If the shoe fits. Zanim wybije północ - Julie Murphy - ebook + książka

If the shoe fits. Zanim wybije północ ebook

Julie Murphy

3,9

Opis

Jeśli pantofelek nie pasuje, czas zaprojektować własny.

Cindy uwielbia buty. Podziwiać, nosić i… projektować. Nic nie wyraża jej osobowości lepiej niż perfekcyjna kokardka na stylowym czółenku. Moda fascynuje ją od lat, ale jako dziewczyna w rozmiarze XXL nie może liczyć na kreacje znanych projektantów, w których wyglądałaby korzystnie. Buty to zupełnie co innego.

Ze świeżutkim dyplomem szkoły mody w kieszeni, ale bez ciekawych perspektyw zawodowych, Cindy wraca do domu i zostaje nianią przyrodniego rodzeństwa u swojej macochy Eriki Tremaine, producentki programu „Zanim wybije północ”, popularnego randkowego reality show. W programie, w którym biorą udział dwadzieścia cztery kobiety i jeden kawaler do wzięcia, niespodziewanie zwalnia się miejsce, a Cindy postanawia wykorzystać swoje pięć minut. Chce zaprezentować milionom widzów swoją oszałamiającą kolekcję butów. Może dzięki temu jej kariera ruszy z miejsca, a Cindy będzie miała szansę wybrać się na kilka randek z tajemniczym nieznajomym…

Żeby dotrwać do wielkiego finału w gąszczu nieszczerych komplementów, gierek producentów i nie zawsze uczciwych manewrów innych uczestniczek, Cindy musi zrobić wielki krok w nieznane i liczyć na to, że wyjedzie z tej przygody najwyżej ze złamanym obcasem, a nie sercem. Jako pierwsza i jedyna uczestniczka plus size szybko robi furorę. Widzowie ją kochają. A co jeszcze bardziej zaskakujące: w blasku reflektorów rodzi się prawdziwe uczucie…

Romantyczna opowieść Julie Murphy, autorki bestsellerowych hitów, to zabawna, optymistyczna i wzruszająca historia o miłości, akceptacji i wierze, że każdy zasługuje na szczęście.

Ta książka ma w sobie wszystko, co uwielbiam w komediach romantycznych. Wzrusza, poprawia humor i bawi. Kolejny przebój Julie Murphy!

Colleen Hoover, autorka Hopeless, bestselleru „New York Timesa”

To coś znacznie więcej niż współczesna wersja klasycznej baśni. To zachwycający romans pełen humoru i optymizmu.

Farrah Rochon, autorka The Boyfriend Project, bestselleru „USA Today”

Zapomnijcie o dawnym Kopciuszku! Julie Murphy nadaje tej dobrze znanej opowieści świeżą perspektywę, pełną uroku i blasku.

Katharine McGee, autorka American Royals, bestselleru „New York Timesa”

Julie Murphy to autorka bestsellerów „New York Timesa”, w tym powieści "Kluseczka", na podstawie której powstał film z Jennifer Aniston w jednej z głównych ról. Mieszka w Teksasie wraz z mężem, psem i kotami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (87 ocen)
30
28
22
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chiyoshi

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Serdecznie polecam. Historia pełna humoru i trochę wzruszeń. Przeczytana za jednym razem. Nie dałam rady się oderwać 🥰
00
kwiatuszek1999

Dobrze spędzony czas

Cindy po ukończeniu szkoły mody, ale bez perspektyw na przyszłość postanawia wrócić do LA, aby "objąc posadę" niani dla swojego przyrodniego rodzeństwa i zastanowić się nad swoją przyszłą karierą.W drodze na samolot do domu dosłownie wpada na bardzo przystojego faceta,który ratuje ją przed upadkiem na ziemię.Nieznajomy ma na imię Henry i niebezpiecznie przypomina księcia z bajki. Macocha Cindy Erika Tremaine producentka programu randkowego "Zanim wybije północ"(uczestnicy to 24 kandydatki na dziewczynę i jeden mężczyzna)potrzebuje kilku osób do obecnej edycji programu.Dziewczyna po namowach Becky i nadziei na to,że w programie wypromuje swoje projekty butów i zdobędzie sławę postanawia wziąć udział w show wraz z córkami Eriki - Anne i Drew. Ale co stanie się,gdy Cindy odkryje,że mężczyzną szukającym dziewczyny w programie jest sam Henry? Właściwie to mam mieszane uczucia co do tej pozycji. Ocena jest tak wysoka,bo utożsamiam się z myślami i przekonaniami głównej bohaterki i cieszę si...
00
MarlenaDusza

Nie oderwiesz się od lektury

całkiem mile i wciągające. polecam
00
Eayazja

Całkiem niezła

Ogólnie książka mi się podobała, nie powiwm, że nie. Była lekka i szybko ją się czytało. Ale nie sądzę, żeby została w mojej pamięci na dłużej. Zabrakło mi jakiejś chemii między bohaterami, tak naprawdę nie mieli zbyt dużo momentów ze sobą i no nie wiem, jakoś tego nie widzę. Ale jeszcze bardziej żałuję, że nie rozwinięto bardziej wątku reality show. Liczyłam na trochę więcej rywalizacji, a tak naprawdę ledwo poznaliśmy resztę dziewczyn. Tak naprawdę informacje jakie o nich dostajemy czy ich cechy jestem w stanie w większości podsumować w jednym zdaniu czy słowie. Miałam też nadzieję na to, że dostaniemy trochę więcej o Addison, jej motywacje, cokolwiek, a tak nie ma żadnej głębi i mam wrażenie, że istnieje tylko dlatego, że ktoś musiał być suką dla głównej bohaterki
00
alabomba

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna
00

Popularność




Prolog

Dawno, dawno temu… – mówiła Cindy, pulchna i rumiana dzie­się­cio­latka ze zło­tymi wło­sami zwią­za­nymi w kucyk, cze­ka­jąc na weran­dzie. Brodę wspie­rała na kola­nie opa­trzo­nym pla­strem z emoji w kształ­cie uśmiech­nię­tej kupy, który zakry­wał wyjąt­kowo paskudny stru­pek. – …pewna dziew­czyna cze­kała na swego księ­cia z bajki, który niósł jej bez­cenny skarb. Wciąż się nie poja­wiał, a jedyną pocie­chą Cindy była myśl, że jeśli luby się spóźni, ona dosta­nie za darmo pizzę zgod­nie ze złotą zasadą restau­ra­cji Marco: Na czas albo nie pła­cisz.

Cindy miała wiele marzeń, a na szczy­cie tej listy pla­so­wała się nadzieja, że pew­nego dnia ta magiczna zasada w końcu się ziści i los obda­rzy ją dar­mową pizzą. Już parę razy była bli­ska triumfu, ale jak dotąd zawsze musiała obejść się sma­kiem.

Biała toyota yaris oble­piona naklej­kami gło­szą­cymi takie hasła jak JEZUS NAD­CHO­DZI (WYGLĄ­DAJ, JAK­BYŚ COŚ ROBIŁ) i MOJA DRUGA FURA TO TAR­DIS zatrzy­mał się gwał­tow­nie z jękiem hamul­ców, a ze środka wysko­czył szczu­pły nasto­la­tek w wybla­kłej koszulce z logiem restau­ra­cji Marco i pudeł­kiem z pizzą w dłoni.

– No, naresz­cie! – rzu­ciła Cindy, zry­wa­jąc się na nogi. – Mało zabra­kło, żebyś wisiał mi dar­mową pizzę, Blake!

Na dźwięk swo­jego imie­nia chło­pak potknął się o kamień i omal nie upu­ścił pudełka.

Cindy aż się wzdry­gnęła na myśl o swo­jej pizzy pla­ska­ją­cej na chod­nik sosem do dołu.

– Zdą­ży­łem? – zip­nął Blake.

Cindy zer­k­nęła na komórkę i pod­nio­sła ją tak, żeby poka­zać mu ekran.

– Ledwo – odparła, prze­ka­zu­jąc mu nowiutką dwu­dzie­sto­do­la­rówkę od taty.

Blake pokrę­cił głową.

– Któ­re­goś dnia dosta­niesz swoją dar­mową pizzę, Cindy.

Policzki dziew­czynki oblały się rumień­cem. Zapa­mię­tał jej imię. Przy­stojny, sporo star­szy chło­pak znał jej imię. A dar­mowa pizza? Cóż, kie­dyś się doczeka. To prze­zna­cze­nie. Dobrą pizzę miała zapi­saną w gwiaz­dach.

Stała tak z cie­płym pudeł­kiem w dło­niach, odpro­wa­dza­jąc wzro­kiem auto Blake’a, aż znik­nęło za zamglo­nym hory­zon­tem Bur­bank, dziel­nicy Los Ange­les. Pobie­gła do domu.

– Tato! Pizza!

W tym domu wyzna­wano tylko jedną reli­gię: Piz­zowe Czwartki. Cindy i jej tata jedli teraz w salo­nie pro­sto z pudełka. Ich trzy­na­sto­letni szpic minia­tu­rowy Mac drep­tał wokół sto­lika kawo­wego, posa­pu­jąc z nadzieją, że skap­nie mu kawa­łek pep­pe­roni.

Mac był o trzy lata star­szy od Cindy i jakimś cudem prze­żył każde moż­liwe psie scho­rze­nie, aż jej ojciec Simon zaczął żar­to­wać, że ten pies prze­żyje i jego. Mac był pre­zen­tem na zgodę, który tata Cindy poda­ro­wał jej mamie po kłótni na temat posia­da­nia dzieci. Ilene, mama dziew­czynki, była na nie gotowa, a tata wręcz prze­ciw­nie. Ale pies, jak się oka­zało, wcale nie był naj­lep­szym pre­zen­tem dla żony, któ­rej zaczął wła­śnie tykać zegar bio­lo­giczny. Simon odkrył swój błąd, gdy pew­nego dnia Mac pożarł jego ulu­bione buty, a potem wyma­gał kosz­tow­nego zabiegu usu­nię­cia ich prze­żu­tych kawał­ków z jelit. Dziecko przy­naj­mniej było mniej łase na buty.

Dwa poro­nie­nia i trzy lata prób, aż w końcu docze­kali się swo­jego cudu. Cindy Ele­anor Woods. Nawet Jego Wyso­kość Mac powi­tał ją z otwar­tymi łapami. To było nam pisane, stwier­dził Simon, gdy Ilene po raz pierw­szy wzięła córeczkę w ramiona. I mimo dłu­gich lat peł­nych roz­cza­ro­wań i bólu żona musiała przy­znać mu rację.

Cindy uwiel­biała tę histo­rię. Wie­działa, że dla ojca wspo­mnie­nia o matce były z wielu wzglę­dów bole­sne, lecz sama kochała słu­chać o mamie wszyst­kich opo­wie­ści, które nie nale­żały do niej, czy to dla­tego, że wyda­rzyły się, kiedy była za mała, aby je pamię­tać, czy też dla­tego, że w ogóle nie było jej jesz­cze na świe­cie. Takie histo­rie były jak skarby, które cze­kały na odkry­cie. Dawały poczu­cie, jakby jej mama wciąż żyła w jakiejś rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej two­rzyła nowe bez­cenne wspo­mnie­nia.

– Cindy, słonko – ode­zwał się tata, poda­jąc jej ser­wetkę. – Chciał­bym poroz­ma­wiać o czymś waż­nym.

– Okej – odpo­wie­działa nie­pew­nie. Kiedy doro­śli tak mówili, zawsze mieli na myśli coś smut­nego.

– Po pierw­sze, chcę, żebyś wie­działa, że bar­dzo cię kocham. – Simon pokrę­cił głową i zaśmiał się pod nosem. – Gdyby twoja mama tutaj była, powie­działaby, że gadam, jak­bym się urwałz Ulicy Sezam­ko­wej.

Cindy zaczęła wier­cić się nie­spo­koj­nie i posłała mu mar­kotny, ale zachę­ca­jący uśmiech, któ­rym pro­siła go, żeby wresz­cie to z sie­bie wyrzu­cił.

– Kocham nas – cią­gnął. – Kocham życie, które sobie zbu­do­wa­li­śmy, nawet jeśli nie wygląda tak, jak kie­dyś je sobie wyobra­ża­łem. I nie chcę, żebyś pomy­ślała, że w ten spo­sób pró­buję zastą­pić jakoś nasze życie… albo mamę. Nikt nie mógłby jej zastą­pić. Wiem to aż za dobrze.

– Tato, po pro­stu to powiedz. Już dobrze. Powiedz, bła­gam – popro­siła, przy­po­mi­na­jąc sobie strach, który czuła, gdy doszczęt­nie zdru­zgo­tany nie mógł zebrać się, by powie­dzieć jej o śmierci mamy. Wie­działa, że mamy już nie było, i chciała, aby ta wia­do­mość spa­dła na nią jak naj­szyb­ciej. Chciała ją zerwać jak pla­ster.

– Spo­tka­łem kogoś. Kogoś, kogo bar­dzo lubię.

Cindy poki­wała głową, pod­su­wa­jąc Macowi ogry­ziony brzeg pizzy, ale pies natych­miast go wypluł, gdy zorien­to­wał się, że to nie pep­pe­roni.

– Co to zna­czy spo­tka­łeś? Że tak w skle­pie?

– Nie… Uma­wiam się z kimś. Cho­dzimy ze sobą. Na poważ­nie. – Simon zaśmiał się, czym zasko­czył nawet sie­bie. – Ona ma dwie córki mniej wię­cej w twoim wieku. Wydaje mi się, że naprawdę się polu­bi­cie. Jeśli… Jeśli wszystko poto­czy się jak trzeba, będziesz miała sio­stry, o któ­rych marzy­łaś.

W brzu­chu Cindy pęcz­niała nie­pew­ność. Rze­czy­wi­ście, od zawsze marzyła o sio­strze lub dwóch, ale to było daw­niej, gdy żyła mama i marze­nie dało się speł­nić.

– Pomy­śla­łem, że mogli­by­śmy nie­długo zjeść razem obiad, żeby się poznać – powie­dział tata.

– Tutaj? – spy­tała Cindy, zer­ka­jąc w stronę kuchni, wciąż peł­nej wspo­mnień o rodzi­cach, gdy razem goto­wali, kłó­cili się, tań­czyli i robili te wszyst­kie rze­czy, które czy­nią z domu praw­dziwy dom.

– No, nie – odparł, podą­ża­jąc za jej spoj­rze­niem. – Nie, jeśli tego nie chcesz. Możemy zacząć od bar­dziej neu­tral­nego miej­sca. Może ten lokal z mini­gol­fem i food­truc­kiem, w któ­rym ser­wują pyszne tacosy?

Cindy ski­nęła głową. Te wszyst­kie straszne doświad­cze­nia spra­wiły, że tata stał się dla niej opar­ciem. Zawsze mogła na niego liczyć. Wie­działa, że on też zasłu­gi­wał, by mieć kogoś, na kim mógłby się oprzeć, ale myśl, że miałby zacząć być z kimś innym… przy­tu­lać, cało­wać, śmiać się, iść dalej… Wszystko to ozna­czało jedno: jej mamy naprawdę już nie było.

– Zaczniemy powoli – obie­cał, z jej zmarsz­czo­nych brwi wyczy­tu­jąc waha­nie i nie­po­kój. – I nie­za­leż­nie od wszyst­kiego zawsze będziemy mieć sie­bie nawza­jem. Wszy­scy inni, któ­rzy poja­wią się w naszym życiu, to tylko wisienka na tor­cie.

Cindy się uśmiech­nęła.

– To fajne. Wisienka na tor­cie. – Mimo­wol­nie zaczęła wyobra­żać sobie swoje nowe poten­cjalne sio­stry. Czy były ładne? Mądre? Szczu­płe? Zabawne? Zło­śliwe? Cindy zer­k­nęła na swój wysta­jący brzuch i piżamę z nie­do­pa­so­waną do spodni górą. Czy ją polu­bią? Pro­wa­dziła raczej samot­ni­cze życie. Miała to zapi­sane w swo­ich genach jedy­naczki.

Simon roz­siadł się w fotelu z wyświech­taną książką w cien­kiej okładce i Makiem na kola­nach, zosta­wia­jąc Cindy pilot od tele­wi­zora. Ska­kała po kana­łach, aż jej uwagę przy­kuł tłu­mek pięk­nych kobiet. Pro­gram przy­po­mi­nał kon­kurs pięk­no­ści, ale kobiety nie stały na sce­nie. Znaj­do­wały się przed ogromną posia­dło­ścią, która przy­po­mi­nała bar­dziej pałac niż dom. Zachwy­ca­jące sze­ro­kie schody pro­wa­dziły do impo­nu­ją­cych drzwi wej­ścio­wych z wie­życz­kami po obu stro­nach.

Każda z kan­dy­da­tek miała na sobie osza­ła­mia­jącą suk­nię wie­czo­rową i ide­al­nie dopa­so­wane szpilki, w któ­rych ich nogi wyglą­dały, jakby nie miały końca. Wśród fal­ban błysz­czały buty wysa­dzane krysz­tał­kami – nie­które wią­zane paskami, które wiły się wokół kostek jak w balet­kach, a inne sto­no­wane i ele­ganc­kie niczym spor­towe auta.

Męż­czy­zna o krę­co­nych czar­nych wło­sach, ubrany w ele­gancki gar­ni­tur sta­nął naprze­ciwko kobiet i zwró­cił się do kamery.

– Dobry wie­czór. Przed pań­stwem wielka pre­miera „Zanim wybije pół­noc”. Jestem Chad Win­kle, gospo­darz pro­gramu. Mam zaszczyt przed­sta­wić wam rewo­lu­cyjny eks­pe­ry­ment spo­łeczny pomy­słu awan­gar­do­wej pro­du­centki Eriki Tre­ma­ine.

Simon pod­niósł wzrok na tele­wi­zor.

– Dwa­dzie­ścia cztery kobiety i jeden kawa­ler do wzię­cia – cią­gnął Chad. – Czy odnajdą miłość, zanim zegar wybije pół­noc? Zostań­cie z nami.

Znowu uję­cie na lśniącą tęczę kre­acji i butów, a Cindy aż sap­nęła, ocza­ro­wana tym wido­kiem.

– Rany, te wszyst­kie buty…

Simon z zakło­po­taną miną odło­żył książkę.

– Jak one w nich cho­dzą? Nie­które wyglą­dają, jakby przy­wią­zały sobie noże do stóp.

– Są piękne.

Simon zachi­cho­tał.

– Nie tak piękne, jak ty.

Cindy wykrzy­wiła usta z teatralną odrazą, ale jej zaczer­wie­nione policzki zdra­dzały prawdę.

– Fuj, tato. Cho­dziło mi o buty.

– Kiedy pozna­łem twoją mamę, miała szafę pełną butów, w któ­rych w ogóle nie cho­dziła – powie­dział. – Po pro­stu lubiła je mieć.

– Co? – zdzi­wiła się Cindy. – O czym ty mówisz? Jedyne ele­ganc­kie buty, które miała mama, to nie­bie­skie trze­wiczki z waszego wesela.

Miała na myśli saty­nowe buty na obca­sach z ostrymi noskami. Mama na ślub zafar­bo­wała je na prze­śliczny odcień głę­bo­kiego lazuru, który po paru latach wypło­wiał do bla­dego błę­kitu. Cindy trzy­mała je pod łóż­kiem w ory­gi­nal­nym pudełku razem z sekret­ni­kiem mamy dla bez­pie­czeń­stwa ukry­tym w jed­nym z nosków.

– Miała je na sobie w dro­dze do ołta­rza, ale wysko­czyła z nich, gdy tylko roz­po­częła się cere­mo­nia. – Simon uśmiech­nął się sze­roko. – Twoja bab­cia była bar­dzo nie­za­do­wo­lona.

Cindy nie­wiele wie­działa o swo­ich dziad­kach prócz tego, że ci od strony mamy byli nadęci i uwa­żali, że Simon pozba­wił ich córkę szans na wygodne i dostat­nie życie, na które zasłu­gi­wała.

– Ale miała też sporo ele­ganc­kich butów do pracy, pocho­wa­nych w róż­nych zaka­mar­kach.

Cindy ponow­nie odwró­ciła się do tele­wi­zora.

– Gdyby wolno mi było cho­dzić na obca­sach, wkła­da­ła­bym je codzien­nie, nawet gdy­bym miała je nosić na rękach.

Simon par­sk­nął śmie­chem.

– W takim razie dobrze, że ci nie wolno.

– Któ­re­goś dnia… – mruk­nęła Cindy wpa­trzona we wdzię­czące się z ekranu zachwy­ca­jące kobiety. – Któ­re­goś dnia.

Rozdział pierwszy

Dobra, cze­kaj – mówię. – Tym razem ja usiądę na walizce, a ty spró­bu­jesz ją zamknąć. W końcu jestem od cie­bie znacz­nie cięż­sza.

Sierra, cała zasa­pana, wyciąga do mnie rękę, a ja poma­gam jej wstać.

– Cin, już trzy razy dyga­ły­śmy na pocztę, żeby ode­słać twoje buty do domu. Nie bij posłańca, ale… może powin­naś się z czę­ścią…

– Cii! Nie wypo­wia­daj tego na głos! – Sia­dam na walizce, wydy­ma­jąc usta z żalu. – Czy to zbrod­nia mieć fioła na punk­cie butów? – pytam.

Zdaję sobie sprawę, że mówię jak nie­po­prawna mate­ria­listka, ale każda para łączy się z kon­kret­nym wspo­mnie­niem. Para, na którą tyle oszczę­dza­łam. Para, którą kupi­łam na randkę. Na wesele. Na pogrzeb… I kilka par, które sama zapro­jek­to­wa­łam. Buty to dla mnie coś wię­cej niż obse­sja. To sens mojego zawo­do­wego życia. A przy­naj­mniej tak sądzi­łam do nie­dawna.

Sierra przy­kuca, żeby pomaj­stro­wać przy klam­rach, po czym spo­gląda na mnie spod zmarsz­czo­nych gęstych brwi.

– Jaka dia­gnoza, pani dok­tor? – pytam.

– Trzy pary – odpo­wiada. – Jeśli poże­gnasz się z trzema parami, możesz jesz­cze zdą­żyć na samo­lot. I zanim piśniesz mi tu o kolej­nym locie, zazna­czę, że nie stać cię na opłatę za zmianę biletu.

Na słowa „stać cię” i „opłata” pro­stuję się jak struna.

– No dobra, już dobra.

Wstaję i otwie­ram walizkę, czule muska­jąc pal­cami wszyst­kie szpilki, trampki i koturny. Każdy pasek, wstążkę, ćwiek i kamyk. W każ­dym z tych butów kryje się jakaś histo­ria. W końcu nie wpa­ra­do­wa­łam tak po pro­stu do Saksa1 i nie kupi­łam pierw­szej pary od Manolo Blah­nika w regu­lar­nej cenie.

Lata zajęło mi prze­cze­sy­wa­nia piw­nic, eBaya, Posh­marka, a nawet cra­ig­slist w poszu­ki­wa­niu wszyst­kiego od Steve’a Mad­dena, przez LuMac po Guc­ciego. A nie­które pary są nawet cen­niej­sze. Nie­które są abso­lut­nie nie­po­wta­rzalne. Ory­gi­nalne Cindy Woodsy.

Podaję Sier­rze czer­wone lakie­ro­wane szpilki w kotki od Kate Spade.

– Zawsze podo­bały ci się naj­bar­dziej – mówię. – A mnie i tak przy­da­łyby się pół roz­miaru więk­sze.

Przy­tula je do piersi, a w jej oczach poja­wia się błysk.

– Och, nie mogła­bym – wzdy­cha. – Ale i tak je wezmę.

Par­skam śmie­chem, ale pod powie­kami pieką mnie łzy. Tata zmarł, gdy byłam w ostat­niej kla­sie liceum, a ja nie potra­fi­łam sobie wtedy wyobra­zić, jak mogłaby wyglą­dać moja przy­szłość ani czy w ogóle cze­kała mnie jakaś przy­szłość, którą warto było sobie wyobra­żać. Nie­mal zre­zy­gno­wa­łam z prze­pro­wadzki do Nowego Jorku i pla­no­wa­łam zła­pać jakieś zaję­cia w pań­stwo­wym col­lege’u w ocze­ki­wa­niu, aż wymy­ślę, co dalej. Chcia­łam zostać w zna­jo­mym oto­cze­niu, w miej­scu, które przy­po­mi­nało mi tatę, ale w rodzin­nym mie­ście została mi tylko maco­cha i przy­szy­wane sio­stry. Wtedy pozna­łam Sierrę, tę nie­sa­mo­witą dziew­czynę z wro­dzo­nym uro­kiem oso­bi­stym, która pocho­dzi z wiel­gach­nej grec­kiej rodziny i dogada się abso­lut­nie z każ­dym. Gdyby nie Sierra, nie pora­dzi­ła­bym sobie w NYC. Nie wie­rzę w prze­zna­cze­nie, ale gdy­bym wie­rzyła, fakt, że to Sierra była moją współ­lo­ka­torką na pierw­szym roku, byłby naj­bar­dziej nie­zbi­tym dowo­dem na jego ist­nie­nie, jaki mogę sobie wyobra­zić. Teraz, tydzień po zakoń­cze­niu stu­diów, Sierra jest dla mnie jak sio­stra, i to sio­stra, którą sama sobie wybra­łam. Tata mówił, że rodzina, którą się wybiera, jest rów­nie ważna jak ta, w któ­rej się rodzisz. Gdyby po czte­rech latach w Par­sons School of Design uwa­żała, że poza spo­tka­niem Sierry nic dobrego mnie tam nie spo­tkało (a po kosz­ma­rze, jakim był mój ostatni semestr, to nie jest dale­kie od prawdy), i tak zde­cy­do­wa­ła­bym się na te stu­dia jesz­cze raz.

Wci­skam klapki Balen­ciagi i ulu­bione loafersy z Tar­getu2 (no hej, nie trzy­mam się tylko naj­wyż­szej półki) do torby pod­ręcz­nej i zamy­kam walizkę.

Mój tele­fon wibruje, gdy nad­cho­dzi powia­do­mie­nie.

– Przy­je­chał mój Lyft. – Biorę głę­boki oddech, pró­bu­jąc powstrzy­mać cisnące się do oczu łzy. – No dobrze, nad­szedł ten moment – mówię do Sierry.

Przy­cią­gam ją do sie­bie i mocno przy­tu­lam.

– Kocham cię, kocham cię, kocham cię – powta­rzamy obie raz za razem.

– Face­Time codzien­nie – mówi.

– Dwa razy dzien­nie – obie­cuję.

– I to nie jest na zawsze, prawda? – rzuca Sierra despe­racko.

Sierra zostaje w Nowym Jorku. Jej staż prze­ro­dził się z fuchę na pół etatu. Pra­cuje jako asy­stentka asy­stentki buy­erki dam­skiej odzieży spor­to­wej w Macy’s. A poza godzi­nami odbęb­nia dodat­kowe zmiany jako baristka, żeby jakoś zwią­zać koniec z koń­cem. Może szału nie ma, ale to i tak znacz­nie wię­cej, niż ja zdo­ła­łam ogar­nąć, kiedy wszystko nagle mi się roz­le­ciało i ledwo zali­czy­łam ostatni rok.

W mil­cze­niu kiwam głową wtu­loną w jej ramię, wie­dząc, że jeśli coś powiem, nie zdo­łam powstrzy­mać pła­czu.

– Potrze­bu­jemy tylko chwili, by zapla­no­wać nasze kolejne kroki. Pamię­taj, niań­cze­nie to krótki przy­sta­nek, żebyś odsap­nęła i sta­nęła na nogi. Tylko na jakiś czas.

– Na jakiś czas.

Pakuję do samo­chodu moje trzy walizki i torbę pod­ręczną, wymie­niamy ostat­nie płacz­liwe poże­gna­nie. Wsia­dam.

– Lot­ni­sko JFK? – upew­nia się kie­rowca, stu­ka­jąc w ekran jed­nego tele­fonu, a drugi przy­ci­ska­jąc ramie­niem do policzka.

Uno­szę kciuk do góry i ruszamy. Mam ochotę popro­sić go, żeby zwol­nił i pozwo­lił mi porząd­nie poże­gnać się z tym mia­stem i wszyst­kimi moimi miej­sców­kami.

Sta­cja pierw­szej linii metra na Dwu­dzie­stej Ósmej ulicy. Mój spo­żyw­czak. Kot rezy­dent w spo­żyw­czaku. Moja ulu­biona knajpa z peru­wiań­skim kur­cza­kiem. Wiecz­nie migo­czący tele­bim przed Madi­son Squ­are Gar­den. Mój uko­chany kore­ań­ski salon urody z naj­lep­szymi na świe­cie masecz­kami. Ale wszystko to prze­mija roz­ma­zaną smugą, podob­nie jak ostat­nie cztery lata, i zanim zdążę się obej­rzeć, z pół­go­dzin­nym zapa­sem docie­ram na lot­ni­sko.

Bie­gnę jesz­cze do kio­sku, żeby kupić parę cza­so­pism, ale w ofer­cie są tylko prze­różne Kar­da­shianki i Sabrina Par­ker, więc decy­duję się jedy­nie na małe kule śnieżne dla tro­jacz­ków i butelkę wody. Przed wyj­ściem kręci się już stadko męż­czyzn w luź­nych spodniach i spor­to­wych kurt­kach, jakby ktoś miał zwę­dzić im sprzed nosa miej­sca w kla­sie biz­nes, jeśli nie dopadną ich pierwsi.

Erica, moja maco­cha, wysłała mi wystar­cza­jącą sumę, żebym mogła sama zała­pać się na pierw­szą klasę. To miał być pre­zent na zakoń­cze­nie stu­diów, ale wyko­rzy­sta­łam te pie­nią­dze na prze­wie­zie­nie więk­szo­ści mojej obuw­ni­czej kolek­cji na drugi koniec kraju. Erica pew­nie zapła­ci­łaby i za to, ale nie ma żad­nego pod­ręcz­nika, który wyłusz­czałby taj­niki pie­lę­gna­cji rela­cji z maco­chą i stra­te­gie pro­sze­nia o pie­nią­dze po nagłej śmierci ojca.

Kiedy zmarł, sześć mie­sięcy miesz­ka­łam z maco­chą i przy­szy­wa­nymi sio­strami. Cho­ciaż wpro­wa­dzi­li­śmy się do niej, gdy pobrali się latem przed moją dzie­wiątą klasą, przez pół roku po jego śmierci mia­łam poczu­cie, jakby ktoś nagle wrzu­cił mnie w cudze życie. Erica i jej córki Anna i Drew wie­działy, jak żyć bez taty. Ale ja… nie. Po tym, jak wyje­cha­łam na stu­dia, Erica kupiła dom i roz­po­częła grun­towny remont, który wresz­cie ukoń­czyła w zeszłym roku. Jedy­nym miej­scem, które sta­no­wiło dla mnie namiastkę domu, było miesz­ka­nie, z któ­rego wła­śnie się wypro­wa­dzi­łam.

Dzwoni tele­fon, a ja spo­dzie­wam się, że to Sierra już spraw­dza, jak sobie radzę. Ale to nie ona.

– Hej – mówię.

– Kocha­nie – odzywa się Erica czule. – Żad­nych przy­gód przy kon­troli bez­pie­czeń­stwa? Zare­je­stro­wa­ły­śmy cię do prze­pustki CLEAR. Ostat­nio kolejka do wstęp­nej kon­troli TSA jest nie­mal zawsze dłuż­sza od kolejki do kon­troli bez­pie­czeń­stwa.

– Ale ja prze­cież naprawdę rzadko latam – mówię.

– Tro­jaczki zaraz wyjdą ze skóry, tak nie mogą się cie­bie docze­kać. Uwie­rzysz, że latem skoń­czą cztery lata? Poślę mojego kie­rowcę, żeby cię ode­brał.

– Mogę zamó­wić sobie Lyfta – pro­te­stuję, prze­dzie­ra­jąc się przez gro­madę nasto­lat­ków na szkol­nej wycieczce. – Prze­pra… – Poty­kam się nagle i chwy­tam naj­bliż­szego pod­ło­kiet­nika.

Czy­jaś dłoń łapie mnie za przed­ra­mię, pozwa­la­jąc mi zła­pać rów­no­wagę, a gdy pod­no­szę wzrok, nie­mal sie­dzę na kola­nach gościa, który mógłby być duble­rem księ­cia z bajki. Ciemne włosy i ciem­no­brą­zowe oczy z plam­kami bursz­tynu. Oliw­kowa cera. Nasze spoj­rze­nia spo­ty­kają się, zasty­gają na chwilę.

– Lyfta! – pry­cha Erica ze zgrozą. – Nowy par­king dla tak­só­wek na LAX to praw­dziwy hor­ror. Nale­gam…

– Słu­chaj, Erica, wybacz, muszę koń­czyć.

Kiedy wstaję, policzki mi płoną i jestem czer­wona jak burak.

– Strasz­nie prze­pra­szam – zwra­cam się do Księ­cia z Bajki.

Uśmie­cha się sze­roko, a jego zęby są tak białe, że przy­się­gła­bym, że to zasługa Pho­to­shopa, gdy­bym zoba­czyła je na zdję­ciu.

– Aaaa! – wydaje z sie­bie teatralny okrzyk. – Nie wchodź na lawę!

Marsz­czę czoło, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, o czym mówi.

Jego śnież­no­biały uśmiech bled­nie.

– No wiesz, lawa? Z dzie­ciń­stwa? Pod­łoga to lawa! Skacz z poduszki na poduszkę!

– Aaaaa! No tak, racja… W dzie­ciń­stwie chyba za dużo czasu spę­dzi­łam z nosem w książ­kach.

– Ja też czy­tam – zarzeka się on natych­miast.

– Abso­lut­nie nie zamie­rza­łam suge­ro­wać, że nie czy­tasz – zapew­niam, pró­bu­jąc rato­wać sytu­ację.

– Zapra­szamy na pokład grupę A! – Przez trzask gło­śni­ków prze­bija się głos pra­cow­nika lot­ni­ska.

Książę z Bajki wstaje i tak, oczy­wi­ście, do tego wszyst­kiego jest jesz­cze wysoki.

– To ja. Eee, prze­pra­szam.

Odwra­cam się.

– Nie wdep­nij w lawę! – wołam za nim, gdy wymija rząd sie­dzeń, przy któ­rych zbie­rają się inni pasa­że­ro­wie pierw­szej klasy.

– Nie wdep­nij w lawę? – powta­rzam pod nosem.

Sie­dząca obok grupa nasto­lat­ków zaczyna chi­cho­tać.

– Nie­zła gadka – odzywa się bia­ło­skóra dziew­czyna z gęstymi kasz­ta­no­wymi lokami zwią­za­nymi w gładki kucyk.

– Daruj sobie, dobra? – odgry­zam się, prze­py­cha­jąc się alejką, żeby pocze­kać na moją grupę. Natych­miast żałuję swo­jej reak­cji. Jak zgorzk­niała stara panna! Zło­śliwe nasto­latki i nie­zręczne spo­tka­nia z Księ­ciem z Bajki. Nie­które rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają.

Rozdział drugi

Ledwo wcho­dzę na pokład samo­lotu, zaczy­nam żało­wać, że zre­zy­gno­wa­łam z klasy biz­nes. Prze­su­wam się, koły­sząc z boku na bok, żeby bio­drami przy­pad­kiem nie zaha­czyć o któ­re­goś ze szczę­śliw­ców w pierw­szej kla­sie delek­tu­ją­cych się już mimo­zami i krwa­wymi mary. Docie­ram do mojego rzędu, a drobna star­sza kobieta pod­nosi się z fotela przy przej­ściu, gdy z cichym stęk­nię­ciem ładuję torbę na półkę.

Na moim miej­scu przy oknie sie­dzi król wszyst­kich zio­mali – biały typek w koszulce polo z posta­wio­nym koł­nie­rzem i odbla­sko­wymi oku­la­rami prze­ciw­sło­necz­nymi, z któ­rych teraz spo­gląda z nich na mnie wła­sna zawie­dziona twarz. Po pro­stu cudow­nie.

– Prze­pra­szam – mówię do Króla Elo – ale to moje miej­sce. – Poka­zuję mu ekran tele­fonu, a na nim elek­tro­niczny bilet.

Nawet nie drgnie.

– Nie szko­dzi, słonko, i tak wszy­scy lecimy w tym samym kie­runku.

Czuję, jak zebrany za mną tłu­mek zaczyna tra­cić cier­pli­wość, podob­nie jak ja.

– Zga­dza się – odpo­wia­dam powoli i wyraź­nie, jak pani przed­szko­lanka. – Każdy na przy­pi­sa­nym sobie miej­scu.

Gość bur­czy pod nosem, ner­wo­wym ruchem pod­bija pod­ło­kiet­nik i opada na wła­ściwe miej­sce pośrodku. Muszę prze­ci­snąć się przed nim, co jest nie lada wyczy­nem dla każ­dego, a tym bar­dziej dla dziew­czyny plus size podró­żu­ją­cej puszką sar­dy­nek.

Sia­dam i modlę się, żeby pas bez­pie­czeń­stwa był wystar­cza­jąco długi. Z samo­lo­tami to zawsze lote­ria. Cza­sem pasy są zupeł­nie w porządku, a innym razem mogła­bym przy­siąc, że ich pro­jek­tanci brali pod uwagę wyłącz­nie dzieci. Na szczę­ście tym razem mogę przy­piąć się bez­piecz­nie bez pro­sze­nia załogi o prze­dłu­żacz.

Zamy­kam oczy i wci­skam ciało w ścianę samo­lotu. Kolejne sześć godzin albo prze­śpię, albo udam, że to robię, bo nie zamie­rzam roz­ma­wiać z tym męskim roz­kro­kiem dłu­żej niż to konieczne.

Nie wiem, czy to za sprawą wyczer­pa­nia, czy deter­mi­na­cji, ale udaje mi się prze­ki­mać pierw­sze dwie godziny, a gdy w końcu wyglą­dam przez okno, pod nami roz­cią­gają się bez­kre­sne rów­niny Środ­ko­wego Zachodu. Obu­dził mnie Król Elo pod­no­szący się, żeby pójść do toa­lety.

Kobieta sie­dząca od przej­ścia zerka na mnie, gdy się nad nią prze­ci­ska. Wymie­niamy poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia.

Wyko­rzy­stuję chwilę wol­no­ści, by się­gnąć do mojej torby po słu­chawki i spraw­dzić ofertę mul­ti­me­dialną linii lot­ni­czej.

– Hej! Prze­pra­szam? – odzywa się zna­jomy głos.

Pod­no­szę wzrok, który ląduje na Księ­ciu z Bajki wycią­ga­ją­cym do mnie jeden z moich klap­ków Balen­ciagi. Zerka na kobietę sie­dzącą przy przej­ściu.

– Prze­pra­szam, że tak wiszę – mówi, po czym znów zwraca się do mnie: – Zdaje się, że zgu­bi­łaś to pod­czas naszej… małej kraksy.

Nie udaje mi się powstrzy­mać par­sk­nię­cia.

– Tak byś to nazwał?

Uśmie­cha się.

– Oglą­dam dużo Master­piece The­ater, dobra?

– Och, serio? A pre­fe­ru­jesz Down­ton Abbey czy też może Poldarka?

– Skoro pytasz, to dał­bym się pociąć za Śmierć w Pem­ber­ley.

– Aha, czyli stara ciotka z cie­bie.

Kobieta od przej­ścia posyła mi ura­żone spoj­rze­nie.

– I nic w tym złego! – dodaję zbyt gło­śno i dzię­kuję losowi za nagły ryk sil­ni­ków.

W tym momen­cie wraca Król Elo. Łypie na Księ­cia z Bajki, instynk­tow­nie pro­stu­jąc ramiona i nady­ma­jąc noz­drza. Faceci tacy jak on to gatu­nek, z któ­rym nie mam naj­mniej­szej ochoty zapo­zna­wać się bli­żej.

– Hej – mówi Książę.

Król wysta­wia brodę do przodu.

– Siema.

Książę wska­zuje jego miej­sce.

– Ty tu sie­dzisz?

Król odpo­wiada ski­nie­niem głowy, a ja dzi­wię się, że nie wali się pię­ściami w pierś, żeby ozna­czyć swój teren.

– Był­byś skłonny się zamie­nić? – Książę z Bajki poka­zuje fotel kilka rzę­dów dalej. – Tam od strony przej­ścia, dodat­kowe miej­sce na nogi.

Królu patrzy na mnie.

– Ten koleś cię nie­po­koi?

– Eee, nie – zapew­niam, nie mogąc powstrzy­mać cichego prych­nię­cia.

Król znów łypie na Księ­cia.

A ten odpo­wiada roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem, który działa na abso­lut­nie każdą żywą istotę.

– Chciał­bym tylko poga­dać ze starą przy­ja­ciółką. Wieki się nie widzie­li­śmy.

Król par­ska śmie­chem.

– No jak tak, to się wie, byczku! Psze… aszam – dodaje, prze­wie­sza­jąc się nad kobietą od przej­ścia. Rzuca mi ostat­nie spoj­rze­nie. – Wybacz, mała, dodat­kowe miej­sce na nogi, sama rozu­miesz!

No, tym „bycz­kiem” pra­wie mnie urzekł, ale musiał oczy­wi­ście wszystko spa­prać „małą”.

Po szyb­kiej wymia­nie bagaży Książę siada koło mnie, a ja zamar­twiam się tym, że moje sze­ro­kie bio­dra naru­szają jego oso­bi­stą prze­strzeń.

– Mogę opu­ścić mój pod­ło­kiet­nik, jeśli chcesz – pro­po­nuję, już wyobra­ża­jąc sobie siniak, jaki zostawi na moim udzie.

– Nie ma potrzeby, dzię­kuję. – Książę z zamy­śloną miną sięga mię­dzy wła­sne nogi i zaczyna macać pod fote­lem.

– Wszystko w porządku tam w dole? – pytam.

Na jego twa­rzy poja­wia się prze­lotny gry­mas skrę­po­wa­nia.

– Eee… Spraw­dza­łem, czy mam kami­zelkę ratun­kową.

Nachy­lam się do niego.

– Ale wiesz, że lecimy wyłącz­nie nad lądem, co nie? – szep­czę.

– Mogli­by­śmy roz­bić się na jezio­rze – odpo­wiada z powagą. – Albo rzece. Wyjąt­kowo sze­ro­kiej rzece. Ni­gdy nie wia­domo.

Uno­szę ręce pojed­naw­czo.

– Abso­lutna racja.

– To wcale nie takie neu­ro­tyczne – rzuca defen­syw­nie. – Chcę być tylko przy­go­to­wany.

Szybko spraw­dzam pod wła­snym fote­lem.

– Zwarta i gotowa.

– Aha, jeśli myślisz, że odsta­wiam teatrzyk, to powin­naś zoba­czyć mnie w heli­kop­te­rze. Wolał­bym leżeć na golasa w dole peł­nym skor­pio­nów.

– To… Inte­re­su­jąca wizja – przy­znaję, nie mogąc zigno­ro­wać cie­płych rumień­ców na policz­kach, gdy myślę o tym, jak wyglą­dałby na golasa.

– Kto w ogóle z wła­snej woli lata heli­kop­te­rami? Jeśli zepsuje się śmi­gło, to mogiła.

– Są jak moto­cy­kle prze­stwo­rzy – rzu­cam lekko żar­to­bli­wie.

– No wła­śnie! Dzię­kuję. Cóż, skoro już znasz mój naj­więk­szy lęk, wie­rzę, że gdy przyj­dzie czas, pomo­żesz mi z maską wypa­da­jącą z panelu nad głową.

– Uro­czy­ście przy­się­gam: upew­nię się, że moja jest pra­wi­dłowo zało­żona, zanim pomogę w jej zało­że­niu wszyst­kim sie­dzą­cym w pobliżu dzie­ciom, w tym tobie.

– Dzięki. – Bły­ska zębami w uśmie­chu.

Czuję w piersi to rado­sne drże­nie, które poja­wia się wtedy, gdy spo­ty­kamy kogoś o podob­nym poczu­ciu humoru. To jak ska­ka­nie po sta­cjach radio­wych. Szum, szum, szum i nagle… klik! Ktoś nadaje na tych samych falach.

Sie­dzimy tak przez kilka chwil w kom­plet­nej ciszy, wpa­tru­jąc się tępo w ekrany w zagłów­kach. W końcu kobieta przy przej­ściu pry­cha, po czym ponow­nie wkłada słu­chawki i wraca do swo­jej krzy­żówki.

– Dodat­kowe miej­sce na nogi? Tylko tyle? – zaga­duję. – Wyglą­dasz mi na gościa z pierw­szej klasy. – I mówię to szcze­rze. Prze­cią­gam wzro­kiem po jego bie­lut­kiej koszulce, dopa­so­wa­nych ciem­nych jean­sach, oliw­ko­wej bom­berce i tramp­kach małej austra­lij­skiej marki, która na dniach pod­bije świat.

– No, skoro pytasz, mia­łem bilet na pierw­szą, ale prze­ga­pi­łem lot i musia­łem brać, co zostało.

Wydaję pełen współ­czu­cia jęk.

– No, prze­ga­piony lot to kosz­mar.

Wzru­sza ramio­nami.

– Nie jest tak źle.

Muszę zaci­snąć usta, żeby powstrzy­mać je od wygię­cia się w głu­pa­wym uśmieszku.

– To co się stało? Korki? Krę­cili ci serial pod domem? Jazda na JFK to hero­iczna prze­prawa.

Par­ska śmie­chem.

– Mia­łem wąt­pli­wo­ści co do samej podróży. Zasta­na­wia­łem się, czy jej nie odło­żyć albo w ogóle odwo­łać.

Wzdy­cham, opa­da­jąc na opar­cie fotela.

– Też wcale nie chcia­łam wyjeż­dżać, ale na tę chwilę nie mia­łam innej opcji.

Stuka w ekran w roz­tar­gnie­niu, aż w końcu poka­zuje logo „Zanim wybije pół­noc”.

– Widzia­łaś to kie­dyś?

– Raz czy dwa mi się zda­rzyło – kła­mię bez­czel­nie.

– Wiesz, sły­sza­łem, że ci faceci prze­cho­dzą bar­dziej rygo­ry­styczną kon­trolę prze­szło­ści niż kan­dy­daci na wice­pre­zy­denta. – Prze­wija kilka sezo­nów, aż tra­fia na ten z Tyle­rem Bucha­na­nem. – I wiem na sto pro­cent, że typ zosta­wił dziew­czynę, którą wybrał, dla jed­nej z pro­du­cen­tek pro­gramu.

Muszę zaci­snąć zęby, by nie powtó­rzyć jak papuga tego, co odpo­wie­dzia­łaby na to Erica: „Nie potwier­dzam i nie zaprze­czam”. Książę z Bajki zna część prawdy. Tyle­rowi skradł serce pro­du­cent, a nie pro­du­centka.

– Poważ­nie? – mówię zamiast tego. – W sumie zasta­na­wiam się, kto może liczyć na to, że znaj­dzie praw­dziwą miłość w takim pro­gra­mie, ale przy­naj­mniej głu­pota ich wszyst­kich dostar­cza nam, widzom, sporo roz­rywki.

Uśmie­cha się sztywno i wzdy­cha.

– Przy­naj­mniej na coś się przy­daje.

Gło­śny kle­kot oznaj­mia przy­by­cie ste­war­dessy pcha­ją­cej wózek z napo­jami, a Książę zama­wia sobie whi­skey.

– I to, co ona sobie zaży­czy – dodaje.

Ste­war­dessa prak­tycz­nie się do niego miz­drzy.

Uno­szę pospiesz­nie rękę.

– Popro­szę tylko piwo imbi­rowe.

– No co ty – obru­sza się Książę.

– Hm, no dobra, to może szam­pana.

Ste­war­dessa wypeł­nia mój pla­sti­kowy kube­czek po same brzegi. Szam­pan jest wąt­pli­wej jako­ści, ale przy­naj­mniej go nie żałują. Ste­war­dessa prze­suwa się do kolej­nego rzędu, a mój Książę z Bajki unosi swój kubek.

– Za prze­ga­pione loty i trans­kon­ty­nen­talne podróże, któ­rych możemy wkrótce poża­ło­wać!

Śmieję się i stu­kam kub­kiem w jego kubek.

– Za… to wła­śnie!

Przez resztę lotu sie­dzimy z słu­chaw­kami na uszach. Ja decy­duję się na jakieś stare odcinki Biura, a on ogląda Ter­mi­na­tora 2. (To nie stal­king, jeśli sie­dzi się z kimś tyłek w tyłek w kla­sie eko­no­micz­nej, dobra?).

Po wylą­do­wa­niu nie­mal wszy­scy zry­wają się w momen­cie, gdy gaśnie sygnał zapiąć pasy.

– Na świe­cie są dwa rodzaje ludzi – mówi Książę, cho­wa­jąc słu­chawki do torby. – Tacy, któ­rzy wstają od razu, nie­za­leż­nie od tego, jak daleko mają do wyj­ścia, i tacy, któ­rzy cze­kają w swoim fotelu jak cywi­li­zo­wani ludzie.

– O to, to! – wtó­ruję mu. – Nic mnie tak nie wku­rza.

Zer­kam przed sie­bie i dostrze­gam Króla Elo prze­py­cha­ją­cego się do przej­ścia.

– Chyba odkry­li­śmy, któ­rym typem jest twój stary kum­pel – odzywa się Książę.

Gdy nad­cho­dzi nasza kolej, pod­nosi się i pomaga wyjąć z półki bagaże wszyst­kim, któ­rzy tego potrze­bują. Wystar­cza mu jedno spoj­rze­nie na ety­kietę pasa­żer­ską w kształ­cie buta na wyso­kim obca­sie, by wyde­du­ko­wać:

– To musi być twoje.

Śmieję się.

– No tak, kręcą mnie buty.

Ruszam przej­ściem do wyj­ścia, a gdy odwra­cam się, by spraw­dzić, czy mój kolega z bajki idzie za mną, widzę, że utknął i wciąż pomaga innym z baga­żami. Z jed­nej strony bar­dzo mnie to ujmuje, ale z dru­giej mimo­wol­nie zaczy­nam się zasta­na­wiać, jak radzi sobie z wyty­cza­niem gra­nic w codzien­nym życiu.

Wycho­dzę na rękaw i rzu­cam się pędem do toa­lety, bo szam­pan nie­ubła­ga­nie dociera do końca swo­jej podróży przez moje ciało.

Po wyj­ściu z łazienki cze­kam kilka minut w nadziei, że jesz­cze go zła­pię. Nawet nie zapy­ta­łam go o imię. W końcu się pod­daję i truch­tam do odbioru bagażu, gdzie rzą­dek kie­row­ców w gar­ni­tu­rach stoi z iPa­dami wyświe­tla­ją­cymi nazwi­ska ich pasa­że­rów.

Wśród nich czeka na mnie wysoki łysy bia­ło­skóry męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze i oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Na jego ekra­nie wyświe­tla się napis: TRE­MA­INE.

Jestem już bar­dzo bli­sko, gdy w końcu zwraca na mnie uwagę.

– Tre­ma­ine? – zaga­duję.

– Aha, tak. Pani Tre­ma­ine? – upew­nia się.

– Wła­ści­wie to Woods, ale może być Cindy – odpo­wia­dam. – A pan to…?

– Bruce Anthony Colombo trzeci, ale może być Bruce.

– Miło cię poznać, Bruce. Nowy w zespole Eriki?

– Nowy to może nie. Ale świeżo na wyłącz­ność.

W ciągu ostat­nich czte­rech lat kariera Eriki wystrze­liła w kosmos, więc nic dziw­nego, że ma teraz wła­snego szo­fera.

– Mam wózek na walizki. – Bruce gestem poka­zuje na taśmę baga­żową. – Możemy?

– Mogą nam się przy­dać takie dwa – rzu­cam skrę­po­wana.

Sto­imy i cze­kamy całe wieki. (Wska­zówka dla nowi­cju­szy na LAX: Ni­gdy, ale to prze­nigdy nie nada­waj­cie bagażu. Ja nie­stety nie mia­łam wyboru).

– Utknę­łaś w baga­żo­wym pie­kle, co?

Odwra­cam się i staję twa­rzą w twarz z Księ­ciem z Bajki, nieco wymię­tym po dłu­gim locie i z wło­sami zmierz­wio­nymi od cią­głego prze­cze­sy­wa­nia ich pal­cami.

– Ty też? – pytam.

Poka­zuje na swój bagaż pod­ręczny.

– Cze­kam tylko na mojego kie­rowcę.

– Prze­pra­szam – wtrąca Bruce. – Pani Cindy, wygląda na to, że jedna z pani wali­zek została uszko­dzona w podróży. Jest cała pokle­jona taśmą i wydaje mi się, że powin­ni­śmy pomó­wić z linią lot­ni­czą. Wszę­dzie tacy sami par­ta­cze. Nawet bagażu nie dowiozą na miej­sce w jed­nym kawałku.

Cho­lera! Modlę się, by wszyst­kie buty były na swoim miej­scu. Nie ma nic gor­szego od wybra­ko­wa­nej pary.

– Och, no dobrze, tak. Zaraz się tym zajmę.

Książę chi­cho­cze.

– Czyli tak masz na imię. Cindy.

– Mia­łam zamiar się przed­sta­wić – zapew­niam.

– W każ­dym razie ja jestem Henry – odpo­wiada.

Bruce odchrzą­kuje.

– Wygląda na to, że kolejna walizka…

– Lepiej się tym zaj­mij – mówi Henry.

Kiwam głową.

– Tak, no to… miło było cię poznać, Ksią… Henry. Dzięki za ura­to­wa­nie mnie od lawy i naj­gor­szego współ­pa­sa­żera świata.

Jego kolej na kiw­nię­cie głową.

– Nie wspo­mi­na­jąc o usłu­dze loka­li­za­cji i dostawy zgu­bio­nych klap­ków.

– Ni­gdy ci tego nie zapo­mnę! – wołam przez ramię, rusza­jąc za Bruce’em do sta­no­wi­ska obsługi klienta.

Rozdział trzeci

W tym mie­ście Ericę Tre­ma­ine koja­rzy każdy. Gdy byłam w dzie­sią­tej kla­sie, maga­zyn „Hol­ly­wood Repor­ter” nazwał ją nową kró­lową reality show. Jej spe­cjal­no­ścią (i praw­dziwą kopal­nią złota) są pro­gramy rand­kowe. Pierw­sze kroki sta­wiała na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych w pro­gra­mie rand­ko­wym na MTV, gdzie jedna osoba jeź­dziła tak­sówką po dużym mie­ście, jed­no­cze­śnie odby­wa­jąc eks­pre­sowe randki z pasa­że­rami, któ­rych wio­zła. Główni boha­te­ro­wie odbie­rali i pod­wo­zili kil­koro kan­dy­da­tów, a na koniec wybie­rali osobę, którą chcie­liby poznać bli­żej. Kariera Eriki nabrała rumień­ców, gdy byłam w gim­na­zjum. To wtedy przed­sta­wiła pomysł na pogram pod tytu­łem „Zanim wybije pół­noc”. Teraz pro­wa­dzi całą fran­czyzę, w któ­rej poza jej zło­tym dziec­kiem jest też mnó­stwo prze­róż­nych odszcze­pek.

Nie nazwa­ła­bym jej cie­płą ani nawet mat­czyną, ale mój tata szcze­rze kochał ją i jej córki Drew i Annę, więc ja także je kocham. Nie za naszą rela­cję, bo na wiele spo­so­bów wciąż są dla mnie tro­chę obce, ale za to, co ta rela­cja sym­bo­li­zuje – ostat­nią żywą więź, która łączy mnie z tatą.

Bruce par­kuje na pół­okrą­głym pod­jeź­dzie roz­le­głej i cał­ko­wi­cie odno­wio­nej posia­dło­ści w stylu mid-cen­tury modern w dziel­nicy Silver­lake, a ja natych­miast dostrze­gam jedno z tro­jacz­ków, które zerka na mnie zza zasłony przez wiel­kie okno pano­ra­miczne, zanim ktoś odciąga je w głąb salonu.

– Eee, jedną chwi­leczkę… – mru­czy Bruce, nie­zgrab­nie się­ga­jąc po tele­fon.

Zaglą­dam mu przez ramię i widzę, jak wystu­kuje wiel­kimi lite­rami: PTAK JEST W GNIEŹ­DZIE.

W końcu dodaję dwa do dwóch, a w oczach kręcą mi się łzy. Tak, jest mi potwor­nie smutno, że musia­łam zosta­wić Nowy Jork i moją wybraną rodzinę, ale powrót do domu mimo wszystko tro­chę mnie wzru­sza, nawet jeśli domem jest teraz pokój gościnny w nowej wypa­sio­nej cha­cie Eriki, gdzie spę­dzi­łam dotąd tylko kilka dni pod­czas prze­rwy świą­tecz­nej.

Bruce łapie moje spoj­rze­nie w lusterku wewnętrz­nym.

– Pani Cindy, eee, wniosę pani walizki, jeśli chce pani już wejść.

Biorę moją torbę pod­ręczną i zosta­wiam mu resztę bagaży. (Nie chcia­ła­bym zepsuć wszyst­kim nie­spo­dzianki, którą dla mnie przy­go­to­wali, ani kazać im cze­kać dłu­żej, niż to konieczne).

Prze­krę­cam gałkę i odkry­wam, że drzwi są otwarte.

– Hej, hej?! – wołam, a mój głos nie­sie się echem aż do salonu. – Jest tu kto?

Zza jed­nego z foteli roz­lega się cichutki chi­chot.

– Halo­oooooooo? – wołam dalej, wczu­wa­jąc się w rolę.

– Nie­spo­dzianka! – wykrzy­kują tro­jaczki, wyska­ku­jąc zza mebli z ręcz­nie wyko­na­nymi tablicz­kami w małych rącz­kach.

– Cindy! – pisz­czą chó­rem Drew i Anna. Obie para­dują kory­ta­rzem w naj­bar­dziej sty­lo­wych stro­jach do jogi, jakie widzia­łam. Drew ma na sobie śnież­no­biały kom­plet z sia­tecz­kową apli­ka­cją wzdłuż noga­wek, a Anna pasecz­kowy zestaw w kolo­rze taupe tylko odro­binę ciem­niej­szy od odcie­nia jej skóry. Obie są jak gazele, ich ide­alne jasno­brą­zowe włosy mie­nią się zło­ci­stym poły­skiem, a zwy­kle ala­ba­strowa cera jest ciem­niej­sza o kilka tonów dzięki samo­opa­la­czowi, któ­rego dzia­ła­nie pre­zen­to­wały w krę­co­nym wła­śnie domo­wym fil­miku instruk­ta­żo­wym.

– Ale sza­łowe wdzianka! – kom­ple­men­tuję, gdy przy­tu­lają mnie z obu stron, a tro­jaczki ata­kują moje kolana.

– Podoba się? – pyta Drew.

– Dzięki, kochana – mówi Anna. – Krę­ci­ły­śmy dziś mate­riał na post spon­so­ro­wany.

– Możemy na luzie zała­twić ci taki kom­plet.

Anna teatral­nie wciąga powie­trze.

– O rany, total­nie powin­ny­śmy ogar­nąć jakiś kolab we trzy. Ach! Jak dobrze mieć cię w domu.

Gdyby Insta­gram był żywą istotą (a cza­sem mam wra­że­nie, że może tak być), byłby Drew i Anną. Czę­sto są brane za bliź­niaczki, ale w rze­czy­wi­sto­ści dzieli je dzie­więć mie­sięcy. Serio, jedy­nymi cechami, po któ­rych da się je odróż­nić, są pie­przyk na ramie­niu Anny i peł­niej­sze usta Drew. (Cho­ciaż przed ostat­nimi świę­tami Anna wstrzyk­nęła sobie wypeł­nia­cze, po czym nawet Erica myliła ją z Drew). Obie skoń­czyły liceum rok przede mną. Potem przez pierw­sze kilka mie­sięcy pró­bo­wały ze stu­diami i doryw­czymi pra­cami, aż w końcu zało­żyły kanał na YouTu­bie, który nazwały Pra­wie­Jak­Bliź­niaczki, i od tam­tego czasu zostały influ­en­cer­kami na pełen etat.

– Jak minął lot? – dopy­tuje Drew. – Orzeszki były na cie­pło czy w tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej?

– Popro­si­łaś pilota o przy­pinkę ze skrzy­dłami? – pyta Gus, z rękoma ople­cio­nymi wokół mojej nogi i cienką otoczką z cze­ko­lady wokół ust.

– Ojej, kom­plet­nie zapo­mnia­łam – odpo­wia­dam.

– Przy­wio­złaś nam pamiątki z Nowego Jorku? – pyta prze­słodka mała Mary.

– Tak się składa, że mogę mieć w tor­bie małą nie­spo­dziankę albo dwie – mówię, dzię­ku­jąc sobie w duchu, że pomy­śla­łam o kupie­niu tych trzech śnież­nych kul w kio­sku przed wej­ściem do samo­lotu.

Jack odsta­wia trium­falny taniec i wyma­chuje piąst­kami w powie­trzu.

– Tak!

Moje serce drży, gdy oglą­dam ich rado­sne poru­sze­nie. Tro­jaczki uro­dziła matka zastęp­cza, którą Erica i tata wybrali wspól­nie przed jego nagłą śmier­cią. Po dłu­gich namy­słach Erica mimo wszystko zde­cy­do­wała się na tę ciążę, a ja począt­kowo byłam na nią wście­kła… Ale potem się uro­dziły, a ja mia­łam poczu­cie, jak­bym odzy­skała trzy okruszki taty. Jak­by­śmy wszyst­kie je odzy­skały.

– Nie, słu­chaj… – Erica wycho­dzi z kuchni z tele­fo­nem przy­szpi­lo­nym mię­dzy uchem a ramie­niem. Moja maco­cha wyglą­da­łaby jak żyleta nawet w wycią­gnię­tych dre­sach, ale zazwy­czaj wybiera gar­ni­tury z sze­ro­kimi nogaw­kami. Siwe włosy nosi przy­cięte w kan­cia­stego, geo­me­trycz­nego boba, który ide­al­nie pod­kre­śla jej ostre kości policz­kowe. Gdyby Anna Win­tour i Kathe­rine Hep­burn miały dziecko, nazy­wa­łoby się Erica Tre­ma­ine. – Kurka! Prze­ga­pi­łam nie­spo­dziankę? – Wzdy­cha i rzuca do tele­fonu: – Wróćmy do tego póź­niej.

– Nic nie szko­dzi! – zapew­niam. Naprawdę nie ocze­ki­wa­łam niczego spe­cjal­nego.

Przy­wo­łuje mnie obiema rękoma, a ja kuś­ty­kam do niej z Gusem wciąż owi­nię­tym wokół nogi.

– Moja kochana! – mówi, przy­tu­la­jąc mnie mocno. Bar­dzo łatwo jest pod­dać się jej czu­ło­ści, więc pozwa­lam ciału do niej przy­lgnąć. – Nało­ży­łaś maseczkę na ostat­nie pół godziny przed lądo­wa­niem, jak ci radzi­łam? Powie­trze w samo­lo­cie zawsze ruj­nuje mi cerę.

– Nie, ale porząd­nie nakre­muję się dziś przed snem – obie­cuję.

Pusz­cza mnie i robi krok do tyłu, by mi się przyj­rzeć, a ja widzę, że jej oczy lśnią od łez. Wiem, czemu. To samo widzę, kiedy patrzę w lustro: tata. Jego szczęka. Jego nos. Jego oczy. Ponoć mama mu zazdro­ściła, że tak bar­dzo go przy­po­mi­nam, a jej wcale.

– Bar­dzo się cie­szę, że wró­ci­łaś do domu – szep­cze w końcu Erica. – No dobrze, zamó­wimy sobie sushi na wie­czór! Anna? Drew? Lepiej, żeby­ście nie miały dziś żad­nych pla­nów. Ogła­szam wie­czór w gro­nie rodzin­nym.

Anna coś stęka pod nosem, a ja mam wra­że­nie, że sły­szę słowo „randka”, ale Drew kopie ją w kostkę.

Przy­wy­kłam do odwie­dzin trwa­ją­cych tylko kilka dni z oka­zji róż­nych świąt, więc nie wiem, czego spo­dzie­wać się po wspól­nym codzien­nym życiu. Czy rodzinne wie­czory to teraz stały punkt pro­gramu? Nie było ich, gdy wszyst­kie cho­dzi­ły­śmy do liceum. Co wię­cej, pamię­tam wiele sytu­acji, gdy tata goto­wał dla nas trzech, a talerz dla Eriki zosta­wiał w lodówce. Ni­gdy nie narze­kał z tego powodu. Wie­dział, w co się pakuje, żeniąc się z Ericą – nie miał co liczyć na czę­ste rodzinne wie­czory.

Bruce wtasz­cza ostat­nią walizkę, a Erica musi lecieć na spo­tka­nie, ale wcze­śniej wma­new­ro­wuje Annę i Drew w pil­no­wa­nie tro­jacz­ków, a mnie każe wziąć prysz­nic i uciąć sobie drzemkę.

Ku mojemu zasko­cze­niu insta­luje mnie w małym domku gościn­nym przy base­nie na tyłach posia­dło­ści. Twier­dzi, że potrze­buję wła­snej prze­strzeni (przy­znaję jej rację, choć w Nowym Jorku o takiej prze­strzeni mogłam tylko poma­rzyć), a to przy­naj­mniej zmo­ty­wo­wało ją, żeby wyre­mon­to­wać ten domek wcze­śniej niż póź­niej.

To zde­cy­do­wany skok na kolejny poziom po gościn­nym pokoju obok sypialni tro­jacz­ków.

Po dłu­gim gorą­cym prysz­nicu padam na łóżko, żeby zadzwo­nić do Sierry. Tele­fon dzwoni i dzwoni i już mam się pod­dać, gdy na ekra­nie w końcu poja­wia się jej twarz. Wydaje się pra­wie nie­moż­liwe, że jesz­cze tego samego dnia widzia­łam ją na żywo. Tam­ten moment wydaje się odle­gły o lata świetlne. Róż­nica czasu mię­dzy NYC i LA roz­cią­gnęła mój dzień o dodat­kowe trzy godziny.

– C! – woła, prze­krzy­ku­jąc dud­niący house’owy kawa­łek. – Jeste­śmy u Gra­hama! Bra­kuje tu cie­bie!

– Mnie też się tam bra­kuje – odpo­wia­dam.

– Co? – Gło­śnik trzesz­czy. – Nie sły­szę!

– Napisz póź­niej! – wrzesz­czę na cały głos w moim cichym pokoju.

– Sierra! Wra­caj tu! – woła ktoś za jej ple­cami.

– Nic nie sły­szę, ale kocham cię! Cie­szę się, że bez­piecz­nie dotar­łaś do celu. Napi­szę póź­niej!

Kiwam głową i macham. Ekran tele­fonu gaśnie, a ja odkła­dam go na nocny sto­lik i zwi­jam się w kłę­bek. To miał być mój wielki rok. Mia­łam skoń­czyć stu­dia z wycze­sa­nym port­fo­lio i zgar­nąć kilka nie­sa­mo­wi­tych ofert pracy. Ale nie tak poto­czyło się moje ostat­nie dwa­na­ście mie­sięcy w Par­sons.

Zamiast fali suk­ce­sów jak tsu­nami spa­dła na mnie żałoba po tacie, którą do tej pory igno­ro­wa­łam i wypie­ra­łam. Tata umarł. Erica mimo to zde­cy­do­wała się na jego dziecko. A ja wyje­cha­łam do Nowego Jorku, żeby uciec od uczuć, jakie to we mnie wywo­ły­wało. Dawa­łam sobie radę. Ludzie byli zasko­czeni, jak dobrze radzi­łam sobie w tak trud­nej sytu­acji. Do czasu, kiedy Erica poprzed­niego lata w końcu prze­nio­sła się do nowego domu, a ja wró­ci­łam na Święto Pracy, żeby spa­ko­wać kla­moty z mojego pokoju i przej­rzeć parę rze­czy taty, które Erica dla mnie odło­żyła. Wtedy wszystko znów we mnie ude­rzyło, ale tym razem doło­żyły się do tego trzy lata zaczo­po­wa­nego bólu, który cze­kał przy­cza­jony. Świeża fala żałoby nie tylko po tacie, ale i po mamie, bo wśród tych rze­czy było też kilka pamią­tek po niej. Drobna biżu­te­ria, którą zacho­wał na moje spe­cjalne oka­zje takie jak zakoń­cze­nie szkoły czy ślub. Przy­gnio­tła mnie lawina życio­wych kamieni milo­wych, któ­rych nie dane mi było z nimi prze­żyć.

I od tam­tego czasu ledwo mogę się zmu­sić do ryso­wa­nia. Cała radość two­rze­nia pry­sła. Nie znaj­duję już w tym ucieczki, ponie­waż od takiej żałoby nie da się uciec. Ale może któ­re­goś dnia żal ucich­nie na tyle, żebym mogła wró­cić do pro­jek­to­wa­nia. Może… Moje myśli zwal­niają, pozwa­la­jąc mi w końcu odpły­nąć w sen.

Rozdział czwarty

Anna pisz­czy z eks­cy­ta­cji, kiedy roz­pa­ko­wuje kola­cję, a Drew i ja poma­gamy tro­jacz­kom nakryć do stołu.

– Ale pysz­nie pach­nie – jęczy Drew.

– Wide­lec po lewej, Jac­kie – przy­po­mi­nam, sta­jąc mu za ple­cami. – Mary, przy­nie­siesz ser­wetki?

– A ja co mam robić? – pyta Gus, a z nosa zjeż­dżają mu okrą­głe oku­larki.

– Może zbie­rzesz zamó­wie­nia na napoje?

Kiwa głową z zapa­łem i zaczyna od Anny.

Erica wyła­nia się ze swo­jego gabi­netu. Bie­rze głę­boki wdech.

– Potrze­buję ginu z toni­kiem.

– Gus, sły­sza­łeś? – pytam.

Gus stu­diuje notat­ni­czek, w któ­rym zaczął zapi­sy­wać życze­nia.

– Jak to się pisze?

Drew i ja par­skamy śmie­chem.

– Lepiej mu pomogę – mówię.

Przej­muję przy­go­to­wa­nie doro­słych napo­jów, a Gus zbiera kar­tony z sokami dla sie­bie, Mary i Jacka.

Po kilku wstrzą­śnię­tych i mie­sza­nych pró­bach i błę­dach (w zakre­sie kok­tajli daleko mi do eks­pertki), nasza sió­demka w końcu sadowi przy dłu­gim stole Eriki.

Pani domu zasiada u szczytu, a ja obok niej. Erica wyj­muje z uszu bez­prze­wo­dowe słu­chawki i kła­dzie je na stole.

– Koniec z tele­fo­nami przy stole – mówi do mnie.

– Brawo! – odpo­wia­dam. – Ogromny postęp.

Erica śmieje się głu­cho.

– Codzienna walka. Ale moja eks­pertka od coachingu rodzin­nego powie­działa, że to klu­czowe.

– Coaching rodzinny? – pytam.

– Tak – wtrąca Drew. – Nasza droga matka zatrud­niła sobie guru od rodzi­ciel­stwa, żeby poto­wa­rzy­szyła jej w prze­pra­wie przez trudy wycho­wy­wa­nia potom­stwa.

– Gdzie była ta guru, kiedy były­śmy małe? – pyta Anna z uda­wa­nym wyrzu­tem.

Erica uśmie­cha się i prze­wraca oczami.

– Może wasze dzie­ciń­stwo było cha­otyczne, ale ten chaos połą­czył nas żela­zną wię­zią. Ile kobiet może powie­dzieć, że wycho­wało się w przy­cze­pie pro­duk­cyj­nej?

Drew wzru­sza ramio­nami.

– Pew­nie coś koło jed­nej trze­ciej Los Ange­les – mówi i zwraca się do mnie: – Ta eks­pertka zabro­niła Erice prze­ry­wać posiłki ze względu na pracę, prze­pi­sała rodzinne wie­czory co drugi tydzień i, uwaga, koniec z pracą na pla­nie. Prze­ka­zała pałeczkę.

– Brawo! – powta­rzam.

Ta wer­sja Eriki, a nawet sam fakt, że jest tutaj, a nie w pracy, jest dla mnie nowy i zaska­ku­jący.

Erica wzdy­cha.

– To prawda. Ujarz­mili mnie. Bra­kuje mi adre­na­liny z planu, ale przy­naj­mniej w końcu odkry­łam luk­sus wysy­pia­nia się. – Odchrzą­kuje. – Dobra, dzie­ciar­nia, słu­chaj­cie.

Ota­cza­jące mnie przy­rod­nie i przy­brane rodzeń­stwo wznosi szklanki i kar­tony z sokiem.

Cała uwaga sku­pia się na Erice, a ona uśmie­cha się pro­mien­nie.

– Nasza naj­droż­sza Cindy w końcu do nas wró­ciła. Cindy, skar­bie, kochamy cię. Wiem, że potrze­bu­jesz czasu, żeby pod­jąć decy­zję o dal­szych życio­wych kro­kach, ale cokol­wiek posta­no­wisz, bez wąt­pie­nia czeka cię wspa­niała przy­szłość.

– Zdro­wie Cindy! – woła Anna i stu­kamy się szklan­kami.

– Ach wy! – mówię wzru­szona.

Wpraw­dzie to nie jest dzika noc na mie­ście w towa­rzy­stwie Sierry, ale może jakiś czas z rodziną… powiedzmy kwar­tał… nie będzie znów taki zły.

Wychy­lam się nad sto­łem i wzno­szę toast, po czym stu­kamy się kie­lisz­kami i kar­to­no­wymi kubecz­kami.

Tro­jaczki zabie­rają się do pała­szo­wa­nia sma­żo­nego ryżu, a Anna, Drew, Erica i ja rzu­camy się na sushi.

Po zwy­cza­jo­wej ciszy, która zapada przy smacz­nym posiłku, Eryka zwraca się do Anny:

– Vic­tor dzi­siaj wpad­nie?

– Zerwali – oznaj­mia Drew, zanim sio­stra zdąży odpo­wie­dzieć.

– Drew! – woła Anna.

– Skoro mama już wie, trud­niej ci będzie przy­jąć go z powro­tem, gdy się będzie płasz­czył.

– Uf, walisz pro­sto z mostu – wtrą­cam.

Erica nachyla się do Drew i bie­rze Annę za rękę.

– Przy­kro mi kocha­nie, ale na pewno znaj­dziesz sobie kogoś, kto naprawdę na cie­bie zasłu­guje. On nie potrafi zagrzać długo miej­sca w żad­nej pracy.

Anna pry­cha.

– Vic­tor ma pracę.

– Kiep­skie zarzą­dza­nie twoją szafą na Posh­marku się nie liczy – stwier­dza Drew.

– Auć. – Wsy­sam powie­trze przez zęby. – Lepiej ci bez niego, Anno.

Naprawdę nie mie­ści mi się w gło­wie, jak Anna i Drew mogły się w ogóle zada­wać z takim prze­gry­wem jak Vic­tor.

Tele­fon Eriki odzywa się z jej kie­szeni i wszy­scy teraz patrzymy na nią.

– Mamo – odzywa się Anna – możesz ode­brać. Niczego nie udo­wad­niasz, ole­wa­jąc tele­fony. Naprawdę, to żaden kło­pot.

– Żaden kło­pot! – pisz­czy Mary, a za nią Jack i Gus.

Erica wyciąga tele­fon i zamiast ode­brać, dziel­nie wysyła wia­do­mość gło­sową.

– Cokol­wiek to jest, poczeka, aż skoń­czę obiad – mówi, jakby pró­bo­wała prze­ko­nać samą sie­bie. – No dobrze, Cindy, opo­wia­daj o swoim koń­co­wym pro­jek­cie.

Otwie­ram usta, żeby powie­dzieć, jak to pro­mo­tor zli­to­wał się i pozwo­lił mi wysta­wić moje wła­sno­ręcz­nie zapro­jek­to­wane i wyko­nane buty z zagra­nicz­nej wymiany na trze­cim roku, że tak naprawdę przez ostat­nie dzie­więć mie­sięcy zdo­ła­łam się zmu­sić tylko do zupeł­nego mini­mum i że to w ogóle cud, że pozwo­lili mi skoń­czyć stu­dia. Ale ubiega mnie Drew.

– Był abso­lut­nie zaje­fajny! – woła/

– Zaje­fajny! – wrzesz­czy Jack.

Drew zagryza wargę.

– Wybacz – szep­cze.

– Jac­kie – mówi Erica – to nie jest słowo, któ­rego uży­wamy poza domem, jasne?

Jack salu­tuje sprę­ży­ście.

– Zaje­ja­sne!

Erica prze­wraca oczami.

– Będę musiała się z tego wytłu­ma­czyć Gene­vie na kolej­nej sesji coachin­go­wej. Cin, tak mi szkoda, że nie byłam na twoim poka­zie koń­co­wym i wrę­cze­niu dyplo­mów.

– Ale wysła­łaś godne zastęp­stwo – zapew­niam ją.

Erica nie mogła przy­le­cieć do mnie z dru­giego końca kon­ty­nentu – to był naj­go­ręt­szy okres castingu do kolej­nego sezonu „Zanim wybije pół­noc”, a poza tym musia­łaby przy­tar­gać ze sobą tro­jaczki. Posłała Annę i Drew. Dziew­czyny zja­wiły się na gra­du­acji z kro­wimi dzwon­kami i gdy weszłam na scenę po swój dyplom, naro­biły takiego rabanu, że nie­mal dorów­nały sie­dzą­cej za nami wło­skiej rodzi­nie.

– A potem… o matko – mówi Anna. – Cindy zabrała nas na epicką imprezę gra­du­acyjną, którą rodzice jej zna­jo­mych z roku urzą­dzili na dachu Radia­tor Buil­ding, i przy­się­gam, był taki moment, że pomy­śla­łam: Hej, w sumie mogła­bym się odna­leźć w tym Nowym Jorku.

Drew par­ska śmie­chem.

– Ale szybko ci prze­szło.

– Uczu­cie było prze­lotne, ale szczere. – Anna kła­dzie mi głowę na ramie­niu. – Cindy by mnie prze­szko­liła, co, Cin?

– Anno, moja droga, słodka sio­strzyczko – mówię, a to słowo nawet po tylu latach dziw­nie brzmi w moich ustach – nie wiem, jak ci to powie­dzieć, ale nie wydaje mi się, żebyś była stwo­rzona do jeż­dże­nia komu­ni­ka­cją miej­ską.

Erica wybu­cha śmie­chem, a tro­jaczki wymie­niają zdez­o­rien­to­wane spoj­rze­nia.

– Doro­słe żarty – kwi­tuje Gus, wzdy­cha­jąc z poli­to­wa­niem.

Tele­fon Eriki znów się odzywa, zagłu­sza­jąc nasz śmiech. Erica zerka, żeby spraw­dzić kto to.

– Och, kur­czaki – mówi. – To mi zaj­mie sekundkę. – Prze­kręca się na swoim krze­śle i zaczyna mówić do bez­prze­wo­do­wej słu­chawki.

– Powiem na cie­bie! – oświad­cza Mary śpiew­nie.

Erica wzdy­cha ciężko i posyła Mary wymowne spoj­rze­nie.

– Beck, masz dzie­sięć sekund – mówi do słu­chawki. – Jestem w trak­cie rodzin­nej kola­cji.

Wszy­scy patrzymy, jak przy­słu­chuje się z uwagą.

– Tutaj? Przed domem? – Erica ponow­nie wzdy­cha i zwraca się do nas: – Dosta­wi­cie jesz­cze jeden talerz?

– Robi się – mel­duje Drew.

Erica wstaje i rusza do drzwi.

– Dobra, zaraz cię wpusz­czę.

Chwilę póź­niej wraca w towa­rzy­stwie tęgiej bia­łej kobiety z pod­go­lo­nymi czar­nymi wło­sami, ubra­nej w glany, pod­wi­nięte jeansy, białą koszulkę i czer­wone szelki, które w jej przy­padku wyglą­dają na nie­zbędny ele­ment stroju, a nie modny doda­tek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Saks Fifth Ave­nue – ame­ry­kań­ska sieć luk­su­so­wych domów towa­ro­wych. [wróć]

2. Tar­get – ame­ry­kań­ska sieć dys­kon­tów. [wróć]