłe morderstwo.
– Rzadko kiedy jest.
– To coś zupełnie innego, Leo. Sam się przekonasz.
Chwilę później Vieri stał przed lustrem w łazience, wpatrując się w swoje odbicie i zastanawiając, jak bardzo jeszcze uda się spierdolić ten dzień.
Nie było opcji, żeby odmówił.
Nie był tym typem gliniarza. Kiedy w grę wchodziło morderstwo, na dodatek „inne niż wszystkie”, a sam Riccardi uznał, że muszą go ściągnąć z urlopu – Vieri wiedział, że warto się temu przyjrzeć. I że jeśli odmówi, będzie żałował. Co prawda nie miał też najmniejszej ochoty wychodzić z domu i dlatego czuł się jak zwierzę w potrzasku.
Zgrzytając zębami, wciągnął dżinsy i przeleciał wzrokiem półkę w poszukiwaniu jakiejś przyzwoitej koszulki. Nie miał żadnej, więc wyjął z kosza na pranie wymiętolony T-shirt, włożył go i narzucił na niego skórzaną kurtkę. Potrzebował kawy. Potrzebował papierosa. Potrzebował chociaż kilku dni spokoju.
Ale na to nie było szans.
Schodząc po schodach do garażu, przetarł dłonią zmęczoną twarz. Zerknął na wiadomość z adresem miejsca zbrodni. Niedaleko Perugii. W pobliżu były winnice, gaje oliwne – słowem, sielski krajobraz. Idealna sceneria, w której człowiek chciałby umrzeć ze starości, niekoniecznie zostać zamordowany.
Odpalił silnik i wrzucił bieg.
Pół godziny później był już na miejscu.
Z daleka zobaczył radiowozy należące do Questura di Perugia – Komendy Policji Państwowej w Perugii, nic dziwnego, w końcu to ich jurysdykcja. Leonardo należał do Squadra Mobile di Perugia – elitarnego zespołu dochodzeniowego, który specjalizował się w kryminalistyce i poważnych przestępstwach. A zatem musiało być grubo. Zaparkował byle gdzie, rzucił okiem na policjantów zabezpieczających teren taśmami oraz techników, którzy już zabierali się do pracy, i wysiadł, nie zamykając drzwi.
– Inspektorze! – Ktoś do niego machał.
Riccardi. Zwykle wyglądał na opanowanego, ale nie tym razem. Z daleka było widać, że jest blady jak ściana.
Vieri podszedł bliżej, czując pod podeszwami butów suchą ziemię.
– Co jest?
Riccardi wciągnął powietrze.
– Szczerze mówiąc, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem.
Leonardo zerknął w stronę taśmy policyjnej.
– Dobra, chodźmy.
Chwilę później stał nad zbezczeszczonym ciałem i wpatrywał się w osłupieniu w czarne skrzydła. Zaciągnął się papierosem, ale dym ugrzązł mu w gardle. Odkaszlnął i splunął.
Ciało było ułożone w półkolu, starannie, niemal z namaszczeniem, jakby ktoś, kto je tu zostawił, wiedział, że stanie się obiektem analizy, spekulacji, prób rekonstrukcji wydarzeń, które doprowadziły do tej sceny. Skrzydła zdecydowanie nie należały do żadnego ptaka, zostały spreparowane z drutu, patyków i piór. Nie były przypadkowym dodatkiem, musiały coś znaczyć, być cholerną wiadomością od tego, kto to zrobił.
Vieri przesunął spojrzeniem po miejscu zbrodni. Nie było tu chaosu. Żadnej walki, przypadkowych plam krwi, śladów po bronieniu się. Teren był zbyt czysty. Morderstwa nie dokonano w tym miejscu.
– Ciało zostało przyniesione – mruknął pod nosem.
Obok niego stał jeden z techników kryminalistyki i jednocześnie śledczy, Alberto Cossi, w granatowej kurtce z emblematem Polizia Scientifica. We Włoszech technicy nie nosili białych kombinezonów, jak w amerykańskich filmach. Mieli rękawiczki i buty ochronne, ale nie przypominali postaci z laboratorium. Zdecydowanie bardziej wtapiali się w tłum.
Cossi jak zwykle ostentacyjnie żuł gumę, co Vieri uważał za irytujące.
– Oczywiście, że zostało. Nie ma tu ani grama krwi. Tak się nie umiera – oznajmił pouczającym tonem Alberto.
– Dzięki za przypomnienie, profesorku. Powiesz mi coś jeszcze, czego nie wiem?
Technik westchnął i wskazał ręką na skrzydła.
– Na pierwszy rzut oka widać, że wykonano je z różnych elementów. Niektóre to prawdziwe pióra, ale mamy tu też plastik, drut, drewno, tkaninę, coś w rodzaju czarnego lateksu. Nie zostały przyszyte czy przymocowane byle jak. Ktoś się nieźle napracował.
Vieri spojrzał na fotografię zwłok.
– Chcesz mi powiedzieć, że to coś w rodzaju kompozycji?
– Możesz to tak nazwać. To nie jest spontaniczna robota. Jak dla mnie to instalacja.
Vieri nie odpowiedział. W ustach miał gorzki posmak, którego nie potrafił się pozbyć, nawet gdy sięgnął po kolejnego papierosa. Zamyślił się i raz jeszcze rozejrzał wkoło. Morderca prawdopodobnie dobrze znał teren. Obok nie było domów, żadnych przypadkowych przechodniów, turystów, kogokolwiek. Nie próbował zakopać ciała. Nie zadbał o to, by ukryć zwłoki, nie zostawił ich też w miejscu, gdzie znalezienie mogłoby zająć tygodnie. Wręcz przeciwnie – z jakiegoś powodu chciał, by zostały odkryte. Ale nie od razu.
Być może dlatego, że wiedział, iż kilkaset metrów od tego miejsca znajduje się teren dawnej bazy wojskowej, dziś już opuszczonej, zrujnowanej, zarośniętej chwastami. Kiedyś stacjonowały tu jednostki piechoty, ale od lat nikt się tym miejscem nie interesował. Teraz stało się ono wygodnym, nieformalnym wysypiskiem śmieci, na które miejscowi wyrzucali wszystko – od starych mebli, przez zużyte opony, po lodówki, które dawno przestały działać. Nocami pojawiały się tu stada dzików, które ryły w śmieciach w poszukiwaniu resztek jedzenia. Gdyby ciało znalazło się właśnie tam, a nie kilkaset metrów dalej, to prawdopodobnie nikt nigdy by go nie odnalazł. Kości zostałyby porozrzucane, a wszystko zmieszane z odpadami i trudne do wykrycia.
Zabójca musiał o tym wiedzieć. A mimo to wybrał inne miejsce. Zamiast rzucić ciało dzikom, postanowił je wystawić na widok publiczny, jak makabryczne dzieło sztuki. To nie była próba pozbycia się dowodu – to była wiadomość, prowokacja. Czyli sprawca się nie bał, że ktoś znajdzie zwłoki. Wręcz przeciwnie – chciał, żeby śledztwo ruszyło. Chciał, żeby ktoś się tym zainteresował. Może nawet liczył na to, że policja podąży jego śladami.
Nagle za plecami usłyszał kroki.
– Widzę, że ciebie też ściągnięto tu z samego rana.
Nie musiał się odwracać. Prokurator Luca Santini miał głos, którego nie dało się pomylić z nikim innym – chropowaty, przeciągający samogłoski, jakby każde słowo było dopracowaną sentencją. Człowiek, który całe życie spędził na oddzielaniu kłamstw od prawdy, a przynajmniej na próbach rozróżnienia, które kłamstwo można zaakceptować, a które należy zdusić w zarodku.
Leonardo zerknął na niego kątem oka. Santini jak zwykle wyglądał nieskazitelnie. Pewnie nigdy nie zdarzyło mu się nie mieć kompletu czystych koszul, bielizny i elegancko wypastowanych butów. Pedant do sześcianu. Teraz miał na sobie ciemny płaszcz, którego z całą pewnością nie kupił w sieciówce, ciemne spodnie w kant, błyszczące mokasyny i bordową koszulę.
– Myślałem, że lubisz sztukę, prokuratorze. – Vieri machnął ręką w kierunku ciała. – Oto masz jedno z ciekawszych dzieł, jakie widziałem.
Santini spojrzał na niego z tą samą cierpliwą irytacją, jaką zwykle rezerwował dla niekompetentnych świadków w sądzie.
– Jakoś nie mam ochoty na twoje ironiczne porównania.
– A ja nie mam ochoty na kolejną popieprzoną sprawę, ale oto jesteśmy.
Santini podszedł bliżej. Jego wzrok prześlizgnął się po korpusie ciała, po skrzydłach, a potem po odciętej głowie. Przez chwilę nic nie mówił.
– Kobieta. – Jego głos był beznamiętny. – Wiek?
Cossi odpowiedział pierwszy:
– Trzydzieści do trzydziestu pięciu lat, ale sekcja powie nam więcej.
– Przybliżona przyczyna śmierci?
– Jeszcze nie wiemy. Brak widocznych ran postrzałowych, brak typowych śladów duszenia. Korpus jest wyraźnie spreparowany, ale wszystko wskazuje na to, że ktoś poświęcił dużo czasu, by ukryć faktyczną metodę zabójstwa.
Santini pokiwał głową, wciąż intensywnie wpatrując się w znalezisko.
– To nie jest zwykłe zabójstwo.
– Nikt tak nie mówił.
– Nie. Ale to nie jest nawet zwykłe makabryczne zabójstwo.
Vieri uniósł brwi.
– Teraz mnie zaciekawiłeś, prokuratorze.
Santini odwrócił się do niego i spojrzał mu prosto w oczy.
– Jeśli ktoś poświęca tyle czasu na inscenizację, to znaczy, że mamy do czynienia z rytuałem. Albo z serią.
W tej chwili Vieri wiedział już, że ten dzień będzie znacznie dłuższy, niż sądził. A urlop diabli wzięli.
W sercu Marrakeszu, gdzie wąskie uliczki medyny splatały się niczym misternie tkane dywany, rozciągał się jeden z najsłynniejszych targów świata – Dżami al-Fana. To tutaj historia i tradycja przenikały się z codziennym życiem mieszkańców, tworząc niepowtarzalną mozaikę barw, dźwięków i zapachów.
Wczesnym rankiem, gdy pierwsze promienie słońca oświetlały czerwone mury miasta, plac zaczynał się budzić do życia. Handlarze rozstawiali stragany, na których wystawiali swoje towary w sposób przyciągający wzrok przechodniów. W powietrzu unosił się aromat świeżo mielonej kawy mieszający się z zapachem przypraw będących nieodłącznym elementem tego miejsca.
Wśród licznych stoisk jedno wyróżniało się szczególnie. Pod kolorowym baldachimem ciotka Khadii, znana w okolicy mistrzyni przypraw, układała swoje skarby. Kopce kurkumy, cynamonu, papryki czy kminu tworzyły feerię barw, przyciągając zarówno mieszkańców, jak i turystów.
Khadija, młoda dziewczyna o migdałowych oczach i lśniących ciemnych włosach, z gracją poruszała się między straganami. Tradycyjna haftowana suknia podkreślała jej smukłą sylwetkę, a głowę zdobiła lekko zawiązana chusta w odcieniach głębokiego błękitu. Zbliżając się do stoiska, powitała ciotkę ciepłym uśmiechem. Obie kobiety, choć różniło je pokolenie, łączyły głęboka więź i pasja do przypraw, które od lat stanowiły źródło utrzymania rodziny. Khadija z dzieciństwa pamiętała opowieści ciotki o tajnikach mieszania aromatów i o sekretnych recepturach przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Khadija lubiła swoją pracę. Z wprawą doradzała w wyborze odpowiednich mieszanek, opowiadając o ich zastosowaniu w tradycyjnych marokańskich potrawach. Jej głos, melodyjny i ciepły, przyciągał uwagę nawet tych najbardziej niezdecydowanych. Reszty dopełniały same przyprawy, tworząc barwny, wielopoziomowy, niemal hipnotyzujący w swoim bogactwie krajobraz. Stożki mielonych przypraw wznosiły się niczym miniaturowe góry pustyni, a ich kolory pulsowały w świetle poranka: intensywna czerwień papryki cayenne, głęboki pomarańcz kurkumy, ochrowy brąz cynamonu i złoto szafranu, który wyglądał, jakby był utkany ze światła.
Aromaty mieszały się w powietrzu, splatając się w jedną, złożoną melodię, która nie miała ani początku, ani końca. Woń rozgrzanego kminu przenikała ciało, zostawiając na języku lekko piekący posmak. Słodkawy cynamon wydawał się kontrapunktem dla ostrych nut kardamonu i czarnego pieprzu. W tle unosił się miękki, ziemisty zapach anyżu, jak szept minionych stuleci, kiedy karawany wędrowały przez Saharę, niosąc takie same przyprawy, które teraz leżały tutaj, na straganie ciotki Khadii.
Niektóre były surowe, nieokiełznane – jak płatki suszonych chili, tak intensywne, że wystarczyło je tylko potrzeć, by skóra zaczęła lekko piec. Inne łagodne i pudrowe, jak mielona kolendra, osiadały na opuszkach palców niczym jedwabny pył. Były też przyprawy, które wydawały się niemal magiczne, na przykład czarny kardamon, którego wędzony dymny aromat przywodził na myśl ogniska pod gwiaździstym niebem pustyni.
Obok leżały gotowe mieszanki. Ras el hanout, duma marokańskich kupców, czyli tajemniczy eliksir, w którego składzie mogło być nawet trzydzieści przypraw, od pikantnego imbiru po delikatnie gorzką lawendę. Harissa, intensywnie czerwona, lśniąca od oliwy, lepka i gęsta, i tak ostra, że wystarczyło wziąć odrobinę na język, by serce zaczęło bić szybciej. I jeszcze za’atar, mieszanka tymianku, sezamu i sumaka, pachnąca świeżo i intensywnie.
Khadija potrafiła odróżnić świeżą kurkumę od tej, która leżała na słońcu zbyt długo. Wiedziała, że cynamon cejloński jest delikatniejszy, z lekką nutą cytrusów, podczas gdy tańsza kasja ma intensywniejszy, ostrzejszy smak i bardziej ziemisty aromat. Kiedy klient o coś pytał, od razu udzielała mu profesjonalnych porad.
– Kmin? – Uśmiechała się, wsypując go do drobnej ceramicznej miseczki. – Najlepiej podprażyć na suchej patelni, aż zacznie pachnieć. Wtedy jego smak jest najpełniejszy.
– Szafran? – Sięgała po maleńką torebkę z czerwonymi nitkami. – Trzeba namoczyć w wodzie przed dodaniem do potrawy. Od razu poczuje się różnicę.
– Ras el hanout? – Wzdychała, wsypując mieszankę do lnianego woreczka. – To przyprawa królów. Najlepsza do tadżinu. Ale trzeba dodać tylko szczyptę, inaczej przytłoczy całą potrawę.
A potem rozcierała między palcami odrobinę suszonej mięty, pozwalała klientom powąchać cynamon, spróbować odrobiny anyżu. Na targu nie chodziło tylko o sprzedaż. Chodziło o opowieść, o tradycję, o magię zaklętą w proszkach i ziarnach.
I Khadija wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek.
Leonardo Vieri stał w chłodnym, sterylnym pomieszczeniu prosektorium, gdzie biel ścian kontrastowała z surowością stalowych narzędzi chirurgicznych. Zapach środków dezynfekujących mieszał się z nieuchwytną wonią śmierci, tworząc atmosferę, do której nie mógł się przyzwyczaić. Na metalowym stole leżało ciało kobiety, której brutalna śmierć stała się początkiem ich najnowszego śledztwa.
Patolog, doktor Giovanni Rossi, mężczyzna o siwiejących skroniach i przenikliwym spojrzeniu, przygotowywał się do sekcji zwłok. Jego ruchy były precyzyjne, świadczące o wieloletnim doświadczeniu. Vieri obserwował go uważnie, starając się wychwycić każdy detal, skupić na tym, co robił mężczyzna. Sam nie wiedział, dlaczego aż tak bardzo go to fascynowało, może po prostu chciał jako pierwszy poznać jak najwięcej szczegółów.
– Dobra, zaczynam od oględzin zewnętrznych – oznajmił Rossi, wkładając lateksowe rękawiczki. Przeciągnął dłonią po skórze denatki. – Plamy opadowe są dobrze zauważalne, co sugeruje, że zgon nastąpił od ośmiu do dwunastu godzin temu – powiedział, przesuwając palcem wzdłuż ciemnoczerwonych, nieregularnych punktów na plecach denatki. – Jak wiesz, zaczynają się formować już po mniej więcej półgodzinie do dwóch od śmierci, ale początkowo są niestabilne i przemieszczają się, gdy zmienia się pozycja ciała. Po około sześciu godzinach zaczynają się utrwalać, a po ośmiu do dwunastu są już w pełni rozwinięte i nie zmieniają miejsca, nawet jeżeli ktoś przeniesie zwłoki.
Vieri spojrzał na ciemne plamy na skórze kobiety.
– Czyli jeśli ciało było wcześniej w innej pozycji, to powinniśmy widzieć ślady?
Rossi skinął głową.
– Dokładnie. Jeżeli plamy opadowe by się przemieściły, widzielibyśmy blade, odciśnięte obszary w nowych miejscach kontaktu ciała z podłożem. A tutaj? Wszystko wskazuje na to, że zanim została przeniesiona, przez kilka godzin leżała na plecach.
Vieri zmarszczył brwi.
– A zatem zabito ją gdzieś indziej, a potem celowo ułożono w ten sposób. Tak myślałem.
– I słusznie. Ale plamy wskazują, że między śmiercią a transportem musiało minąć co najmniej kilka godzin. Morderca nie działał w pośpiechu. Miał czas. I wiedział, co robi.
Leonardo skinął głową, notując w myślach tę informację.
– Masz coś nietypowego? – zapytał.
Rossi uniósł brew, kontynuując badanie.
– Poza oczywistym rozczłonkowaniem ciała i przymocowanymi skrzydłami dostrzegam pewne szczegóły, które mogą być istotne. – Zastanowił się przez chwilę. – Cięcia są nierówne, jakby sprawca początkowo używał ostrego narzędzia, ale później działał z mniejszą precyzją. Trudno powiedzieć dlaczego.
Komisarz podszedł bliżej, przyglądając się wskazanym miejscom.
– Czy to oznacza, że morderca nie był profesjonalistą? – zapytał.
Rossi wzruszył ramionami.
– Niekoniecznie. Mogło to być celowe, może chciał zmylić tropy.
Patolog zastygł i mruknął coś pod nosem. Następnie delikatnie oczyścił skórę ofiary na wewnętrznej stronie ud i gwizdnął.
– Popatrz na to. Świeży tatuaż!
Vieri zmarszczył brwi, nachylając się nad ciałem.
Litera „I”.
– Czy to może być inicjał? – spytał.
Rossi skinął głową.
– Możliwe. Tatuaż wygląda na wykonany w warunkach amatorskich, co sugeruje, że mógł zostać zrobiony wbrew woli ofiary.
– Masz coś jeszcze? – Leonardo nerwowo potarł dłonie. To wszystko stawało się coraz bardziej zagmatwane.
Rossi dał mu znak, że potrzebuje trochę czasu. Vieri usiadł na krześle i się zamyślił.
– Brak innych obrażeń zewnętrznych, ofiara mogła być nieprzytomna lub zaskoczona w momencie ataku – dobiegło go niedługo później.
Vieri poczuł, jak narasta w nim frustracja.
– Czy możemy ustalić dokładną przyczynę śmierci? – zapytał.
Rossi westchnął, odkładając narzędzia.
– W tej chwili nie potrafię jednoznacznie tego określić. Konieczne będą dodatkowe badania toksykologiczne i histopatologiczne. – Mężczyzna odłożył skalpel i spojrzał na Vieriego znad okularów. – Ale mam pewne przypuszczenia.
Leo skrzyżował ramiona i popatrzył na zwłoki. Przez lata widział wiele zbrodni, ale coś w tej konkretnej sprawie przyprawiało go o mdłości. Nie tylko bestialstwo, z jakim potraktowano ciało. Nie tylko sposób, w jaki zostało ułożone. Było w tym coś więcej. Coś, czego jeszcze nie rozumiał.
– Mów – ponaglił patologa.
Rossi podszedł do głowy denatki i uniósł jej żuchwę.
– Ma wybite zęby, prawda?
– Tak. – Vieri kiwnął głową. – Ale jeśli chciał, żebyśmy ją znaleźli, to po co to robił?
Rossi uniósł brwi.
– Może nie chodziło o ukrycie tożsamości. Może to część tego samego chorego spektaklu.
– A co, jeśli chciał ją uciszyć? – zastanowił się Vieri, marszcząc brwi.
– Uciszyć?
– Symbolicznie. Odbierając jej możliwość mówienia, nawet po śmierci. To wygląda jak komunikat. Może miała coś powiedzieć. Może wiedziała coś, czego nie powinna. Z drugiej strony wtedy wyrwałby jej język – myślał głośno. – To wszystko nie trzyma się kupy.
Rossi przyjrzał się pozbawionym zębów dziąsłom denatki.
– Sprawca wiedział, co robi. Wybił je precyzyjnie, nie uszkadzając szczęki. I zrobił to po śmierci. Ale jest tu coś jeszcze, zobacz. – Rossi wskazał na język. Był lekko opuchnięty, z sinymi plamami wzdłuż krawędzi.
Vieri zmarszczył brwi.
– Uduszenie?
– Możliwe. Ale raczej nie mechaniczne. Nie widać typowych śladów po ucisku na szyi. Brak złamań chrząstek krtani, brak śladów paznokci, linijnego ucisku liny czy drutu. Ale opuchnięcie języka sugeruje anafilaksję albo zatrucie.
Vieri zaklął cicho pod nosem.
– Chcesz mi powiedzieć, że ktoś ją otruł?
– Albo podał substancję, która spowodowała reakcję alergiczną. – Rossi wzruszył ramionami. – Toksykologia powie nam więcej. Ale jeśli mam zgadywać, trucizna została albo wstrzyknięta, albo podana w formie gazu. Możliwości jest wiele.
Vieri zmrużył oczy.
– Jeżeli to była trucizna, to po co to całe rozczłonkowanie? Po co ta inscenizacja?
Rossi sięgnął po pęsetę i uniósł skórę w okolicy nadgarstka denatki.
– Mógł chcieć ukryć inne ślady. Popatrz tu.
Vieri się pochylił.
– Co to jest?
– Maleńkie nakłucie. Bardzo precyzyjne. Prawdopodobnie po igle.
Leo się odsunął i przeklął ponownie.
– Czyli ktoś jej coś wstrzyknął.
– Na to wygląda.
– I potem uznał, że to za mało? Że trzeba zrobić z niej jakiś popieprzony symbol?
– To już ty musisz znaleźć odpowiedź. – Rossi zdjął rękawiczki i spojrzał na Vieriego. – Ale nie zdziwiłbym się, gdyby chodziło o władzę.
– W sensie?
– Nad jej ciałem i samą śmiercią. Albo nad tym, jak zostanie zapamiętana. Ta cała inscenizacja nie jest przypadkowa, ale tego nie muszę ci chyba mówić.
Vieri przetarł twarz dłonią. W pomieszczeniu panował chłód, a on czuł się tak, jakby żelazna obręcz ściskała mu żołądek.
– Skurwiel chciał, żebyśmy ją znaleźli.
Rossi popatrzył na niego uważnie.
– A ty chcesz się tym zająć, prawda?
Vieri nie odpowiedział od razu. Zamiast tego spojrzał na literę „I” wytatuowaną na udzie denatki. Tatuaż wyglądał jak znak, jak podpis, coś, co mogło być kluczem do rozwiązania zagadki.
– Nie mam wyboru – powiedział cicho. – Teraz to moja sprawa.
Anka wysiadła z pociągu w Foligno, niewielkim, dusznym miasteczku, które było ostatnim punktem przesiadkowym w drodze do Bevagny. Było południe, upał kleił ubrania do skóry, w powietrzu unosił się zapach rozgrzanych słońcem kamieni, kawy i czegoś, co mogło być bazylią albo po prostu iluzją zmęczonego umysłu.
Mijała ludzi, których twarze zdawały się rozmazane w gorącym powietrzu. Kobietę w czarnej sukience, gestykulującą do telefonu, jakby groziła komuś po drugiej stronie linii. Starszego mężczyznę w kapeluszu, który szurał nogami po peronie, pchając przed sobą wózek wypełniony winogronami. Dziecko z lodem, który już dawno skapitulował i spływał mu po nadgarstku.
Włochy były chaosem i spokojem jednocześnie. I dlatego tak chętnie tu wracała.
Nie powinna była zostawać w Polsce tak długo. Kraków dusił ją swoją historią, muzeami, brukowanymi ulicami, które wszyscy fotografowali w ten sam sposób, jakby miasto było jedną wielką pocztówką. Kochała je, ale nie potrafiła już w nim oddychać. Potrzebowała przestrzeni, innego rytmu, zapachu czegoś nowego, nieodkrytego.
I wtedy przypomniała sobie Umbrię.
Nie Toskanię, której krajobrazy zdążyły się już opatrzeć na okładkach przewodników. Umbria była bardziej surowa, prosta, z miasteczkami, które wciąż pachniały wilgotnym kamieniem i drewnem palonym w starych piecach. Tu można jeszcze było się zgubić w uliczkach i nie natknąć na stoisko z „autentycznym” limoncello dla turystów.
Wynajęła pokój w Bevagnie, miasteczku, które było jednocześnie przeurocze i bardzo zwyczajne z tymi swoimi kamiennymi domami wtulonymi w siebie jak starsi małżonkowie. Z placem, na którym życie tętniło dokładnie do godziny trzynastej, a potem zamierało w południowym letargu, żeby znów się obudzić po osiemnastej, gdy stoliki kawiarni wypełniały się kieliszkami z białym winem i drobnymi przekąskami.
Anka miała trzydzieści cztery lata i zdecydowanie nie wyglądała na swój wiek. Wysoka, raczej szczupła niż smukła, z długimi nogami i rękami, które zawsze zdawały się w ruchu, jakby czegoś szukały i koniecznie musiały wszystkiego dotknąć. Podejrzewano u niej nawet jakiś łagodny zespół nadpobudliwości, choć ona sama zawsze mówiła, że po prostu musi czuć fakturę świata, inaczej staje się on dla niej zbyt jednowymiarowy. Nie potrafiła siedzieć bezczynnie – albo bawiła się pierścionkiem, albo zwijała w palcach skrawek materiału, albo bezwiednie rysowała wzory na stole. Jej myśli biegły szybciej, kiedy dłonie były czymś zajęte – jakby między ruchem a słowem istniała cienka nić, którą tylko ona widziała.
Miała delikatne rysy twarzy, skórę w tonacji oliwkowej, dzięki czemu latem pięknie się opalała, zimą natomiast wyglądała na zmęczoną i niewyspaną. Jej oczy były ciemnozielone, jak mech po deszczu, z domieszką bursztynu wokół źrenic. Do tego trochę niesforne brwi, które rosły po swojemu, nie przejmując się symetrią. Prosty, lekko zaokrąglony na końcu nos, usta pełne, z naturalnym konturem, co było bardzo wygodne. Na lewym policzku, tuż pod kością, widniało drobne, ledwie widoczne znamię, które z bliska wyglądało jak kielich tulipana.
Największym wyzwaniem Anki były włosy. Długie do połowy pleców, ciemnobrązowe z miedzianymi refleksami, które ujawniały się dopiero w ostrym świetle. Nigdy nie układały się tak, jak powinny – czasem tworzyły miękkie fale, innym razem zwisały proste i nijakie, jakby same nie mogły się zdecydować. W deszczu skręcały się mocniej, w upale puszyły, a rano wyglądały tak, jakby całą noc ktoś je wściekle tapirował. Nie znosiła ich suszyć, nie znosiła układać – dlatego zwijała w niedbały koczek albo zaplatała w luźny warkocz, pozwalając kosmykom wymykać się i robić, co chcą. Nie nosiła biżuterii poza cienkim srebrnym pierścionkiem na kciuku. Paznokcie miała krótkie, niepomalowane, a jej palce często poznaczone były tuszem albo grafitem z ołówka, którym robiła notatki na marginesach książek.
Kochała męski styl lat trzydziestych – luźne spodnie w kant z wysokim stanem i szerokimi nogawkami, które lekko falowały przy każdym kroku, prążkowane koszule, kamizelki, dopasowane, noszone na nagie ciało bądź cienkie bluzki. Uwielbiała też marynarki, nieco za duże, z wąskimi klapami, a zimą wełniane płaszcze z szerokimi ramionami oraz buty na niskich obcasach – klasyczne oksfordy albo loafersy, takie, które nosiło się przez lata, bo nabierały charakteru razem z każdym przetarciem na skórze. W letnie dni zamieniała je na skórzane sandały z prostymi paskami, bo w jej stylu nie było miejsca na zbędne ozdoby.
Anka była pisarką, ale nie taką, o której mówi się w telewizji śniadaniowej, jednocześnie wychwalając strój, paznokcie i niebanalną torebkę. Bardziej pasowała do zakurzonych księgarni niż instagramowych rankingów bestsellerów. Jej książki czytali ci, którzy mieli cierpliwość do historii bez oczywistych zakończeń i bohaterów, których nie można było jednoznacznie zaszufladkować. Publikowała regularnie, miała swoją niszę i swoje nazwisko na półkach w działach z ambitną prozą. Nie przekładało się to oczywiście na wysokie zarobki, ale Anka już się z tym pogodziła. Chociaż gdzieś tam z tyłu głowy marzyło jej się napisanie książki, która by się okazała światowym bestsellerem. No ale takie marzenia ma prawie każdy pisarz.
Dodatkowo pracowała jako tłumaczka. Włoski był dla niej czymś więcej niż językiem – był przestrzenią, w której się świetnie odnajdywała. Kiedy tłumaczyła, nie musiała wymyślać niczego nowego. Wystarczyło, że czyjeś słowa układała na nowo w innym języku, jak puzzle, które ktoś rozrzucił, a ona musiała je do siebie dopasować. To było uspokajające i kojące.
Zarabiała wystarczająco, by pozwolić sobie na spontaniczny wyjazd do Włoch i wynajęcie mieszkania na kilka miesięcy. Przez lata nauczyła się, że lepiej oszczędzać na wyjazdy niż na nowe meble i sprzęty, bo dom i tak był dla niej tylko miejscem tymczasowym.
Kiedy pewnej jesieni poczuła, że Kraków robi się dla niej za ciasny, kupiła bilet i po raz pierwszy przyjechała do Bevagny. Nie znalazła tego miejsca przypadkiem. Znała Umbrię z wcześniejszych podróży – z czasów studenckich, gdy trafiła tu po raz pierwszy i odkryła, że ten region ma w sobie coś, czego brakowało Toskanii: ciszę, autentyczność oraz miejsca, w których czas płynął leniwie, zamiast pędzić do przodu.
Bevagna była wyborem idealnym. Położona między winnicami i polami słoneczników, ale wystarczająco blisko zabytkowej Perugii. Małe miasteczko, gdzie każdy znał każdego, a jednocześnie nikt o nic nie pytał i nie wściubiał nosa w nie swoje sprawy. Odwiedzała je regularnie, gdy tylko poczuła potrzebę spędzenia czasu sama ze sobą, pisania w spokojnym rytmie lub szukania inspiracji do kolejnych książek.
Jej mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze starej kamienicy. Miało wysokie okna, przez które światło wpadało do środka w ciepłych smugach, i niewielki balkon z widokiem na dachy miasteczka.
Poranki spędzała w lokalnej kawiarni, gdzie nauczyła się zamawiać cappuccino przed jedenastą, bo po tej godzinie Włosi reagowali na takie życzenie z lekkim politowaniem. Potem niespiesznie spacerowała uliczkami, czytała albo po prostu siedziała w cieniu starej kamiennej fontanny i obserwowała ludzi.
Pewnie dlatego, gdy usłyszała w barze rozmowę o zwłokach znalezionych pod Perugią, coś w niej drgnęło. Bo choć przyjechała tu po ciszę, odpoczynek i randkę z samą sobą, to jednak w głębi duszy była pisarką. A dobrzy pisarze zawsze mają ten sam problem: nie potrafią odwrócić wzroku od historii, które same się proszą o opowiedzenie.
Bar na głównym placu Bevagny nie miał nazwy. A przynajmniej żadnej, którą warto byłoby zapamiętać. Dla mieszkańców był po prostu barem, miejscem, gdzie zaczynało się dzień od espresso i gdzie kończyło się wieczory przy kieliszku grappy lub wina, w zależności od nastroju.
Anka lubiła to miejsce. Nie miało nic wspólnego z kawiarenkami, które można było znaleźć w przewodnikach – żadnych wymuskanych stolików z marmurowymi blatami, żadnych baristów, którzy tworzyli na mlecznej piance serduszka. Były za to stare drewno, przydymione ściany i półki uginające się od butelek w większości pokrytych cieniutką warstwą kurzu. Wino lało się tu z beczek, kawa miała smak spalonego ziarna, a barman wyglądał, jakby nie miał wieku i pracował tu od zawsze.
Miał na imię Giorgio, ale wszyscy mówili na niego Gio. Wiedział więcej, niż mówił, ale nigdy nie dawał tego po sobie poznać. Niski, krępy, z tygodniowym zarostem i przenikliwie ciemnymi oczami. Pewnie mógłby opowiedzieć historię każdego mieszkańca, gdyby tylko chciał. Ale nie chciał. I to czyniło go jeszcze ciekawszym.
Anka zajrzała do baru, gdy wieczór zdążył się już rozgościć w miasteczku. Powietrze było nadal ciepłe, ale wewnątrz panował przyjemny półmrok będący wypadkową kamiennych ścian i ciężkich drewnianych belek, które podtrzymywały sufit. Część stolików była zajęta, ale nikt nie zwrócił większej uwagi na ładną dziewczynę w zielonej marynarce. Może dlatego, że trochę była już „tutejsza”.
Podeszła do baru i oparła się o drewniany blat.
– Ciao, Gio – powiedziała, przesuwając palcem po gładkiej powierzchni.
Barman podniósł na nią wzrok znad kufla, który polerował wolnym, metodycznym ruchem.
– Ciao, bella. Kawa?
– Tym razem wino. Czerwone.
Giorgio skinął głową, sięgnął po butelkę i nalał jej do niskiej szklanki. Nie do kieliszka – tutaj wino piło się tak, jak Bóg przykazał, bez zbędnych ceregieli.
– Co u ciebie? – zapytał, odstawiając kufel i sięgając po następny.
Anka upiła łyk. Mocne, gęste, zostawiało na języku smak ciemnych owoców i ziemi. Takie wina mogłyby opowiadać historie.
– Słyszałam, że pod Perugią znaleziono ciało – zagadnęła, patrząc mu w oczy.
Barman nie zareagował od razu. Przetarł blat i zmarszczył czoło, jakby ważył w myślach każde słowo, które zamierzał wypowiedzieć.
– Mówią różne rzeczy.
– Na pewno coś wiesz.
Uśmiechnął się kącikiem ust, ale w jego oczach nie było rozbawienia.
– To małe miasteczko. Plotki są szybsze niż pociągi.
– Czyli jednak coś słyszałeś.
Mężczyzna westchnął i sięgnął po swoją szklankę z grappą.
– To podobno nie było zwykłe morderstwo.
– A które takie jest? – Zaśmiała się.
– W sumie racja. Ale mówią, że ciało ofiary wyglądało jak makabryczna inscenizacja. Że było rozczłonkowane i miało… skrzydła.
Anka uniosła brwi.
– Skrzydła?
Giorgio przytaknął.
– Tak. Czarne, wielkie, doczepione do korpusu.
Przez chwilę się nie odzywali. Bar nadal żył własnym rytmem – ktoś się roześmiał, ktoś przestawiał szklanki, ktoś wychodził, rzucając krótkie buona notte.
– Kto to był? – wyszeptała po chwili.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Jeszcze nie wiadomo. Ale wiesz, jak to jest. Policja zawsze wie więcej, niż mówi.
Anka spojrzała na resztki wina w swojej szklance.
– I zawsze mówi mniej, niż wie.
Giorgio zaśmiał się cicho.
– Widzę, że już się połapałaś.
Zamyśliła się. Nigdy nie ciągnęło jej do kryminalnych opowieści, ale ta historia o ciele z doczepionymi skrzydłami mocno zawładnęła jej wyobraźnią.
Drzwi baru nagle się otworzyły gwałtownie, wpuszczając powiew chłodniejszego, wieczornego powietrza. Do środka weszła młoda kobieta. Nie rozglądała się na boki, tylko od razu skierowała do kontuaru.
Chiara. Wpadła tu na chwilę, po odrobinę wytchnienia po długim dniu w aptece, gdzie od rana do wieczora sprzedawała ludziom leki na ich codzienne bolączki, od zgagi po egzystencjalny niepokój, który próbowali leczyć ziołowymi naparami. Tak to przynajmniej obrazowo opisała. Miała perfekcyjną figurę. Była dość drobna, ale nie krucha czy delikatna – raczej jak ktoś, kto się porusza z naturalną pewnością siebie, nieświadomie przyciągając spojrzenia. Każdy jej ruch miał w sobie płynność i kontrolę, jakby dobrze wiedziała, jak zajmować przestrzeń, a jednocześnie nie robiła tego ostentacyjnie. Zdecydowanie nie była typem chłodnej, niedostępnej piękności. Było w niej coś apetycznego, coś, co przyciągało wzrok nie tyle perfekcją, ile harmonią detali. Delikatna linia szyi, mocne, wyraziste obojczyki, biodra wystarczająco wąskie, by wyglądała elegancko, ale na tyle zaokrąglone, by nie sprawiać wrażenia ascetycznej surowości. Jej skóra miała ciepły odcień kawy z mlekiem.
Nie musiała na siłę kokietować. Wystarczyło, że spojrzała na kogoś spod ciemnych rzęs, przekrzywiła lekko głowę, pozwoliła ustom unieść się w półuśmiechu, i już robiła wrażenie.
Miała obcięte do ramion kasztanowe włosy z jaśniejszymi pasemkami i niebieskie oczy wpadające w szarość, jak letnie niebo tuż przed burzą. Jej ciemne brwi nadawały spojrzeniu intensywność, której nie łagodziły nawet długie, gęste rzęsy.
Ubrana była w granatowe spodnie z wysokim stanem, koszulę w cienkie, błękitne paski i marynarkę, którą zarzuciła na ramiona. Sprawiała wrażenie kobiety, która nie przywiązywała wagi do ubrań, a jednocześnie zawsze wyglądała dobrze. Na nadgarstku nosiła cienki złoty zegarek.
– Gio, daj mi coś, co mnie obudzi. – Jej głos był niski, trochę zachrypnięty, ale brzmiał jak głos kogoś, kto rzadko go podnosi.
Barman skinął głową i sięgnął po butelkę amaro. Nalał ciemnego, ziołowego likieru do małej szklanki i przesunął ją po blacie.
– Zły dzień? – zapytał, podpierając się na łokciu.
Chiara wzięła szklankę i wypiła zawartość duszkiem jak ktoś, kto nie ma ochoty się delektować.
– Zbyt długi.
Dopiero wtedy zauważyła Ankę, która nadal trzymała w dłoni szklankę z winem i patrzyła na nią z lekko uniesionym kącikiem ust, który mógł znaczyć wszystko – od rozbawienia po ciekawość.
– Nowa? – zapytała Chiara, przesuwając wzrokiem po jej twarzy.
– Coś w tym stylu. – Anka odstawiła szklankę i oparła się o blat. – Ale nie tak całkiem. Mieszkałam tu jakiś czas temu. A teraz znowu wpadłam na kilka miesięcy.
Chiara skinęła głową, wyraźnie uznając to za wystarczające wyjaśnienie.
– I co, już się wciągnęłaś w nasze lokalne dramaty?
– Trudno ich uniknąć. Zwłaszcza gdy wszyscy wokół szepczą o zwłokach z czarnymi skrzydłami.
Chiara westchnęła i spojrzała na Gio.
Barman tylko wzruszył ramionami.
– Nie powiedziałem jej nic więcej, niż i tak by zaraz usłyszała na placu.
Anka zerknęła na Chiarę.
– A ty co o tym sądzisz?
– Ja? – Kobieta odrzuciła na plecy ciemne włosy i nieznacznie wzruszyła ramionami. – Uważam, że to sprawa, w którą nie warto się mieszać.
– Bo?
– Bo są rzeczy, które lepiej zostawić policji.
Anka uniosła brew.
– No przecież ja się nie mieszam w śledztwo. Po prostu pierwszy raz mam do czynienia ze zbrodnią, która wydarzyła się blisko mojego miejsca zamieszkania. Do tej pory Umbria kojarzyła mi się raczej z romantycznym urlopem, jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Napijesz się ze mną jutro kawy? – Chiara nagle zmieniła temat.
Anka ochoczo przytaknęła.
– Tylko błagam, nie rozmawiajmy wyłącznie o trupach. – Kobieta skinęła głową na Gio i poprosiła o dolewkę amaro.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki